– Lekka – Filipiak dźwignął się z kolan. – Poszły dwa ogniwa, to wszystko. Bierzcie się do roboty, Hanusik. Staśko, przejdź się kawałek.

Dopiero teraz zauważyłem, że jeden z szeregowych ma na uszach słuchawki, a w ręku sondę elektromagnetycznego wykrywacza min. Skinął głową i zygzakując od koleiny do koleiny, ruszył wzdłuż drogi. Chyba wierzył w jakość swego sprzętu, bo szedł dość szybko.

– W porządku, doktorze – Filipiak zdobył się na słaby uśmiech. Odeszliśmy na bok. – Nic nikomu nie jest.

– Pomijając bewupa.

– Za pół godziny będzie na chodzie. Mamy zapasowe ogniwa.

– Oby więcej niż ci faceci min – powiedziałem cicho, bo sianie defetyzmu nie jest najlepszą metodą na przetrwanie.

Nie wyglądał na rozgniewanego i to była ta jaśniejsza strona medalu. Świat, także wojskowy, pełen jest ludzi, którzy obrażają się na kogoś niszczącego ich różowe wizje.

– Niech pan to odpuka. – Mówił jeszcze ciszej niż ja. – Jeszcze jedna i trzeba będzie zrezygnować z tej drogi.

– Chwileczkę… Jak to: zrezygnować? Innej nie ma.

– A myśli pan, że dlaczego akurat panu każę odpukiwać?

Popatrzyłem na otaczające nas pustkowie, upstrzone plamkami rzadko rosnących krzaczków i karłowatych drzew. Oglądane z daleka łagodne stoki pagórków wydawały się gładkie jak autostrada. Ale nią nie były.

– Jeden mocny wstrząs może zrobić z niego kalekę – powiedziałem sucho. – I jeszcze coś: jadąc na przełaj musielibyśmy jeszcze bardziej zwolnić. Nie zdążymy na samolot.

– Może przylecieć później.

– Ale nie w nocy. Znam tę maszynę. Nikt się nie zgodzi, by lądowała po ciemku na etiopskiej szosie. Pomijam już kwestię łączności…

– To uprzejmie z pana strony – uśmiechnął się gorzko.

Przerwał. Staśko klękał po lewej stronie drogi. Bardzo powoli.

Tym razem obeszłoby się bez napraw: mina, którą wręczył porucznikowi po paru minutach ostrożnej pracy, miała rozmiary małej konserwy i nie zniszczyłaby gąsienicy. Miała urywać nogi lub rozwalać koła samochodom.

– Metal tylko w zapalniku – powiedział Staśko. Był spocony jak szczur. – Tyle co nic… Ledwo ją słychać.

– Znasz ten typ?

– Nie wiem… Chińska chyba.

Filipiak ruszył w stronę beerdeema, otwierając mapnik.

– Może… Czołg jest najmocniejszy – rzuciłem niepewnie, kiedy zbliżaliśmy się do sanitarki. – Gdyby jechał przodem…

– Myślałem o tym – mruknął, nie odrywając wzroku od przygnębiająco monotonnego arkusza mapy, niemal zupełnie pozbawionego symboli dróg i osad. – Ale nie możemy ryzykować. To podstawa naszej opelotki.

– Czołg? – zdziwiłem się. T-72 uzbrojony był co prawda w wielkokalibrowy karabin maszynowy, zainstalowany obok włazu dowódcy, ale nawet w Europie, gdzie krajobraz był urozmaicony i pancerniacy mieli dużo więcej okazji postrzelać z bliska do celów powietrznych, nikt nie traktował już zbyt serio tego typu oręża.

– Jeśli to był faktycznie śmigłowiec i strzelał z sześciu, siedmiu kilometrów, to gromem guzik zwojujemy. Nawet gdyby zawisł wysoko i nie stosował uników. Po prostu za duży dystans. A armata czołgowa doniesie.

– Trafić w śmigłowiec z sześciu kilometrów? – popatrzyłem na niego jak na wariata. Uśmiechnął się, chyba z uznaniem.

– Brawo, doktorze. Nie da się, nawet z amerykańskiego czołgu. Ale mamy w rękawie… no, może nie asa… damę, powiedzmy. Testowaliśmy w Stargardzie nowe zapalniki czasowe do odłamkowo-burzących. Generalnie z myślą o piechocie pochowanej za przeszkodami, ale można z tego walić i do śmigłowców. Procedura jak przy strzelaniu do wozów, tyle że system kierowania ogniem programuje dodatkowo zapalnik i granat wybucha w zamierzonej odległości. – Wskazał przyczajony między parą pagórków czołg. – Wóz Drabowicza ma odpowiednią przystawkę. I pociski.

– Możemy zestrzelić tego drania? – zapytałem z niedowierzaniem.

– Z tej odległości? Wątpię. Za duży rozrzut. Ale sam pan widział: i on nas nie trafił. Powyżej pięciu tysięcy metrów laserowy podświetlacz już stwarza problemy. Może wystarczy trzymać łobuza na dystans. A jak mu raz stodwudziestkapiątka pieprznie kilkanaście metrów od maszyny, to nabierze respektu. Chociaż osobiście mam nadzieję, że podleci bliżej i dostanie paroma odłamkami. O ile to w ogóle śmigłowiec.

