– A myślałam, że za zabicie jakiegoś Etiopczyka.

– Musiałbym rzucić atomówkę na Addis Abebę, żeby wstrząsnąć Zarębą. Jego tubylcy nie interesują.

– Niezależnie od płci?

– Proszę?

– Nie, nic. Tak mi się powiedziało. On, zdaje się, lubi kobiety.

– I co z tego?

– Więc pan też o tym słyszał? – podchwyciła.

– O czym?

– Proszę nie udawać. To podobno niesamowity babiarz.

– Nie obchodzi mnie prywatne życie generała Zaręby – poinformowałem ją. – Jeśli chce pani zapytać, czy leczyłem go z trypra, to z przykrością muszę…

– Nie chcę sprawiać panu przykrości – powiedziała szybko, nie gubiąc przy tym uśmiechu. – Może nawet wyświadczę przysługę, kto wie? – Ona najwyraźniej nie wiedziała, bo zastanawiała się jakiś czas, poważniejąc aż do marszczenia brwi włącznie. – Pamięta pan naszą pierwszą rozmowę?

Uświadomiłem sobie, jak strasznie dawno to było.

– Mniej więcej.

– Wspomniał pan o jego sekretarce… pamięta pan?

– O sekretarce?

– Zapamiętałam to. – Wpatrywała się we mnie, dając milcząco do zrozumienia, że nie da się wodzić za nos. – Żartował pan, że pomieszała coś w papierach i dlatego…

– A tak, faktycznie. No i co z tą sekretarką?

– W tym sęk, że nie ma żadnej sekretarki.

– I? – Niespecjalnie mną to wstrząsnęło.

– A pan twierdził, że jest. Przegapiłam to wtedy, bo o czym innym rozmawialiśmy, ale pamiętam, że się pan przy tym upierał.

Poczułem chłód. Po raz pierwszy od bardzo dawna, wbrew prawom fizyki, biologii i zdrowego rozsądku. Głęboko, w samym środku.

– Panie Jacku?

Za długo milczałem. Albo po prostu szła za ciosem.

Dźwignąłem się i ignorując zdziwioną Agnieszkę przeszedłem na drugą stronę wąwozu. Coś szczególnego musiało być w tym marszu, bo rzucone w roztargnieniu spojrzenie Gabrieli przykleiło się do mnie na dobre.

Wyczuła, że nie jest dobrze. Znieruchomiała, tylko oczy unosiły się coraz wyżej w miarę, jak się zbliżałem.

Złapałem ją za nadgarstek i jednym szarpnięciem postawiłem na nogi. Bez trudu. Była wbrew pozorom szczuplutka, a we mnie wszystko wrzało.

Nie mogłem mówić; jeszcze nie teraz. I chyba nie chciałem, choć potrzeba zachowania dyskrecji była ostatnią z tych, które odczuwałem. O wiele silniejsza, a przecież też nie pierwszorzędna, była pokusa wymazania tej wystraszonej, brązowej twarzy ze swego życia, odrzucenia jej na koniec wszechświata potężnym ciosem pięści.

Zamiast tego powlokłem ją wzdłuż wąwozu jak przerażone dziecko, które zrobiło coś złego i teraz drobi w pośpiechu za rozwścieczonym ojcem. O nic nie pytała. To milczenie roznosiło w strzępy resztki nadziei.

Poniosło mnie aż pod spalony wrak cysterny. Niemal rzuciłem dziewczyną o bok szoferki. Zadudniło, sypnęło sadzą. Potem staliśmy naprzeciw siebie, mierząc się wzrokiem. Rozcierała zgniecioną rękę, ale wciąż się nie odzywała. W jej oczach skrucha i lęk walczyły o prymat z wyzwaniem i gniewem.

Nigdy jeszcze nie była tak piękna.

– Kim ty właściwie jesteś? – Całe lata świetlne dzieliły mnie od spokoju, ale wyładowałem się na tyle, by panować nad głosem.

– To bolało – powiedziała cicho.

– Bolało?! Dopiero może cię boleć! – Cofnęła się, trafiając plecami na wrak. – Ten telefon z gabinetu Zaręby to jedno wielkie gówno. Zaręba nie ma sekretarki. Skopałaś sprawę. Bo to oczywiście ty się pod nią podszyłaś, prawda? – Wpatrywała się we mnie bez drgnienia, tylko oczy sprawiały wrażenie wilgotniejszych. – Swoją drogą to cholernie proste. Tu wystarczy bezbłędna polszczyzna i nikt nawet nie pomyśli… Tak to zrobiłaś? – Leciutko skinęła głową. – Ale z nas kretyni… Ten papier z podpisem generała to też lipa?

– Nnnie… to znaczy… trochę.

– Dobrze się bawiłaś, co? Trafił się kretyn doktorek, rycerzyk z bożej łaski…

– Nie – potrząsnęła głową. – Nic nie rozumiesz…

– To chyba normalne, nie? Takie prostoduszne głupki dlatego właśnie są użyteczne: bo nie rozumieją. Durny Szczebielewicz jadł ci z ręki i jeszcze warczał na każdego, kto rzucił krzywe spojrzenie. Piątka z manipulacji. To szkolenie czy wrodzony talent?

Jeszcze raz potrząsnęła głową w geście rozpaczliwego zaprzeczenia. Zauważyłem, że patrzy gdzieś za moje plecy, ale guzik mnie obchodziło, ile usłyszy redaktor Wielogórska i co zrobi z tą wiedzą.

– Albo wyśpiewasz, o co w tym wszystkim chodzi – wycedziłem – albo sam cię poprowadzę pod najbliższe drzewo. To wojna, a na wojnie szpiegów się rozwala. Nawet gdyby Filipiak miał opory, to pozostają jeszcze inni. A tu cię nikt nie lubi.

Nie umiałem rozszyfrować wyrazu jej twarzy. Nieważne. Miałem jej dość, nie chciałem oglądać. Gdyby nie poczucie solidarności ze wszystkimi, którzy już umarli, umierali bądź mieli wkrótce umrzeć, pewnie w ogóle dałbym sobie spokój z Gabrielą Asmare.

– Nie okłamywałam cię. – Płaczliwa nuta zadrżała w jej głosie.

– No pewnie – zaśmiałem się szyderczo.

– Wiem, jak to wygląda… Ale musisz mi uwierzyć, że nikomu…

– Muszę?! Nic nie muszę! Przyjmij to łaskawie do wiadomości i zakoduj w tej cwanej główce: już nikt nie musi ci wierzyć!

To coś w jej oczach, czego nie potrafiłem dotąd nazwać, to był wyrzut. Tak głęboki, że aż wstrząsający. Nie rozumiałem tego.

– O co mnie właściwie podejrzewasz? – zapytała cicho.

– O wszystko. O wszystkie te trupy – zatoczyłem krąg dłonią. – Może z wyjątkiem Urbańskiego. A może i nie.

– Kto to jest Urbański?

– Już zapomniałaś? Jeden w tę, jeden w tę, niewielka różnica, co? Po niego przylecieliśmy. Tylko że już wtedy nie żył. Kurewsko spóźniona akcja ratownicza. Rekord świata. To też twoja zasługa?

– Chyba oszalałeś…

– Dlaczego tak ostro? To się całkiem logicznie układa: spada śmigłowiec, trzeba szybko posprzątać, a agentki nie ma pod ręką. Więc co robimy? Opóźniamy odlot. Mogliśmy wylecieć dzień wcześniej, prawda? I ten chłopak mógł przeżyć. – Kręciła głową, zaprzeczając każdemu kolejnemu zdaniu. – Ale nie dało się tak szybko zmontować twoich papierów, wuja Asmare w Kasali…

– Człowieku, o czym ty mówisz?!

– Masz nerwy jak postronki, to trzeba przyznać. Kto by pomyślał, że ta miła panienka, narażająca życie raz po raz, prująca do partyzantów jak do kaczek, to ich własna wtyczka? Swoją drogą…

– Dasz mi coś powiedzieć? – warknęła. To mnie otrzeźwiło. Jak się kogoś przesłuchuje, dobrze jest dopuścić go czasem do głosu.

– No, słucham – rzuciłem opryskliwie.

– Buchnęłam Zarębie formularz i podrobiłam jego podpis. Zadzwoniłam do oficera dyżurnego, żeby załatwić z osłem… Gdybym nie zadzwoniła, to on na pewno sprawdzałby u generała, czy to nie jakiś kawał… I to wszystko. Cała lista moich łajdactw.

– Gówno prawda – powiedziałem z przekonaniem.

– Nie jestem żadną agentką! Pojechałam do stolicy, bo padało nam bydło! Chciałam załatwić paszę i leki, to wszystko!

– Fajna bajka. Możesz ją opowiadać małym Murzyniątkom przy wypasie kóz.

Pociemniała na twarzy; gniew i uraza wygrywały ze strachem.

– Wyłazi z ciebie biały gnojek… – Zrobiłem krok w jej stronę, ale zdołałem się opanować. Chyba niepotrzebnie. – To cię boli, prawda? Że jakaś czarna małpa z gównem pod paznokciami zamiast posikać się z radości i szybko dać dupy wielkiemu panu doktorowi, zrobiła pana doktora w pokazowego…

Uderzyłem wierzchem dłoni. Za szybko, by choć zbliżyć się do nokautu, ale dostatecznie mocno, by głowa odskoczyła z plaśnięciem, a dziewczynę zarzuciło w prześwit między szoferką a zbiornikiem.

– Zaszli dalej niż my – usłyszałem głos Olszana. – Leją się jak stare małżeństwo. A ja myślałem, że to mnie trafiła się najszybsza dziewczyna.

Nie wiem, po co się odwróciłem: by nie oglądać Gabrieli, czy może chcąc podziękować za wybijanie mnie z roli damskiego boksera. W każdym razie głupio zrobiłem.

Tylko przez chwilę wpatrywali się we mnie oboje z wyrazem zakłopotania na twarzach. Niemal od razu przenieśli spojrzenia na coś, co miałem za plecami. Wykonałem kolejne „w tył zwrot” i zastygłem.

Somalijskich trupów nikt nie pogrzebał, poprzesuwano je tylko, byle dalej od okopów. Jeden z nich, okopcony, lecz wciąż boleśnie znajomy, leżał tuż obok, wepchnięty pod przedni zderzak cysterny. Jego karabin nie zainteresował już sprzątających, podobnie jak nóż, którym omal nie podciął mi gardła. Może dlatego, że oba zdrowo nadgryzł ogień.

Okopcone łoże i nadpalona kolba sprawiały, że tkwiący bagnetem w ziemi SKS przypominał wyjętą z ogniska gałąź, ale czułem, że pod warstewką popiołu kryje się wystarczająco dużo zdrowego drewna, by drżący bagnet, zawieszony ćwierć metra od mego pępka, gładko i bezproblemowo wjechał aż po kręgosłup.

– Nie ruszaj się. – Mogła sobie darować tę oklepaną formułę, z drugiej jednak strony dobrze zrobiła. Zaoszczędziła mi zbędnych pytań. Nie żartowała. I nie oszalała. Co oczywiście nie znaczyło, bym doszukał się głębszego sensu w jej postępowaniu.

– Nie ruszam się – powiedziałem łagodnym tonem. Cała złość nagle wyparowała. Jesteś kobietą, bije cię mąż, twój facet obija tobą tynk ze ścian? Nie dzwoń po policję, spraw sobie starego Simonowa z porządnym bagnetem. Skutek murowany. – Spokojnie.

Prosiłem o zbyt wiele. Była opanowana, ale na pewno nie spokojna. Oznaczało to, że potrafi wprawdzie zrobić z karabinem – a więc i ze mną – co zechce, lecz do skutecznego użycia broni popchnie ją raczej impuls niż chłodna kalkulacja. Trudno sobie wyobrazić gorszą mieszankę kompetencji i niepoczytalności.

– Oszalała pani? – dobiegł z tyłu pełen niedowierzania, ale i lęku głos Agnieszki. Olszan jeszcze raz wyświadczył mi przysługę i milczał.

– Nic się nie stało – rzuciłem w przestrzeń, kładąc fundamenty pod blady uśmiech. Nie bardzo mi szło. Musiałem patrzyć w oczy Gabrieli. – Drobna sprzeczka. Nie mieszajcie się do tego.

– I stójcie, gdzie stoicie. – Ćwierć kroku w bok i wymowny ruch końcem lufy. Nie zdziwiła mnie głucha cisza z tyłu.

– Zanim zrobisz coś głupiego, dwa razy pomyśl – powiedziałem.

– Nad czym tu myśleć? Jestem szpiegiem, zdemaskowałeś mnie, więc chyba muszę uciekać.

Wygłosiła tę kwestię głosem jak z komputera. I przeraziła mnie. Zdałem sobie sprawę, że może kogoś zabić wcale nie pod wpływem emocji, a dlatego, że jest to po prostu logiczne.

– Panie Olszan! Uruchomi pan samochód i wjedzie tam. – Wskazała północny brzeg wąwozu. – Tylko bez żadnych sztuczek.

Nie mówiła nic o rzucaniu broni, więc widocznie nie nosił niczego za paskiem. Ale poza tym sprawy przedstawiały się fatalnie. Ktoś mógł nas zobaczyć, a tworzyliśmy dość jednoznaczny w wymowie obrazek. Nie wiedziałem już, czego bardziej się boję: że nabije mnie na bagnet czy ratunku ze strony jakiegoś żołnierza, który położy ją jednym strzałem.

– Zostawcie nas. – Pozwoliłem sobie na ćwierć obrotu głowy. – Nic się nie dzieje, to zwykła kłótnia zakochanych.

– Zamknij się – powiedziała cicho.

– Gabriela ma wypaczone poczucie humoru – ciągnąłem z uśmiechem, który, miałem nadzieję, da do myślenia ewentualnemu snajperowi. – Ale nikogo nie zastrzeli. Ten karabin nie jest załadowany.

Nie zdołała się powstrzymać przed szybkim spojrzeniem w dół, na broń, która być może wcale bronią nie była. Z jej perspektywy. Z mojej sam bagnet czynił z niej osobę uzbrojoną ponad miarę.

– Oklepany numer – rzuciła z pogardą. – Słuchajcie go, a wylądujecie w piachu z kulą w brzuchu.

– Daj spokój. Co chcesz zrobić? Powiedzmy, że Filipiak cię wypuści. Co dalej? Przeprosiny z narzeczonym?

– Zapomniałeś? Jestem tajną agentką – zakpiła gorzko. – Czekają na mnie z medalem i mnóstwem srebrników.

Nagle zdałem sobie sprawę, że to za długo trwa. Banalne odkrycie, które jednak stawiało świat na głowie.

– Nikt na ciebie nie czeka. – Może nie byłem tego taki pewny, ale chciałem wierzyć sam sobie i to podnosiło rangę moich słów. – Uciekniesz do Sabaha, a on cię zabije. Tylko dlatego, że mnie też poniosły nerwy i cię uderzyłem. – Trzy pary oczu wpatrywały się we mnie, usiłując odgadnąć, do czego zmierzam. – Przepraszam. Nigdy więcej tego nie zrobię.

Jej twarz nie zdradzała myśli. Ciało już trochę tak. Nadal mogła mnie przebić, ale wyczułem, że nie zamierza atakować jako pierwsza.

– Nie będziesz mnie bił – skinęła głową. – Po prostu pozwolisz… po prostu mnie rozstrzelacie – poprawiła się.

– Nie będzie samosądu – powiedziałem patrząc jej w oczy. – Tylko dochodzenie. Jeśli przeżyjemy. Ale przecież jesteś niewinna, prawda?

– Zależy, o czyją prawdę pytasz. – Wolałbym nigdy nie oglądać jej zimnego, wrogiego uśmieszku. – Każdy ma swoją.

Niczego nie byłem pewien. Poza tym, że nie będzie uciekać. Ktoś, kto postawił na rozpaczliwą ucieczkę, nie bawi się w filozofowanie.

– Nie mogę obiecywać za innych. Mogę ci tylko przyrzec, że nikomu nie pozwolę cię skrzywdzić.

– Dużo mi z tego przyjdzie.

– Mało – zgodziłem się. – Tyle, że cię rozstrzelają w towarzystwie.

Bagnet opadł o dobre pół metra. Wyglądała jak wtedy, gdy ją spoliczkowałem. Dopiero teraz tak naprawdę szarpnął mną ból, spowodowany tamtym ciosem, bo dopiero teraz odczytałem wyraz jej twarzy. Było to zdumienie przemieszane z rozżaleniem tak głębokim, że aż mącącym w głowie.

Było nas dwóch i ten drugi, zupełnie niepoczytalny wariat, najpierw podniósł rękę na najważniejszą kobietę mego życia, a teraz tak po prostu oświadczył, że umrze wraz z nią. I mówił to śmiertelnie serio – to dlatego tak wstrząsnął i mną, i Gabrielą.

– Ale z ciebie drań – szepnęła. Po czym szybko, lecz nie na tyle, bym przegapił łzy, wbiła karabin w ziemię i uciekła za wrak ciężarówki.


*

Ktoś trącił mnie w ramię.

– Pani redaktor czegoś od ciebie chce.

Otworzyłem oczy. Gabriela. Wróciła. I nawet wyglądała normalnie. Ale coś się zmieniło. Zrobiła, co trzeba, i odeszła do swego oddziału poparzeń tak szybko, jak pozwalały jej długie nogi i zmęczenie.

Była tu jednak, wróciła. Starałem się tak o tym myśleć.

Dotarłem do węzła łączności prawie równo z Filipiakiem: poprzedzony pukaniem karabinów przetoczył się przez krawędź wąwozu i niemal wylądował mi na grzbiecie.

– Jest Zaręba! – rozradowana Agnieszka omal nie wyskoczyła nam na spotkanie. – Krzysiek złapał Addis Abebę!

Olszan wręczył porucznikowi wolny kask. Oparłem się o ścianę i bez uśmiechu słuchałem raportu. Dwudziestu dwóch zabitych, siedmiu rannych, amunicja na wykończeniu, uszkodzony bewup, samochody prawdopodobnie niezdatne do szybkiej i dalekiej jazdy, brak wody, brak lekarstw…

– Chcę z nim pomówić – powiedziałem, kiedy Filipiak zwolnił przycisk i sam zaczął słuchać. – To ważne.

Zbył mnie machnięciem dłoni. Słuchał. Obaj słuchali: odbiór był chyba dobry i Olszan ani razu nie próbował sięgać do najeżonego klawiszami i pokrętłami pulpitu. Chociaż, z drugiej strony, nie wyglądał na kogoś, czyje uszy pełne są słodko brzmiących dźwięków. Odniosłem wrażenie, że coś mu się nie podoba.

– Z tego, co wiem, w bardzo złym. Przynajmniej dwaj – odezwał się po dłuższej chwili Filipiak. Potem przyszła moja kolej. Olszan zawahał się, ale ponaglany jednoznacznym gestem, oddał mi swój kask.

– Kapitan Szczebielewicz – zameldowałem się.

– Porucznik zaznajomi pana z sytuacją. – W głosie Zaręby trudno było doszukać się wyraźniejszych emocji. – Co do rannych, w najbliższym czasie nie ma szans na ich ewakuację bezpośrednio od was. Dlatego chcę, by przygotował ich pan do drogi i posłał samochodami do Werder.

– Co?! – Z wrażenia zapomniałem o wduszeniu przycisku nadawania. Może i dobrze się stało. Miałem czas poprawić ton. – Nie rozumiem.

– Odjadą do najbliższego etiopskiego garnizonu. Na dowódcę grupy wyznaczam majora Lesika. Za stronę medyczną odpowiadać będzie siostra Nowicka. Oddacie im wszystkie zbędne bagaże i resztę wody; chcę mieć do dyspozycji pancerną grupę uderzeniową, a nie cygański tabor. W nocy wyjdziecie z okrążenia i… to zresztą wyjaśniłem Filipiakowi. Pańskim zadaniem jest przygotowanie rannych do jazdy, a następnie zabezpieczenie medyczne głównych sił. Zrozumiał pan?

– Mam porzucić rannych na polu walki? – Fakt, że nie tymi słowami to ujął, ale tak to odebrałem. – Obawiam się, że nie do końca zdaje pan sobie sprawę z tutejszych realiów.

– Ciągle jest pan w wojsku i obowiązuje pana dyscyplina. – Trzeba przyznać, że zareagował dość wstrzemięźliwie jak na generała, którego poucza byle kapitan, w dodatku nie będący oficerem liniowym. – Zrobi pan, co powiedziałem, albo już teraz odda broń i pas Filipiakowi. Nawiasem mówiąc mamy już w depozycie jeden pański pistolet. Radzę nie przeciągać struny, Szczebielewicz. Nie zdecydowałem jeszcze, co zrobię z tamtą sprawą.

Potrzebowałem tylko paru sekund, by się otrząsnąć – oto co znaczy właściwe nastawienie. Nie oczekiwałem niczego dobrego od Zaręby.

– Jeszcze jedno – powiedziałem bez zapału. – Jest tu pani Asmare z etiopskiego Ministerstwa Rolnictwa. Ma papier z pana podpisem.

– No i?

Nie miałem odwagi wierzyć. Jeszcze nie. Ale widziałem zdziwioną minę Filipiaka i to podsycało nadzieję.

– To… to autentyczny dokument? Pan zatwierdził jej przelot?

– Nie znam jej, ale skoro odlatywaliście w tę samą stronę… Nic nas to nie kosztowało.

– Wygląda na to, że to ona jest przyczyną naszych kłopotów – nie wytrzymał Filipiak. – Ten cały Sabah mocno się o nią upomina.

– Tak, słyszałem, pan Olszan zdążył… – generał urwał tak nagle, że przez chwilę podejrzewałem awarię. Może słusznie, bo następna kwestia nie całkiem nawiązywała do poprzedniej. – Polski paszport to polski paszport, nie kawałek papieru toaletowego. Niech pan o tym pamięta, poruczniku. A o przyczynie waszych kłopotów…

Tym razem zamilkł na dobre. Przez kilka następnych minut Olszan zmagał się z nadajnikiem. Bez powodzenia.

– Za pół godziny odprawa – Filipiak popatrzył mi w oczy. – Niech pan się zastanowi nad stanem rannych. Słyszał pan rozkazy.


*

– Jest źle. – Jakby na potwierdzenie tego wstępu, gdzieś blisko eksplodował pocisk, a o burtę bewupa zabrzęczały co najmniej dwa odłamki. Artyleria Sabaha przypominała o sobie, tym razem waląc z dział bezodrzutowych. – W nocy doszło do serii buntów w armii rządowej. Zaatakowano też w skoordynowany sposób liczne obiekty o znaczeniu strategicznym. Co gorsze, ostrzeliwane są też posterunki UNIFE, choć wygląda to raczej na blokadę niż atak. W stolicy trwają walki uliczne. Dire Dawa padła, kilkudziesięciu Hindusów dostało się do niewoli, jeszcze nie wiadomo, czyjej. Ale nie to jest najgorsze…

– Rany boskie – powiedział ponuro Morawski – niech pan nie mówi, że Sejm znowu grzebie w emeryturach mundurowych.

Może zdołałby nas rozśmieszyć, gdyby następny pocisk nie sypnął o pancerz całą garścią odłamków. I gdyby to, co właśnie obwieścił Filipiak, nie brzmiało tak zaskakująco. Fakty są faktami, ale po minach większości zebranych widziałem, że trudno im się z nimi pogodzić.

– Ktoś ostrzelał francuską bazę lotniczą w Dżibuti. Nie tylko my, ale cały kontyngent został bez parasola powietrznego. Przez najbliższą dobę nie możemy liczyć na żadne samoloty.

Przez chwilę panowała wymowna cisza.

– Komuś całkiem odbiło – mruknął Olszan ponurym tonem. Chyba nie ja jeden oburącz podpisałbym się pod tym komentarzem. Nic dodać, nic ująć.

– A co na to Somalia? – zapytał Morawski.

– Somalia jako państwo w praktyce nie istnieje, ale to dobre pytanie. De Sousa nawiązał kontakt z niejakim Farahem Abgalem. To głowa jednego z klanów rządzących na północy kraju. Facet ma dobre układy z Zachodem. Otóż ten Abgal ma pod kontrolą całe pogranicze na północ od nas. Zgodził się, byśmy przeczekali najgorsze w którejś z jego baz. Tyle że swoich rannych leczy przy pomocy szamanów, więc musimy przedtem rozdzielić siły i odesłać rannych.

– Nie bardzo jest co dzielić – zauważył Ciołkosz. Wydawał mi się bardziej żwawy i spocony od pozostałych, ale kiedy człowiek wie, że patrzy na kwatermistrza, trudno o obiektywizm.

– Właśnie dlatego. Mamy ściągnąć na siebie uwagę przeciwnika, a rannych wyprawić bezpieczną trasą. W dowództwie starannie wszystko przeanalizowali. Mają dokładne mapy terenu.

– My też mamy – zauważyłem. – Sabah ma. Wszyscy mają. I co z tego?

– Te, o których mówił generał, są o parę klas lepsze. – Filipiak zawiesił głos i daję głowę, że było to wierne naśladownictwo Zaręby. – Dostał od rosyjskiego attache wojskowego w Abebie stare opracowania taktyczne z czasów wojny ogadeńskiej.

Postarał się, by zrobić wrażenie na słuchaczach. I zrobił.

– Ma pan na myśli tę z lat siedemdziesiątych? – upewnił się Olszan. – To ładnie ze strony Ruskich, że powierzyli nam cenny zabytek. Ale co Zaręba chce z tym zrobić? Przekazać w geście dobrej woli Muzeum Armii Somalijskiej?

– Co tam jest? – W głosie Morawskiego było ciut więcej szacunku.

– Wszystko. Każda przejezdna trasa z podanymi czasami, optymalną szybkością w zależności od pory doby i roku, strefy ostrzału, martwe pola… Eksperymentowali z wykorzystaniem rozpoznania satelitarnego i nowoczesnej topografii do taniego Blitzkriegu w warunkach afrykańskich. Wie pan: wymanewrować małymi siłami przeciwnika, ogłupić, rozwalić po kawałku. Zresztą nie wiem, może po prostu chodziło o spektakularne zwycięstwo Etiopczyków. W każdym razie zaznaczono tam szlaki wiodące przez miejsca, które według normalnych map są nieprzejezdne. Miejsca, gdzie nie zostają ślady. Na rejon podziału naszej kolumny wybrali taką właśnie dolinę. Jeśli Sabah pośle za nami swoje łaziki, łatwo je przyblokujemy przy wjeździe. Wozy z rannymi odbiją na zachód i nawet najbystrzejszy z tych sukinsynów nie zorientuje się, co się stało. Zakładając, że w ogóle zaryzykują nocny pościg w bezpośredniej styczności. W nocy są prawie ślepi. No i jeszcze jeden plus: z ich punktu widzenia wchodzimy coraz głębiej w terytorium Sabaha, więc im później zaatakują, tym gorzej dla nas. Będą jechać daleko z tyłu i czekać, aż się rozwidni.

– Brzmi nieźle – wyraził swą opinię Ciołkosz.

– A może byśmy wszyscy razem zrobili ten skok w bok? – Sądząc po minie Olszana, plan nie bardzo go przekonał, a w propozycji było więcej przekąsu niż uczciwego proponowania. – Jak to taka bezpieczna trasa, to po kiego pchać się do tego Abdula czy jak mu tam…

– Trasa będzie bezpieczna, jeśli Sabah uwierzy, że całością sił zwiewamy do granicy. Gdyby zgubił całą kolumnę, szukałby na południu i zachodzie. Czyli tam, gdzie nie powinien.