– O ile? – zaskoczył mnie. – A niby co?

– Myślałem o tym. Grochulski tylko zastępuje operatora, nie bardzo się zna na radarze. Może ustawił złą skalę. Nietrudno o pomyłkę, jak do człowieka strzelają. A granica jest tuż obok. Tutaj nie, ale pod Harerem był taki przypadek: przez trzy dni z rzędu coś blokowało drogę, rozwalając wozy prowadzące konwój. Jedzie kolumna, pierdut, i najsilniejszy z wozów osłony wylatuje w powietrze. Od trafienia z góry, żadna mina. Dobrze, że nie na nas padło, tylko na wojaków Degawiego. Wybuchła mała panika, nikt nie wiedział, co jest grane. Okazało się, że ktoś, nie wiadomo: Somalijczycy czy tamtejsi muzułmanie, dorobił się samobieżnej haubicy 152 mm i paru pocisków kierowanych do niej. W nocy przekraczali granicę, stawali z dziesięć kilometrów od szosy, facet z podświetlaczem chował się przy drodze, wybierał cel… Potem w osłonie ważniejszych konwojów latały tam uzbrojone awionetki, więc na trzech razach się skończyło, ale samej haubicy nie udało się załatwić.

– Myśli pan, że to po prostu… działo?

– Tu i ówdzie Etiopczycy donoszą o niespodziewanych atakach ogniowych przy użyciu ciężkiej amunicji. Parę razy ktoś przywalił im kasetowymi; to nie to, co kierowane, ale jak na Afrykę też pierwsza liga. Więc może teraz padło na nas. Mogą planować poważniejszą akcję w tej okolicy; te śmigłowce po coś tu latały. A do poważniejszej akcji mogli przydzielić lepszy sprzęt. Inna sprawa, że równie dobrze mógł nas ostrzelać jakiś dżip z pepekiem. Wcale nie z sześciu czy siedmiu, a z trzech kilometrów. Jeśli się potem nie ruszał albo jechał za wzgórzami, na radarze nie byłoby go widać.

– Ale coś się pokazało – przypomniałem.

– Nie upieram się, że tak było. Tyle że sprzęt przeciwpancerny nie jeździ sam. Nawet najstarsza malutka to w tych stronach zbyt wielki rarytas, by ryzykować. Cokolwiek to było, musiało mieć osłonę. Może to właśnie pojazd obstawy widział Grochulski.

Trochę podniósł mnie na duchu.

Pół godziny później kolumna ruszyła w dalszą drogę. Nic się nie zmieniło, oprócz tego, że niemal cała załoga prowadzącego wozu przesiadła się na dach, stosując stary patent z Wietnamu, Afganistanu i innych lokalnych wojen o stosunkowo małej intensywności. Szansa, że ktoś ostrzela kolumnę z karabinu, była stosunkowo niewielka, a dodatkowa warstwa pancerza pod pośladkami podnosiła i bezpieczeństwo, i morale. Filipiak doskonale to rozumiał i dlatego nie protestował. Miał rację. Jego problem jako dowódcy polegał na tym, że miał też pecha.

Z odległości dwustu metrów wybuch lekkiej przeciwpiechotnej miny zabrzmiał jak puknięcie petardy. Kurzu, wyplutego spod gąsienicy, też było tyle, co kot napłakał i co najmniej połowa z oblepiających pancerz żołnierzy zeskoczyła z hamującego wozu z czystej ciekawości.

– Znowu – westchnęła Gabriela. – Jak tak dalej pójdzie…

Nie dokończyła. Na naszych oczach eksplodowała następna mina. Jeden z żołnierzy wylądował wprost na niej. Rozpalone gazy bez trudu wyrwały się spod swej ofiary, siekąc ziarnami piachu i tworząc na ułamek sekundy jaskrawą plamę ognia. Chłopakiem rzuciło na pół metra w górę. Był ostatni, który znikł mi z oczu w potężnej chmurze pyłu – cała reszta runęła na ziemię odrobinę wcześniej.

– Zostać w wozach! – warknęło radio głosem Filipiaka. – Pobocze może być zaminowane!

– Jedź, Andrusiak – powiedziałem.

– Nie słyszał pan?!

– Jedź – powtórzyłem ostrzej. – To rozkaz.

Kątem oka dostrzegłem Gabrielę, pochylającą się ku mej torbie. Jakoś udało się jej to połączyć z otwarciem drzwi, choć kierunki były dokładnie przeciwne. Jola i Lesik siedzieli sztywno, jak przyklejeni.

– Droga zablokowana – powiedział szybko kierowca.

– Masz cały Ogaden do dyspozycji. Gapa, zostań! – Też byłem niezły: patrząc na Andrusiaka wzrokiem zdolnym przepalić deskę, zauważyłem, że dziewczyna jest już jedną nogą na zewnątrz. – Zanim dobiegniemy, chłopak się wykrwawi.

– Nie słyszał pan? – zapytał słabym głosem Lesik. – Nie możemy ryzykować. Tu wszędzie mogą leżeć miny.

Czekałem jeszcze sekundę. Silnik terkotał na jałowym biegu, a Andrusiak skulił się jak ktoś, kto gotów jest przyjąć najwścieklejszy wrzask, ale na pewno nie tknie kierownicy.

– Wszyscy z wozu! – Zacząłem się przeciskać między fotelami.

Andrusiaka wymiotło, fakt, że nie bez mojej pomocnej dłoni. Lesik też ochoczo złamał rozkaz dowódcy kolumny. Nie sprawdzałem, co z dziewczynami: były młode i lepiej posługiwały się nogami niż ja honkerem. Nim uporałem się z biegami, tupot stóp o podłogę umilkł.

Wrzuciłem jedynkę i wystartowałem jak żużlowiec. Parę metrów przed zadem czołgu skręciłem na pobocze. Nie eksplodowało mi w twarz. Wrzuciłem dwójkę i dopiero wtedy mignęło mi w lusterku coś białego.

– Miała pani wysiąść! – Odruchowo zdjąłem nogę z gazu.

– Jedź! Już za późno!

Nie miałem czasu kłócić się, nie mówiąc o zatrzymywaniu wozu i wyrzucaniu jej. Była spora szansa, że sama wyleci – przez dach, na którymś z wybojów. Do ostatniej chwili wyciskałem z silnika wszystko, na co było go stać. Zapomniałem o Świergockim, ale chyba dzięki temu honker dostarczył nas do pacjenta, a nie jego zwłok.

Żołnierz o trupiobladej, dziwnie drobnej w zestawieniu z hełmem twarzy leżał pośrodku drogi, przysypany wciąż opadającym pyłem. Wyglądał okropnie, niewiele lepiej niż wykopane ze świeżego grobu ciało, lecz poruszał się. Jego lewa noga kończyła się w połowie podudzia rozdętym kielichem soczystego, spływającego krwią mięsa. Ze spodni pozostały nadpalone strzępy, prawa noga, nienaturalnie skręcona, musiała być złamana, a strzępy buta, stopy i łydki pokrywały całe ciało aż po okap hełmu. Mimo to nie stracił przytomności. To nie było sprawiedliwe. Leżał, otoczony wianuszkiem zszokowanych kolegów, przyglądających mu się z góry, tak wielkich i tak bezradnych.

Któryś rozrywał opatrunek osobisty. Zaczął chyba dość dawno, ale wyraźnie mu nie szło.

– Zostaw! – powstrzymałem innego, próbującego podnosić głowę kolegi. Otworzyłem walizkę, wyciągnąłem opaskę uciskającą. – Dajcie hełm! Tu, pod kikut! I trzymać w górze!

Zamiast błękitnego hełmu między ziemię a poharataną nogę wepchnęło się kolano w błękitnych dżinsach. Gabriela. Od razu nią zakolebało. Przez chwilę widziałem w tym wstęp do omdlenia. Uwalane w piachu ludzkie mięso miało na drugim końcu wielkie, przerażone oczy – taki widok ma prawo zwalić z nóg. Trochę za późno pomyślałem, że gdybym zabrał Jolę, byłoby mi łatwiej. Chłopak umierał, sekundy miały zadecydować o przytrzymaniu go po tej stronie, a ja byłem sam.

Nie doceniłem jej. Nie stała się balastem; podarowała mi z dziesięć sekund, wyszarpując z walizeczki nie tylko strzykawkę, ale i igłę, rozdzierając opakowania i łącząc jedną z drugą.

– Przytrzymam!

Zamieniliśmy się: ja chwyciłem za strzykawkę, ona za opaskę. Kiedy rozbijałem o kant walizki pierwszą ampułkę, krew już prawie nie wypływała z rany – ręce miała równie sprawne jak język i umysł. Z opatrunkiem nie radziła sobie już tak dobrze, ale to mogło poczekać.

– Kamizelka – rzuciłem. – Trzeba zdjąć. I dawać lodówkę.

Ruszyli się w końcu: dwaj zaczęli rozbierać kolegę, trzeci zanurkował w sanitarce, by powrócić z niewielkim białym pudłem, zasilanym z akumulatora. We czwórkę rekompensowali mi brak pielęgniarki. Pod niektórymi względami byli nawet lepsi: Jola nie uporałaby się w takim tempie z wyłuskaniem sporego mężczyzny z ciężkiej jak siedem nieszczęść kamizelki. Pozbawiłaby mnie tym samym ostatniej szansy, jaką byłby masaż serca i wprowadzenie igły wprost w ten najważniejszy z mięśni.

Na szczęście sprawy nie zaszły tak daleko. Serce nie stanęło. Zmierzyłem ciśnienie. Było źle, ale nie tragicznie.

– W książeczce ma grupę krwi – odszukałem wzrokiem Hanusika. Natychmiast rzucił się do wnętrza bewupa: ranny, podobnie jak paru innych, nosił pod kevlarem jedynie podkoszulek. – Pani Gabrielo, w wozie jest pudło z zestawem infuzy… no, kroplówka.

Nie wyglądała za dobrze: kiedy brązowe dłonie znieruchomiały z braku sensownego zajęcia, brązowa twarz zaczęła szarzeć. Uznałem, że zrobiła swoje. Poza tym najlepiej orientowała się, gdzie co leży.

Powrócili z Hanusikiem jednocześnie. Ranny nazywał się Lewandowski i miał zerówkę. Jego pech nadal działał: Urbański miał grupę A i to z myślą o nim zaopatrzono mnie w taki, a nie inny bank krwi. Mogłem zafundować mu raptem ćwierć litra. Na początek nie było to tak mało, ale nim toczący się poboczem czołg przywiózł na pokrywie silnika Filipiaka i wszystkich, których wygoniłem z sanitarki, przyłapałem się na bardziej długofalowym myśleniu.