– Cokolwiek zrobimy, będzie ryzykowne – westchnął Morawski. – Więc może po prostu róbmy, co każą.

– Nie podoba mi się odsyłanie rannych bez eskorty – oświadczyłem. – I czym właściwie mogliby jechać?

– Obie terenówki i mój star są na chodzie – wyjaśnił Ciołkosz. – Ciężarówkę trzeba brać na pych, łaty na dętkach wiele nie zniosą, ale nocą, powolutku, jakoś się ten złom dotoczy do Werder. Nawet gdyby któryś wóz zdechł, to raczej nie star. A na stara wejdą wszyscy.

– To znaczy?

– Na pewno kapelan i siostra Jola – mruknął Filipiak.

– Trzy wozy – zaczął liczyć Morawski. – Trzech kierowców, Lesik, siostra, pięciu ciężej rannych, tych ze szpitala… Kto jeszcze? Ten połamaniec – skinął w stronę Olszana. – Wielogórska też?

– Ani ja, ani ona – oznajmił twardo połamaniec. Po czym, już łagodniej, z lekko kpiącym uśmieszkiem, dodał: – Marny ze mnie patriota, ale jakoś bardziej wierzę w ruski pancerz niż w genialne plany polskiego generała. Niech je Zaręba sprawdza na innych. Na szczurach najlepiej.

– Potrzebujemy radiotelegrafisty – uprzedził majora Filipiak. – Ale prawdę mówiąc, liczę na Wielogórską w charakterze szofera. Rozmawiałem z nią – tym razem uprzedził drugiego z pilotów. – Lesik poprowadziłby honkera, a Andrusiak ciężarówkę.

Następna bliska eksplozja – czyli taka, która uraczyła burtę odłamkiem – trochę zatarła wymowę jego słów. Ale nie do końca. Olszan, przykładowo, chyba w ogóle nie zauważył, że coś wybuchło.

– Nie przesadza pan? – mruknął Morawski. – W takim składzie mogą nigdzie nie dojechać. To jednak bezdroże, poharatane samochody, noc… Kto ma walczyć, jak natkną się na patrol? Siostra Jola?

– Nie ja to wymyśliłem.

– Ale pan ustala szczegóły – przejąłem pałeczkę po paru sekundach bezskutecznego wyczekiwania na reakcję Olszana. Wyglądał na lekko znokautowanego i chyba musiał przemyśleć sobie co nieco. – Paru sprawnych chłopaków może uratować tę bandę połamańców. I ten wóz – stuknąłem obcasem w podłogę. – Powinni go dostać.

– Wozy bojowe mają iść ku granicy.

– Sprawne. Ten jest uszkodzony. Będzie opóźniał marsz.

– Musimy się przebić, potem wiązać pościg walką. Możemy stracić któryś z pojazdów. A pan żąda, bym lekką ręką pozbywał się…

– Tylko proszę – powiedziałem cicho.

– Stawiamy wszystko na jedną kartę. – W głosie Filipiaka nie było gniewu; tłumaczył mi, jak dziecku, bolesną prawdę. – Jeśli plan nie wypali i kolumna sanitarna natknie się na nieprzyjaciela, paru ludzi z karabinami niczego nie uratuje. Wiem, że trudno to zaakceptować, ale czasem większą szansę mają bezbronni. Takich nie zabija się z marszu.

– Niech pan to powie Giełzie – rzuciłem z goryczą.

– Nie mówię, że będą bezpieczni. Po prostu ryzykują trochę mniej.

– Powinienem z nimi jechać. – Nie paliłem się do tego, ale musiałem wypowiedzieć te kilka słów.

– Zna pan rozkazy.

– To rannym potrzebny jest lekarz.

– Czego pan właściwie chce? – zapytał z rezygnacją.

– Pojechać z rannymi w stronę Werder. Powoli i w asyście wozów bojowych. Zatrzymując się, gdy tylko ich stan zacznie się pogarszać.

– Krótko mówiąc: powtórka z wczoraj?

– Właśnie – zdobyłem się na smętny uśmiech. – Nierealne, co?

– Mam rozkaz do wykonania.

– A zdaje pan sobie sprawę, że mielibyśmy szansę się przebić?

– Rozkaz to rozkaz. Bez urazy.

Było mu przykro, czułem to.

– Tak przy okazji – przerwał niezręczną ciszę Olszan. – Zakładając, że już są w szpitalu… Wszyscy przeżyją?

– O Świergockiego już się nie martwię. Ci z ranami rąk i nóg nie gorączkują, nie powinno być komplikacji. Ale Juszczyk i Wenclorz… To przypadki dla Lesika, nie dla mnie.

Znów pomilczeliśmy sobie smętnie przez chwilę.

– Czyli nikogo nie uratują – powiedział nie wiadomo do kogo Olszan. – A jak będą mieli pecha, trafią tym rzeźnikom pod nóż. Piękny plan, szkoda gadać.

– Mam rozkazy – przypomniał sucho Filipiak. – I jeszcze jedno. Asmare pojedzie z rannymi.

Zrobił wrażenie na wszystkich. Zauważyłem też, że ci wszyscy, mniej lub bardziej otwarcie, zaczęli zerkać w moją stronę.

– To też rozkaz generała? – Nie zawiodłem ich.

– Mój. Ale mówiłem z nią o tym, tak jak i z Wielogórską. – Przyglądałem mu się z mieszaniną niedowierzania i wściekłości. – Podobnie oceniamy sytuację. Zgodziła się jechać, bo muzułmanie mają jeden miły zwyczaj: olewają kobiety do tego stopnia, że aż nie wypada im ich zabijać. Wymordowanie rannych to też żaden powód do chwały. Gdyby coś nie wyszło, jest spora szansa, że Sabah nie zabije jeńców.

Ciołkosz pokiwał głową na znak poparcia dla dowódcy. Chętnie urwałbym mu ją i cisnął nią w Filipiaka. Chociaż trochę chętniej posłużyłbym się w tym celu głową Gabrieli.

– Ciekawe – rzuciłem przez zęby. – Zebrało się nas tu pięciu facetów, którzy mają jechać szybko i pod pancerzem. Tych powolnych i nieopancerzonych jakoś nie widzę.

– To było wredne – powiedział spokojnie Filipiak. – Tak się składa, że jesteście moim sztabem. Zaopatrzenie, łączność itede.

– A Wołynow? Ma największe z nas doświadczenie bojowe.

– Nie wysyłam go z rannymi. Zrobi, co zechce. Ale cokolwiek postanowi, nie powierzę mu stanowiska wyższego niż celowniczy kaemu. Nie ufam mu, i tyle.

Znów zrobił wrażenie na zebranych.

– Bez przesady – zaprotestował Morawski. – Bądź co bądź strzelał z tego kaemu pół dnia. I nie przepuścił tamtych. A ze swego stanowiska mógł łatwo zwiać do Sabaha. To bez sensu.

– Przy założeniu, że pracuje dla Sabaha – odparował Filipiak.

– Przecież to pan właśnie sugeruje.

– Problem właśnie w tym, że nie. Dopuszczam myśl, że Asmare mówi prawdę, a Sabah to faktycznie tylko prozaiczny rogacz.

– O rogach chyba za wcześnie mówić – uśmiechnął się pod nosem Olszan, demonstracyjnie nie patrząc w moją stronę.

– Mamy pecha – zignorował go Filipiak. – Jak ktoś ma pecha, to dwie różne grupy mogą chcieć go wykończyć z dwóch różnych powodów.

– Bzdura. – Rozdrażnienie wyparło kpinę z twarzy Olszana.

– Bzdura?! – Filipiaka też poniosło. – Ktoś truł Pawlikiewicza i poderżnął mu gardło, bombarduje nas etiopski samolot, któremu najwyraźniej podano namiary, a polski granat zabija Giełzę i omal nie rozwala radiostacji! Jakiś Mi-28, który w ogóle nie ma prawa być w Afryce, urządza na nas polowanie, po czym tak po prostu znika, zamiast wesprzeć Sabaha i załatwić nas w pięć minut! Sabah obiecuje odejść, jeśli oddamy dziewczynę… i co? I odgraża się przy tym sądem nad morderczynią! Kastruje Giełzę! Przecież po czymś takim nikt normalny nie pozwoli się oddać w jego ręce! A gdyby pozwolił, to jakby wymachiwał nam przed nosami szpiegowską legitymacją!

– Myśli pan, że dziewczyna jest w porządku? – podsumował Morawski.

– Jeśli chodzi o jej układy z Sabahem? Chyba tak. Wie pan, dlaczego żyjemy? Bo wierciła mi dziurę w brzuchu o te okopy na górze.

– Wołynow też. A jemu pan nie ufa.

– Nie słucha pan – uśmiechnął się krzywo Filipiak. – Powtarzam: dwie niezależne sprawy. Rosyjski śmigłowiec, może Wołynow, może Mengesza, no i ten pseudoetiopski iliuszyn to grupa A. Sabah, migi, być może Mengesza: grupa B. Jednym chodzi o śmigłowiec, drugim o urażone ambicje. Albo po prostu: o świętą wojnę z Zachodem. Słyszał pan, co się dzieje w kraju. Może po prostu tu kogoś poniosło i zaczął trochę wcześniej.

– Rosjanie od zawsze sprzedawali broń różnym mętnym typom. Świat się do tego przyzwyczaił. Niby dlaczego teraz mieliby angażować się w tak karkołomne operacje? Zadzierać z ONZ, bo po cichu opchnęli Somalijczykom parę śmigłowców? Nie kalkuluje się.

– Kto by tam nadążył za ruskim politykiem – wzruszył ramionami Olszan. – A tak w ogóle, to przypominam, że Mengesza zmył się z kompletem dowodów. Możemy się teraz zaklinać, że widzieliśmy wrak cały w czerwonych gwiazdach, a i tak nikt poważny nie oskarży Rosji. Sprawa zamknięta. Nawet jak mają tu agenta, to agent zrobił swoje i teraz z całego serca wspiera nas przeciw Sabahowi. A, i jeszcze jedno: jeśli wszystko zaczęło się od tajnego latania tajnych śmigłowców, to najbliżej tego był świętej pamięci Zanetti.

– Zanetti rosyjską wtyczką? – zdziwił się Ciołkosz.

– Nie myślmy stereotypowo. Rubel jest wymienialny. Wszystko się globalizuje, a lewe interesy najszybciej. Gdybym chciał ukryć przed światem, że nad Etiopią latają nielegalnie moje maszyny, to kogo werbowałbym do współpracy? Właśnie takiego gościa jak Zanetti.

Milczeliśmy jakiś czas. Na zewnątrz wybuchały pociski.

– Wiemy, że gówno wiemy – podsumował Filipiak. – Umówmy się, że będziemy zwracać uwagę na wszelkie dziwne zachowania. Zwłaszcza Wołynowa i Asmare. A wracając do rzeczy… Są konkretne powody, by ją posłać do Werder. Po pierwsze, zna język.

– To spory garnizon – zaprotestowałem. – Na pewno mają kogoś, kto zna angielski. A jak nie, to wystarczy, by mieli radio.

– Tłumacz może się przydać w drodze.

– Zakładaliśmy, że przemkną przez nikogo niezauważeni.

– Dobrze, zostawmy to. Punkt drugi: nie wiem, czy to ona miałaby pomagać Joli, czy na odwrót, ale we dwie gwarantują jakąś opiekę. Pojedynczo żadnej wolałbym nie dopuszczać do swoich rannych.

– Gabriela robi to, co jej każę. Żaden z niej medyk.

– Nie mdleje i nie rzyga na widok Juszczyka. Ja tak. Nawiasem mówiąc cholernie twarda z niej sztuka.

– Dobry materiał na szpiega, co?

– Dobry materiał na przewodnika. Ta dziewczyna przejechała na ośle pół Etiopii i czort wie ile frontów. Przyda im się.

– To wszystko?

– Nie, jeszcze sprawa najważniejsza. Żołnierze nie chcą za nią ginąć. Dla nich sprawa jest oczywista. Nawet jak zaczniemy rozpowiadać o sabotażu, rosyjskich agentach i wszystkich naszych podejrzeniach, mało kogo przekonamy. I dlatego chcę się pozbyć dziewczyny, zanim ktoś zrobi coś głupiego.

Jakiś zabłąkany granat rąbnął w bok transportera. Nieszkodliwie, ale wszyscy podskoczyli z wrażenia.

– Jassssny gwint – zasyczał Olszan. – Jakby tak w okop…

– Sam pan widzi, doktorze. – Filipiak, jak na dobrego żołnierza przystało, wykorzystał okazję. – Jest źle, a będzie gorzej. Z nami wcale nie będzie bezpieczniejsza.

– I my z nią – dorzucił Ciołkosz.

Obaj mieli rację. Nie znałem Gabrieli Asmare.

Ale chciałem poznać.

– Wolałbym wierzyć, że nie ma czwartego powodu.

– Czwarty powód? – Filipiak uniósł brwi.

– Gdyby ją tamci złapali, mielibyśmy święty spokój.

Przyglądał mi się jakiś czas, a ja rozmyślałem o głupocie ludzi, wieszających psy na współczesnym świecie. Sto lat temu po takiej sugestii musielibyśmy posłać po szpady lub pistolety. Inna sprawa, że sto lat temu żaden dżentelmen nie wpadłby na absurdalny pomysł pojedynkowania się z powodu czarnucha.

– Chce pan powiedzieć, że celowo ją wystawiam? – nazwał rzeczy po imieniu. – Składam w ofierze, dorzucając swoich rannych?

– Powiedziałem, że… – Urwałem, uświadamiając sobie, że dobrze słyszał, co powiedziałem. I że za daleko mnie poniosło. – Przepraszam. Nie wziąłem tego pod uwagę.

– Rannych nie poślę na śmierć, ale Murzynkę już tak? – uśmiechnął się cierpko.

– To nie… Ma pan prawo podejrzewać ją o różne…

– Miłe, że w końcu to przyznałeś – uprzedził porucznika Morawski.

– Jak jest takim czarnym charakterem, to może lepiej nie wysyłać jej z Lesikiem i Jolą? – uśmiechnął się cierpko Olszan. – Ma z nimi na pieńku. Sami się pozabijają.

– Mógłbyś zrobić sobie małą przerwę w robieniu jaj? – zapytał uprzejmie Morawski.

– No dobra, więc serio: ja bym ich razem nie puszczał. Są na noże. Jak Gabriela powie: „Jedźmy w lewo”, to pojadą w prawo, choćby miny leżały i lwy biegały. A w ogóle to za bardzo racjonalnie do tego podchodzicie. Mówił pan: dwie różne sprawy – zwrócił się do porucznika. – A jak ta druga to nie żaden ruski spisek, nie zacieranie śladów, tylko prozaiczna zemsta? Zestrzeliliście śmigłowiec, zabiliście czyichś kumpli. Jakim cudem nikomu nie przyszło do głowy, że ta druga załoga mogła po prostu chcieć wziąć odwet za kolegów? Wzięła, rozwaliła nam ciężarówkę i wróciła do domu. Nikt nie zauważył, że więcej się nie pojawili? Gdyby mieli nas uziemić jako świadków, walczyliby tu ramię w ramię z Sabahem. Dlaczego tego nie robią, skoro to taka gardłowa sprawa dla jakiegoś rządu?

Nie doczekał się odpowiedzi. Zamiast słów rozległo się stłumione łomotanie. Miękkie. Ktoś, kto walił w podwójne, kryjące dodatkowe zbiorniki drzwi bewupa, posłużył się gołą pięścią.

– Co za kretyn? – Filipiak poprzedził tę uwagę rzutem oka na ukaefkę, zawieszoną przy odsłoniętym otworze strzelniczym z anteną wychyloną na zewnątrz. Znajdowaliśmy się pod ogniem i nikt, kto nie musiał, nie wychylał z ukrycia nawet palca. Ci, którzy musieli, bo wyznaczono ich do obserwacji przeciwnika, mieli takie same jak dowódca nadajniki do utrzymywania łączności.

Olszan pochylił się ku drzwiom.

– Stop. – Morawski sięgnął do kabury. – Jakiś desperat mógł się prześliznąć.

Nikt więcej nie wycelował niczego w stronę drzwiczek, ale też nikt nie wyśmiał jego obaw.

Spod progu wysunęło się popiersie Gabrieli. Kuliła się za tarczą bewupa, bo tak nakazywał rozsądek, ale to nie rozsądek ją tu przygnał. Od razu zrozumiałem, że stało się coś niedobrego.

– Ten zestrzelony pilot… Ktoś go zabił. Chyba nożem.


*

W miarę wydłużania się oblężenia punkt opatrunkowy rozrósł się, przybierając kształt podkowy. Większość stanowiły płytkie rowy łącznikowe, ale były też trzy przyzwoite dziury, zdolne pomieścić co najmniej jednego leżącego i dwuosobowy zespół, udzielający mu pomocy. W takim właśnie, najnowszym z gniazd rannych, umieściłem ukraińskiego pilota.

Filipiak, powołując się na brak miejsca, rozgonił większość uczestników odprawy. Obdukcji dokonałem w obecności dwojga tylko świadków: jego i Gabrieli.

– Niech pan nie pyta o czas – powiedziałem, okrywając kocem twarz zmarłego. – Niedawno, ale może przed naszym zebraniem, a może w trakcie. Teoretycznie nikogo pan nie może skreślić. Praktycznie sugerowałbym skreślenie mnie i jej – skinąłem w stronę kucającej za jego plecami dziewczyny. – Mogliśmy go zabić dyskretniej.

– Może właśnie dlatego… – Nie dokończył, patrząc za to wymownie na wielką plamę krwi.

– Przesadna perfidia. Umierał. Gdyby znaleziono go martwego, do głowy by panu nie przyszło, że ktoś mu pomógł. Swoją drogą, aż nie chce mi się wierzyć, że ktoś to zrobił tak bezmyślnie.

Filipiakowi, sądząc z miny, też coś nie pasowało.

– Bezmyślnie to za mocno powiedziane – odezwała się cicho Gabriela. Widać było, że ten incydent dał jej solidnie w kość.

– Trzy ciosy – wzruszyłem ramionami. – Połamał żebra, okropnie to wygląda, ale dopiero trzeci trafił jak trzeba, w serce. Gdyby ten biedak był przytomny, narobiłby takiego krzyku… Partactwo.

Zniosła dobrze mój wzrok. Chyba trochę badawczy. Nie podejrzewałem jej, nie była aż tak głupia, by robić to w taki sposób. Ale gdyby jednak… Idealizowałem ją, więc łatwo wpasowała się w rolę mordercy zbyt delikatnego, by na zimno, porządnie wbijać nóż.

– Jak go znalazłam, koc leżał inaczej. Masz to pod kolanem.

Cofnąłem się i przez chwilę oglądałem zakrwawioną tkaninę. Teraz, gdy już wiedziałem, czego szukać, reszta poszła łatwo. Już tylko dla formalności przykryłem brzegiem martwego pilota.

– Masz rację. Zadźgano go przez koc. Chyba możemy darować sobie oglądanie wszystkich po kolei i szukanie świeżych plam.

– Czyli jednak profesjonalna robota – powiedział cicho Filipiak. Musiał mówić cicho: alternatywą był tylko ryk zwierzęcej, bezrozumnej i bezsilnej wściekłości. Miał dość.

– Na pewno nie. Zawodowiec wybrałby gardło. Czysto, cicho. Naprawdę tego nie rozumiem.

Nie skomentował. Brał się w garść.

– A ja chyba tak. – Obaj popatrzyliśmy na Gabrielę. – Może źle do tego podchodzicie. Szukacie zimnego, bezdusznego sukinsyna. A to mógł zrobić ktoś… normalny. Gdybym to ja chciała go… to właśnie tak. Zamknąć oczy i… – zademonstrowała cios z góry. – Ale to nie ja.

Filipiak odwrócił się bez słowa i przez chwilę patrzył mi w oczy.

– Dawno powinienem to zrobić; moja wina. – Zaczerpnął głęboko powietrza. – Koniec z Wersalem. Od tej pory macie być cały czas razem, pan i ona. Jeśli oddali się na więcej niż trzy metry, osobiście ją zastrzelę.

– Żartuje pan. – Jeszcze nigdy nie wypowiedziałem żadnego słowa z mniejszym przekonaniem.

– To dotyczy was wszystkich. Z Addis Abeby przyleciał ktoś, kto próbuje nas pozabijać, a ja mam dość zabijania moich ludzi. Koniec. Każdy zachowujący się podejrzanie, łażący samopas i nie stosujący się do rozkazów zarobi kulę w łeb. Widzę, że coś się między wami dzieje. – Nie wykonał najmniejszego gestu, by wskazać, kogo ma na myśli, ale i ja, i klęcząca z tyłu Gabriela nie mieliśmy wątpliwości. – Zrobię dla pana wyjątek: da mi pan słowo, że zastrzeli bez wahania każdego, kogo uzna za zdrajcę, a ja się zgodzę, by w jej przypadku był to strzał w rękę czy nogę.

– A jeśli nie? – Postarałem się, by nie zabrzmiało to wyzywająco.

– Nie pozwolę wam nawet zbliżyć się do broni. I poinstruuję swoich ludzi. Nie tych wybranych. Wszystkich.

Zrozumiałem.

– W porządku. Ma pan moje słowo.

Skinął głową jak ktoś odnotowujący oczywistą odpowiedź.

– Trzy metry – przypomniał. Przecisnął się obok mnie i zakrzywionym rowem łącznikowym ruszył ku głównej części naszego szpitala.


*

– Nieodpowiednio się pan ubiera, panie kapitanie – Grochulski zwalił kamizelkę i hełm na blaszaną podłogę honkera. – W miarę czyste, przetarłem piachem.

– Dzięki. – Myśl o założeniu na siebie dodatkowych paru kilogramów izolacji termicznej odebrała całą spontaniczność tym podziękowaniom. Zmrok zapadł niedawno, upał jeszcze nie zelżał. – Ale teraz zmykaj do okopu. Nie potrzebuję nowych pacjentów.

Od minuty nic w pobliżu nie wybuchło. Lada moment chłopcy Sabaha powinni nadrobić te zaległości.

– Pomóc? – Nie ruszył się z miejsca.

– Właśnie skończyłem. Ambulans gotów do drogi. – Szarpnąłem na próbę noszami, po czym zeskoczyłem niezgrabnie z samochodu. – Miejmy nadzieję, że ruszy.

Kwadrans wcześniej obrażony na cały świat Andrusiak uruchomił na chwilę silnik, ale potem rozerwały się w pobliżu trzy pociski. Zresztą samochód to nie tylko silnik: do jazdy potrzeba jeszcze paru innych sprawnych podzespołów.

– Ma pan tym jechać? – Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że cały czas mówi za cicho. Pokręciłem głową. – A… pani Gabriela?

– Dlaczego pytasz?

– Nie, nic… Aha, porucznik kazał oddać. – Zakołysał czymś podłużnym, zwisającym na pasku z ramienia, i zeskoczył do rowu łączącego studzienki okopów. Nim się zorientowałem, był już obok siedzącej przy Juszczyku dziewczyny.

Chcąc nie chcąc, dołączyłem do nich.

– Dla pani. Załadowany, a tu – dorzucił chlebak do drugiego kompletu kamizelka-hełm – zapasowe magazynki i trochę naboi luzem.

Nie było jeszcze na tyle ciemno, bym nie wypatrzył paru szczegółów podawanej Gabrieli broni.

– Pepesza? – Byłem bardziej zdziwiony niż dziewczyna i pewnie dlatego dość bezceremonialnie wyłuskałem jej z rąk masywny automat z drewnianą kolbą, ażurową osłoną lufy i magazynkiem w kształcie bębna. – Boże, prawdziwa żywa pepesza! Skąd to…?

– Zdobycz. Ale fakt, chyba i u nich unikat. Tylko jedna taka wpadła nam w ręce. – Grochulski zamilkł na chwilę.

– Porucznik przekopał cały arsenał, żeby coś takiego znaleźć.

– Powiedział panu, dlaczego? – Coś w jej tonie uświadomiło mi, że zdążyła przejrzeć intencje Filipiaka. Szybko. Trochę za szybko jak na przeciętną, porządną polską kobietę. Ale cóż, całkiem przeciętna nigdy nie była.

– Nawet kazał wyjaśnić. – Dało się wyczuć, że ten rozkaz nie przypadł Grochulskiemu do gustu. – Mam powtórzyć, że takich pocisków nie ma żadna inna broń. I że łatwo będzie poznać, tu, na miejscu, do czego pani strzelała. Więc ma pani uważać.

Oddałem Gabrieli automat i popatrzyłem na rudzielca.

– Powiedział wam, o co chodzi?

– Właściwie nie musiał. Nie jesteśmy ślepi. Chłopaki plotkują w każdej wolnej chwili. – Zawahał się i dodał: – Delikatnie mówiąc.

– To znaczy? – Wyraźnie czekał na zachętę.

– Trochę… no, odstaję. Miałem studiować, tylko z forsą było krucho. Dla chłopaków nie jestem stuprocentowo swój. Wiem, na co narzekają, ale jeśli coś by miało z tego wyniknąć, to mogą mi nie powiedzieć.

– Wyniknąć?

– Gdyby coś się pani stało – zwrócił się bezpośrednio do Gabrieli – wystarczyłoby odesłać partyzantom zwłoki i byłoby po kłopocie. Taka panuje opinia. Na razie słyszałem najwyżej ciche narzekania, że czarnuchy tak źle celują, ale…

– Dla większości też jestem czarnuchem? – zapytała bez urazy. – To pan chciał powiedzieć? Uważają, że to nie ich sprawa?

– W kraju połowa z nich nie myślałaby w taki sposób. – On też zachował spokój. – Ale tutaj zobaczyli czarnych ludzi żyjących niewiele lepiej niż neandertalczycy. Brudnych, śmierdzących, półnagich. Całkiem obcych. To nie Eddie Murphy czy Whitney Houston. Tamci żyją w naszym świecie, a to tutaj… To po prostu nie nasz świat.

– Rozumiem.

– Zresztą to tylko pretekst. Gdyby pani miała blond warkocze i Piast na nazwisko, też nie chcieliby za panią ginąć. Tylko trudniej byłoby się z tego tłumaczyć. A tak…

– Myśli pan, że ktoś strzeli mi w plecy? – zapytała rzeczowo.

– Pewnie nie. Ale na pani miejscu nie zdejmowałbym tego – trącił butem kamizelkę. – Jeszcze trochę nas zostało. A w gromadzie zawsze się może znaleźć czarna owca.


*

Blask lampy naftowej nie sięgał tak wysoko i właściciela zatrzymujących się na przedpiersiu butów poznałem dopiero po głosie.

– Za chwilę pogrzeb. – Ciołkosz postarał się, by go usłyszano od razu we wszystkich trzech dołach szpitala. Być może pokrzykiwał z nawyku: od dłuższego czasu wąwóz trząsł się od łomotu wszystkich silników, jakie udało się uruchomić. Pojazdy przemieszczały się to tu, to tam, badając możliwości wyjazdu czy w ogóle poruszania się o własnych siłach. Przy okazji przyzwyczajano Somalijczyków do hałasu.

– Pogrzeb? – Próbowałem odpędzić wizję następnego trupa, wleczonego za nogi przez otępiałych z wyczerpania kolegów. – Trafili kogoś?

Z rowu łączącego wynurzyła się sylwetka Gabrieli. Przebywając w okopach szpitala nie traktowaliśmy zbyt dosłownie ustanowionej przez Filipiaka reguły trzech metrów, ale chyba wolała dmuchać na zimne.

– Nie, ale niedługo odjeżdżamy. Ksiądz kapelan zarządził uroczystość pożegnania z poległymi. Coś im jesteśmy winni.