– Żyje? – Pytanie nie było za mądre: nikt gorączkowo nie podłącza do kroplówki nieboszczyka. Rozumiałem jednak porucznika. Był tylko młodym, rozpoczynającym służbę oficerem, który stracił dziesięć procent swoich ludzi. Jego kariera nie leżała jeszcze w gruzach, ale włos, na którym zawisła, trzeba było oglądać przez lupę.

– Ostrożnie, panie poruczniku – odezwał się poniewczasie Staśko. Nie zauważyłem, kiedy wyciągnął induktor i zaczął sprawdzać teren za bewupem, ale uświadomiłem sobie, że dość długo oprócz mnie i Gabrieli nikt się tu nie przemieszczał ani na krok. I że ci, którzy w końcu zaczęli, uważnie patrzyli pod nogi, wybierając miejsca pobłogosławione śladem stopy lub gąsienicy.

Filipiak zeskoczył z błotnika, ignorując ostrzeżenie. On jeden. Lesik profilaktycznie złapał Jolę za rękę. Chyba niepotrzebnie: na widok węszącej tuż obok sondy sama ciaśniej przywarła do wieży.

– Nie ruszymy wcześniej niż za trzy godziny. – Wolałem powiedzieć to teraz. Filipiak był zdruzgotany, nie powinien tak mocno protestować. – Chociaż lepiej w ogóle. Niech przyślą śmigłowiec.

– Trzy godziny? – popatrzył półprzytomnie na woreczek z krwią.

– Nie musi wracać do Addis Abeby. Ma dotrzeć tutaj i podrzucić rannych na szosę. Jakoś mu potem dowiozą paliwo.

Nie był w aż tak kiepskiej formie, jak myślałem.

– Nawet jak wszystko dobrze pójdzie, do samolotu zaczną ich ładować za pięć godzin. My możemy być na szosie za trzy.

– Z parą trupów. – Zamocowałem rurkę do wbitej w ramię igły. – Jak rozumiem, mamy zostawić drogę i gnać na przełaj. Nawet Świergockiego to może zabić. Tego tutaj zabije na pewno. Zresztą nie w tym rzecz. Potrzebuję trzech godzin, żeby go w ogóle przygotować do jakiegokolwiek transportu. Nie po bezdrożu… do jakiegokolwiek.

– Rozumiem. – Miał twarz starego człowieka. – Spróbuję połączyć się ze sztabem. Niech pan robi swoje. Hanusik, weźcie się za bagnety i zacznijcie sprawdzać, czy nie ma więcej tego gówna. I uważajcie.

Wrócił na czołg po własnych śladach.

– Tu są miny, siostro – usłyszałem głos Lesika. – Nie ma sensu ryzykować.

Miał świętą rację, ale sam święty chyba nie był, bo kiedy po jakimś czasie zerknąłem za siebie, w pobliżu nie było nie tylko T-72 i wystraszonej dziewczyny w szortach. Brakowało też kapelana.

Zaraz potem Gabriela wymruczała coś niewyraźnie, przełożyła kikut na kolana jednego z żołnierzy i pobiegła za sanitarkę. Była rozsądną dziewczyną, więc zwymiotowała za lewym kołem – najdyskretniej, jak się dało, a w miejscu, gdzie na pewno nie leżały miny.


*

Lewandowski przeżył, ale poza tym nic nie szło dobrze. Świergocki gorączkował i nie chciał jeść. Z nieba lał się żar, Olszan i Giełza biedzili się z nawiązaniem łączności, Filipiak kazał żołnierzom ryć doły strzeleckie, a chłopcy Hanusika znaleźli plastikowe przeciwpiechotne paskudztwo, na które indukcyjny wykrywacz nie reagował. Drugą identyczną minę wypatrzył ktoś pośrodku drogi zaledwie kilkadziesiąt kroków dalej – trudno było wymyślić wymowniejszy znak ostrzegawczy.

O czternastej ucieszony Giełza podbiegł do Filipiaka i zameldował, że nawiązał łączność. Sam generał Zaręba we własnej osobie pragnie porozmawiać z panem porucznikiem, chociaż warunki atmosferyczne są podłe i trudno będzie się dogadać. Nie przesadził: Filipiak spędził przy radiu dobry kwadrans, porykując chwilami tak, że słyszeli go pewnie w Kasali. Potem zarządził zbiórkę wszystkich od kaprala wzwyż.

– Na początek złe wieści. – Mówił cicho: albo ochrypł, albo nie chciał straszyć kręcących się w pobliżu szeregowych. – Nie będzie śmigłowca. Mamy jechać do szosy. Ale nie drogą. Dwadzieścia kilometrów stąd ciągnie się pasmo wzgórz i zdaniem generała jest to idealne miejsce na zasadzkę. Mamy je objechać od wschodu. Teren jest tam płaski, mało uciążliwy dla rannych. Stracimy godzinę, ale to bez znaczenia, bo samolot i tak się spóźni. Jakieś problemy techniczne.

– A dobre wieści? – zapytałem. – Chyba że to już te…

– Może wyślą w powietrze samolot z aparaturą do retranslacji. Będziemy mieli łączność także w marszu, na ukaefie.


*

Nie powiem, że z góry postawiłem krzyżyk na śmigłowcu, ale zabezpieczyłem się i wygospodarowałem kąt w ciężarówce z zapasami. Przenieśliśmy Świergockiego na posłanie ze śpiworów, trochę dłużej trwało udzielanie instrukcji Joli, wyznaczonej do opieki nad nim. Nie była zachwycona, ale kiedy zwabiona damskim towarzystwem trójka Morawski-Wołynow-Zanetti postanowiła przenieść się ze swymi kartami na jej ciężarówkę, odzyskała humor. Mnie też się on poprawił: major Lesik, odmówiwszy parę modlitw nad Lewandowskim, skorzystał z wolnego miejsca pod pancerzem i przeniósł się na bewupa. Dopiero gdy zabrakło tej dwójki, uzmysłowiłem sobie, jak ciężka atmosfera panowała w honkerze, nim zaczęto do nas strzelać i wysadzać nas w powietrze. Oboje źle znosili towarzystwo czarnoskórej dziewczyny, która w chamski sposób okazała się Polką. Nie wiem, czy miotała nimi złość, czy wyrzuty sumienia, ale to obojętne – ludzie po prostu nie lubią, gdy coś nimi miota.

Gabriela ożyła. Kiedy pojazdy jeden po drugim robiły w lewo zwrot, zjeżdżając z drogi, w niczym nie przypominała sennej lalki kiwającej się przy drzwiach. Siedziała pośrodku tylnej ławki, a jej oczy lśniły. Lewandowski spał. Andrusiak wypatrywał min i był niewiele mniej anonimowy od głuchego taksówkarza. Nie potrafiłem znaleźć żadnego pretekstu, mogącego uzasadnić fakt, iż nie gapię się na swoją sąsiadkę. Gapiłem się więc. Oczywiście udając zainteresowanie samurajem, wlokącym się z tyłu. Ona patrzyła – względnie udawała, że patrzy – na prawo i w przód. Co jakiś czas nasze spojrzenia się krzyżowały. I wtedy natychmiast uciekaliśmy od siebie wzrokiem.

– Jeszcze cztery godziny – powiedziała po upływie całej wieczności.

– Słucham?

– Mówię, że musi się pan pomęczyć jeszcze cztery godziny.

– Nie męczę się – zapewniłem, odkręcając butelkę z wodą. Nie od razu zrozumiałem, co ją rozbawiło w takim zestawieniu słów i czynów.

– Wszyscy biali się tu męczą. To Afryka.

Biały. Pierwszy raz przykleiła mi tę etykietkę. Dziwne, ale nie pomyślałem, że może postrzegać mnie w ten sposób. Było to tym bardziej idiotyczne, że mnie samemu kolor jej skóry od samego początku przesłaniał wszystko, co znajdowało się pod nim.

– W porządku – zgodziłem się. – Jestem dwa razy bardziej udręczony niż pani.

– Skąd pan wie, że akurat…? – urwała. – A, no tak. Faktycznie, połowa mojej krwi jest biała.

– Kobieta mutant – pokiwałem ze zrozumieniem głową. Roześmiała się. Odwzajemniłem błysk zębów i zapytałem: – A tak naprawdę?

– Standard – wzruszyła ramionami. – On czarny student z dolarami, ona głupiutkie blond dziewczę, wzdychające przed wystawą Peweksu.

Zgubiłem gdzieś swój uśmiech.

– Dlaczego pani tak mówi?

– Jak mówię? – wyciągnęła rękę. – Mogę?

Oddałem jej butelkę. Miała klasę i wiedziałem, że nie przetrze szyjki palcami w geście równie bezsensownym, co powszechnym. Nie spodziewałem się jednak czegoś takiego.

Przez chwilę, niedługą, ale znaczącą, dotykała butelką dolnej wargi, potem wolno, zbyt wolno uniosła naczynie i jej usta zamknęły się delikatnie na czymś, co parę sekund wcześniej ja obejmowałem ustami.

Nie zauważyłem, czy coś wypiła. Chyba tak – w jej oczach obawy było trochę więcej niż uśmiechu i desperacji. Prawdopodobnie starała się zachować przynajmniej pozory normalności, zostawić kawałeczek tarczy, którą zdecydowała się opuścić, a która mogła ją ocalić, gdyby okazało się, że zaufała niewłaściwej osobie. Pewności jednak nie miałem. Jej ust nie zwilżyła ani jedna kropla, były suche. I coraz większe.

W końcu zorientowałem się, że to nasze twarze są dużo bliżej siebie. Dzieliło je czterdzieści centymetrów… trzydzieści…

Nie tylko ja się pochylałem w jej stronę. Ona też nie siedziała bez ruchu. Jeszcze tylko ćwierć metra, a jej usta…

Nie wiem, które z nas stchórzyło. Honker podskoczył na wyboju, zakolebał nami, otrzeźwił, podrzucił dogodne alibi, pozwalające wycofać się z twarzą.

Nie dotknęliśmy się nawet. Nie stać nas było na to. Ale przy całej świadomości tego faktu głowa aż dzwoniła mi od kołaczącego się po niej słowa: „Jeszcze”. Jeszcze nie było nas stać. Teraz. W tej chwili.