– Uroczystość – powtórzyłem sceptycznie.

– Obecność obowiązkowa.

– Pewnie, ostatecznie to ciągle Wojsko Polskie… A co na to Filipiak? – Machnąłem ręką w stronę niewidocznych żołnierzy, ryjących saperkami w północnym stoku. – Chyba mu się spieszy.

– Ludzie i tak muszą odetchnąć. Odpoczną przy modlitwie.

Fakt. Cokolwiek Lesik planował, z pewnością było mniej męczące od przerzucania gliny krótką łopatką.

– Kozłowski dojdzie sam, ale Szewczykowi, o ile zechce iść, ktoś…

– Żadne „zechce” – przerwał mi. – To rozkaz.

– Proszę?

– Ja mu pomogę – uprzedziła go Gabriela. – I tak się wybierałam.

Nie widziałem twarzy Ciołkosza, wyczułem jednak, że jest niemile zaskoczony.

– Pani? – Odpowiedziała dyplomatycznym milczeniem. – Niby po co? – Nadal milczała, choć teraz z innych powodów. – Miałem na myśli doktora.

– Doktor jest słaby w modlitwach – poinformowałem go. – Poza tym mam robotę przy żywych. Ona zresztą też.

– Lepiej by było – powiedział powoli – gdyby pan poszedł.

– Nie chciałem tego mówić, ale takie szopki były dobre przy oblężeniu Jasnej Góry. Dziś jeden granat moździerzowy może was wszystkich, za jednym zamachem… Nas w to proszę nie wciągać.

– Lekceważy pan rozkaz dowódcy?

– Ja idę. – Gabriela nie dopuściła mnie do głosu. Potem, równie szybko jak mówiła, nasadziła hełm na głowę i wydostała się z okopu.

Juszczyk zaczął jęczeć i zgodnie z tym, co oświadczyłem wcześniej, musiałem zabrać się do roboty.


*

Tym razem nie miałem problemów z rozpoznaniem nóg, które wychynęły z otaczającej okop ciemności. Były gołe, jasne, zgrabne i szczupłe. Tylko jedna taka para krążyła po okolicy. Wyglądały interesująco, oglądane z mojej perspektywy; pewnie dlatego dostrzegłem błysk szkła między polakierowanymi paznokciami dopiero, gdy Jola przykucnęła i wyciągnęła rękę.

– Napije się pan?

– Ccc… słucham? To pani? – Patrzyłem z niedowierzaniem na dwustugramową piersiówkę, podsuwaną mi pod nos.

Uśmiechnęła się szerzej. To właśnie było najbardziej niesamowite: że wynurzyła się z mroku już z tym uśmiechem na twarzy. Rozhisteryzowana Jola, ofiara szoku, dawno spisana na straty.

– Od tego trzeba było zacząć – potrząsnęła butelką. Trochę z niej ubyło, ale nie zdążyłem ocenić, ile: zbyt energiczny ruch zakłócił równowagę dziewczyny i Jola, chroniąc się przed upadkiem głową w dół, chwyciła znienacka moją szyję.

Przez chwilę – raczej długą – miałem twarz wtłoczoną między jej piersi. W przeciwieństwie do reszty naszych pań nosiła stanik, więc nie rozjechały się na boki i miałem okazję przekonać się, że natura obdarzyła ją naprawdę szczodrze.

Pomogłem jej wrócić do poprzedniej pozycji – alternatywą był odskok i nowy pacjent, tym razem z urazem kręgosłupa, względnie pchnięcie, jej lądowanie na plecach, cały kręgosłup, lecz zdruzgotana godność. Tak to sobie tłumaczyłem potem, gdy znów siedziała na piętach, opierając się o mój bark końcami palców i przesłaniając połowę świata wewnętrznymi częściami rozchylonych ud.

– Chyba się ciut wstawiłam. – Pachniała tak, że na jej tle Wielogórska mogła uchodzić za perfumowe skąpiradło, ale parsknięcie śmiechem przeniosło przez tę zaporę alkoholowy chuch.

Piła, ale nie była pijana. Odrobinę brakowało jej luzu.

– To dobrze, że jest już pani na chodzie.

– A pan? – przechyliła zalotnie głowę. – Też na chodzie?

– Ja? No… – Jeśli dobrze ją rozumiałem, to tak, o dziwo, byłem. Po głowie łaziła mi Gabriela i to jej brązowe uda wolałbym teraz oglądać, zastanawiając się, jak by to było, gdyby nagle zacisnęły mi się na uszach, ale nie wpadłem aż tak, by całkowicie zobojętnieć na dziewczęce nogi odmiennego koloru. Pocieszające. I pewnie z tej potrzeby szukania pociechy gapiłem się wprost przed siebie, zamiast w dół, pod nogi, albo w górę, na twarz. Obiektywnie biorąc buzię miała wcale nie gorszą niż resztę, ale mnie nie stać było na obiektywizm i do wmawiania sobie, że świat nadal pełen jest atrakcyjnych kobiet, wolałem wykorzystać Jolę od szyi w dół. – Nie idzie pani na pogrzeb?

Cholera. Widocznie od szyi w dół też nie była dość dobra. Chociaż to raczej nie stronnictwo Gabrieli w moim mózgu spłodziło owo pytanie-unik. Chyba zwyczajnie się przestraszyłem.

– To może być nasza ostatnia noc. – Jeżeli coś udawała, to z pewnością nie lęk, że może mieć rację w tej kwestii. – Szkoda ją tracić na cudze pogrzeby. Napije się pan ze mną? Proszę…

Ładnie prosiła. Inna sprawa, że w tej chwili dałbym się namówić choćby garbatej staruszce. Przed bitwą suszy każdego.

– Jasne, że się napiję.

Błąd. Zdałem sobie z tego sprawę, patrząc, jak otwiera butelkę. Miała jedną wolną rękę, ale każdy gest można wykonać co najmniej na dwa sposoby. Ona wybrała ten drugi.

Otuliła nakrętkę ustami powolnym, zmysłowym ruchem, znanym być może szczęśliwym posiadaczom namiętnych i śmiałych kochanek, ale raczej nie przeciętnym korkom od butelek. Musiałbym być ślepy i opóźniony w rozwoju, by zinterpretować to jako otwieranie naczynia.

Przypomniała mi się wczorajsza jazda sanitarką i dziwnie podobna scena z udziałem innej dziewczyny i innej butelki. Coś szczególnego musiało się kryć w atmosferze Ogadenu.

– Dziękuję – wziąłem od niej piersiówkę, zastanawiając się, co począć z nadmiarem wolnych rąk. Moich, ale i jej. Czułem, że teraz, gdy pozbyła się naczynia, może posłać prawą śladem lewej. Bardziej by temu zapobiec, niż w pogoni za relaksem, łyknąłem zamaszyście.

Weszło gładko, ale kosztem oczu, które omal nie wyskoczyły z orbit. Po przełyku rozlał się napalm. Przez chwilę to Jola mnie, nie ja ją, podtrzymywała w stabilnej pozycji.

– Jezu… To ma… ze sto procent!

– Ojej, zapomniałam panu powiedzieć. – Sama zalotność, zero skruchy. – A tak w ogóle… pan, pani… Może skorzystamy z ostatniej okazji i… brudzia? Co, panie Jacku?

– No…

– Moja kolej. – Wyłuskała mi piersiówkę, rekompensując to klapsem wymierzonym piersią w policzek. Nogi rwały mi się w obie strony naraz: do ucieczki i do niej. – Zdrówko.

Była to najszybsza kolejka, jaką widziałem. Niemal od razu opadła na kolana i prawdopodobnie poleciałaby na lampę i opatulonego gazą Juszczyka, gdyby nie wyhamowała ustami o moje usta. Udało mi się ją złapać, ale w kwestii pocałunku niczego już nie dało się zrobić.

Chyba za mało się starałem.

Była śliczna, młoda, była miękka, ciepła i pachniała światem, w którym są kwiaty, delikatny blask majowego słońca, radość i śmiech, nadzieja i spokój – czymś nieskończenie odległym od tej wyżarzonej, plugawej dziury w wyklętym przez Boga pustkowiu, pełnej smrodu spalenizny, zgnilizny i strachu. Była ucieczką, błogosławieństwem zapomnienia. I ostatnią przyjemnością życia, które prawdopodobnie dobiegało końca.

Nie była też obca. Wpychając język za linie moich zębów, rozbiła mur, którym ludzie odgradzają się od innych ludzi. Mogłem przejść przez wyłom. Jeśli tylko chciałem.

Kłopot w tym, że waląca się ściana odsłoniła nie ten co trzeba skarbiec. Nie za ten mur mnie ciągnęło. Tamten był w innym kolorze.

Moja dłoń cofnęła się z piersi z powrotem na bok, na najbardziej neutralną część kobiecego boku, jednakowo odległą od biodra i pachy. Najwyraźniej nie zrozumiała.

– Nie tutaj – wymruczała. – Znalazłam dobre miejsce. Chodź. Szybko.

Szybko? Byliśmy spóźnieni o siedemdziesiąt pięć godzin. Trzy doby i trzy godziny minęły od chwili, gdy za kratami mojej celi ukazała się odrealniona, spowita w aureolę postać kobiety na osiołku. Mierząc ilością i wagą wydarzeń – całe wieki. A przecież pamiętałem każdy szczegół. Nie tyle na poły sennego obrazu – swoich odczuć.

Po czymś takim nie da się tak po prostu szybko pójść.

– To… zły pomysł.

– Nie bój się. – Owiewała mi twarz ciepłym oddechem. Trochę alkoholu, sporo mięty. Dobrze przygotowana do randki dziewczyna.

– Nie boję się – skłamałem.

– Niczym cię nie zarażę. – W ciemności jej zęby zalśniły zadziwiająco jasną bielą. – Bezpieczny towar. Pod każdym względem.

– Na pewno. – Była wstawiona, odważna wypitym spirytusem, i nie mogłem na sto procent wykluczyć, że właśnie zareklamowała swe dziewictwo. W przypadku statystycznej Polki rzadko ponoć zdarza mu się dociągnąć do matury, ale na statystykę składają się urodzone dziwki i zakonnice. Jej było chyba trochę bliżej do tych drugich.

– Sprawdzałam kalendarz. – Pociągnęła mnie. – Możemy iść na całość.

– Żałowałaby pani… potem.

Myślałem o tym, że Gabriela przyjęłaby podobną kwestię jak siarczysty policzek. Gdybym potrafił ją wypowiedzieć.

– Potem to nas może nie być. – Jola nie sprawiała wrażenia dotkniętej.

– Nie wolno tak myśleć. Wsiądziemy do transporterów i fiuu. Jutro o tej porze nie będziemy pamiętać, że byliśmy na wojnie. – Nie zamierzała się odsuwać, więc użyłem grubszego kalibru: – Nie pasujemy do siebie.

– Skąd wiesz? Mierzyłeś? – Udało jej się rozbawić samą siebie. – Zresztą zawsze się można dopasować. Chęci się liczą. No chodź.

Okop to cudowny wynalazek. Ocalił pewnie więcej istnień niż penicylina, ale i tak nie doceniałem go do tej pory. Nie przyszło mi do głowy, że chroni także przed tego rodzaju atakiem: seksualnym.

Gdyby dopadła mnie na górze, musiałbym ulec. W którymś momencie po prostu zaczęła ciągnąć. Byłem zbyt zaskoczony, by stawiać świadomy opór. Poradziłaby sobie, gdyby nie grawitacja.

– Siostro… Jola, daj spokój. – Nigdy przedtem nie zwracałem się do niej tak łagodnym, a zarazem przestraszonym głosem. – To bez sensu…

O dziwo, przestała ciągnąć.

– Co bez sensu, jakie bez sensu? – Zadyszka dobrze maskowała uczucia; nie byłem pewien, czy w grę wchodzi żądza, gniew czy może chorobliwa potrzeba postawienia na swoim. – Impotent jesteś?

– W tym upale nie powinno się pić. – Dotknąłem jej łokcia w ramach niemych przeprosin za to, co robię. Czy raczej: nie robię. – I bez tego człowiek chodzi ogłupiały… Zapomnijmy to tym po prostu, dobrze?

Znieruchomiała. Uznałem to za początek oswajania się z faktami.

– Nie podobam ci się? – Agresywny wamp przeistoczył się w onieśmieloną dziewczynę. – Ani trochę? W ogóle?

– To nie o to chodzi…

– Przecież nie ciągnę cię do ołtarza, niczego nie chcę. Co ci szkodzi? Zabawimy się, może ostatni raz. Czego się boisz?

– Nie wiesz, co robisz.

– Myślisz, że jestem pijana? No, trochę jestem. W porządku: mam lekki odlot. Ale kojarzę, co i jak. Chcę się z tobą pieprzyć. Teraz. Szybko i mocno, na maksa. Nie bądź ostatnim chamem i wyświadcz mi tę przysługę, co? To nie boli, a nawet bywa miłe.

– Niektórych boli.

Nie wiem, po co to powiedziałem. Nie miałem przecież ochoty wykorzystywać w charakterze psychoterapeuty dziewczyny, której nie potrafiłem wykorzystać w dużo przyjemniejszy sposób.

Oczywiście mogła puścić mimo uszu mój pomruk. Ignorowała dotąd wszystko, co do niej mówiłem. Ale miałem pecha.

– To tu cię gryzie? – Znieruchomiała. – Ale ze mnie idiotka… Ty i ta… Kręciła się wokół ciebie, kręciła i w końcu wkręciła sobie między nogi, co chciała. Że też o tym nie pomyślałam… – Parsknęła nerwowym, gorzkim śmiechem. – Pewnie, kurwa. Dawaj szybko albo wcale.

Rozchyliłem usta, ale wstrzymałem się z protestem. Trafiła. Nie w dziesiątkę – takim szczęściarzem nie byłem – ale w ósemkę na pewno. Gdybym wyjawił jej prawdę, pewnie przyznałaby się do błędu, ale właśnie wtedy nie miałaby racji. Prawda była taka, że Gabriela faktycznie okazała się szybsza. I że Joli istotnie zabrakło refleksu, nie siły przekonywania. Bez czarnej dziewczyny w głowie byłbym dużo lżejszy i biała dziewczyna wyciągnęłaby mnie jakoś z okopu.

Oboje straciliśmy okazję.

Zabrała dłoń. Czekałem, aż podniesie się i odejdzie.

– Dawno? – Nie odchodziła. Co więcej: zdawała się spokojniejsza.

– Proszę?

– Pytam, czy dawno to robiliście.

– O co ci chodzi? – Po raz pierwszy żałowałem, że Juszczyk uciekł w nieświadomość i nie zamierza mnie ratować choćby pojękiwaniem.

– Ile ją znasz: trzy dni? – Jej głos był chłodny, opanowany. Chyba nie była taka wstawiona, za jaką próbowała uchodzić. – Myślałam, że jesteś z tych powolnych, co to bez paru miesięcy wcześniejszego łażenia nawet za rękę nie wezmą, ale jak nie, to nawet lepiej. Chodź. Dla odmiany. Są lepsze rzeczy niż chude dziewuchy od krów. Przekonasz się.

Ładnie pachniała. W ogóle była ładna. Nie umiałbym wskazać żadnego kawałka jej ciała, który budziłby zastrzeżenia. To prawie wszystko, o czym dziewczyna może marzyć. Prawie.

Wyobraziłem sobie nasz powrót stamtąd, zza granicy świateł. Właściwie niepotrzebnie: ta wizja tkwiła we mnie od samego początku, nosiłem ją w podświadomości na długo przed dniem, gdy po raz pierwszy ujrzałem Gabrielę. Ale posłużyłem się nią. Tak było łatwiej.

– Nie przekonam się – powiedziałem odrobinę głośniej. – Nie bierz tego do siebie. I idź, odpocznij przed wyjazdem. Mam robotę.

Nie ma ludzi stuprocentowo impregnowanych na słowo „nie”. Była nad wyraz oporna, ale w końcu i do niej dotarło. Uniosła się i przez chwilę oboje całkiem serio zastanawialiśmy się, co zrobi z cofniętą o pół kroku stopą. Jej lądowanie na mej twarzy nikogo by nie zaskoczyło.

Nie kopnęła mnie. Może szkoda jej było delikatnych sandałów, może palców o wypielęgnowanych paznokciach, a może po prostu kariery.

– Zoofil – rzuciła mi w twarz, po czym odwróciła się i powoli, z godnością, odeszła w głąb wąwozu. Spoglądałem za nią nawet, gdy na dobre znikła w mroku nocy. Zastanawiałem się, co właściwie straciłem.

Nim doszedłem do jakichkolwiek wniosków, straciłem przytomność.


*

Świat falował. Ten pode mną, ten w wypełnionej bólem głowie, no i oczywiście ten otoczony ściankami żołądka.

– Zamelduję porucznikowi – powiedział ktoś, kto unosił się wysoko w górze i jakimś cudem potrafił oddalić się stamtąd tupiąc ciężkimi buciorami. Może zresztą stał obok i tylko moje wyczucie pionu szwankowało bardziej, niż przypuszczałem.

Leżałem na brzuchu, przed oczami miałem piach, a czoło do niedawna podpierała torba maski przeciwgazowej. Teraz zastąpiła ją para rąk. Próbowały mnie podnieść, posadzić albo przewrócić na plecy i nie udało im się złamać mi karku tylko dlatego, że zawyłem wcześniej, niż zrobiłby to zdrowy facet, podnoszony chwytem za głowę i tylko głowę.

Ktoś tu się bardzo spieszył. I gwałtownie przestał.

– Nic ci… jak się czujesz?

To dziwne, że poznałem ją po zapachu. Trochę pomógł mi dotyk gołej skóry uda, wpychanego pod moją brodę i obojczyk. Kobieta, jedna z trzech, a dwie pozostałe nawet zakatarzony wyczuwał na milę. No i mdłości zawsze wyostrzały mi zmysł powonienia. Mimo wszystko zaskoczyło mnie to. Pomijając odzież, miała na sobie tylko to, czego pozbył się jej organizm i co radośnie przetworzyły różne mikroskopijne żyjątka, a więc kompozycję łatwo rozpoznawalną dla psa, lecz przecież nie człowieka. Wyglądało na to, że w odniesieniu do tej jedynej na świecie osoby udało mi się zejść na psy.

– Ale nas nastraszyłeś… Bałam się, że to… Masz chyba wstrząs mózgu. Przed chwilą strasznie zwracałeś. Właściwie to próbowałeś, bo nie bardzo jest czym… Dobrze się czujesz?

Udało nam się wspólnymi siłami posadzić mnie pionowo. Świat uczcił ten wyczyn radosnym pląsem.

– Mam jeszcze ciut wody. – Odpięła manierkę, wciąż przytrzymując mnie jedną ręką, pomyślała chwilę i dość nieoczekiwanie, z niewyraźnym uśmiechem oplotła mi szyję ramionami. Zanim sobie uświadomiłem, że po prostu odkręca pokrywkę, musiałem mieć wyjątkowo głupią minę, ale na szczęście nikomu nie dane było jej oglądać. Byliśmy sami. – Masz. Tylko powoli. I ten… przepłucz usta.

No tak, ona też nie nosiła nosa wyłącznie do ozdoby.

– Co się stało? – zapytałem po doprowadzeniu oddechu do porządku.

– Nie wiesz? – Bezmyślnie pokręciłem głową. Drogo mnie to kosztowało, choć udało mi się nie zwymiotować. – Ostrożnie, co ty wyprawiasz?! Oddychaj głęboko… Ktoś cię chyba uderzył. Myśleliśmy, że to odłamek albo kamień, ale raczej nie. Nie widać krwi. To musiało być ciężkie, ale miękkie.

– Coś mnie uderzyło? W głowę?

– Może lepiej się połóż. – Sięgnęła mi do czoła matczynym, względnie pielęgniarskim gestem.

– Nic mi… to znaczy… To zaraz przejdzie. – Nie chciałem, by się martwiła, choć oczywiście zamieniłbym jej zamartwianie się na głowę, która nie boli. – Może to worek? Silny wybuch mógł…

– Pamiętasz huk? Widziałeś może, co się stało?

– Nic nie pamiętam. – Patrzyłem z bliska w jej szeroko rozwarte oczy, prosząc w myślach, by nie zabierała ręki. – To znaczy nie, żebym miał amnezję… Po prostu film mi się urwał. Rozmawiałem z Jolą… – utknąłem. Przyszło mi na myśl, że lekka amnezja nie byłaby taka zła.

– Była tutaj? – Od razu zwietrzyła pismo nosem. – Czego chciała?

– Kto? Jola? – Nawet bez jej miażdżącego spojrzenia czułem, iż tak żałosna gra na czas nie ma racji bytu. – No… była. Przyszła… na chwilę. Rozmawialiśmy, a potem poszła. Nic poza tym.

– Nic?

Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że wie wszystko i bawi się mną jak kot myszą. Gdyby nie łupanie pod czaszką, byłoby mi z tym fatalnie. Coś się jednak zdarzyło i fatalnie było mi przede wszystkim z łupaniem.

– O co ci właściwie…? – Nie dokończyłem, porażony poniewczasie jej słowami. – Zaraz… Powiedziałaś: „Ktoś”? Ktoś mnie uderzył?!

Litościwie, a może dla własnej wygody, odczekała chwilę.

– W końcu dotarło? – mruknęła średnio złośliwie. – Pytam, bo inni też będą pytać. Pewnie ostro. Lepiej, żebyś się na to przygotował.

Gdybym miał czym, zacząłbym się intensywnie pocić.

– O czym ty mówisz?

Zabrała rękę z mego karku. Dopiero teraz.

– Nikogo tu z tobą nie było? Albo w pobliżu?

– Myślisz, że to nie moździerz? – zapytałem cicho. Nie odpowiedziała. O całe wieki za późno rozejrzałem się po okopie. – Gdzie Juszczyk? Przenieśliście go? – Tym razem przytaknęła. – Dlaczego?

– Bo nie żył.

To była połowa odpowiedzi. Wcale nie starała się tego kryć. Wpatrywała się we mnie i czekała. Na to, co sobie przypomnę – lecz nie tylko. Także na wyznania.

– Nie zmarł sam? – bardziej stwierdziłem, niż zapytałem. Lekko poruszyła głową. – Aha… chyba rozumiem. Po tym wszystkim… Myślisz, że to ja go…

– Nie – powiedziała z prawie pełnym przekonaniem.

– Ale dopuszczasz taką myśl.

– Robię, co mogę, by nie dopuszczać.

– Dzięki za szczerość.

– Obraziłeś się – skonstatowała z lekką goryczą.

– Głowa mnie boli – przypomniałem. Pomyślałem chwilę i dodałem: – A ty masz święte prawo myśleć to, co myślisz. Za to cię zresztą lubię.

– Że cię posądzam o… – Miała dość taktu, by nie kończyć. I radość w oczach. Ludzie lubią być lubiani. Nawet przez morderców.

– Za myślenie. – Spróbowałem, czy z obolałą papką zamiast mózgu można się uśmiechnąć, i chyba się udało. – Większość woli tego unikać.

Gdzieś w oddali zastukał karabin maszynowy. Dopiero teraz przebiło się do mej świadomości ciche powarkiwanie silników. Pracowały na jałowych biegach, przytępiając uwagę nasłuchujących w ciemnościach ludzi, stwarzając nadzieję, że kiedy przyjdzie co do czego, przynajmniej niektórzy dadzą się zaskoczyć.

– Czego od ciebie chciała?

Nie od razu skojarzyłem. Ktoś lub coś wykonało kawał dobrej roboty przy pomocy worka z piaskiem. Refleks miałem jak szachista.

– Jola? – Pamięć działała lepiej, więc utknąłem w tym miejscu.

– Albo jesteś fenomenalnym aktorem – mało delikatnie wskazała plamę obok posłania – albo coś ci zdrowo przywaliło w głowę. Mówisz, że tu była. Jesteś pewien, że to nie ona?

– Jola? – zdziwiłem się. – Dlaczego by miała mnie walić?

– Nie wiem. Ciebie pytam. Może cię nie lubi, może próbowałeś ją zgwałcić… Różne są możliwości.

– Ja ją? – parsknąłem gorzkim śmiechem. Ale naprawdę gorzko zrobiło mi się sekundę później, na widok zwężających się oczu Gabrieli.

Mogła jeszcze uratować sytuację zadając pytanie – jakiekolwiek. Milczeniem rozłożyła mnie na łopatki.

– Nie musisz mówić. – Wieki minęły, nim to powiedziała.

Pozbierałem do kupy całą odwagę, odwróciłem twarz w bok, gdzie mogłem podziwiać piękny kawałek mroku, i wyrzuciłem to z siebie:

– Chyba tak jakby mi się oświadczyła.

Nawet nie patrząc, wiedziałem, że opada jej szczęka.

– Oświadczyła ci się?!

– No, nie dosłownie…

– Chciała, żebyś się z nią ożenił?! – Zdrowo nią to wstrząsnęło. – Tak… po prostu? – Zastanawiała się gorączkowo przez chwilę. – Czekaj no… To „Panie doktorze”, „Siostro” to lipa, tak? Jesteście ze sobą?

– Zgłupiałaś?!

– Ja? Chcesz mi wmówić, że dziewczyna, z którą nawet nie jesteś na „ty”, nagle przychodzi i żąda ślubu?

– Źle zacząłem… Jasne, że nie wpadała tu z pierścionkiem. To raczej… no, moje podejrzenia. Tak to odebrałem.

– To co w końcu mówiła? – warknęła. Dostałem tak, że łeb omal nie odleciał razem z płucami, ale któż by sobie tym zawracał głowę. Czułem, że naprawdę to dostanę teraz: jeśli odmówię zeznań.

– No… tak jakby… zaproponowała wspólny spacer.

– Spacer – powtórzyła tępo. Słowo „Oświadczyny” zbyt głęboko utkwiło w jej świadomości. Albo po prostu padałem ofiarą zimnej ironii.

– No wiesz: idzie się razem w jakieś ustronne, romantyczne miejsce… i tak dalej.

Zerknąłem w ciemną plamę jej twarzy. Strata czasu: wczytywanie się w myśli afrykańskich dziewczyn lepiej przełożyć na dzień.

– A… taki spacer – powiedziała powoli. Z głosu też niewiele dało się wyczytać. – No, no. Kto by pomyślał. I co: znaleźliście?

– Proszę?

– No, to romantyczne i ustronne.

– Nabijasz się ze mnie. – Oskarżenie wypadło blado, bo wprawdzie kpiła, lecz z roztargnieniem. Myślami błądziła w innych rejonach. A już na pewno nie było w tym radości.

– Przepraszam. Wasze łóżkowe sprawy to nie mój…

– Wasze?! – posłałem jej pełne wyrzutu spojrzenie. – Łóżkowe?! Czy ja coś mówiłem o łóżku? Myślisz, że ja i ona…? To śmieszne!

Patrzyła mi w twarz wystarczająco długo, bym zdążył ochłonąć.

– Śmieszne? Po prostu ludzkie. Tacy jesteśmy. Lubimy się kochać, bo to przyjemne. Czasem nawet piękne. Każdy ma prawo… Nie nosicie obrączek, nikogo nie krzywdzicie. Cóż w tym złego?

Potrafiłbym jej być może odpowiedzieć – gdybym był telepatą. I rozumiał, o co jej chodzi. Bo raczej nie o udzielanie błogosławieństwa moim przyjemnym, a może i pięknym chwilom z siostrą Jolą.

– Nie poszliśmy na ten spacer. Chyba nie jest w moim typie.

– To nie moja sprawa – powiedziała łagodnie. – Nie tłumacz się.

– Po prostu cię informuję.