Jednak istniało coś takiego jak przyszłość.

Cofnąłem się powoli. Tak jak ona. To nie była ucieczka. Widziałem uśmiech w jej oczach. Zdziwienie, niedowierzanie, resztki strachu – jednak przede wszystkim uśmiech.

– I co ja najlepszego robię – powiedziała cicho. – Teraz na pewno źle mnie pan zrozumie. Muszę chyba zostać w butach.

Nie próbowała udawać, że nic się nie stało.

– W ogóle nie rozumiem – przyznałem.

– Ten wstęp o białych i czarnych… Chciałam zręcznie przejść do tego, że my, Murzyni, też chętnie pozbywamy się nadwyżek ubrania. W tym wypadku butów.

– To ta domieszka białej krwi. – Musiałem zebrać sporo odwagi, by powiedzieć coś takiego. Wolałbym odgryźć sobie pół języka, niż zranić tę dziewczynę, ale czułem, że unikanie drażliwych tematów daleko nas nie zaprowadzi. – Za to w Polsce musiała pani marznąć.

– Tylko zimą. – Chyba jej nie uraziłem. Podobnie jak ja musiała być trochę pijana tym, co się stało.

– Nie zrozumiem pani źle – obiecałem.

– To miłe, ale rozmyśliłam się – powiedziała, zakładając nogę na nogę. Była w spodniach, więc tym razem zrobiła to po męsku. Tak było wygodniej. Za lekkimi zderzeniami naszych kolan, wywołanych podłą jakością szlaku, nie musiała kryć się premedytacja.

Ale mogła. Byłem żołnierzem, ryzyko miałem wpisane w zawód. Sznurówka była tuż obok. Zaoszczędziłem nam obojgu wielu słów, pociągając za jej koniec. Gabriela zastygła. Czekałem parę sekund, ale nie skorzystała z szansy. Pomyślałem, że wyjdę na ostatniego idiotę, jeśli wszystko skończy się na rozwiązaniu jej buta, wobec czego, nadal nie za szybko, ująłem go oburącz i zsunąłem ze stopy. Pod spodem była szara skarpetka o przybrudzonym podbiciu.

– Nie wiem, co powiedzieć – mruknęła.

– „Dziękuję” – podpowiedziałem. – „Z drugim sama sobie poradzę”.

– Hmm – posłała wymowne spojrzenie za moje plecy. Z faktu, że nie ugrzęźliśmy dotąd w jakiejś kępie krzaków, wynikało, że ciągle jest tam szeregowy Andrusiak.

– I tylko tyle ma pani do powiedzenia?

– Chyba naprawdę jestem dość gapowata – poszerzyła blady uśmiech. – Swoją drogą to nieładnie przezywać biedne murzyńskie dziewczyny.

– Czy biedna murzyńska dziewczyna pozwoli mówić sobie po imieniu? Z wzajemnością, ma się rozumieć.

– W tych kwestiach nie mamy wiele do gadania.

– Jeśli pani nie chce… – zacząłem, zdziwiony i trochę dotknięty.

– Chcę. Ale zwracam uwagę, że to może być źle odebrane.

Cholera. Miała rację. Białym mężczyznom przez wieki łatwiej przychodziło całowanie takich jak ona, sypianie z nimi i robienie im dzieci niż przechodzenie na „ty”.

– Komu zwracasz uwagę? – Wziąłem się w garść i posłałem jej twarde spojrzenie. Trochę potrwało, nim zrozumiała. W zamian za oczekiwanie podarowała mi żałosną, przepraszającą minkę.

– Tobie – powiedziała cichutko, po czym maska pękła, ukazując szelmowski uśmiech od ucha do ucha. – Ejackowi.

– To było wredne – odpowiedziałem uśmiechem.

– Gniewasz się?

– Musiałaś nieźle się bawić. To znaczy… chwilami – zreflektowałem się. – Cholera, przepraszam… Głupoty…

– Wiem – przerwała mi łagodnie. – I nie jest tak, jak myślisz. To naprawdę było zabawne. Nie wszystko, pewnie, ale gdybyś słyszał, jak mnie podrywali Koziej i Koliszewski… Odlot, mówię ci. Nigdy w życiu się tak nie uśmiałam. Oczywiście w duchu. – Przyglądałem jej się z niedowierzaniem. – Myślisz, że mam nie po kolei w głowie? – Trafiła, więc milczałem dalej. – Po prostu całe wieki nie słyszałam polskiego słowa. A po amharsku mówię za słabo, żeby wyczuć, w którym momencie zacząć się śmiać. Zresztą w Kasali mało kto mówi po amharsku. No i mamy tu u nas wojnę, głód… Nie ma się z czego cieszyć.

– U nas? – powtórzyłem cicho. Dopiero teraz udało mi się zetrzeć uśmiech z jej twarzy. Długo myślała nad odpowiedzią.

– U nas – mruknęła z wyczuwalnym brakiem przekonania. Czułem, że nie chce o tym mówić. I że już powiedziała dużo.

– Głupio wyglądasz w jednym bucie – zmieniłem temat. – No, już.

Chyba naprawdę starała się przekonać i mnie, i siebie, że to właśnie Afryka jest jej domem, bo już bez słowa pozbyła się i buta, i skarpet. Podwinęła też nogawki. Kiedy na koniec uniosła głowę, w jej oczach znów migotały iskierki kpiny.

– Don Juan to z ciebie żaden – oświadczyła. – Tyle gadania, żeby zdjąć dziewczynie głupie buty. Dam ci radę: jak będziesz chciał jakąś zaliczyć, zapraszaj na śniadanie. Do wieczora zdąży się rozebrać.

Skinąłem głową, ale tym razem nie potrafiłem się roześmiać. Patrzyłem w okno i próbowałem wyobrazić sobie czarnoskórego mężczyznę, któremu Gabriela Asmare powie kiedyś coś takiego. Otaczający nas świat był ogromny, bezkresny. Ale może zbyt mały pod tym względem.


*

Do szyku, w jakim jechaliśmy w poprzek ogadeńskiego pustkowia, najlepiej pasowało staropolskie określenie „kupa”. Honker, z uwagi na wrażliwy ładunek narzucający tempo, trzymał się zwykle z przodu, ale raz po raz wyprzedzał go BRDM, łączący rolę zwiadowcy z funkcją wozu dowodzenia. Filipiak wypuszczał się nim półtora kilometra przed resztę, samochód stawał w wyżej położonym miejscu i przeczesywał radarem przestrzeń. Trwało to pięć minut, w trakcie których wlokące się stadko mijało owczarka i zostawało daleko za sobą. Potem cykl się powtarzał. Nie było to ani ekonomiczne, ani bezpieczne dla samotnego zwiadowcy, ale inaczej się nie dało: stacja radiolokacyjna wykrywała nawet piechurów, lecz pod warunkiem, że sama nie poruszała się w tym czasie.

Po godzinie Filipiak zastopował całą grupę.

– Doktorze, na sekundę – przemówiło radio jego głosem. BRDM zatrzymał się niedaleko, ale porucznik i tak wyszedł mi naprzeciw. Mimo upału miał na sobie komplet oporządzenia, a w dłoni, czego nie dało się wytłumaczyć chęcią dawania przykładu, trzymał lornetkę.

– Złe wiadomości?

– Niech pan spojrzy. Tam, do przodu.

Spojrzałem. Kawałek Ogadenu, rozciągający się na południowym wschodzie, przypominał marne boisko, płaskie i porośnięte niegodną wzmianki trawą. Drzew praktycznie nie było.

– Tam nic nie ma – powiedziałem niepewnie, oddając lornetkę.

– Właśnie. Gołe, odkryte pole. Ani jednej kryjówki.

– I dobrze. Żaden partyzant z bazuką… – urwałem. – Cholera.

– No właśnie – pokiwał głową. – Patelnia. Idealne warunki dla pocisku kierowanego.

Zrozumiałem, co czego zmierza. Ale nie wybił mi broni z ręki.

– Nie ma ich tam – oświadczyłem z przekonaniem, patrząc na zamykający równinę łańcuszek wzniesień. – Strzelali z zachodu i na zachód uciekli. My skręciliśmy na wschód. To wielki kraj. Od biedy mogliby zdążyć dojechać tam samochodem czy nawet haubicą, ale niby skąd mieli wiedzieć, że akurat tam mają czekać?

– Nie możemy jechać dalej – powiedział cicho.

– Musimy! Już i tak jesteśmy umówieni na styk. Jeszcze godzina zwłoki, a nie zdążymy przed zmrokiem. Trzeba będzie czekać do rana.

– Wiem. Ale to nie musi być samochód albo haubica. Śmigłowiec też wchodzi w rachubę. A śmigłowcem mogli spokojnie zdążyć.

– Morawski mówi, że to niemożliwe.

– Niemożliwe, że strzelali w nas wichrem, mokopą albo hellfire’em. Zgoda. Ale już ta ataka… Wie pan, co to takiego? – Uznał pytanie za retoryczne i sam na nie odpowiedział: – Unowocześniona wersja pocisku, którego używają Mi-24. Nasze chociażby. Morawskiemu chodziło pewnie po głowie te osiem kilometrów, więc założył, że pocisk może więcej. Niby słusznie, bo mało kto strzela na maksymalny dopuszczalny instrukcją dystans. Więc wziął pod uwagę to, co przeleci dychę.

– I miał rację. – Broniłem nie tyle fachowości majora, co swoich pacjentów. – Jak możesz strzelać z bliska, nie strzelaj z daleka. Zasada stara jak świat. A oni mogli. Grom niesie na pięć z kawałkiem. Zresztą te całe ataki to też nie kałasznikowy. Byle kto nie kupi ich na straganie. Ruscy je mają, ale nie wiem, czy ktoś więcej.

– Zna się pan na tym? – uniósł lekko brwi.

– Trochę. Wojsko to moje hobby – mruknąłem. Nie dziwiłem się jego zdziwieniu. Armie, wbrew pozorom, pełne są osobników nie odróżniających M-16 od M-60 i mila od miga. – Wiem na przykład, że nikt nie montuje tego systemu na małych śmigłowcach. Rosjanie robią, co mogą, żeby upchnąć swoją broń za granicę, a jakoś nie słychać, by zachęcali biedne kraje dysponujące tylko lekkimi śmigłowcami do zakupu takich rakiet.

– To nie musi być lekki śmigłowiec – rzucił posępne spojrzenie w stronę wzgórz na południu.