Oswajała się jakiś czas ze świeżo uzyskaną informacją.

– Krótko mówiąc – podsumowała – powiedziałeś, że ze ślubu nici.

– Nie było mowy o małżeństwie – przyznałem zbolałym głosem. – Moja wina, źle się wyraziłem. Po prostu jak ładna dziewczyna przychodzi i ni z gruszki, ni z pietruszki proponuje seks, to często ma w tym jakiś cichy interes. Na przykład upolowanie męża.

– I dlatego ją spławiłeś – dokończyła za mnie.

Bolała mnie głowa, byłem zmęczony, chciało mi się pić. Bałem się. I miałem dość tej idiotycznej rozmowy.

– Zgadza się.

Przez chwilę myślałem, że zamknęliśmy wątek Joli.

– Za wysoka cena? – Nie od razu zrozumiałem. – A gdyby naprawdę chodziło tylko o ten tak zwany spacer? Nie pomyślałeś o tym?

– Wtedy jeszcze byłem zdolny do myślenia. – Delikatnie zwróciłem jej uwagę, że dręczy ofiarę ciosu w głowę. – Zresztą sama powiedziała, że nie leci na męża.

– Tyle że nie uwierzyłeś – pokiwała głową. – Wszystkie tak mówią. A potem zjawiają się z radosną nowiną: „Będziesz tatusiem”.

– Wczuwasz się w mój tok rozumowania? – upewniłem się.

– Próbuję ustalić, co tu zaszło. Ty nie chciałbyś wiedzieć?

– Ja wiem. Dałem kosza Joli, ona odeszła, mnie urwał się film, a Juszczyk zmarł. Nie jestem pewien, co się stało z moją głową, ale to na pewno nie robota Joli. Kiedy straciłem przytomność, była w połowie drogi do cmentarza. Musiałaby umieć latać, i to szybko, żeby zaraz potem znaleźć się za mną i ogłuszyć.

– Jesteś pewien? Ciemno jest.

– Ale ona jest jasna. Była daleko, potem znikła, a w chwilę później oberwałem po głowie. Na pewno nie od niej. – Dałem jej trochę czasu na oswojenie się z tą myślą. – Skąd wiesz, że Juszczyk po prostu nie umarł? Niewiele mu brakowało.

– Znalazłam go z foliowym workiem na głowie. Takim od śmieci.

– Znalazłaś?

– Przybiegłam pierwsza.

– Przybiegłaś? – Parsknęła cichutko przez nos. Udało mi się ją zirytować tą zabawą w echo. – Przepraszam. Dlaczego biegłaś?

– Zobaczyłam wybuch.

– Wy…? – zdążyłem ugryźć się w język. – Rozumiem. I co to było?

– Chyba dwa granaty. Prawie równocześnie.

Nic nie rozumiałem. Może nie chciałem.

– Cały czas coś wybucha. Czymś się różniły od reszty? – To akurat udało mi się odgadnąć.

– Wybuchły tutaj – schłodziła głos. – Z mojego punktu widzenia dokładnie w miejscu, gdzie paliła się lampa. Chciałam… sprawdzić.

Dla sprawdzenia nie trzeba biegać. Nie wytknąłem jej tego. Aż tak pewny siebie w tej kwestii nie byłem.

– Nie rób tego więcej – pouczyłem ją. – Nie biegaj. Zapomniałaś? Jesteś na czarnej liście. Masz robić wszystko powoli i wyraźnie. No tak… I wtedy nas znalazłaś.

– Nie. To znaczy… z bliska było widać, że to nie ten okop. Lampa się paliła, żadnego kurzu, więc pobiegłam do tamtych.

Nagle zrozumiałem. Późno. Ale przynajmniej wstawać zacząłem mniej ślamazarnie: musiała łapać za pas, nie ramię.

– To nie ma sensu – powiedziała szybko. – Ich też już zabrali.

Pozwoliłem się posadzić na jakimś plecaku. Przed oczami miałem twarz Świergockiego.

– Ilu ich tam…?

– Dwaj. Gdyby nie pogrzeb… Uratowałam Szewczykowi życie. – W jej głosie nie było dumy czy zadowolenia. – Sam by nie doszedł. Zresztą… chyba nie miał ochoty. Grzebanie kolegów to średnia przyjemność. Myślę, że po prostu skorzystał z okazji, by się poprzytulać do dziewczyny.

Z tego też nie była dumna. Opowiadała po prostu, co i jak. Może zbyt szczerze, ale ostatecznie, pomijając łóżko, otoczony dziesiątkami trupów okop to chyba najlepsze miejsce do prowadzenia szczerych rozmów. Jeśli nie tam, to gdzie?

– Jesteś pewna, że to nie seria z granatnika?

– Było cicho. A granatnik ponoć nigdy nie trafi dwoma kolejnymi pociskami w jeden punkt. Gdyby nie ty i Juszczyk, to pewnie tak by to sobie wszyscy wyjaśniali, no ale…

– Jasne.

Milczeliśmy. Próbowałem myśleć. Gabriela próbowała zmusić plaster do podtrzymywania opatrunku na udzie. Obojgu nam szło marnie.

– Widziałaś dwa wybuchy?

– Właściwie to jeden. Ale oglądaliśmy zwłoki. Filipiak mówi, że Wenclorz… wiesz, on leżał pośrodku… że dostał z obu stron.

– Oglądaliście?

– Przy tobie zdążyłam się oswoić. – Trudno powiedzieć, czy był to wyrzut, czy podziękowanie. – Myślę, że ma rację. I jeszcze coś: nie znaleźliśmy łyżek. Wiesz, tych dźwigienek bezpieczników.

Mimo wszystko wolałbym rozmawiać z nią o Joli. O morderstwach fajnie się czyta, leżąc z kryminałem na kanapie.

– Ktoś chciał zatrzeć ślady – mruknąłem. – Z łyżki dałoby się zdjąć odciski palców. W ogóle zapobiegliwy z niego gość. Dwa granaty dają stuprocentową pewność. Ale trzeba je wrzucić właśnie tak: osobno. Na filmie takie jajo rozwala budynek albo podrzuca ciężarówką, ale tak naprawdę, pomijając odłamki, to trochę groźniejsza petarda. No i jeden granat Świergocki mógł zdążyć odrzucić.

– I jaki stąd wniosek?

– Ba, gdybym wiedział… – uśmiechnąłem się słabo. – Dobrze, że cię tu nie było. Przynajmniej pogrzebowicze oczyścili się z podejrzeń. Dużo was tam…?

– To się stało już po pogrzebie – zgasiła mnie. – Na dobrą sprawę wszyscy się rozeszli. W dodatku zrobiło się zamieszanie i teoretycznie prawie każdy mógł… Wiesz, na czas ceremonii Filipiak pozwolił włączyć światło. Potem od razu wyłączyli i zanim oczy przywykły, wszyscy byli trochę ślepi. Ciężko będzie ustalić… Biegiem to kilkanaście sekund.

– Biegiem? – skrzywiłem się sceptycznie.

– Wąwóz był pusty. – Domyśliła się, w czym rzecz. – Każdy, kto nie poszedł na pogrzeb, siedział na górze, w okopie, i pilnował frontu. Zresztą ten drań mógł pobiec górą. Jak łącznicy czy ci z amunicją. Nikogo by to nie zastanowiło. W dzień chłopcy poruszają się tam wyłącznie na brzuchu, ale nocą właśnie tak: sprintem.

– Ale ty masz alibi?

Chyba nagrodziła uśmiechem mój niepokój. Słabo ją widziałem.

– Poprawiałam Szewczykowi opatrunek. Też mu coś zawdzięczam.

– Całe szczęście – odetchnąłem.

– Najbardziej owocna randka w życiu. – Teraz już uśmiechała się bez wątpienia. – Może to znak? Myślisz, że powinniśmy to pociągnąć?

– Za młody dla ciebie.

Mniejsza o alibi. Mogła nie pójść na pogrzeb. Właściwie to cud, że znalazła w sobie dość odwagi. Gdyby przeprowadzić szybki sondaż wśród żałobników, na liście winowajców odpowiedzialnych za wypełnienie zbiorowej mogiły dwudziestką znajomych trupów znalazłaby się na honorowym drugim miejscu, tuż za Sabahem, a o parę długości przed Zarębą czy Filipiakiem. Mogła nie pójść na pogrzeb. Mogła siedzieć w jednym okopie ze Świergockim i Wenclorzem. Więcej niż mogła: powinna. Skoro ja byłem tu, z Juszczykiem i Jolą, jeśli nie poczucie obowiązku, to takt i duma posłałyby ją na drugi koniec szpitalika. Wprost pod granaty.

Przeżyła, choć nie powinna. W końcu to do mnie dotarło i pewnie dlatego pozwoliłem sobie na tę uwagę.

– Dzięki za szczerość. – Raczej ją rozbawiłem niż uraziłem. – Jak już tak otwarcie rozmawiamy… Zaświtała ci myśl, że to ja? Powiedz, nie obrażę się.

– Za to też cię lubię. Niełatwo cię urazić.

– To komplement? Trochę ryzykowny.

– Może – zgodziłem się. – A co do świtania… Owszem.

Chyba mimo wszystko nie spodziewała się takiej odpowiedzi. Ja też. Ciosy w głowę robią dziwne rzeczy z jej zawartością. Cieszyłem się, że przeżyła, cieszyłem się, że zajmowała się nogą Szewczyka i budowała swe alibi, zamiast podrzucać rannym granaty pod nosze. I równocześnie z beztroską idioty kopałem grób, w którym złoży naszą przyjaźń. Czy jakkolwiek to zwać.

– Przepraszam – powiedziała cicho. – Niepotrzebnie poszłam na ten pogrzeb. Już byś wiedział, że to ja zabijam.

Pomyślałem, że dobrze byłoby móc ją objąć. Chociaż na chwilę.

– Powiedziałem, że ci nie wierzę. Nie mówiłem, że sprawia mi to przyjemność. Nie myl tych dwóch rzeczy. To cholerna różnica.

Powtarzałem sobie w duchu, że dobrze robię. Logika była po mojej stronie. Jeśli ktoś ma logikę w pogardzie, jest idiotą, a z idiotą nie ma sensu się wiązać. Długie nogi i zgrabny tyłek to nie wszystko. Żeby w ogóle przebrnęła przez pierwsze sito, musi udowodnić, że potrafi rozsądnie myśleć.

Powtarzanie w duchu skutkowało. Udało mi się powstrzymać odruch padania na kolana i odszczekiwania wszystkiego, co powiedziałem. Inna sprawa, że nie przetrzymała mnie długo.

– Cholerna? – zapytała cichutko.

– Cholernie cholerna. Albo jeszcze bardziej.

Siedziała z opuszczoną głową, w roztargnieniu masując podrapane kolano.

– Dlaczego mi to mówisz? – Nie patrzyła na mnie, utkwiła wzrok w szachownicy naszych butów. Ciasno tam było, ale żaden kamasz piaskowej barwy nie stykał się z żadnym poszarzałym adidasem.

– Chciałaś szczerej rozmowy.

– I to ci wystarcza? Ktoś mówi: pogadajmy szczerze, a ty zaczynasz uczciwą spowiedź? Nie rozśmieszaj mnie.

– Nie wyglądasz na rozśmieszoną. – Nie skomentowała. – Możemy w każdej chwili skończyć. Zmień po prostu temat. Powiedz coś… bo ja wiem?… o pogodzie.

Rozważyła tę propozycję.

– Dzięki, ale nie. Klimat Ogadenu jest do dupy. Szkoda słów.

– Uważaj – mruknąłem. – Sporo ryzykujesz.

– A ty nie? – Na sekundę uniosła twarz. – Taki kryształowy jesteś?

Daleko zaszliśmy. Ale pakowaliśmy się w to oboje. Ona też.

– Filipiak niespecjalnie się spieszy – zagrałem na czas.

– Szykuje się do bitwy życia. I chyba nie czuje się pewny jako detektyw. – Uśmiechnęła się. – To było a propos pogody?

No dobrze. Sama chciała.

– Podobno zgłosiłaś się na ochotnika.

Filipiak nie ujął tego w ten sposób, ale nie protestowała.

– Uznałam, że tak będzie lepiej. Słyszałeś, co mówił Grochulski.

– Boisz się kuli w plecy? – Nie odpowiedziała. Pytanie było trudne, a ja nie dałem jej czasu. – Bardziej niż tego, co ci zrobi Sabah?

Rzuciła mi długie, chyba badawcze spojrzenie.

– Filipiak ci powiedział?

– Co?

– Nic – ucięła. Zrozumiała, że porucznik utrzymał język za zębami, i chyba trochę jej ulżyło. – O coś jeszcze chcesz zapytać?

– Wszystko, co o sobie mówiłaś, to prawda? – Ująłem byka za rogi.

– Prawie.

Nie spodobała mi się ta odpowiedź. Za bardzo pasowała do schematu: „Uważaj z pytaniami, bo powiem prawdę i już nigdy mnie nie przelecisz”. Atrakcyjne i bystre kobiety, o ile trafią na odpowiedniego śledczego, stosują czasem tego typu chwyt. W filmach wprawdzie, ale co raz wymyślił scenarzysta, wcześniej czy później ktoś wprowadzi w życie.

– Ale… szpiegiem nie jesteś? – zebrałem się na odwagę. Wolno, zamaszyście i bardzo stanowczo pokręciła głową. – I wplątałaś się w tę awanturę, bo pojechałaś do Addis Abeby po leki dla zwierząt?

– Nie. Dlatego, że zachciało mi się szybko wracać.

Nuta goryczy w jej głosie brzmiała wiarygodnie.

– Nie wiesz, kto zniszczył śmigłowiec i zabił Pawlikiewicza?

– Nie wiem.

– Naprawdę przespałaś tamtą noc?

– Naprawdę.

– Nie miałaś nic wspólnego ze śmiercią Giełzy?

– Nie.

Odpowiadała posłusznie, patrzyła mi w oczy i nie komentowała, co chyba nie leżało w jej naturze.

– To w którym miejscu kłamałaś?

Zawahała się.

– Kłamałam? – Przeżuwała przez chwilę znaczenie tego słowa. – No… Właściwie to bez znaczenia… Z tymi rozkazami od Zaręby.

Właśnie wtedy skojarzyłem ze sobą dwie różne informacje. Bez radości: albo kogoś źle zrozumiałem, albo jedna była dezinformacją.

– Tak?

– To się nie wiąże, ale skoro rozmawiamy uczciwie… Zgodę na przelot trochę… no, jest podrobiona. Ale leki dostałam uczciwie.

– Chyba na odwrót – poprawiłem ją, starając się, by zabrzmiało to neutralnie. Wiedziałem, że kręciła w tej sprawie, wciąż jednak świtała mi nadzieja, że dotyczy to przeszłości.

– Nie, dlaczego? – zdziwiła się. – Lista leków jest bez zarzutu. Zaręba mi dał. To według niej podrobiłam podpis. Blankiety i pieczątkę trzyma na biurku. Wyszedł na chwilę, łatwo było…

– A śmigłowcem nie pozwolił ci lecieć? – upewniłem się.

– Gdyby pozwolił, nie bawiłabym się w fałszerza.

– Ale dlaczego? Dodatkowy pasażer to zerowy wydatek. A leki kosztują. Wycyganiłaś pieniądze, a nie udało ci się wyprosić darmochy?

– Skończyły mi się argumenty – uśmiechnęła się niezbyt radośnie.

– Argumenty?

– Zaręba to nie Święty Mikołaj. Trzeba się zdrowo namęczyć, by go namówić. Trzy dni się dobijałam. W końcu zgodził się wysłać żywność do Kasali. Filipiaka właśnie. I tak mieli rozwozić pomoc po okolicy, ale co się nażebrałam… A leków nie chciał dać. Może jednak trzeba było się wybrać do Addis Abeby w garsonce. Jak cię widzą, tak ci idą na rękę. Zabrałam trochę forsy na buty i coś czystego, ale mi ukradli. Nie było jak doprowadzić się do porządku. Na bramie najpierw w ogóle nie chcieli ze mną mówić: bosa Murzynka prosto z buszu. Weszłam dopiero, jak trafiła się polska zmiana wartowników. W końcu wydębiłam od generała i leki. Ale zabrakło mi już daru przekonywania na ten drugi papier.

– Skąd wiedziałaś, że lecimy?

– Myślałam, że Zaręba pośle to ziarno z Addis Abeby. – Milczała przez chwilę. – Nie chciałam go już o nic prosić, więc poszłam do szefa transportu. Powiedziałam, że szukam okazji do Ogadenu i to generał mnie przysłał. I żeby dzwonił do hotelu, jak się trafi jakaś okazja.

– Hotelu?

– Spałam na ulicy, ale pogadałam z recepcjonistą. Obiecał, że mnie zawoła, jeśli zadzwonią. No i zadzwonili. Oddzwoniłam. „Jest śmigłowiec, ale do jakiejś dziury, Kasali się nazywa. Pasuje pani?” Mało się nie posikałam z radości. Mówię, że może być i żeby nie zawracał głowy generałowi, bo sama załatwię papiery.

– Nie prościej było pójść i poprosić Zarębę?

Przez chwilę szukała dobrej odpowiedzi. I znalazła.

– A osioł? W życiu by się nie zgodził.

Logiczne. Szkoda tylko, że tak mało spontaniczne.

– Od razu pognałam do obozu – dokończyła pewniejszym już głosem. – Zadzwoniłam do oficera dyżurnego. Siostra Bauer ze szpitala wojskowego: mamy przesyłkę do Ogadenu, leki, a podobno jest jakiś transport. Powiedział, żeby załatwiać z doktorem Szczebielewiczem, bo to dysponent lotu. No więc poszłam do ciebie. Żeby wszystko zaklepać.

– To było po południu? Dzień przed wylotem?

– No. Trafiłam na Jaskólskiego. Wygadał się, że właśnie przyleciał z kraju. Pomyślałam, że ktoś taki nie orientuje się w tutejszych układach i wpadłam na ten pomysł z telefonem od sekretarki Zaręby. Bo przedtem chciałam po prostu wybłagać zgodę na przewóz osła. U ciebie, może u pilota. To znaczy… najpierw to był tylko sam pomysł, ale potem napatoczyli się Koziej z Koliszewskim, no i…

Siedziałem przez jakiś czas, wpatrzony w swoje buty. Czułem pustkę w głowie. Natura nie znosi próżni, więc w miarę, jak rozumiałem coraz mniej, w zwolnione miejsce zamiast odpowiedzi wlewał się ból.

– Ja też mogę? – Dźwięk jej głosu uświadomił mi, jak bardzo przedłużyła się ta chwila ciszy. Kiwnąłem głową. – Co z tobą będzie?

Czułem się rozbity, i fizycznie, i psychicznie. Człowieka w takim stanie niełatwo czymś poruszyć. Jej się udało.

– Co masz na myśli?

– Wsadzą cię? Wywalą z wojska? Stracisz dyplom? – Miażdżyła mnie tymi pytaniami bez pośpiechu, choć raczej bez satysfakcji. – Czym się to wszystko skończy?

Zastanawiałem się. Głównie nad tym, dlaczego pyta.

– Więzienie raczej odpada – mruknąłem.

– Lesik widział, co robiłeś. I cię nienawidzi.

– Dlatego z mundurem już zacząłem się żegnać.

– Tylko z mundurem? Zastrzeliłeś człowieka.

– Wiesz, jak było.

– Ale sąd to nie ja. Ich niespecjalnie obchodzą twoje poglądy na eutanazję. Jeśli liczysz na wyrozumiałość naszych sądów…

– Nie jestem idiotą – uśmiechnąłem się smętnie. – Ty wiesz, jak było. Ty. Moja wersja oficjalna mówi o próbie interwencji, szarpaninie z tłumem i przypadkowym strzale.

– Sprytnie.

– Gdybym był sprytny, stanąłbym wtedy obok Lesika i klepnął parę paciorków w intencji żywcem palonych. Macie chyba coś odpowiedniego? Po paru wiekach praktyki…

– My? – zjeżyła się.

– Mniejsza z tym. W każdym razie Zaręba nie wezwał jak dotąd prokuratora, a nas tu mogą zabić. Pewnie dlatego nie śni mi się po nocach proces i cela.

– A co ci się śni? – zapytała prawie miękko.

– Śni? – rzuciłem jej zdziwione spojrzenie. – Pytasz poważnie?

– Żona? Dzieci? Basen z zimną wodą?

Brzmiało żartobliwie, ale…

– Masz na myśli… moją?

– Twoją, cudzą… – Uśmiechała się. – Zależy, którą kochasz.

– Kto ci powiedział, że jestem żonaty?

– Nikt – wzruszyła ramionami. – Niby kiedy? Poza tobą z nikim tu nie rozmawiam.

Fakt. Parę razy ktoś ją o coś zapytał, to wszystko. Z rannymi też się nie nagadała: zbyt poważnie traktowała dyżury przy najcięższych przypadkach. Teoretycznie miała święte prawo…

– Myślałaś, że mam żonę?

– A nie masz? – Doskonała beznamiętność. Zbyt doskonała. Podniosłem dłoń, rozcapierzyłem palce. Uśmiechnęła się pod nosem. – Obrączkę nosi się na prawej. – Podniosłem drugą. – A z dala od domu najlepiej wcale.

Kpina, w dodatku dość bezczelna. Pomyślałem, że w życiu nie nadążę za zmianami jej nastrojów.

– Masz brudne myśli. – Złagodziłem tę krytykę uśmiechem.

– Tym razem w związku z twoją garderobą, nie moją. – Chyba przedobrzyłem ze środkiem łagodzącym: zupełnie nie okazywała skruchy.

– Obrączka to nie garderoba.

– Tak ci się tylko wydaje. Facet, kiedy się chce zabawić, zdejmuje ją i idzie do baru. Dziewczyna ściąga bieliznę. W obu przypadkach nie o wygodę chodzi, a o demonstrację gotowości.

– Chwilowo mnie to nie dotyczy. Nie mam czego zdejmować.

– Chwilowo? A jak wrócisz do Polski?

– Mówiliśmy o tym – przypomniałem. – Ściągnę, ale mundur.

– Na Okęciu będzie czekał ktoś, kogo to zmartwi?

– Może taksówkarz. Bezrobotni nie dają napiwków.

– Nikogo nie masz? W tej chwili? – dodała trochę ciszej. Chyba w końcu do niej dotarło, że takie pytania potrafią boleć.

– Dobrze się składa, prawda? Nikomu nie muszę mówić: „Kochanie, nasze plany właśnie legły w gruzach, straciliśmy dom, szansę na prywatną praktykę, a może i parę lat ze wspólnego życiorysu, bo mogą mnie wsadzić”. Chyba trudno być bezrobotną głową rodziny.

– Znam ten ból – westchnęła. – Zęby zjadłam na zasiłkach. To dlatego tu jestem. Ale żona mogłaby cię utrzymać. Niektóre pracują i zarabiają. Nawet nieźle.

– Przed następną misją ożenię się bogato. Dzięki za radę.

– O ile wrócisz z tej.

– O ile wrócę z tej.

Nie bardzo się na to zanosiło. Coś zdenerwowało artylerzystów Sabaha. Znów zaczęli strzelać. Na szczęście nie w nasz rejon.

– Filipiak już raczej nie przyjdzie.

– Jakby był mądry – uśmiechnęła się – toby nas zapomniał zabrać.

– Nas?

– Ilekroć dorobisz się ciężej rannych, coś ich raz-dwa dobija.

Nie wstrząsnęła mną: sugestia była żartobliwa, a sytuacja wręcz wymuszała podejrzewanie wszystkich o wszystko.

– Nie chcę cię martwić, ale to ty miałaś motyw. Ja dostałem rozkaz, by jechać z wojskiem. To ty byś się męczyła z rannymi. Niby po dobroci, ale to Filipiak przyszedł do ciebie z propozycją, nie ty do niego. Jak ktoś nie odmawia, to jeszcze nie znaczy, że aż się rwie.

– Fakt. A ty miałbyś z głowy ich i mnie – nadal się uśmiechała. – Chyba faktycznie trzeba cię wykreślić z grona podejrzanych. Teraz nadal musisz wlec kulę u nogi.

– Na trzymetrowym łańcuchu? – upewniłem się. – Cóż, tym chyba Filipiaka nie przekonam. Próbowałem wybić mu z głowy ten pomysł. Teraz wie, że kula nie bardzo mi przeszkadza.

– Jesteś bardzo rycerski.

– Praktyczny. Potrzebuję kogoś do pomocy. Że nie wspomnę o obstawie – pomacałem tył głowy. – Gdyby łańcuch pozostał trzymetrowy, nie miałbym guza. I miałbym pacjentów.

– Może. – Spoważniała. – Jak myślisz: dlaczego ktoś ich zabił?

Taka długa rozmowa, a dopiero teraz do tego doszliśmy. Ciekawe.

– Któryś mógł coś zobaczyć, o czymś wiedzieć. Klasyczna eliminacja świadka. Porachunki raczej wykluczam. Okazje były wcześniej, a przede wszystkim z zemsty nie wykańcza się Bogu ducha winnych chłopaków tylko dlatego, że leżą obok.

– Świergocki był z nami od początku – zauważyła. – Przedtem trudno byłoby go dyskretnie zabić, a potem, kiedy jeden trup w tę czy tę nie robił wrażenia, cały czas leżał w okopie, pod opieką. No i nie umierał. Tamci dwaj trafili tu z pola bitwy, gdzie okazji nie brakuje. I jedną nogą byli w grobie.

– Mądrze mówisz. Tylko co z Juszczykiem? No i ze mną?

– Też od biedy pasuje. – Nie dała się wybić z rytmu. – Żeby dobrze załatwić sprawę, morderca musiał podejść bardzo blisko. Pamiętaj: dwa granaty, a niemalże jeden wybuch. No i nie pogubić łyżek. – Wyciągnęła przed siebie zaciśnięte dłonie. – Rzucasz, o tak. Widzisz? Dźwignie zostają w ręku. Ale właściwie trudno nazwać to rzutem. Daleko i celnie się nie da. No i tylko dwa. Gdyby was też chwiał załatwić, potrzebowałby trzeciej ręki albo czasu. A czasu nie miał.

– Facet lubi komplikować sobie życie – skrzywiłem się. – Ja bym to załatwił trzema szybkimi rzutami. A choćby i z automatu.

– Zakładam, że chciał upozorować wypadek. Zabłąkany pocisk…

– …zabłąkany worek foliowy – wszedłem jej w słowo.

– Nie ma zbrodni doskonałej – powiedziała spokojnie. – Zbrodniarz zwykle popełnia gdzieś błąd. Powiedzmy, że wali cię w głowę. Budzisz się, widzisz rozwalony eksplozją sąsiedni okop i uznajesz, że to wybuch cię ogłuszył. Zresztą sprawdziło się: tak początkowo myślałeś. Dotąd plan działał. I nagle Juszczyk obudził się. Albo tylko poruszył, zajęczał… W każdym razie spłoszył mordercę.

– A worek?

– Miałam tu kilka, a Ciołkosz ma na ciężarówce pewnie setki rolek. Chłopcy owijają nimi broń, używają zamiast tych płóciennych… Mógł go mieć w kieszeni nawet niczego nie planując, mógł wykorzystać nasz… To droga donikąd. Tak czy tak, gdyby nie zapomniał zabrać go z głowy Juszczyka, nie mielibyśmy pojęcia, że to morderstwo.

– Ale zapomniał.

– Może.

– Może? – Nie nadążałem za jej koncepcjami.

– Drugi wariant: morderca wcale nie próbuje upozorować przypadkowej śmierci. Posługuje się workiem, bo klasyczne duszenie nie byłoby szybsze, a nóż brudzi.

– A granat? Albo kula?

– Ty miałeś przeżyć. Musiał cię stuknąć, a skoro już stuknął, nie było sensu hałasować.

– Lubi mnie?

– Twoje umiejętności. Każdy może potrzebować lekarza. – Przerwała na chwilę. – Przy okazji… pamiętaj o tym. W razie czego… Sabah też cię nie zabije. Przydałby mu się lekarz.

– Namawiasz mnie do zmiany barw klubowych?

– Powiedziałam: „W razie czego”. Gdybyś zastanawiał się, co zrobić z ostatnią kulą.

– Ostatnia jest zarezerwowana dla ciebie? To nadal aktualne?

– A coś się zmieniło? – rzuciła wyzywająco.

– Trochę mniej sobie ufamy.

– Ciągle wierzę, że mnie dobijesz, a nie zabijesz.

Po raz pierwszy odczułem tak wyraźnie, że słońce zaszło już jakiś czas temu. Po plecach przebiegło coś przypominającego dreszcz.

Strzelić jej w głowę? Zamknąć tę sprawę raz na zawsze? Zapomnieć?

– Nie będzie takiej potrzeby – rzuciłem sucho.

– Nie wykręcaj się. Mogę na ciebie liczyć?

– Pojedziesz pod pancerzem. Nic ci się nie stanie.

– Nie rozmawiaj ze mną jak polityk z wyborcą.

– Chciałem tylko powiedzieć, że ryzyko jest… no, mniejsze.

– Przecież nie histeryzuję. Pytam tylko, czy w razie czego zrobisz dla mnie to, co dla tamtego palonego chłopca. Jeśli zmądrzałeś, to mnie uprzedź. Chcę wiedzieć, na czym stoję.

– Możesz na mnie liczyć – mruknąłem.

– No i fajnie. – Podniosła się, otrzepała szorty. – A jakby co… Nie wspominaj mnie źle. Niczego przeciw wam nie zrobiłam. A ciebie naprawdę lubię. Idę pozbierać rzeczy.

Zanurkowała w czerń, nim uświadomiłem sobie, co powiedziała.


*

Następne gołe białe nogi na obrzeżu okopu. Nie powiem, że dreszcz przeszedł mi po plecach – dookoła pogrążony w ciemności obóz aż tętnił życiem – ale trochę nieswojo się jednak poczułem. Głowa nadal bolała jak diabli, a na rękach miałem rude od krwi błoto.

– Znalazł pan coś?

Usiadła bokiem na którymś z poharatanych worków przedpiersia. Albo zanosiło się na dłuższą rozmowę, albo oszczędzała kręgosłup: siatka wisiała tu nisko, wymuszając głęboki skłon.

– Co miałbym znaleźć? – Dźwignąłem się z kolan.

– Nie wiem. Coś. Czegoś pan przecież szuka.

Nie była tego pewna w stu procentach. Mogłem się łatwo wyłgać: oprócz rannych zostawiłem tu trochę medykamentów i miałem święte prawo grzebać teraz w resztkach, próbując uratować jakąś igłę czy tabletkę.

– Szukałem.

– I co?

– Tutaj? Nic. Sieczka.

Ustawiłem lampę tak, by oświetlała dno okopu, ale trudno było przegapić rozbłysk w jej oczach.

– A tam? – podchwyciła.

– Tam?

– Oglądał pan ciała. Widziałam – dorzuciła na wszelki wypadek.

– Ładnie to tak kogoś śledzić? A gdybym szedł za potrzebą?

– Ale pan poszedł dalej. Na cmentarz. I wcale pana nie śledzę. Chciałam pogadać i akurat… Coś nie pasuje? Długo pan ich oglądał.

– O czym chciała pani pogadać?

Zastanawiała się przez chwilę, marszcząc brwi.

– Filipiak zlecił mi… no, coś w rodzaju śledztwa. – Uśmiechnęła się blado. – On nie ma czasu, a ja trochę się na tym znam.

– Na zadawaniu pytań różnym łobuzom, którzy lubią kręcić? – odwzajemniłem uśmiech. – Posłom, przykładowo?

– Wiem, że to nie to samo – przyznała. – Ale ja jedna nie mam nic lepszego do roboty. No i nie jestem podejrzana. Filipiak jest pewien, że to któreś z was. Jakiś „sokolnik”.

– Chyba ma rację – przyznałem bez zapału. – No i co? Doszła pani do jakichś wniosków?

– Czego pan szukał na cmentarzu? – Przyglądała mi się, mrużąc oczy. Może ustawiłem lampę w niewłaściwym miejscu, a może próbowała dać do mi zrozumienia, że czas żartów się skończył. – Wziął pan saperkę.

Było ciemno i wsadzona za pasek nie rzucała się w oczy. Miała prawo do triumfalnej nuty w głosie. Przyłapała mnie. Chyba ona jedna.

– Bałem się, że już ich zakopali. – Zawahałem się i dorzuciłem: – Zastanawiałem się też nad Pawlikiewiczem. A jego zakopali na pewno.

Przestała mrużyć oczy: trudno to łączyć z unoszeniem brwi.

– Tym… pierwszym?

– Drugim – poprawiłem. – Pierwszy był Urbański. Wiem – nie dopuściłem jej do głosu. – Mówi pani o pomordowanych. Ale Urbański zmarł dużo wcześniej i to jest ważne. Nasz kret miał dostatecznie dużo czasu, by się przygotować. Filipiak powiedział pani o pistolecie?

– Tym małym, prawdopodobnie z tłumikiem?

– Myślałem, czy nie wydłubać kuli z ciała i nie porównać. Ale w tej chwili to nic nie da. A o piwie mówił? – Skinęła głową. – Nie udowodnię tego, ale myślę, że morderca wystarał się o jeszcze jeden gadżet. Jak się nie da kogoś usunąć z drogi metodą usypiania czy cichego strzału w głowę, to co pozostaje? Ogląda pani filmy sensacyjne?

– Nóż? – rzuciła niepewnie.

– Nie. Chociaż Świergockiego faktycznie zasztyletowano.

Przyglądała mi się przez chwilę tępo, najwyraźniej nie przyjmując do wiadomości tego, co powiedziałem. W końcu jednak musiała.

– Proszę? – Głos lekko jej drżał.

– Wewnątrz ma poranione wargi. – Podniosłem dłoń i przycisnąłem na chwilę do jej ust. Nie cofnęła głowy. – Był słaby, ale krzyczeć mógł. Nie da się szybko ogłuszyć leżącego skarpetą z piaskiem, jak mnie, a kolba czy kamień zostawiają ślady. Zabójca usiadł więc na nim, zatkał usta i wsadził nóż między żebra. Świergocki próbował wzywać pomocy – to wtedy pokaleczył wargi o zęby.

– Zarżnął go? – Nawet w świetle lampy naftowej widziałem, jak bardzo zbladła. – Nożem? A wybuchy?

– Cholerny z niego ryzykant. Albo z niej – dodałem w przypływie uczciwości. – Ale ten numer z granatami to już lekkie przegięcie. Niech pani pomyśli: ledwie sześć podejrzanych osób. Wystarczyło, by pięć pozostałych miało alibi na te kilkadziesiąt sekund.

– Sześć? – Była wstrząśnięta, lecz wyraźnie nie odebrało jej to zdolności logicznego myślenia.

– Siebie nie liczę – przyznałem. – Ale dobrze: niech będzie siedem. Teoretycznie mogłem to zrobić. Durna metoda jak na lekarza, ale przyjmijmy, że też jestem podejrzany.

– Jest pan – mruknęła bez zapału. – Bez urazy.

– Bez urazy – zgodziłem się. – Ja też brałem panią pod uwagę.

– Mnie? – Była zbyt zaskoczona, by poczuć się dotknięta.

– Ale Filipiak ma rację: to ktoś, kto przyleciał sokołem. Już po fakcie, gdy tamten śmigłowiec spadł i trzeba było posprzątać. Pani przyjechała tu z wojskiem, wcześniej, czyli jest pani czysta.

– Miło słyszeć.

– Nawet jeśli było ich dwóch albo dwoje… albo dwie – dorzuciłem w przypływie natchnienia – to mieli solidny orzech do zgryzienia.

– Dwie? – Znów udało mi się przyprawić ją o lekki wstrząs. Uśmiechnąłem się bez odrobiny radości.

– Niby czemu nie? Tak jawnie się nie znoszą, że byłyby idealnymi partnerkami. Zero podejrzeń o współpracę. Ale nie o tym chciałem… Ktokolwiek to robi, ze mną włącznie, na jedno musi uważać: by nie dało się precyzyjnie ustalić czasu kolejnego ataku. Dopóki nie wiemy, kiedy zabija, nie sposób stwierdzić, kto odpada z kręgu podejrzanych.

– Pogubiłam się – wyznała szczerze.

– Te granaty – skinąłem dłonią, wskazując przemielone podwójną eksplozją dno okopu. – Fatalny pomysł. Wiadomo co do sekundy, kiedy. Nic prostszego, jak wypytać świadków i sprawdzić, kto ma alibi.

– Nie wszyscy mają – powiedziała cicho.

– Ale niektórzy tak. A to już porażka. Ograniczenie szans na przetrwanie. Gabriela na przykład była gdzie indziej i ma na to solidnego świadka. Teoretycznie wszyscy oprócz mnie i mordercy mogli się okazać kryci. Musiał się z tym liczyć. Pomyślałem sobie, że albo był w zupełnie podbramkowej sytuacji, albo chciał wrobić konkretnie mnie, albo gdzieś popełniamy błąd.

– Więc co się stało? – zapytała zrezygnowana.

– Myślę, że albo przywiózł tu zapalnik czasowy, albo zmajstrował już na miejscu. Raczej przywiózł. To jest ten trzeci nieodzowny gadżet dobrego szpiega. Wybuch w oddali odwraca uwagę. Można też, przykładowo, wysadzić sokoła, jeśli Mengesza da plamę i nie zdoła ukraść dowodów.

– Krzysiek? – Znów była blada. – Podejrzewa go pan?

– Bo się odgrażał, że wróci z panią samochodem? – Rozumieliśmy się. – Nie. To znaczy: nie bardziej niż innych. Właśnie dlatego. Gdyby planował sabotaż, nie zapowiadałby zawczasu, że nie poleci śmigłowcem. No i ostatecznie leciał nim. Kawałek, ale jednak. Widziałem, jak ta cholerna łopata odpadała: mogła minutę później i byłaby pani wdową. Niedoszłą – poprawiłem się.

Nie speszyłem jej. A nawet jeśli, to zakłopotanie sromotnie przegrało z ulgą.

– Myśli pan, że to ktoś inny?

– Panią chciałem zapytać. Prawie cały czas jesteście razem.

– Jak wy z Gabrielą – zripostowała odruchowo.

– Mniej więcej – zgodziłem się. – Ale chyba czasem ciut bliżej.

Nadal nie sprawiała wrażenia skrępowanej.

– Skoro z nim sypiam, nie mogę dać wiarygodnego alibi? – Nie zdążyłem odpowiedzieć. – Pan by ją krył? Gdyby to ona mordowała?

Dobre pytanie. I nie zadała go na odczepnego.

– Nie wiem – wyznałem otwarcie. – Myślę, że bym ją wygonił. Pewnie kopniakami. Ale skazać na śmierć… Nie wiem. Chyba nie dałbym rady.

Przez chwilę czułem na sobie wzrok Agnieszki. Nie dokuczało mi to za bardzo. Smutek jej spojrzenia czułem równie wyraźnie.

– Ma rację – mruknęła. Uniosłem głowę, zerknąłem jej pytająco w twarz. – Krzysiek. Powiedział, że to przez tę jatkę. Że człowiek zaczyna żyć sto razy szybciej, i to dlatego. Taki odlot bez prochów.

– Odlot?

– Mówi, że mnie kocha. – W końcu doszukałem się zakłopotania w jej głosie. – Dzień znajomości i pierdut: miłość. Próbowaliśmy to jakoś rozsądnie wytłumaczyć. Bo ja… no, mnie też zdrowo wzięło. A teraz widzę, że i pana. Więc pewnie coś w tym jest.

– To przystojny facet. I… no, sympatyczny. Lubię go.

Roześmiała się równie szczerze, co niewesoło.

– Niech mi go pan nie reklamuje. Już i tak kompletnie mi odbiło. Stara baba, a jak nastolatka. – Uznała chyba, że ciut się zagalopowała, bo nagle zmieniła ton na rzeczowy. – To nie on. Zastanawiałam się nad tym. Nie dam głowy za Giełzę, ale tamtej pierwszej nocy, po kolacji u dyrektora… Nie miałby siły ani czasu wdrapać się na ten śmigłowiec. Prawie nie spaliśmy.

– Rozumiem – powiedziałem trochę za szybko. Nie była jednak wstydliwą nastolatką, a tylko odbiło jej jak nastolatce. Spisywaliśmy akt ułaskawienia Olszana, więc wolała postawić kropkę nad „i”.

– Kochał się ze mną, zasypiałam na chwilę w jego ramionach i zaraz potem budziłam się z jego głową między udami. Spocona po poprzednim razie. Tu są zimne noce, a ja nie zmarzłam. Nigdy w życiu żaden facet nie dał mi takiego wycisku. I nigdy nie było tak dobrze. Nie wychodził – powiedziała z przekonaniem. – Wiedziałabym. Ze trzy razy to ja jego budziłam. Zawsze był obok.

Wierzyła w to, co mówi. Ale też chciała wierzyć. Chyba bardziej niż ja w niewinność Gabrieli.

– Mówiła pani coś o Giełzie – przypomniałem delikatnie.

– Krzysiek miał taki granat. Wie pan: zaczepny. Nie przyznał się, bo chyba… no, chyba mu go dał. Nie zgadzał się z porucznikiem. Powiedział, że gdyby mu się przytrafiło to, co Giełzie, teraz zwłaszcza, jak mnie poznał… Mówił, że każdy jest właścicielem swego życia i chłopakowi należy się prawo do decydowania o sobie.

– Myśli pani, że to było samobójstwo?

– Przyłapałam ich na podobnej rozmowie. O prawie wyboru. Umilkli na mój widok. – Ona też milczała przez chwilę. – Ale nie zamordował go. Pewnie dał mu ten granat, owszem. Właściwie to jestem pewna. Pytałam go. Ale to nie to samo, co kogoś zabić.

– Rozumiem.

– Żal mu było tego chłopaka. Wiem, że spać z kimś to nie to samo, co go znać. Wiem. Ale widziałam, jak rozmawiali. Współczuł Giełzie. Nie zabił go. Dokładnie obejrzałam miejsce, gdzie znaleziono zwłoki. Wydłubałam z ziemi przeszło trzysta odłamków. Leżał na tym granacie w momencie wybuchu. Właśnie tam, na górze. A Krzysiek ma stuprocentowe alibi. Wyszedł równo z Lesikiem i potem długo siedział w jednym okopie z dwoma żołnierzami. To Lesik gdzieś się zawieruszył.

– Sprawdzała go pani?

– Wszystkich sprawdzam. Inna sprawa, że guzik to dało. Jest tak, jak pan powiedział: jak się nie wie, kiedy, nie sposób ustalić, kto. Ale w kwestii Giełzy Lesik byłby najbardziej podejrzany. Mówił o pierwszej linii. Pytałam żołnierzy. Nie pamiętają, by się tam kręcił.

– Niech pani spyta w bewupach.

– Nie rozumiem…

– Najbezpieczniej – wyjaśniłem. – Stereotypowy polski kapłan nie nosi pistoletu, ale zawsze pójdzie pod kule. Lesik na odwrót. Ludzkie, tyle że nie każdy ma dość odwagi, by się przyznać do jej braku.

– Nie lubicie się – zauważyła.

– Musiałem zabić człowieka, bo Lesik się przestraszył. – Oczekiwałem gradu pytań, nie odezwała się jednak. – To pewnie dlatego nakłamał o chodzeniu na pierwszą linię. Głupio mu. Ale morderstwa… Wielokrotny morderca musi być odważny.

– Lesik nie zabił Giełzy – kiwnęła głową na znak zgody.

– Nie upilnował go, to wszystko – westchnąłem. – Samobójstwo. Ale to nie za dobrze dla Krzyśka.

– Bo nie stawia go poza kręgiem podejrzanych? – Nawet nie próbowała ukrywać, że tylko to jedno chodzi jej po głowie.

– Wiem, że to nie Jola dała mi w łeb. I tylko ją jedną mogę skreślić. To znaczy: o ile kret działa sam. Bo gdyby miało ich być dwoje, to właśnie na nią powinienem stawiać. Odwracała uwagę.

– Chyba sypiała z Zarębą – mruknęła.

W końcu to ona mnie zafundowała nokautującą niespodziankę.

– Co? Jola? Jest pani pewna?

– Powiedziałam: „Chyba”. I proszę nie pytać o źródła informacji. Tajemnica dziennikarska. No i to tylko poszlaka.

Zastanawiałem się nad tym dłuższą chwilę.

– Pani zdaniem sypianie z Zarębą ma się jakoś do mordowania?

Wzruszyła ramionami. Wyjątkowo bezradnie.

– Nie wiem. Ale on nie przysyła nam pomocy, a ona tu jest. Więc mówię. Może to pana natchnie jakimś pomysłem.

– Natchnęło – mruknąłem ponuro. – Postanowił pozbyć się za jednym zamachem wszystkich wrzodów na dupie. Mnie i Lesika, bo fundujemy mu proces, Joli, bo zaszła w ciążę i pozywa o alimenty…

– Sprawdzałam alibi waszej siódemki – przerwała mi. – I wie pan co? Wyrósł pan na głównego podejrzanego. Tamtej pierwszej nocy prawie pan nie pił, a potem gdzieś łaził. – Czekała przez chwilę na gorączkowe wyjaśnienia, ja jednak milczałem. Wskazała okopcone dno okopu. – Teraz był pan najbliżej. Jeśli to nie zapalnik czasowy, to praktycznie pan jeden mógł rzucić te granaty. Inni albo byli przy grobach przed Jolą, czyli nie mogli zdzielić pana po głowie, albo widziano ich zaraz po eksplozji… Pomijając Wołynowa i Morawskiego. Ale na Wołynowa wszyscy uważają; Filipiak poinstruował nawet szeregowych. Mała szansa, by odważył się na taki numer i by mu to uszło na sucho.

– No więc to był zapalnik czasowy – wzruszyłem ramionami. – Bo ja ich nie zabiłem, a nikt inny nie mógł.

Milczałem jakiś czas. Potem zacząłem z innej beczki.

– Urbański nie żył, kiedy nas wysyłali. Nie byłem tu do niczego potrzebny. Jola też nie była. Lesik był podwójnie niepotrzebny: do lekko rannych nigdy nie bierze się księdza.

– Ktoś mówił, że to lekka rana? – zmarszczyła brwi.

– Wprost? Nie. Ale do ciężkich wysyła się ekipę w trybie alarmowym, w środku nocy, biegiem. Nas nikt nie poganiał. Nie było informacji o stanie Urbańskiego. Im cięższy przypadek, tym więcej wiadomo, nim jeszcze lekarz wsiądzie do karetki. A tutaj nic. Przez myśl mi nie przeszło, że to coś poważniejszego niż złamana noga.

– Do czego pan zmierza?

– Zanetti był mało potrzebny – dokończyłem wyliczankę. – Wołynow był mało potrzebny. Tak naprawdę powinien tu przylecieć sokół z pilotami i nikim więcej.

– Gabriela też była niepotrzebna – przypomniała.

– Zgadza się.

– Posłali was, by ukryć w tym tłumie kreta?

– Właśnie.

Popatrzyła na mnie z wyrzutem.

– Mógł mi pan to wcześniej powiedzieć.

– Nie mogłem – skrzywiłem się, dotykając potylicy. – Nie ma to jak pałą w łeb. Dopiero teraz mi się rozjaśniło. Przez ten pogrzeb. Skurczybyk doskonale wykorzystał okazję. Ma rannych z głowy, alibi i Szczebielewicza w roli głównego podejrzanego. A wszystko dzięki temu, że umiejętnie wmieszał się w tłum.

Zastanawiała się przez chwilę.

– Jeśli ma pan rację, łatwo będzie znaleźć głównego winowajcę. To ten, który skompletował waszą ekipę.

– Znaleźć? Może. Ale udowodnić cokolwiek… Zakładając oczywiście, że będzie komu. – Uniosła pytająco brwi. – W drogę wyprawił nas oficer dyżurny. A jeśli nie dożyje dochodzenia? – Jej twarz znieruchomiała. – Co, zaskoczona? Mówimy o grubej aferze szytej grubymi nićmi. Główny winowajca wcale nie musiał kompletować ekipy. Mógł to zlecić podwładnemu, a potem podwładnego usunąć. Niby czemu nie? Doliczyłem się dwudziestu pięciu zabitych. Jeden więcej już nie stanowi różnicy.

– To kompletna paranoja – poskarżyła się. – Mam wrażenie, że oboje uwaliliśmy się w trupa. Albo nawąchaliśmy nieświeżego kleju.

– Mnie nawet urwał się film – uśmiechnąłem się gorzko. – Ale najgorsze, że nie widzę motywów. Jakiegoś sensu. Ludzie to nie problem: każdego można kupić. Cały ten bajzel w sztabie może być robotą jednego sprytnego i łasego na pieniądze faceta. W oenzetowskim kontyngencie coś takiego jak kontrwywiad nie istnieje. Hulaj dusza, piekła nie ma. Nawet dobrze ulokowany podoficer mógł tak namieszać. Pytanie: po co?

– Żeby zatuszować lewy handel śmigłowcami? – podsunęła.

– To pani jest dziennikarką. Wydrukowalibyście taką historię? W poważnej gazecie? – Wahała się parę sekund, po czym energicznie pokręciła głową. – No właśnie. Bezsens. To tak, jakby puścić bąka w salonie i dla zatarcia złego wrażenia wystrzelać wszystkich obecnych. Rosjanom aż tak nie zależy na opinii, a Amerykanom zależy za bardzo. Nie poszliby na takie ryzyko. Inni nie wchodzą w rachubę: albo z braku dalekosiężnych rakiet, albo z braku śmigłowców na handel. Poza tym to cholerstwo najwyraźniej lata w barwach muzułmańskich rebeliantów. Czyli, pośrednio, al Kaidy i bin Ladena. Niech mi pani pokaże poważną firmę, która sprzedałaby im choć śrubkę. Przed jedenastym września… może. Ale dziś?

– Więc co? To robota maniaka? Ktoś morduje, bo lubi?

– Nie wiem – westchnąłem ciężko. – A pani? Udało się kogoś skreślić z listy potencjalnych zabójców? – Zawahała się, po czym wolno, lecz zdecydowanie pokręciła głową. – Nikogo? A… choćby Lesik?

– Znał Mengeszę. – Poczułem, jak brwi wędrują mi na czoło. – Mówi, że słabo, ale nie mógł się wyprzeć. Rozmawiali zaraz po lądowaniu. Pytałam o to. Podobno Mengesza pracował dla Caritas i tam się zetknęli.

– Nie przepadam za Lesikiem – wyznałem szczerze. – Ale akurat jego jednego bym skreślił.

– Ja nie. Mengeszę ktoś ewidentnie zwerbował już tu, na miejscu. Dziwnie szybko. Albo forsa była duża, albo się znali. To po pierwsze. A po drugie… Chodzi mi po głowie artykuł o ludziach z organizacji humanitarnych. Jak gospodarują darami, z czego żyją. Trafiłam tu na ślady paru ciężarówek, których zawartość ulotniła się w dziwny sposób. Może to po prostu bałagan, ale może wierzchołek nieładnej góry lodowej. Niektóre ładunki były całkiem cenne. A Lesik jest tu jednym z dwóch głównych koordynatorów od pomocy humanitarnej. Teoretycznie może mieć na sumieniu niejeden szwindel.

– Pocieszyła mnie pani – rzuciłem z goryczą.

– O Wołynowie i Gabrieli wolę nie mówić, tak bardzo są podejrzani. Jola kręci się po wszelkich możliwych imprezach z udziałem VIP-ów z kontyngentu, a więc i tutejszych ważniaków, no i lata śmigłowcem sanitarnym. Inaczej mówiąc: może znać niejednego i pracować jako wygodny łącznik. Wiem, że to naciągane, ale… W gruncie rzeczy nikogo z waszej siódemki nie można wykluczyć.

– Nawet Krzyśka? – zapytałem cicho.

– Korzysta nie tylko ze mnie – uśmiechnęła się lekko. – Także z mojej pasty, szczoteczki, chusteczek itede. – Przyglądałem jej się bez cienia zrozumienia. – Mam taką blaszaną walizkę na cenniejsze rzeczy. Paszport, karty, gotówka… Zamykana na szyfr. Ktoś się do niej włamał. Dość brutalnie. Znalazłam ją całkiem wybebeszoną.

– Co? – Udało jej się: zaskoczyła mnie.

– Sprawdzałam, kto z was mógł to zrobić. Wyszło, że prawie każdy, ale najbardziej Lesik. A Krzysiek nie miał powodu. Parę razy zostawiałam go przy otwartej walizce.

– Nie bardzo rozumiem, co ma do rzeczy…

– Film – przerwała mi. – Zrobiłam zdjęcie tego śmigłowca.

Natychmiast rozjaśniło mi się w głowie. Nie było to olśnienie z gatunku radosnych.

– Znalazł?

– Wyglądam na blondynkę? – poklepała się z dumą po kieszeni.

– Nie oddała go pani Filipiakowi?!

– Od razu widać, że nie jest pan dziennikarzem. A poza tym w jego kieszeń częściej celują. Ja głównie dekuję się na tyłach.

Zastanawiałem się nad tym przez chwilę. O dziesiątki godzin za późno – pewnie dlatego byłem zły.

– Nie maluje pani czasem włosów? – warknąłem. Uniosła brwi, wyraźnie zbita z tropu. – Przecież jeśli ten skurwysyn wie o filmie i zaczął go szukać na chama… Co, nie rozumie pani?

– Rozumiem – powiedziała spokojnie. – Nie chodzę sama nigdzie, gdzie można by mnie wybebeszyć jak moją walizkę.

– Guzik pani rozumie. To zaszło o wiele dalej. Nie da się już zatuszować sprawy. Można tylko wybić prokuratorowi broń z ręki. A dla prokuratora gołe zdjęcie, choćby i idealnej jakości, nic nie znaczy. W załączniku musi mieć jeszcze autora, który zezna przed sądem, gdzie i kiedy je zrobił. – Jej twarz znieruchomiała. – Dekowanie się na tyłach może nie wystarczyć. Zabić tu kogoś i przeszukać trupa to problem, ale tylko zabić… Zdobyczna broń, strzał z daleka i po sprawie.

– Zdobyczna?

– Filipiak ma wojnę na głowie, ale wydłubać ze zwłok kulę to niewielki problem. Morderca nie użyje własnego karabinu.

Oswajała się przez chwilę ze swą nową rolą zwierzyny łownej.

– Będę uważać – obiecała w końcu. – Zresztą Krzysiek już teraz… Nawet wysikać się nie mogę sama. Cholera – zaklęła. – Też musiał na to wpaść. Tylko mi, drań, słowa nie pisnął. Zabiję go.

– Ufa mu pani? Na sto procent?

Dźwignęła się z worka, w roztargnieniu otrzepała szorty.

– Modlę się, żeby to nie był on – powiedziała ze śmiertelną powagą. – Ale pewności nie mam. Trochę jednak spałam tamtej nocy.

– Co pani właściwie o nim wie?

– Że zawsze chciał latać – uśmiechnęła się. – I zawsze śmigłowcami. Ojciec pracuje w Świdniku, rodzina matki też. Miał iść do wojska, ale coś nie wyszło. Licencję zrobił w Stanach. Ma tam krewnych, wyjechał, pracował, omal nie został. Parę lat temu załapał się do APH. To taka amerykańsko-polska spółka świadcząca usługi na rynku lotniczym. Promuje między innymi nasze sokoły, samoloty rolnicze… Właściwie to zajmuje się wszystkim po trochu, między innymi pośrednictwem pracy dla pilotów. Tutaj załatwili sobie kontrakty z paroma ministerstwami. Nic wielkiego, ale Krzysiek ma niedługo awansować na głównego przedstawiciela firmy na Północną Afrykę. – Poszerzyła uśmiech. – Tak że nie kotłuję się na tylnym siedzeniu z byle kim. Zarabia więcej ode mnie, jest bardzo męski, inteligentny, przystojny jak cholera i ma słabość do sławnych dziennikarek. Myśli pan, że zachowuję się jak idiotka?

Rozumiałem pytanie. Mógłbym się odwzajemnić identycznym.

– Nie – powiedziałem z przekonaniem. – Chyba naprawdę… Mógłby sobie znaleźć milion innych, pewnie. Ale pani też nie jest trzecia liga. Pod tym względem akurat bym mu wierzył.

– Dzięki. – Dałbym głowę, że się zarumieniła. Ruszyła w stronę wyjścia z siatkowego namiotu, odwróciła się jednak po trzech krokach. Nie widziałem jej twarzy. – A propos zdobycznej broni… Wie pan, że uratował panu życie?

– Proszę?

– Ten facet z nożem… To Krzysiek go zastrzelił. Trochę wcześniej dostał w ramię, ledwie się trzymał na nogach, karabinu w ogóle nie mógł utrzymać… Ale biliście się, widać było, że zaraz będzie po panu, więc wyskoczył z okopu i… Tam leżał jakiś pistolet. Któryś z Somalijczyków musiał zgubić. Miał pan szczęście.

– Chyba tak – przyznałem. – Niech mu pani da porządnego całusa. Ode mnie.


*

Stali we trzech u podnóża północnego stoku, parę kroków od napiętej liny, nawijającej się na wyciągarkę honkera.

– Jak pęknie, to po was – rzuciłem na powitanie. – A gdzie BHP?

– Zmartwychwstał pan? – Filipiak obrzucił mnie niemal wrogim spojrzeniem. – Kto was tak urządził? – Rozłożyłem ręce. – Tak myślałem.

Rozejrzałem się po sawannie. Gdzieniegdzie płonęła. Raczej od ostrzału, ale pewnie trochę i od sypiących się z oczu iskier oraz słownych gromów. Zjawiłem się w złym momencie.

– No i ubył nam ostatni leżący – warknął Ciołkosz.

– I co z tego? – Filipiak lepiej panował nad głosem, ale było to opanowanie kotła z buzującą wewnątrz parą.

– Nie będę nadstawiał dupy dla pustej ciężarówki.

– A co z twoimi kochanymi zapasami? Nagle się zrobiły be?

– Wody i tak nie ma, a bez reszty przeżyjemy. Zresztą to trup.

– Tak jak sanitarka i wóz Hanusika. Nie dociera do ciebie, że musimy jechać wszystkim, żeby coś w ogóle dojechało?

– Jasne. – Ciołkosz wepchnął między zęby jarzący się niedopałek, który jakimś cudem przetrwał nerwowe miętoszenie w dłoni. – Też się pod tym piszę. Ale ja starem nie jadę. Zapomnij o tym.

– Zabrakło kierowców? – zapytałem mało inteligentnie.

– Wała tam zabrakło! Po prostu najlepszego pan porucznik dla siebie chapnął. – Sierżant zaciągnął się tak, że omal nie podpalił wąsów.

– Potrzebuję dobrego kierowcy na beerdeema.

– Powiedz to komuś z zawodowym prawkiem. Nie mnie.

– Nie rób mnie w chuja, dobrze? Prowadziłeś ciężarówki, jak Bubula z pieluchą biegał.

– Nawet nie mam prawa jazdy.

– Bo o jeden raz za dużo zalałeś pałę! Ale mózgu ci nie zabrali, prawda? Zresztą bez obawy: drogówki tu nie ma. Nikt nie zapyta o papiery, a jak się rozwalisz, złego słowa nie powie.

– Tylko obetnie jaja – nie tracił przytomności sierżant. – Jak Giełzie. Dzięki, wolę obijać łeb o kawałek solidnego pancerza.

– Rób tak dalej – wycedził Filipiak – a pieszo pójdziesz.

– To pójdę. Piechur jestem, mogę chodzić. Na ciężarówkę wsadź sobie Szewczyka. Chce kierować… proszę. Ja się na samobójcę nie piszę.

Chyba powiedział, co miał do powiedzenia, bo odwrócił się, jeszcze raz podeptał fundamentalne reguły BHP, przeskakując nad wibrującą od obciążenia liną, po czym znikł w mroku.

– No i zaczęło się – mruknął Filipiak.

– Nie zmieni zdania? – upewnił się Morawski. Porucznik pokręcił głową. – Co się zaczęło?

– Morale nam się sypie. I tak później, niż myślałem. Zasługa Sabaha. Powinien odesłać Giełzę z kompletem jąder i butelką mrożonej coli. Miałby już może paru jeńców.

– Nie przesadza pan? – Zerknąłem na dwie sylwetki, z kamieniami w rękach asekurujące wciągany na górę wóz. W razie problemów kamienie należało błyskawicznie wepchnąć pod koła, co mogło zapobiec katastrofie, ale i skończyć się zmiażdżeniem ratującego.

– To przebrana w mundury dzisiejsza młodzież – uśmiechnął się krzywo. – Nie są ani lepsi, ani gorsi od tych w kraju. Na hasło: „Ojczyzna wzywa” przytomnie zapytają: „A ile płaci?”. Zresztą tym tutaj nie za wiele ta ojczyzna dała. Głównie przerwę w bezrobociu.

– Mówi pan jak zakamuflowany politruk – stwierdził Morawski. – LWP byłoby lepsze?

– A skąd mam wiedzieć? Też z pieluchą biegałem. Nie w tym rzecz. Wszyscy mówią, że ludzie byli inni. Dzisiaj trudniej o bohaterów.

– A potrzebujemy aż bohaterów?

– Do siedzenia w tej dziurze nie. Ale przebijanie się, odwrót… Filmów pan nie ogląda? Zawsze trzeba po kogoś zawrócić, zostać w tyle i osłaniać kumpli, poświęcić się dla reszty… Jak się coś zatnie, to brak bohatera we właściwym miejscu może wszystkich innych drogo kosztować. Boję się, że zdrowy egoizm weźmie górę u co niektórych.

– Zdrowy egoizm to podstawa wolnego rynku – przypomniałem. – Dalej idą demokracja, wolność i prawa człowieka. Mamy tego bronić.

– Jak to się ma do obsadzenia ciężarówki? – zapytał Morawski.

– Trochę się ma. – Filipiak zdjął hełm, zaczął wycierać przepocone wnętrze. – Kiedyś podobno wydawało się w naszym wojsku rozkazy. Teraz wydaje się zdecydowanie brzmiące prośby. No, może apele do rozsądku.

– Rozkleił się pan.

– Ciołkosz ma w odwodzie brata z własną firmą budowlaną. Mogę go oczywiście siłą posadzić za kierownicą, ale co za problem pieprznąć ciężarówką o pierwsze drzewo?

– Któryś z żołnierzy na pewno ma prawo jazdy. Amatorskie, ale…

– Myśli pan, że mają silniejszą motywację niż Ciołkosz? Nie przesadzajmy. Są pieniądze, za które warto ryzykować życie, i są takie, za które nie warto. Wsiądzie pan do uszkodzonej ciężarówki i pogna na kaemy za półtorej średniej krajowej?

– Do rzeczy, panowie – zniecierpliwił się Morawski. – Ten Szewczyk: da radę poprowadzić stara?

– W tym terenie? Po ciemku? – pokręciłem głową. – Nie.

– No to trzeba będzie spisać ciężarówkę na straty – mruknął ponuro Filipiak. – Skończyli mi się kandydaci.

Przez chwilę oswajaliśmy się ze smutną prawdą.

– A działko? – przypomniał sobie Morawski.

– Za cenne, by ryzykować wiezienie ciężarówką. Kazałem wziąć na hol Bielskiemu. Amunicję poupycha się po pozostałych wozach. Pomieścimy się. Samochodu mi tylko szkoda. Jak dojdą nowi ranni… No, trudno.

– Jest inne wyjście – powiedział Morawski po chwili bicia się z myślami. – Myślę, że miałbym dla pana kierowcę.

– Daj spokój – wzruszyłem ramionami. – To nie śmigłowiec.

– Nie ja. Wołynow.

Teraz Filipiakowi przyszło zmagać się z wątpliwościami.

– A jeśli ucieknie?

– Stara i tak spisaliśmy na straty. To korzystny układ.

– Teraz już nie.

– Teraz? A co się zmieniło? – rzuciłem mu zdziwione spojrzenie.

– Jakiś skurwysyn z zimną krwią zamordował trzech rannych. Nie mam czasu teraz szukać, ale nie dam mu okazji do ucieczki. Kimkolwiek jest. Pana też to dotyczy.

Nie powiem, że zmroziło mnie ostatnie zdanie. Jak w klasycznym kryminale: podejrzani byli wszyscy.

– Ja nie ucieknę – zapewniłem. – Nostryfikacja dyplomu w Somalii byłaby cholernie uciążliwa.

– Mówię o dziewczynie. Miała się trzymać o trzy kroki od pana.

No tak.

– Przepraszam. – Trochę sztywno to wyszło. – Wyleciało mi z głowy.

– Mogę przydzielić jej kogoś innego. Ewentualnie służę kajdankami. Mamy jakieś na stanie. Jak znalazł dla pary roztargnionych.

– Zabawne – zmusiłem się do komplementu.

– Przypilnuję go – odezwał się znienacka Morawski. – To znaczy… Wołynowa. Pojadę z nim. Szkoda byłoby samochodu.


*

– Lepiej wysiądźcie. – Hanusik potrzebował aż trzech wycieczek w poprzek stoku, by dojrzeć do wypowiedzenia tych słów. Wyrzucanie za drzwi oficerów, w tym kapelana, nie przychodzi łatwo dowódcy drużyny. – Jak coś nie wyjdzie, możemy lądować na dachu.

– Bzdura – skomentował krótko Lesik. Kapral odszedł bez słowa. Wygramoliłem się z bewupa i dogoniłem go.

– Nie żartowałeś z tym dachowaniem?

Zdjął stopę z koła. Omal się przy tym nie przewrócił. Zmęczenie robiło swoje.

– Nie wiem – mruknął apatycznie. – Marny ten podjazd.

Uniosłem głowę. Czołgowy lemiesz i saperki popracowały tu trochę, ale fakt: efekt tych wysiłków nie rzucał na kolana.

– Próbowaliście kiedyś takich sztuczek? – Patrzyłem na obłożone workami miejsce, gdzie ukośny względem spadku szlak skręcał jeszcze bardziej i gdzie kierowca, szeregowy Janowski, miał zademonstrować cały swój kunszt.

– W Stargardzie? – zaśmiał się gorzko. – Skąd byśmy góry wzięli?

Ogaden to też nie góry. Ale ten jego kawałek…

– W najgorszym razie pojedziemy za Filipiakiem.

Pokiwał bez przekonania głową i wdrapał się na wóz.

– Chyba że wywiniemy orła – powiedział, wsuwając się we właz.

– Nie musisz jechać – powiedziałem cicho.

– Załoga to załoga. Tylko tamtych – skinął głową do tyłu – niech pan kapitan zabierze. Jakby co, to nas wyciągniecie.

Nie próbowałem pytać, czy byłoby co wyciągać. Pewnie nie wiedział. Dachujący BWP-1 to ewenement, może nawet na światową skalę. Oczywiście tak spektakularny finał był mało prawdopodobny. Przewidywałem raczej serię bezradnych ślizgów, ewentualnie zerwaną gąsienicę. Spadek nie był duży, przynajmniej w wyższych partiach stoku. Problem polegał na wykonaniu precyzyjnego zwrotu w połowie zbocza.

Wygraną był czas. Jako grupa mogliśmy zyskać kilkanaście do kilkudziesięciu sekund dzięki temu, że trzy ostatnie pozostające w wąwozie pojazdy wygramolą się na górę nie jedną, a dwiema trasami. Łatwiejsza przypadła czołgowi: był potrzebniejszy, no i przypadł mu niewdzięczny obowiązek holowania stara.

Wróciłem przed wciąż otwarte drzwi w tylnej ściance bewupa. Moment nie był dobry: T-72 ryknął silnikiem, ruszając z miejsca, a na górze rozszczekał się jakiś karabin maszynowy, którego pociski smugowe przelatywały, zdawać się mogło, tuż nad naszymi głowami.

– Wysiadajcie – rzuciłem w wypełniony nieruchomymi ciałami półmrok. – Wóz może się przewrócić. Załadujemy się na górze.

– Nikt pana siłą nie ciągnie – mruknął Lesik. Dość cicho, więc choć nasz silnik jeszcze nie pracował, mogłem udać, że nie dosłyszałem.

– No już – machnąłem ręką. – Wyskakujcie. Wszyscy. To rozkaz, jakby kto pytał. Hełmy, broń itede bierzemy ze sobą.

Wysiedli. W samą porę: biorąc przykład z czołgu, BWP zaryczał motorem, zachrzęścił gąsienicami i, nabierając rozpędu, potoczył się ku północnej ścianie wąwozu.

Było ciemno, lecz nie aż tak, bym przegapił pierwszą z naszych porażek. Wóz Hanusika przegrał przynajmniej z honorem, utykając gdzieś za półmetkiem, wyjąc jakiś czas na najwyższych obrotach i wolno, z godnością, wracając rakiem na dół. W porównaniu z nim czołgiści dali plamę.

Kierowca Drabowicza najpierw nie trafił w podjazd, a potem niemal zniweczył wielogodzinny trud drużyny saperskiej, próbując przepchnąć się na chama przez wyorane ciosem błotnika osypisko. Kiedy w końcu T-72 spasował, to coś nad nim mało przypominało przejezdny szlak.

Nasz BWP cofnął się na dno wąwozu i spróbował jeszcze raz. Patrzyłem na pełznący pod górę wóz i kaprala, wychylonego daleko w bok, niczym żeglarz na regatach. Dosiadł obramowania włazu, by z góry podpowiadać na pół ślepemu kierowcy, jak i którędy jechać – przy wywrotce zostałyby z niego co najwyżej nogi od kolan w dół.

Na prawo od nas kierowca czołgu, starszy szeregowy Rogala, znów cofał się, pokonany przez stromiznę. Chciał nabrać rozpędu, i chwała mu za to. Jego błąd polegał na tym, że zapomniał o linie.

Ze względu na pośpiech nikt nie odpiął holu, łączącego czołg z ciężarówką. Plan zakładał, że T-72 pokona podjazd i ruszy dalej, z marszu podciągając stara. Pod tym kątem dobrano długość liny. Powinna być dłuższa, by ciężarówka mogła czekać nieco z boku, ale istniała obawa, że zbyt długa wetnie się w krawędź wąwozu. Chcąc nie chcąc, Wołynow wjechał więc na miejsce, z którego czołg startował, co omal nie skończyło jego kariery jako szofera.

Raczej przez roztargnienie niż z winy hamulców Rogala wrócił na dół jak na puszczonym wstecz filmie: po własnych śladach i stale nabierając szybkości. W ostatniej chwili przypomniał sobie, że nie jest sam, ale trochę się z tym spóźnił. Wołynow też nie zdążył.

Oba jadące do tyłu wozy zderzyły się z dość upiornym trzaskiem giętych blach.

Nagle zrobiło się cicho. Obaj kierowcy, jak to po imponującej stłuczce, powyłączali odruchowo silniki – miałem przynajmniej nadzieję, że oni – i powyskakiwali na zewnątrz. Natomiast nasz BWP zniknął. Nie zauważyłem, jak i kiedy.

– Porucznik się wścieknie – rzucił ktoś zduszonym głosem. Bał się. Wszyscy się baliśmy. Nie gniewu Filipiaka, a zawalenia się i tak kruchego planu.

– I co teraz? – Demonstracja władzy zrobiła swoje: Jola wpatrywała się we mnie z mieszaniną lęku, szacunku i nadziei. – Jedziemy?

Dobre pytanie. Skryty za krawędzią wąwozu Hanusik też je sobie pewnie stawiał. Filipiak… Trochę za późno spojrzałem w lewo. Zad samochodu pancernego nie sterczał już z okopu. To tłumaczyło przelot pierwszego ciężkiego pocisku nad naszymi głowami: BRDM był pierwszym pojazdem, jaki pokazał się w celowniku przyczajonych gdzieś w mroku artylerzystów. Słyszeli, że coś się dzieje, ale honker i suzuki, kiedy zdemontowało się dachy i oszklenie, były wystarczająco niskie, by ginąć w zaroślach. BWP Bielskiego czekał w zagłębieniu kończącym podjazd numer jeden, ten przeznaczony dla czołgu. Miał ruszyć, gdy Drabowicz zacznie zagrażać lufą jego tylnym światłom. Póki stał, też nie było go widać z głębi sawanny. Ale teraz, gdy stosunkowo wysoki samochód pancerny wytoczył się na otwartą przestrzeń w towarzystwie przydzielonego nam bewupa, bitwa została oficjalnie rozpoczęta. Każda zmarnowana sekunda mogła być odtąd podarunkiem dla nieprzyjacielskich kanonierów.

– Czekamy.

Na górze budziły się do życia milczące karabiny. Race i granaty świetlne wylatywały w niebo, celowniczowie cięższej broni wypatrywali plam bieli w ciemnościach. Wozy upaćkano smarem, który przyprawiony piachem tworzył dość dobry kamuflaż, w robocie były też wielkie płaty siatek maskujących, więc sylwetki pojazdów nie rzucały się w oczy; ogadeński księżyc jednak trzymał stronę tubylców i nikt nie mógł liczyć na niewidzialność.

Zanim jednak działka i wukaemy wzięły się na serio do roboty, przez brzeg wąwozu przetoczyła się pierwsza ofiara natarcia. Bieg w wykonaniu Andrusiaka bardziej przypominał kontrolowane staczanie się i przez chwilę byłem święcie przekonany, że odciągając mu od brzucha zaciśnięte tam dłonie ujrzę przerażającą krwawą papkę wypływającą spod kamizelki.

– Nie mogę! – Zbił mi z ust trwożliwe pytanie. – Jezu, ale to boli! Nie dam rady prowadzić!

Potrwało trochę, nim zorientowałem się, że nawet jeśli umiera, to nie w typowy dla żołnierza sposób. Nigdzie nie znalazłem rany.

– Co się stało? – Kątem oka zobaczyłem biegnącego na górę Lesika. Nikogo za sobą nie pociągnął, więc zignorowałem go.

– Strasznie boli, w żołądku. Jakby nożem…

Z boku Morawski przewrzaskiwał się z czołgistami, ale słów nie rozumiałem: kierowca wrócił do swej żelaznej nory i uruchomił silnik. Na górze zadudnił wukaem samochodu pancernego, rozerwał się pocisk. Nie miałem pojęcia, co się tam dzieje; mogłem tylko błagać w myślach Filipiaka, by jakoś nad tym zapanował.

– Gdzie radio?! – Nie wiedziałem, co myśleć o niewidzialnym nożu w brzuchu Andrusiaka, więc potrząsnąłem nim dość delikatnie.

– Zostało. Niech mnie ktoś zastąpi… Porucznik nas zabije, jak zostawimy wóz. – Ból, choć znów zwinął go w kłębek, najwyraźniej nie osłabił wyczucia sytuacji. Bohater? Aktor? Cóż, teraz nieważne. Samochód był ważny. No i nadajnik.

– Potrafi ktoś poprowadzić honkera?

Liczyłem na Staśkę, ale właśnie on najenergiczniej pokręcił głową. Niedobrze. Kapelan nie wchodził w grę, nawet gdybym go dogonił.

– Ja pojadę. – Jakimś cudem prawie zdążyłem o niej zapomnieć, ale Gabriela Asmare nie należała do takich, które pozwolą się szybko i trwale wymazać z pamięci. Ruszyła biegiem, nie czekając na zgodę.

– Zaczekaj! – O dziwo, zatrzymała się, obejrzała. – Zgłupiałaś?! Czy ty w ogóle masz prawo jazdy?!

– Z drogówki jesteś? – odszczeknęła się. I już jej nie było.

Udało mi się za nią nie pobiec. Warknąłem: „Zostańcie!” i ruszyłem w stronę wciąż stojących obok, choć już rozdzielonych metrową przerwą uczestników kolizji.

– Porucznik do ciebie! – przekrzykiwał się z czołgowym silnikiem wychylony z wieży celowniczy. Drabowicz zbył go machnięciem ręki. Klęczał za czołgiem, szarpiąc się z zaczepem liny holowniczej. Po drugiej stronie Morawski, wbity piętami w koło, zawisł na łomie, popychanym z kolei przez Wołynowa. Koniec pręta ginął gdzieś pod harmonijką powyginanej blachy, będącego niegdyś nadkolem.

– Co robimy?

Nikt nie raczył mi odpowiedzieć. Drabowicz odblokował w końcu oporny rygiel, ale nie zrzucał jeszcze pętli z zaczepu.

– To co, jedziecie czy będziecie się pieścić z tym gównem?

Morawski udał głuchego. Plutonowy cisnął liną aż pod zderzak ciężarówki i wdrapał się na czołg. Parę sekund później T-72 ryknął ostrzegawczo i ruszył, by po raz kolejny zmierzyć się ze stokiem.

– Jak go chcesz odpalić? – zapytałem, przyglądając się ponuro szarpaninie z blachą. Pod naciskiem dwóch par rąk oplatające przód opony żelastwo ustępowało powolutku, a ja nie byłem pewien, czy ten wątpliwy sukces nie zaślepił pary majorów.

– Tak… samo – rzucił przez zęby Morawski.

– Myślisz, że poczeka? – spojrzałem w bok, gdzie gąsienice wolno, ale póki co skutecznie, sunęły naprzód. – Co na to Filipiak?

– Lepiej byś… pomógł. Tam gdzieś jest młotek. Okrążając szoferkę, rzuciłem okiem na swych podopiecznych. Nie uciekli. Na razie.

Między fotelami znalazłem brezentowy pokrowiec z narzędziami. Najwyraźniej trzymali je pod ręką. Nie wiem, po co: nie potrafiłem sobie wyobrazić, jakich to szybkich napraw za pomocą kluczy i śrubokrętów zamierzali dokonywać ci pomyleńcy pod ogniem pół tuzina kaemów i baterii dział – a tyle już teraz do nas strzelało. To znaczy: do tych na górze.

– …na dziesiątej, osiemset albo więcej – trzeszczało radio głosem Filipiaka. – Ustaw na tyle i pogłębiaj. Grochulski, jeszcze jedna maszynka z prawej! Wolno bije, chyba ciężki, dawaj w tamtą…

– To jedziemy czy nie?! – Zza jakiejś bliskiej eksplozji i terkotu kaemu dało się rozpoznać Olszana. – Długo będziemy tak stać?!

I Hanusik:

– Mam zacięcie, przechodzę na działo.

W sumie nie wyglądało to dobrze. Złapałem za młotek i najcięższy z kluczy, wyskoczyłem prawymi drzwiami, o włos unikając głowy Wołynowa.

– Czekają na nas!

– Mam nadzieję! Walnij tutaj!

Walnąłem. Raz, drugi, dwudziesty. Młotek był beznadziejnie lekki. Klucz połamałem. Potem tłukłem kamieniem, cholernie nieporęcznym, za to ciężkim. Na koniec butem. Wołynow klął w jakimś dziwnym języku, nurkował głową w dziury, do których bałbym się wetknąć rękę, szukał punktu podparcia dla coraz bardziej łukowatego pręta, po czym pobił rekord szybkiej prowizorki, sięgając po pistolet i strzelając Starowi w bok zmiażdżonego pyska niczym kawalerzysta zdychającemu koniowi. Wepchnął koniec łomu w przestrzelinę, zaczął pchać.

O dziwo – pokonaliśmy blachy. Udało nam się oswobodzić koło nawet wcześniej, niż Rogala pokonał podjazd.

– Zabierajcie się! – Morawski złapał koniec liny i chwiejnym krokiem pobiegł po śladach gąsienic.


*

Bewupa Hanusika dopadłem niemal po omacku: plan ataku nie zakładał stawiania zasłony dymnej na pozycji wyjściowej, ale dalej już tak, a my byliśmy poważnie spóźnieni. Pancerna szpica ruszyła na północ dawno temu i choć przynajmniej na początku więcej strzelała, niż jechała, zdążyła oddalić się na tyle, że Filipiak wydał rozkaz uruchomienia generatorów dymu. Nie ułatwiło to wyciągania ciężarówki z wąwozu, ale każdy kij ma dwa końce: na razie nikt do nas nie strzelał. Grupa czołowa nie tylko przetrzebiła stanowiska ogniowe przeciwnika, ale i skupiła na sobie całą jego uwagę. Pytanie: na jak długo?

Wołynow wrzucił bieg jeszcze na stoku i star odpalił gładko, ledwie znalazł się na górze. Staśko wyskoczył z bewupa, odczepił linę. Wgramoliłem się na ławkę, zamknąłem za sobą stalowe drzwi. Saper zatrzasnął swoje i włączył latarkę. Opuścił filtr i przystawił czerwone oczko do gniazda strzeleckiego. Dookoła nas tu i ówdzie płonęły zapalone przez pociski krzaki, dalej jednak czekała noc, zagęszczona dodatkowo zasłoną dymną. Wozom bojowym to nie przeszkadzało – każdy kierowca miał przed oczami peryskop z zamontowanym wzmacniaczem światła szczątkowego – ale gogli nocnych dla prowadzących pozostałe pojazdy mocno brakowało. Jedyny ocalały po wczorajszych walkach egzemplarz przydzielono Wielogórskiej. Honker i ciężarówka miały trzymać się blisko poprzedników i – choć tego nie powiedziano wprost – modlić się o łaskę niebios. Teren był względnie płaski, kamieni i drzew mało, a noc pogodna, więc nie musiała to być od razu modlitwa o cud, ale trochę szczęścia zdecydowanie by się przydało. Latarki nie załatwiały sprawy: zgodnie z instrukcją Filipiaka wyznaczeni do tego pasażerowie bewupów mieli ich używać tylko od czasu do czasu, najlepiej wyłącznie przy skrętach. Nic tak nie skraca życia na nocnym polu bitwy jak robienie z siebie dobrze oświetlonej choinki. Co prawda prowadzące ogień wozy bojowe i tak łatwo było zlokalizować, lecz dotyczyło to nieprzyjaciół znajdujących się z przodu. Rozbłyski wystrzałów od pewnego momentu robiły się zresztą anonimowe i biorąc na cel mrugający gdzieś na skrzydle płomyk wylotowy kaemu, każdy rozsądny Somalijczyk musiał się zastanowić, czy nie ostrzela własnego kolegi, którego okop znalazł się w jednej linii z napastnikami. Latarki nie sposób było pomylić z czymkolwiek innym.

Jechaliśmy najwyżej czterdziestką. Mogliśmy szybciej, ale kosztem Wołynowa, który albo zgubiłby nas w mroku, albo, w przypadku nagłego hamowania, rozwalił do reszty ciężarówkę, tłukąc nas w tyłek. Nikt nie strzelał. Może z braku widoczności, może dlatego, że nie było do kogo. BWP-1 nie miał stabilizowanego uzbrojenia, więc mogła wchodzić w grę także zwykła chłodna kalkulacja, podpowiadająca, że lepiej siedzieć cicho i oszczędzać amunicję, niż mało skutecznym ogniem prowokować skuteczniejszą być może odpowiedź.

Nie wiem, jak długo trwała ta na pozór zupełnie normalna jazda. Pewnie z minutę. Dziesięć metrów na sekundę, sześćset metrów do pierwszej linii kaemów, przemieszanych z granatnikami. Drabowicz miał za zadanie rozstrzelać te kilka okopów z bezpiecznego dystansu i przy pomocy pary lżej uzbrojonych pancernych asystentów pewnie zrobił swoje, ale trudno liczyć na stuprocentową skuteczność. Celny ogień z daleka na pewno zepchnął część piechurów w głąb okopów: tych mniej odważnych, trzeźwiej myślących, rannych czy oszołomionych zbyt bliskimi wybuchami. Od początku swej niemal stuletniej kariery czołgi dość gładko przetaczały się przez obsadzone takimi niedobitkami linie, ale prawie nigdy nie oznaczało to całkowitej likwidacji zagrzebanych w norach ludzkich szczurów. Filipiak nie robił nikomu złudzeń: jego plan zakładał, że – jeśli dobrze pójdzie – nasza pancerna szpica wyeliminuje ciężką broń, czyli stanowiska wukaemów i działek bezodrzutowych. Na strzelców z karabinami i granatami nie było rady. Musieliśmy liczyć na panikę w ich szeregach, własną szybkość i kiepską widoczność. No i na szczęście.

Jakiś dwieście metrów przed linią dołów strzeleckich nasz BWP uruchomił instalację dymotwórczą. Czas był najwyższy: zaraz potem o pancerz zabębniły pierwsze stalowe paluchy. Nie odpowiedzieliśmy ogniem: pochowani bliżej partyzanci widzieli nas, ale większość jedynie słyszała i nie było sensu ułatwiać im roboty. Po prawdzie to nie było kogo wystawić do ogniowego pojedynku: ranni nie bardzo mogli strzelać, Jola nie umiała, a durnie i lenie pokroju Lesika i Szczebielewicza nie zaopatrzyli się w karabiny.

Chyba dobrze się stało. Aż dwa ogniste warkocze przemknęły ze złowrogim pośpiechem za wozem. Na szczęście blisko: gdyby celowniczowie spudłowali trochę bardziej, czekałaby ich miła niespodzianka w postaci upolowanego stara. Chyba niespodzianka: stada kul biły o blachy pancerza z taką częstotliwością, że ciężarówka eksplodowałaby efektownie od ćwierci podobnych trafień. Uniosłem lekko pokrywę włazu nad swoim kawałkiem ławki; wyglądało na to, że numer z zasłoną dymną poskutkował. Podobnie jak jazda na zbyt niskim biegu, co owocowało przeraźliwym rykiem i zagłuszeniem dużo dyskretniejszego warkotu samochodowego diesla. Janowski łagodnym zygzakiem przeprowadził wóz między parą dymiących lejów, będących do niedawna stanowiskami jakiejś ciężkiej broni, minął płonące resztki półciężarówki, po której wcześniej przetoczył się czołg. Grad uderzeń zmienił się w pojedyncze puknięcia, niektóre w tylny pancerz. Przebiliśmy się.

Minutę potem Staśko otworzył drzwi i z wyczuwalną ulgą wykrzyczał, że widzi ciężarówkę. Omal nie kosztowało go to utraty języka: wjechaliśmy na jakieś paskudne garby, pasażerami zaczęło rzucać aż pod sufit. Trochę później dostrzegłem odblask świateł: star nie tylko wciąż jechał, ale mógł się pochwalić sprawną instalacją. Wymacałem klamkę i pozwoliłem opaść skośnie zamocowanym drzwiom.

– Tylko jeden?! – machnąłem w stronę mętnej plamy bieli. – Nikt nie został?! Nie widziałeś?!

– Chyba nie!

Mogłem sięgnąć po hełmofon i zapytać Hanusika. Praktycznie nie uczestniczyliśmy w walce, miał czas i możliwości rozglądać się za potencjalnymi maruderami; między innymi dlatego wlekliśmy się w ogonie całej grupy. Prawie na pewno nie przegapiłby czegoś tak dużego jak samochód.

Nie sięgnąłem. Niektóre pytania wymagają zbyt wiele odwagi.

Niepewność leżała mi na płucach lepkim ciężarem przez następne dwadzieścia minut. Przez ten czas moi współpasażerowie konsekwentnie milczeli i chyba nikt do nas nie strzelał. Przemknęło mi przez myśl, że być może raz na zawsze uwolniliśmy się od Sabaha, ale nie potrafiłem cieszyć się tą, realną przecież, szansą.

W końcu zatrzymaliśmy się: między szarymi od księżycowego światła skałkami, obok suzuki. Całe wieki czekałem na tę chwilę. Miała przynieść odpowiedź – i ulgę. Nie przyszło mi do głowy, że bać się tak naprawdę zacznę dopiero wtedy.

Nie potrafiłem wyjść z bewupa.

Ze swego miejsca przy drzwiach widziałem przechylonego na bok, podpartego parą kamieni Samuraja, z którego jacyś żołnierze ściągali przednie koło. Widziałem też dwie nieruchome, stopione w jedną bryłę sylwetki przytulonych do siebie ludzi. Siedzieli na tym uschniętym pniu chyba od dawna – tylne koło zdążyło zniknąć – ale nic nie wskazywało na to, by mieli przestać. To nie było w porządku. Nawet w stosunku do tych słaniających się ze zmęczenia dwudziestolatków, choć oni pewnie nosili pod skorupami kamizelek zdjęcia swych dziewczyn albo przynajmniej serca przepełnione młodzieńczą wiarą, że kiedyś też, tak jak tych dwoje, pod niebem pełnym gwiazd…

Moja nadzieja właśnie umarła. Gdzieś między wąwozem, pełnym spalonego żelastwa i rozkładających się zwłok, a tą płytką niecką, gdzie próbowaliśmy złapać oddech przed dalszą ucieczką. Patrzyłem na parę znużonych, połączonych w na pół świadomej pieszczocie ludzi i na okrągło mieliłem w mózgu myśl, że nigdy nie dane mi będzie doświadczyć tego, co Olszan w tej chwili.

Nigdy. Jeżeli gdzieś tam, przesłonięty ścianami z pancernej blachy, nie stoi jeszcze jeden samochód.

Nic prostszego, jak wyjść i sprawdzić. Zaciemnienie już nie obowiązywało, wróg został dziesięć kilometrów z tyłu.

– W porządku?

Blokowałem wyjście, a Sikorski miał złamane żebro i nie bardzo mógł wyskakiwać górą. Wysiadłem bez słowa.

– Wóz sprawny? Żadnych strat? – Jak przez mgłę słyszałem gniewny, a może tylko naładowany napięciem głos Ciołkosza. – To dawaj tu jeden z drugim! Nie widzicie, że trzeba pomóc? Szlag by to… Po gwoździach tu jechaliście? Do świtu nam zejdzie, same kapcie, cholera…

Andrusiak ostrożnie położył się na boku tuż za gąsienicą.

Czekałem, nie wychodząc ze swej nory między parą otwartych drzwi. Jeśli tu jest, jeśli los ulitował się nade mną – to przyjdzie. Na pewno. Musi przyjść. Wolałbym, żeby przybiegła, ale byłem zbyt głupim sukinsynem, by takie dziewczyny wybiegały mi naprzeciw, więc godziłem się z tym, że za brak charakteru trzeba płacić – i płaciłem. Czekałem.

– Jacek? Dobrze się czujesz?

Morawski. Żywy, okopcony, załzawiony od dymu, no i trochę zaniepokojony. Za dużo światła. Po ciemku mógłbym uchodzić za czającego się po kątach obiboka. Normalnie, jak to wojskowy lekarz; nikt by nie zwrócił uwagi.

– Jasne.

– Co się stało? – Nie dał się nabrać. – Oberwałeś? Bał się. O mnie. Nikogo innego nie potrafiłbym o to zapytać.

– Dojechała? – Pojedyncze słowa łatwiej oczyścić z emocji.

– Kto? Wielogórska? – Zdziwiony zerknął przez ramię. – Przecież…

– Honker – rzuciłem przez zęby. – Gabriela. Ona nim…

Za dużo słów. Fatalnie to zabrzmiało. Ostatni raz pozwoliłem sobie na taki ton jako przedszkolak.

– Ona? Nie wiedziałem.

Czekałem, nie przyjmując do wiadomości, że już mi odpowiedział.

– Co się stało? Miała jechać z wami, bewupem.

Ominąłem go i w końcu rozejrzałem się po otoczonej pagórkami dolince. Parę drzew, trochę zarośli. I pustka. Wozy stały zbyt luźno, by łudzić się, że któryś przesłania zaparkowaną z tyłu terenówkę.

– Co z Filipiakiem? – Beerdeema też brakowało.

– Skręcił na wzgórze. Chce przeczesać okolicę radarem. Łudziłem się, że pozostali, by ją eskortować; może zawrócili, czy to po sanitarkę, czy choćby jej kierowcę…

– Nie zauważyliście, co się stało z honkerem? – Teraz, gdy już wiedziałem, że sprawy źle stoją, udało mi się odzyskać zimną krew. Łatwo przyszło: wszystko w środku miałem zmrożone. Raczej tysiące niż setki wystrzelonych kul, następne tysiące odłamków. Gdyby nie pancerz, nasz BWP spływałby teraz krwią. Sanitarka nie była opancerzona.

– W tym dymie? Chłopie, was nie widzieliśmy, a co dopiero…

– A Bielski, Filipiak? Oni nie byli ślepi. – Brnąłem uparcie ku prawdzie, choć czułem, że nie spodoba mi się. – Musieli widzieć.

– Daj spokój. Gnali na łeb na szyję, strzelali. Jeśli nie siedziała im na ogonie jak my wam… Dokąd? – złapał mnie za ramię.

– Macie jeszcze tę radiostację? Muszę pogadać z Filipiakiem.

– Nie dociera do ciebie, że wszyscy wiedzą tyle co ty? Cały czas byliśmy na nasłuchu: dopiero tu się połapali, kto jest, a kto został.

To było skuteczniejsze od chwytu za ramię.

– Chcesz powiedzieć, że straciliśmy wóz i nikt nawet…?

– Musimy pogadać. – Tym razem ujął mnie za łokieć.

– A niby co robimy?

– Chcesz biec do Filipiaka i co… nakrzyczeć na niego? Żądać, by wracał i szukał twojej dziewczyny?

– To nie jest moja dziewczyna!

– I dobrze, bo z tym koniec. Była, a teraz jej nie ma i już raczej nie będzie. Zapomnij, że znałeś kogoś takiego. Dla własnego dobra.

– Chłopie, o czym ty mówisz?! Zostawiliśmy jednego z naszych! Tak się nie robi! Mniejsza z tym, czy to dziewczyna i czyja! Filipiak nie miał prawa…

– Filipiak zgubił Andrusiaka, kretynie! Nie rozumiesz?! Swojego żołnierza! Do tej pory nie ma pojęcia, że pozamienialiście kierowców! I oberwie ci jaja, jak się dowie, że puściłeś ją samą – dokończył ciszej.

– Ma ją gdzieś – rzuciłem z goryczą.

– Ale nie samochód. – Machnął ręką, wskazując pompującego lewar Wołynowa. – Czort wie, ile kół rozwaliliśmy, jadąc na felgach. Może już po ciężarówce. Samuraj też oberwał. A poza tym nikomu nie chodziło o to, by pozwolić tej panience zwiać. Jeśli to ona wykończyła naszych, to nie w ten sposób powinna odejść. Niezależnie od tego, jak ładnie kręci tyłeczkiem.

Odczekałem chwilę, ale nie udało mi się oczyścić głosu z goryczy.

– Odstrzelili jej ten tyłeczek, bo chciała ratować samochód.


*

– Żadnych rannych. – Miłe ciepło w żołądku sprawiło, że mogłem posługiwać się niemal normalnym tonem. – Dwie obcierki, parę sińców pod kamizelkami.

– A Andrusiak? Co to za historia z tą… zamianą?

Filipiak zeskoczył z beerdeema dopiero przed chwilą, ale uganiając się po okrytej czernią okolicy, nie zapomniał widocznie o radiu.

– Dostał boleści, akurat jak mieliśmy ruszać. Zbadałem go przed chwilą. Zżarł zawleczkę.

– Co proszę?!

– Podobno wyciągał zębami, no i… Aż do teraz nie bolało, więc nie mówił. Wygląda na to, że draństwo zakotwiczyło w żołądku. Wyrzygać się nie dało. Próbowaliśmy.

– Żartuje pan sobie?

– Nie. On chyba też nie, bo ostro domagał się płukania, a wszelkie objawy ma jak z podręcznika.

– Zrobił mu pan płukanie żołądka? – zapytał z niedowierzaniem.

– Niby czym? Do tego trzeba jakiegoś płynu, który nie ukatrupi pacjenta, a my poza olejem napędowym… Myślałem o honorowej zbiórce moczu, ale pewnie nie wypali. Powysychaliśmy wszyscy na amen.

Przyglądał mi się przez chwilę ze źle wróżącą uwagą.

– Wszyscy jak wszyscy… Skąd pan to wziął?

– Co?

– Wódkę.

Miał dobry węch. Albo ja słabą głowę. Raczej to drugie.

– Spirytus sanitarny – wzruszyłem ramionami. – Bez obaw, nie…

– Myślałem, że mogę na panu polegać – przerwał mi z goryczą.

– To dawka uspokajająca. Potrzebowałem tego.

– Mieliśmy umowę odnośnie tej dziewczyny. Dał pan słowo…

– Zaraz… Powiedziałem, że jeśli uznam ją za zdrajczynię…

– Uciekła. To panu nie wystarcza?

– Widział kto tę ucieczkę?

– Bielski. – Trzymał to w zanadrzu i teraz rąbnął mnie jak pięścią między uszy. – Zauważył, jak sanitarka skręca między zarośla. Gdyby raczył pan zameldować, że to nie Andrusiak…

– Mielibyśmy parę pocisków mniej – dokończyłem za niego. – I tyle. Rąbnąłby do niej z działa, zanim zdążyłaby przekręcić kluczyk.

– Tak dobrze go pan zna?

– Nawet pan żałuje, że nie palnął jej w łeb – rzuciłem wyzywająco.

– A cóż dopiero ten rasista? – dopowiedział szyderczo. – Niech pan otrzeźwieje. Jej kolor nie ma tu nic do rzeczy. Może dla pana.

– Co to miało znaczyć? – wycedziłem przez zęby.

– Nic. Nie mówmy o tym. To już historia.

Miał rację. Wiedziałem o tym, nie wiedziałem tylko, jak skorzystać z dobrych rad i wymazać z pamięci Gabrielę Wiesławę Asmare.

– Szybko spisał ją pan na straty. Ale może powinniśmy wrócić i sprawdzić przynajmniej, co z samochodem?

– Guzik pana obchodzi samochód – powiedział spokojnie. – Czepia się pan Bielskiego, ale on jest przynajmniej konsekwentny. Myśli, mówi i robi to samo, a jak kiedyś dostanie w pysk za kawały o asfaltach, nie będzie zdziwiony. To pan pozwolił jej usiąść za kierownicą. Ja swojej dziewczyny za żadne skarby… Więc bez histerii, dobrze? Albo była tylko fajną laską, jak milion innych, albo bał się pan wiązać z Murzynką. Nie wiem, co was łączyło, ale nie będę nadstawiać karku dla ratowania pańskiego przyszłego małżeństwa. Bo nie ma mowy o żadnym małżeństwie, prawda? Nie jest pan, uchowaj Boże, żadnym rasista, ale czarna żona?

Pomyślałem, że gdybym zdzielił go teraz w szczękę, to tak jak Bielski nie byłby zdziwiony.

– Wróciłby pan po nią, gdyby była moją narzeczoną? – warknąłem.

– Na szczęście nie jest.

– Więc nie musi pan kiwać palcem, by ją ratować, co?

– Główne siły mieli po tamtej stronie – wzruszył ramionami. – Teraz pewnie idą za nami. Co niby mam zrobić: posłać czołg na poszukiwanie? Zniszczą go, a nawet jak nie, to nie znajdzie dziewczyny. Jeśli żyje i jest porządna, to prawdopodobnie siedzi ciężko przestraszona w jakichś krzakach. Nie do odróżnienia od Somalijczyka z granatnikiem.

– Jeśli jest porządna?

– Nie czarujmy się. Sam ją pan podejrzewa. Niby z kim się tłukliście na pięści i bagnety?

No tak. Nikt jej wtedy nie zastrzelił, ale to nie znaczy, że nas nie widziano.

Odwróciłem się na pięcie i odszedłem. Nie wypytywał mnie o tamten incydent: najwyraźniej nasze starcie przy spalonej cysternie nie miało znaczenia dla jego opinii o Gabrieli. Jeśli się nad tym zastanowić, także osoba zgubionej dziewczyny nie miała wpływu na jego decyzję. Przeważyła – byłem tego prawie pewny – chłodna kalkulacja rozsądnego oficera, który zważył koszty i uznał, że gra nie jest warta świeczki. Wiedziałem, że tak właśnie jest, ale wiedza nie zawsze wystarcza i po głowie bez przerwy obijała mi się czarniejsza od nocy myśl.

Że tam, przy cysternie, bijąc Gabrielę po twarzy, tak naprawdę zadałem jej śmiertelny cios.


*

Przespałem świt. Kiedy otworzyłem oczy, podeszwy opartych o burtę samuraja butów przewyższały już temperaturą tkwiące w nich stopy. Aż mnie mdliło od wiedzy, że z każdą następną godziną będzie tylko gorzej.

Wziąłem się w garść i usiadłem. Prawie dokładnie w tej samej chwili jadący przed nami BWP spokojnie, nie zmieniając rytmu ani kierunku, wjechał na jedyne w promieniu dwustu metrów drzewo. Rozległ się zadziwiająco głośny trzask, akacja runęła jak szarpnięta sprężyną, wóz wlazł na zwalone ciało ofiary, zadarł gąsienicę i znieruchomiał.

Nie zrozumiałem tego. Dopiero kiedy suzuki wyhamowało gwałtownie pół metra za poobijaną kulami tylną ścianką zawalidrogi, rozjaśniło mi się w głowie.

– Zmienię panią. – Położyłem dłoń na ramieniu nie całkiem jeszcze przytomnej Agnieszki. Zebrała włosy z tyłu głowy i oglądana z tej strony robiła wrażenie młodszej. Z przodu na odwrót: podkrążone oczy i spękane usta dodawały jej parę lat.

– Dzień dobry – uśmiechnęła się słabo. – Nie trzeba. Trochę się zagapiłam, ale jestem na chodzie. Nie takie balangi się zaliczało.

Dobre porównanie. Gramolący się z pojazdów ludzie faktycznie przypominali ciężko skacowane ofiary całonocnej imprezy.

Sforsowałem boczną ściankę odkrytego samochodu – „forsowanie” to właściwe słowo – i, utykając na jedną odrętwiałą i drugą stłuczoną nogę, podszedłem do przekrzywionego na bok bewupa.

– Przysnąłeś? – zapytał bez złości Filipiak. Oparty o błotnik Hanusik ostrożnie poruszył głową. Nie dość ostrożnie: spod otulających twarz dłoni popłynęła ku brodzie następna strużka krwi.

– Połóż się. – Wziąłem go za łokieć i kołnierz, trochę na siłę posadziłem obok gąsienicy. W innych okolicznościach, z odrobiną wilgoci w układzie pokarmowym, uśmialibyśmy się z całej historii. Pragnienie, jak się okazuje, miewa dobre strony. Nie wyszliśmy na bezdusznych sadystów.

– Złamany – sfinalizowałem krótkie oględziny żołnierskiego nosa. – Cholera, kto by pomyślał…

Filipiak dokonał równie nieprzyjemnego odkrycia: przejechane drzewo zemściło się z nieoczekiwaną perfidią, nie tylko łamiąc nos śpiącemu kierowcy, ale i paraliżując bewupa. Maszyna, sunąc brzuchem nad, a potem po ciele ofiary, wpakowała się na gromadkę skalnych wypustów, by na koniec złamać pień i osiąść na rafie z drewna i kamieni niczym wyrzucony na mieliznę wieloryb. Przestraszony, a może tylko miotany wyrzutami sumienia Janowski, drzemiący przedtem w przedziale desantowym, podjął próbę wymazania blamażu z pamięci dowódcy i na oczach porucznika efektownie zamknął serię nieszczęść.

Pierwszym brawurowym rzutem mocy na koła napędowe udało mu się zerwać jedyną opartą o grunt gąsienicę.

– No to fajnie – rzucił zamiast standardowego: „Dzień dobry” nadchodzący od strony ciężarówki Morawski. – Przyjemnie się zaczęła.

– Co? – zapytał tępo Filipiak. Chyba nie zmrużył oka tej nocy, poprzedniej zresztą też, i powoli stawało się to widoczne.

– Jak to co? Wigilia.

Na twarzach paru spośród schodzących się coraz liczniej osób dostrzegłem podobne do własnego zaskoczenie. Wstrząśnięty nikt chyba nie był. Nie można być wstrząśniętym, kiedy się wyschło na wiór.

– Na śmierć zapomniałem – mruknął Filipiak. – Święta… Szkoda gadać, udały nam się w tym roku.

– Nie wolno tak mówić. – Jeszcze przed sekundą nie było tu Lesika, ale jako pasażer bewupa musiał się w końcu pojawić. – To czas nadziei. Myślę, że powinniśmy rozpocząć go modlitwą. Krótką – dodał przytomnie.

Filipiak ograniczył się do anemicznego kiwnięcia głową.


*

– Postawili pana na warcie?

Wołynow. Podobnie jak ja zawędrował na czoło kolumny, kiedy podziurawiona bryła stali, drewna i gumy, którą dotaszczył aż tutaj z narażeniem życia, nieoczekiwanie stała się amboną.

Pokręciłem głową, zerkając na zgromadzonych przed ciężarówką ludzi. Starali się trzymać cienia, dzięki czemu tworzyli wdzięczny cel dla kogoś, kto zechciałby nas upolować, strzelając zza okolicznych wzgórz.

– To u was obowiązkowe?

– Nie. Przynajmniej oficjalnie. – Po sekundzie wahania wziąłem z niego przykład, kucając w cieniu bewupa. – Chociaż dobrze widziane.

– To jak u nas – uśmiechnął się krzywo. – Chcesz zajść wysoko, kłaniaj się nisko. Kiedyś sekretarzom, teraz popom.

– A nie mułłom?

– Szkolę skośnookich następców. Nikt nie oczekuje, że przejdę na islam. Za to mój były dowódca z Afganistanu powiedział otwarcie, że dla bezbożników nie widzi miejsca w swojej dywizji. Facet, który jeszcze za późnego Gorbaczowa zaczynał każde zebranie oficerskie od słów: „My, czerwoni spadochroniarze”. Teraz, chcąc służyć w rosyjskiej armii, musiałbym się pewnie ochrzcić.

– Generał musi być elastyczny. Taki zawód.

– A propos generałów… Chyba o nas zapomnieli.

– Mają swoją dużą wojnę. Ta tutaj to potyczka w porównaniu…

– Pan w to wierzy?

Po raz pierwszy zaniechał wodzenia wzrokiem po horyzoncie i popatrzył mi w oczy. Nie wyglądało na to, by zrelaksował się w ten sposób, choć biegając spojrzeniem po setkach kamieni, krzewów i pagórków, nie malowniczych widoków szukał, a wymierzonych w nas luf.

– Nie bardzo rozumiem… – powiedziałem powoli.

– Jak tu lecieliśmy, nie działo się nic niepokojącego.

– Nadal nie rozumiem.

– Tam – wskazał niebo – powinno się roić od samolotów i śmigłowców. Jak nie wojskowych, to przynajmniej sieci telewizyjnych. Jesteśmy, przynajmniej potencjalnie, światową sensacją numer jeden. Kiedy słyszał pan o oddziale błękitnych hełmów, trzeci dzień z rzędu walczącym o przetrwanie, bombardowanym i pozbawionym jakiegokolwiek wsparcia?

Łatwe pytanie, ale musiał poczekać na odpowiedź.

– Nie było takiej historii – przyznałem w końcu niechętnie.

– No właśnie.

– Zawsze jest ten pierwszy raz – wzruszyłem ramionami.

– Powszechna wojna każdego z każdym wyjaśnia wszystko, prawda? – podpowiedział z lekkim uśmiechem. – Tylko co wyjaśnia wojnę? Etiopczycy mają jeszcze dość siły, by wyrzynać się całymi latami, ale atakowanie wojsk ONZ… To nie idioci.

– Generał mówił o blokowaniu… no, głównie.

– De Sousa ma za wielkie brazylijskie jaja, by dał się zablokować samymi tylko pogróżkami. Zresztą w Dire Dawa wzięto podobno do niewoli cały garnizon. A jak znam naszych Hindusów, nie mogli się dać łatwo i tanio. To nie Bośnia, tu błękitne hełmy nie boją się strzelać. No i ta historia z atakiem na Dżibuti… Francuzi mają swoją Legię. Nie puszczają płazem takich numerów. Więc nikt im ich nie robi.

– I jaki z tego wniosek?

Tym razem on nie spieszył się z odpowiedzią.

– Coś tu śmierdzi – stwierdził wreszcie.

– Chce pan powiedzieć, że generał Zaręba nie powiedział całej prawdy. – Nie pytałem, po prostu dokończyłem za niego.

– To by nie było nic nowego. Dowódcy nigdy nie mówią całej prawdy, nawet nie powinni. Problem w tym… No, że powiedział za dużo.

– Chyba się pogubiłem.

– To zupełnie nie wygląda na prawdę. A mimo to kilka osób może przysiąc, że usłyszało te informacje od generała. Więc albo jednak jest prawdą, albo… – zawiesił z premedytacją głos.

– Kłamał? – dokończyłem pełnym niedowierzania tonem. Milczeliśmy dłuższą chwilę. Myśleliśmy. W końcu potrząsnąłem głową. – Niemożliwe.

– Polscy generałowie są rycerscy i nie kłamią? – zakpił niemrawo.

– Nie są kretynami. Przynajmniej Zaręba.

– Dobrze go pan zna?

– Słabo. Ale trzeba być ostatnim idiotą, by wymyślić nieistniejącą wojnę i wmawiać ją podwładnym przez radio. Już mniejsza o powody, ale przecież taki kant błyskawicznie się wyda. I co wtedy?

Próbowałem go przekonać. Niedobrze. Powinienem wyśmiać.

– Spaliłby za sobą wszystkie mosty. Faktycznie: trudno uwierzyć.

Chyba chciał zamknąć temat. Ja też, lecz nie w taki sposób.

– Jeżeli jednak nas oszukał… Są dwie możliwości: albo pogubił się, wpadł w panikę i wymyślił tę historyjkę, by zamknąć Filipiakowi usta, albo… – zabrakło mi pesymizmu, by dokończyć.

Siedzieliśmy jakiś czas w milczeniu. Z oddali dobiegały strzępy kazania, wygłaszanego przez Lesika. Antena radaru obracała się leniwie.

– Pewnie zawracam głowę – przyznał Wołynow, dźwigając się ociężale. – Ale chciałbym coś panu pokazać.

Wdrapał się najpierw na porzuconego przez załogę bewupa, a potem na wieżę. Jęknąłem w duchu, ale poszedłem w jego ślady. Opuścił lornetkę, ustąpił mi miejsca na włazie celowniczego.

– Niech pan zerknie. Tam, na północ.

Wziąłem lornetkę i zerknąłem. Dopiero dzięki szkłom zorientowałem się, że coś, co brałem za wierzchołki wzgórz na horyzoncie, nie ma wiele wspólnego z łagodnymi pagórkami, pośród których dotychczas podróżowaliśmy.

– Ale dziura. – Obróciłem lornetką na boki. – Wygląda jak krater.

– Na mapie jak bukłak. Okrągły, z wąską szyjką u góry. Prawie dokładnie w osi, na północy. Widzi ją pan?

Szukałem dobrą minutę. Zagłębienia terenu premiowane są zwykle bogatszą szatą roślinną. Okrągła dolina, której się przyglądałem, była zbyt rozległa, by środek skorzystał na kilkunastometrowej różnicy wysokości, ale na obwodzie dwukilometrowej średnicy koła nie brakowało ani zarośli, ani chaosu skalnych występów, spiętrzeń i osypisk.

– Będziemy musieli nadłożyć kawałek drogi – zauważyłem.

– Właśnie o to chodzi. Mamy jechać prosto jak strzelił.

Przypomniała mi się narada, ta przerwana przez Gabrielę. Zabolało. Robiłem, co mogłem, by o niej nie myśleć, i nieźle mi się to udawało – aż do teraz.

– A tak… był taki plan. Mieliśmy zmylić pościg. Ale to już chyba nieaktualne. Chodziło o ewakuację rannych.

Wzmianka o nieszczęśnikach, których zdjęto nam z karku parą granatów i foliowym workiem, nie zrobiła na nim wrażenia.

– Aktualne. Pytałem Filipiaka. Nie zmieni marszruty.

Byliśmy za daleko od południowej krawędzi doliny, bym próbował choć pokusić się o zgadywanie, jak gwałtownie opada sawanna w tym miejscu. Ale północna strona nie robiła dobrego wrażenia.

– Następna dziura w ziemi – mruknąłem bez zapału.

– Tym razem może być gorzej. Wąwóz był jak okop: trudno wyleźć, ale można się dobrze bronić. A to tutaj… I stromo.

Nie podobała mu się ta trasa. Mnie, prawdę mówiąc, też nie.

– Rozmawiał pan z Filipiakiem?

– Nie chciał mnie słuchać. Chyba nie bardzo mi ufa.

No pewnie. Awansował na liście czarnych charakterów. Bo byłem głupim dupkiem i pozwoliłem uciec głównej podejrzanej.

– Ale nie powiedział tego wprost? – uśmiechnąłem się boleśnie. Pokręcił głową, wyraźnie zdziwiony. – No to i tak ufa panu bardziej niż innym. – Odepchnąłem sprzed oczu mglisty obraz brunatnej dziewczęcej twarzy, zmuszając się do myślenia o sprawach ważnych. – W sztabie chyba wiedzą, co robią, pakując nas w ten kocioł.

Milczał. Czekał na coś. W końcu się połapałem.

– Aha, rozumiem… Ten cały wstęp… Naprawdę podejrzewa pan Zarębę, że posyła nas w sam środek wilczego dołu? To pan sugeruje?

Nie spieszył się z odpowiedzią. Usłyszałem dostatecznie dużo, by wyciągnąć wnioski.

– Przynajmniej dobrze pan wybrał rozmówcę – westchnąłem. – Od paru innych dostałby pan teraz w mordę.

– Tylko wyrażam wątpliwości.

– Za wątpliwości obrywa się najszybciej.

– Rozumiem, że nie przemówi pan porucznikowi do rozsądku?

– Ależ on jest rozsądny; w tym problem. Wypełnia rozkazy.

– Nie podoba mi się ten bukłak. – Rzucił ponure spojrzenie na północ. – Niech mu pan chociaż podpowie, by posłał przodem zwiad.


*

– Nie. – Filipiak oszczędnością słów nadrabiał czas, zmarnowany na wysłuchiwanie moich argumentów. – I proszę z nim więcej nie rozmawiać.

Byłem przygotowany na odmowę, ale jeśli chciał się mnie szybko pozbyć, mógł sobie darować tę końcówkę.

– Co znaczy: nie rozmawiać?

– Dokładnie to. Skończył pan z Hanusikiem? No to niech pan się pakuje do jakiegoś wozu. Zaraz ruszamy.

Odszedł, nim zdążyłem zapytać, jak się ma to ruszanie do zawieszonego na brzuchu bewupa, któremu nie założono jeszcze gąsienicy. Że nie wspomnieć o cholernym drzewie, wpychającym kikuty gałęzi między każdą chyba parę kół.

Już po chwili życie udzieliło odpowiedzi. Pochowani w cieniu pojazdów ludzie bez entuzjazmu zaczęli znikać między rozgrzanymi blachami, czołg cofnął się, by przejąć hol od ciężarówki, a samochód pancerny, tym razem w klasycznej dla siebie roli zwiadowcy, a nie jako flagowy wóz dowódcy, pomknął ku czającej się nieopodal przepaści. Albo tylko niewygodnemu zjazdowi. Albo tutejszemu odpowiednikowi autostrady – nie wiedziałem, co o tym myśleć. I, prawdę mówiąc, nie bardzo myślałem. Patrzyłem, jak Agnieszka Wielogórska z zupełnie nietypową dla agresywnych dziennikarek ostrożnością pomaga Olszanowi zakładać kamizelkę, a potem sadowić się wygodnie w fotelu – patrzyłem i coś we mnie krzyczało.

Ktoś mnie wołał, więc powlokłem się do bewupa pierwszej drużyny i zwaliłem na pierwsze wolne miejsce.

Byli tu już wszyscy: Lesik, Jola, saper Staśko, poprawiający rękę na temblaku Kozłowski… Tylko siedzący przy drzwiach Maciaszek ratował mnie przed uchwyceniem się rozpaczliwej myśli, że może zasnąłem, przegapiłem rozkaz wstrzymania ataku i teraz, budząc się z koszmarnego snu na dnie starego, poczciwego wąwozu, gdzieś obok znów ją zobaczę.

To bolało jeszcze bardziej niż widok tamtych dwojga, tak naturalnie i bez żadnych zahamowań sobie bliskich.

Potem w świetle drzwi stanął Olszan.

– Nie jedzie pan z nami? – Uniesione wysoko brwi wyrażały w żartobliwej formie zdziwienie i dezaprobatę. – Ładnie to tak?

– Co za różnica? – mruknąłem apatycznie.

– U nas dmucha – błysnął zębami. – I mamy więcej dziewczyn w przeliczeniu na głowę pasażera.

Nie powinien był tego mówić. Zrozumiał to, trzeba przyznać, ale urywanie w połowie byłoby jeszcze gorsze, więc podtrzymał łobuzerski uśmiech i udał, że wszystko gra. Ja też starałem się udawać. Pokręciłem głową z bladym uśmiechem.

– Wiem – klepnął pancerz. – Bezpieczniej. Za to do blachy lecą rakiety. Ale serio: miałem nadzieję, że pan z nami pojedzie. Z tą ręką jestem do niczego, a Agnieszka…

– Co: Agnieszka? – usłyszałem gniewny głos pani redaktor. – Zwiałeś i mnie obgadujesz? Chodź, zaraz ruszamy.

Wyglądało na to, że nie uzgodnili stanowisk. Olszan nie wyglądał na zadowolonego z jej pojawienia się. Nie on jeden zresztą.

– Do wozu! – dobiegł nas okrzyk Filipiaka. – Już was tam nie ma!

– Czort wie, co się jeszcze zdarzy – powiedział szybko Olszan, nie zważając na urażoną minę swej wybranki. – Przydałby nam się ktoś trzeci. Ja się praktycznie nie liczę. Byłaby zupełnie sama. Już to przerabialiśmy. I straciliśmy jedną dziewczynę.

Pośpiech wiele usprawiedliwiał, ale to było beznadziejne zagranie. Sam nie wiem, dlaczego znalazłem się na ziemi. Pewnie dlatego, że mimo swej gruboskórności miał dobre intencje. No i rację.

Ruszyliśmy w stronę honkera, ustępując z drogi ciężarówce. BRDM ruszył już dawno, Drabowicz grzał silnik. Agnieszka przyspieszyła i z wyrazem nieco mściwej satysfakcji pierwsza wsunęła się za kierownicę.

– A co z nimi? – wskazałem przechylonego na bok bewupa. Trzech obnażonych do pasa żołnierzy przerwało zmagania z gąsienicą. Stali z narzędziami w rękach, spoglądając na odjeżdżającą kolumnę. Czwarty, Andrusiak, siedział boleśnie zgięty na obrzeżu włazu, całą swą postawą dając do zrozumienia, jak bardzo czuje się pokrzywdzony. Filipiak najwyraźniej nie do końca uwierzył w połkniętą zawleczkę.

– Tylna straż. – Olszan skrzywił się chyba nie tylko z powodu dziurawego barku. – Filipiak chce szybko przerzucić na tamtą stronę, co się da. Mają nas dogonić. A w razie czego osłonić.

Właśnie to „w razie czego” budziło mój sprzeciw. Inna sprawa, że był to klasyczny wybór mniejszego zła. Miejsce nie sprzyjało obronie.

– Znaleźliśmy zjazd – zameldował przez radio Ciołkosz parę minut później. – Ale to droga wybitnie jednokierunkowa. A innej nie widać.

– Nie wracamy tędy – podjął szybką decyzję Filipiak. – Walcie przodem. Chcę mieć przyczółek po tamtej stronie, najlepiej już.

Choć zakrawało to na kpinę, potratował tę suchą dziurę jak przeszkodę wodną. Niechętnie przyznałem mu rację: tam, w dole, skazani będziemy na wolniejszą jazdę i przygnębiająco odsłonięci. Środek niecki wyglądał jak jezioro, tyle że wyschnięte. Płasko, żadnych kryjówek. Ale kiedy Agnieszka hamowała przed krawędzią, dużo większe wrażenie zrobiła na mnie skarpa oddzielająca nas od tej patelni. Wyglądała równie przyjaźnie jak skocznia narciarska widziana z deski startowej.

– Dasz radę? – Olszan ze słabo maskowanym niepokojem popatrzył na siedzącą obok kobietę.

– Może ja? – złożyłem niemrawą ofertę.

– To mój samochód – mruknęła. Minę miała niewyraźną. – Zasuwajcie na dół. W razie czego będziecie mnie łapać.

– Pogadam z nim. – Olszan otworzył drzwi. – To poroniony…

– Ruch na zachodzie! – przerwało mu radio głosem Grochulskiego. – Coś przemieszcza się na północ! Odległość pięć z hakiem!

Przez chwilę nic się nie działo. Tyle że wszyscy zastygli. Chyba większość z nas zdążyła uwierzyć, że koszmar dobiegł końca, że co prawda przyjdzie jeszcze wlec się dziesiątki kilometrów, cierpieć od skwaru i pragnienia, zasypiać na stojąco i mielić w zębach wszechobecny kurz, lecz nie czeka nas już walka o życie. Po tylu godzinach okopowej strzelaniny nagle, też na całe godziny, zrobiło się bezpiecznie – to musiało odbić się na psychice półprzytomnych ze zmęczenia ludzi.

Filipiak nie był wyjątkiem. Jego bezradne milczenie trwało wieki, a kiedy wreszcie przemówił, było w tym więcej rezygnacji niż energii.

– Wszyscy gaz do dechy i na tamtą stronę. Musimy zdążyć pierwsi.

Antena radaru zanurkowała do opancerzonego pojemnika, BRDM z wyraźnym respektem przetoczył się przez krawędź skarpy, zadarł kanciasty zad. Agnieszka zwolniła sprzęgło, by od razu zatrzymać wóz na widok wpychającego się przed nas czołgu. Olszan sięgnął po zawieszony na desce rozdzielczej nadajnik, ale cokolwiek zamierzał powiedzieć, nie usłyszałem tego, bo z wozów zaczęli pośpiesznie wyskakiwać pasażerowie i obaj w tempie trochę nie licującym z naszą męskością porzuciliśmy panią redaktor.

– Pozbierajcie mnie na dole! – Stojącemu za nami starowi odstrzelono większą część tłumika, więc ledwie ją zrozumiałem.

Dość szybko jej żart zaczął przypominać ponure proroctwo. Stromizna zjazdu nie była jedynym problemem. Już BRDM wyszarpał ze stoku jakieś pół tony kurzu, choć jako pierwszy w kolejce miał ogromne fory: długo było go widać. Udało mi się nawet zauważyć, kiedy stracił z hukiem przednią oponę. Stylu, w jakim zjeżdżał T-72, można się już było tylko domyślać: chmura pyłu musiała być widoczna z orbity. Przez pierwszą minutę wyścigu do szyjki tego suchego jak pieprz bukłaka, pojazdy i ich spieszeni pasażerowie poszukiwali się nawzajem chaotycznie. Tylko cudem nikogo nie rozjechano.

Zjawiłem się na dole jako jeden z pierwszych. Widziałem, jak z burego obłoku wyłania się czołg, potem wóz Bielskiego z podskakującą jak rozbrykany sześciolatek armatą na holu. Suzuki tylko usłyszałem: ryknął silnikiem pięć pięter nad moją głową – to wszystko. Wbrew dotychczasowej tradycji nie wytoczył się z pyłowego chaosu. Słychać też go nie było: Bielski zatrzymał się zbyt blisko, zbyt długo hałasował, czekając na pasażerów, na których składali się głównie ranni.

Dałem Agnieszce jeszcze kilkanaście sekund, a potem rzuciłem losowi kretyńskie wyzwanie, zmrużyłem powieki i pobiegłem jej szukać. Z wątłą nadzieją, że Wołynow popisze się większą od innych przezornością i odczeka trochę przed skokiem w nieznane. Nie miał rozrusznika, więc wizja gasnącego silnika i unieruchomionego gdzieś w chmurze pyłu samuraja nie powinna mu być obca.

Nie oberwałem ośmiotonową ciężarówką. Kolana omal nie złamał mi zderzak terenówki. Wóz zajechał dalej, niż myślałem; nie zdążyłem wyhamować, kiedy wychynął nagle z burego niebytu.

– Zjeżdżaj stąd! – trzasnąłem pięścią w klapę. – Do tyłu!

Podpierając się o nadkole, zacząłem kuśtykać w stronę drzwi.

– Nie da rady – Agnieszka starała się nadać głosowi naturalne brzmienie, lecz słychać było głównie te starania. – Coś mi strzeliło…

Wiedziałem, czego szukać, więc szybko zauważyłem, że samuraj przypomina garbatego człowieka: stojąc na pozór prosto, sprawiał nieodparte wrażenie przekrzywionego.

– Rozwaliła pani zawieszenie! Szybko: wsteczny i…

Miałem w oczach błoto z pyłu i łez, a ona trzymała fason – to dlatego zorientowałem się tak późno. Na szczęście nie za późno. Wołynow porykiwał silnikiem gdzieś nad nami, lecz nie nadjeżdżał.

– Źle się pani czuje? – Zanim jeszcze zdecydowała się otworzyć zbyt mocno zaciskane usta, zrehabilitowałem się, bez pytania zrywając jej hełm i sięgając do suwaka kamizelki.

– Nic takiego – zdobyła się na słabiutki, zupełnie nie w jej stylu uśmiech. – Chyba złamałam tyłek. – Poruszyła nieznacznie głową, wypatrując czegoś za moimi plecami. – Gdzie go pan zgubił?

– Gdzie go…? – Już tylko siłą rozpędu odpiąłem kamizelkę. – To nie tyłek ma pani złamany, tylko serce.

– Też – zgodziła się potulnie. Była przestraszona i skruszona. – Ale to nic, przejdzie. Nic nowego, bywało gorzej.

Złapałem ją za nadgarstek. Samuraja zniosło ładnych parę metrów od osi zjazdu, Wołynow w zasadzie nie powinien w nas trafić, nawet gdyby pomknął w dół całkiem na oślep, ale tętno miałem jak po maratonie. Ona miała jak po dwóch.

– Dupę skroję – warknąłem. – Czemu nic pani nie mówiła?!

– Już zajęta – Jej puls ani trochę mi się nie podobał, ale tym żartem ułatwiła mi decyzję. Raczej nie umierała. Śmierć w wyniku uderzenia ciężarówką zagrażała jej trochę bardziej niż zawał serca.

– Wsteczny! Ale już!

W końcu do niej dotarło. Przekręciła kluczyk w stacyjce, wrzuciła bieg. Na wszelki wypadek zacząłem pchać. Trudno powiedzieć, czy w czymś pomogłem, ale zgrzytające przeraźliwie suzuki wycofało się rakiem o kilkanaście metrów.

Czas był najwyższy: Wołynow uznał, że widzi coś więcej niż kurz, i przetoczył się za moimi plecami z dynamiką ekspresu transsyberyjskiego. Wyhamował dopiero czterdzieści metrów od miejsca, gdzie kończył się spadek. Zanim sylwetka ciężarówki znikła w obłoku świeżo poderwanego kurzu, dostrzegłem obskakujących ją ludzi – załoga stara dogadała się ze swymi pasażerami trochę lepiej od nas.

Myśli Agnieszki biegły najwyraźniej tym samym torem.

– Gdzie on się, do cholery, podział? – Wdusiła klakson, omal nie przyprawiając mnie o atak serca. – Niech go pan szuka!

– Sam się znajdzie. – Zacząłem rozcierać kolano jedną, a ucho drugą dłonią. – Spokojnie, nikt nie strzela…

Podziałało. Przestała się martwić o Olszana i wróciła do martwienia o siebie. Była blada na tyle, na ile pozwalał upał, a nijaki grymas twarzy dość nieudolnie maskował ból.

– Chodziła z tym pani do kardiologa? – zapytałem cicho.

– Od złamanych serc są seksuolodzy. – Trafnie oceniła moją minę, bo już bez silenia się na bycie dowcipną dodała: – To nadciśnienie i lekka nerwica. Nie umrę od tego. W każdym razie nie tak szybko. Bardziej mnie boli w krzyżu. – Chyba próbowała sięgnąć i pokazać, gdzie jest ten krzyż, ale naprawdę ją bolało, więc skrzywiła się i cofnęła rękę na kierownicę. – Też to przerabiałam. Na wiosnę. Próbowałam pokazać Michałkowi, że nie trzeba mieć taty, żeby pofrunąć pod sufit. Na tapczan musiałem się drapać na czworakach. Sypię się, doktorze.

– Ale nie walę? – dopowiedziałem.

– W tym znaczeniu – zdobyła się na uśmiech – to nie. Spoko, nie umrę tu pa… Co on wyprawia?

Też się zastanawiałem. Star poruszał się tym razem wolniej, ale jechał tyłem i do końca nie miałem pewności, czy Wołynow dobrze wymierzy i nie rozsmaruje mnie między bokami obu samochodów.

– Zdechł? – Przechylony przez postrzelaną burtę Morawski wyciągnął rękę, zanim jeszcze zaczął mówić. – Pakujcie się, szkoda czasu!

Nie doceniłem radzieckich instruktorów jazdy: Wołynow zostawił mi dostatecznie dużo miejsca, bym mógł się pokusić o otwarcie drzwi.

– Pomogę pani. – Zignorowała moją dłoń. – Pani Agnieszko?

– Mam swój – oburącz klepnęła kierownicę. – Widział pan: jeździ.

– Toczy się. To nie to samo. Nie możemy się wlec, bo nas zabiją.

– Co jest?! – Z winy odstrzelonego tłumika major niewiele słyszał.

– Czekamy! – Machnąłem kciukiem za siebie. – Olszana wcięło!

– A wóz?! Na chodzie?!

– Czort wie! Coś poszło w zawieszeniu, ale może… Zabierz Agnieszkę, ja spróbuję jechać! To niedaleko, a potem zobaczymy!

Oprócz Morawskiego i głębokiej na metr sterty sprzętu obozowego na skrzyni był jeszcze Szyszkowski ze swą wyrzutnią i przepasany taśmami nabojowymi kapral Bodnar, obsługujący karabin maszynowy.

– Ładujcie się oboje! – Morawski szybko podejmował decyzje. – W Szyjce Filipiakowi potrzebna będzie każda lufa!

Szyjka. Od bukłaka. Albo wypadłem z obiegu i przegapiłem odgórnie zatwierdzony chrzest ważnych taktycznie dozorów, albo Wołynow podzielił się wątpliwościami nie tylko ze mną.

– Jedź! Zabiorę Olszana i was dogonię! Pani Agnieszko…

– Nie!

Następna szybka i wolna od wahań.

– Szyszkowski, do mnie! – Demonstracyjnie cisnąłem hełm na tylne siedzenie. – Podsadzimy panią. Bodnar, podciągniesz…

Kapral okazał się ciężkim frajerem i zamiast skorzystać z ostatniej być może okazji wzięcia w ramiona młodej – choć sypiącej się – kobiety, zadarł wyżej lufę kaemu. Dość nagle.

– Co? – Morawski sięgnął po wsparty o burtę automat.

– Chyba nic… Wydawało mi się, że coś się tam…

– Krzysiek?! – Agnieszka błyskawicznie przeniosła spojrzenie z lewej na prawą. I aż zasyczała z bólu.

Czekaliśmy. Kurz rozlał się szeroko po okolicy, rozmazał szczegóły. Inna sprawa – co w końcu zrozumiałem – że nie aż tak.

– To nie on – dotknąłem jej ramienia. – Przecież by się nie chował.

Poskutkowało. Zaczęła wysiadać. Mało który pojazd ułatwia to tak jak odkryta terenówka, w dodatku przekrzywiona na lewy bok. Ale szło jej marnie. Nawet nie próbowała protestować, kiedy wepchnąłem jej się z głową pod pachę, otaczając ręką kibić. Nie skapitulowała jednak.

– Poszukam go – postanowiła nagle. – Coś się musiało stać.

– Ja go poszukam. – Fakt, że marzyłem o skopaniu mu tyłka, mocno ułatwiał składanie takich deklaracji. – Pani ledwie chodzi.

– Nic mi nie… – Zassała powietrze. – O Jezu… to chyba dysk.

– Ostrożnie. Na trzy.

Mając pięć par rąk załatwiliśmy sprawę w miarę bezboleśnie. Zaraz potem Bodnar złapał za karabin, a star odjechał.

Usłyszałem krzyk dopiero, gdy rozwalony tłumik oddalił się na odpowiednią odległość. Odwróciłem się, chwyciłem karabin i omal nie rąbnąłem serią w lawinę piachu, kamieni i rozszalałych w bezładnym tańcu ludzkich kończyn, docierającą już prawie do połowy stoku.

Tylko ten pośpiech ocalił Olszana przed profilaktycznym ostrzałem: był pierwszym, który sforsował zbocze, wyprzedzając własny kurz i pozostając rozpoznawalnym.

– Zatrzymaj ich! – Nie wiem, jakim cudem nie odgryzł sobie języka, bo krzyk połączył z wywijaniem wyjątkowo paskudnego orła. Zerwał się zresztą szybko i przez chwilę gnał za ciężarówką. Potem nagle skręcił w stronę suzuki.

Wskoczyłem za kierownicę, zastanawiając się, czy nie popełniam błędu. Jeśli na górze ktoś był, jeśli ścigał Olszana… Samochód chyba faktycznie stałby się jedyną naszą nadzieją, lecz raczej jako prowizoryczna barykada, nie pojazd.

Starter zarzęził. I nic. Oczywiście. Przecież się spieszyliśmy.

– Morawski, wracaj! Słyszysz?! Rysiek!

Trochę mi ulżyło, bo Olszan wywrzaskiwał te słowa do mikrofonu stojąc w pełni wyprostowany, w dodatku plecami do ściany krateru. Cokolwiek go przeraziło, nie czaiło się raczej tuż za krawędzią stoku.

– Rysiek?! Odezwij się, do kurwy nędzy!

Ponieważ przestało to być sprawą życia i śmierci, samuraj łaskawie zapalił. Olszan rzucił mi nieprzytomne spojrzenie i przewalił się przez zamknięte drzwi do wnętrza wozu.

– Za nimi! Gazu, człowieku!

Rozwalił sobie bark, z otwartej na nowo rany krew lała się pokaźnym strumieniem, ale właśnie dlatego nie próbowałem dyskutować.

– Co jest? – Po kilkudziesięciu metrach dotarło do niego, że siedzi krzywo, a samochód głośniej zgrzyta niż warczy.

– Chyba połamała zawieszenie. Myślę, że radio…

– Jedź!

Dałem spokój wyjaśnianiu, że nie dogonimy ciężarówki tym trupem. Nie był w nastroju sprzyjającym rzeczowym dyskusjom. W nagrodę wyjaśnił kwestię nadajnika, ciskając nim z pogardą o podłogę.

– Gdzie pana nosiło?

– Musimy ich dogonić!

– Bo się pan cholernie spóźnił! – Nie byłem aż tak zły, by krzyczeć, ale upiorny chrzęst trących o siebie płatów metalu przekreślał szansę na normalną rozmowę.

– Gazu! Bo ich wykończą!

Dodałem gazu. Chrzęst przeszedł w wizg, jaki wydają szlifierki, tyle że wzbogacony wściekłym waleniem. Kierownica ściągała w lewo, od pewnego momentu musiałem prowadzić wbijając obie dłonie w zbieg obręczy i prawej szprychy. Gdyby nie paskudny teren, usiadłbym na zagłówku i kierował nogą – mięśnie mdlały już teraz.

– Zaraz się rozsypie! – ostrzegłem. – Albo zapali!

– Szybciej!

Skręciłem – a raczej pozwoliłem samochodowi to zrobić – w lewo. Nie wiem, czy wybojów było tu mniej, ale kurzu poderwanego przez umykającą ciężarówkę chyba tak. Chwilami udawało mi się dostrzec zarysy spiętrzonych na skrzyni ładunkowej bagaży. Dystans, jaki nas dzielił, nie rósł, ale też na pewno nie malał.

– Przed podjazdem nie ma szans… – urwałem, zezując z niedowierzaniem na swego pasażera. – Po co to panu?

Stał okrakiem nad fotelem z pośladkami wciśniętymi w oparcie i jedyną sprawną ręką odpinał kaburę zdobycznego pistoletu. Widać było, że wyfrunie z samochodu, nim doliczę do dziesięciu. Terenówką rzucało tak, że nie tyle prowadziłem, co trzymałem się kierownicy.

– To porwanie?

Zignorował mój zgryźliwy komentarz i strzelił. Nie doznałbym już większego wstrząsu, gdyby zatrzymywał ciężarówkę, mierząc w opony – i tak by nie trafił – ale okazało się, że aż tak źle nie jest. Pocisk, a po nim dwa następne, poszybowały w niebo. Olszan zaczął machać nad głową nie tylko zdrową, ale i przyrośniętą do dziurawego barku ręką. Stało się oczywiste, że nie przeżyje jazdy po tej kamienno-piaskowej tarce, która na przemian podrzucała nas i stopowała: jeśli nie wypadnie, to załatwi go krwotok spod brutalnie zrywanych skrzepów.

– To śmigłowiec! – Nie patrzył na mnie. I nie zignorował zupełnie tylko dlatego, że byłem jego ostatnią nadzieją.

– Co takiego?!

– Zaraz tu będzie! I rozwali wszystko, co się rusza!

Nie próbowałem dociskać pedału, ale przynajmniej nie zwolniłem.

– Widział pan śmigłowiec? Bojowy? Dokąd leciał?

– Później!

Загрузка...