– To w ogóle nie musi być śmigłowiec – poprawiłem go. – Sam pan obstawiał haubicę albo samochód z wyrzutnią.

– Przemyślałem to. Zasuwał dziewięćdziesiątką. Ciut za szybko.

– Zaraz – przypomniałem sobie. – Czy takie radary nie rozpoznają automatycznie celu? No wie pan: człowiek, pojazd kołowy, czołg…

– Owszem. Ale muszą dobrze pomacać obiekt wiązką. A ten ledwie mignął zza wzgórz.

– Efekt Dopplera. Radar rejestruje ruch. A chyba trudno pomylić ruch wirnika z czymkolwiek innym.

– Chyba trudno – zgodził się. – O ile widzi się łopaty, a nie głowicę. Albo, powiedzmy, kurz. – Uniosłem brwi. – To dobry sprzęt. Służy między innymi do namierzania eksplozji. Wie pan: w artylerii.

– Potraficie dostrzec chmurę kurzu, a nie odróżniacie samochodu od helikoptera? Gratuluję.

Milczał przez chwilę. Dawał mi czas, bym ochłonął.

– Nie mogę ryzykować – powiedział w końcu cicho. – Może to i samochód, ale wiemy, że po okolicy kręci się szturmowy śmigłowiec.

– Szturmowy?! – Chyba dał mi za mało czasu. Byłem rozgoryczony i zły. – Bo rozwalił ciężarówkę z ziarnem?! Widzieliśmy ją: dostała w sam środek rakietą niekierowaną. Jedną! Wie pan, co to znaczy? Że podleciał blisko i prawie im ją włożył. Jeśli tak walczą szturmowe śmigłowce, to ja jestem…

– Wielogórska go widziała.

– Dziennikarka – prychnąłem szyderczo. – Pewnie nie odróżnia śmigłowca od młockarni.

– Nie bardzo – przyznał spokojnie. – Ale nie było jeszcze całkiem ciemno, a ci dwaj przelecieli tuż obok. – Uśmiechnął się pod nosem. – Ponoć omal nie wleciała we własne gówno od podmuchu. Jej słowa. A po rolce papieru nawet ślad nie został: odfrunęła w siną dal.

– Dwaj? Oba śmigłowce?

– Dwaj faceci. Jeden za drugim. Ten drugi wyżej. Widziała sylwetki w kabinie. – Milczałem, porażony ciężarem gatunkowym dowodu. Tylko w wyspecjalizowanych maszynach szturmowych stosuje się tego typu układ foteli. Ale nie powiedział jeszcze najważniejszego. – I jeszcze coś. To na pewno nie był Mi-24. Miał płaskie oszklenie kabiny.

Wojsko było moim hobby. Prawie od razu zrozumiałem, co to oznacza. Ale właśnie dlatego walczyłem do końca.

– Przywidziało jej się. Noc, zaskoczenie… Zwiewali spod ognia, pewnie szybko. Nie miała czasu się przyjrzeć.

– Miała – powiedział bez triumfu, raczej z żalem. Ale właśnie dlatego mu uwierzyłem. – Zdążyła nawet pstryknąć fotkę.

– Co?

– Michnik powinien dać jej podwyżkę – uśmiechnął się smętnie. – Rasowa dziennikarka. W gówno może wpadać, ale zdjęcie i tak zrobi.

– I… wyszło? Po ciemku?

– Jest pewna, że tak. Będzie czytelne.

– Będzie?

– Kiedy się je wywoła. To nie cyfrzak. Ma zwykły aparat.


*

– Nie może tego zrobić! – Na twarzy Gabrieli niewiara walczyła z oburzeniem.

– Dowódca może wszystko – stwierdziłem filozoficznie. – Na wojnie przynajmniej.

Od kilku minut grupa wozów sunęła skrajem zadrzewionego terenu, ale dopiero przed chwilą ktoś zorientował się, że zmieniliśmy kurs. Padło pytanie przez radio, Filipiak ograniczył się do suchego przypomnienia, by jechać za nim, a dziewczyna utkwiła we mnie wyczekujące spojrzenie. Musiałem wyjaśnić, w czym rzecz.

– Bzdura! Nie jesteśmy na wojnie!

– O co ci chodzi? – zapytałem zdziwiony.

– O niego – poruszyła wspartą o brzeg noszy stopą. Od jakiegoś czasu przeżywałem duchowe rozterki w związku z jej pozą: jako lekarz miałem ochotę usunąć to obce, przybrudzone ciało z sąsiedztwa pacjenta, zaś jako mężczyzna czerpałem głęboką przyjemność z gapienia się na jej bosą nogę.

– Filipiak odpowiada za wszystkich.

– Ale inni nie umrą, jeśli nie zdążymy na samolot.

– Nie znasz się na współczesnym uzbrojeniu. W odkrytym terenie nie mamy szans. Jeśli to jest to, o czym Filipiak myśli, może mieć do szesnastu pocisków kierowanych. Ale nawet gdyby polowało z jednym tylko pakietem czterech sztuk, to zostały mu dwie. Taka rakieta trafia w pojazd w dziewięciu przypadkach na dziesięć. Mając dwie, prawie na pewno załatwi czołg. A wtedy podleci bliżej i za pomocą działka zrobi sieczkę z reszty. Albo za pomocą rakiet niekierowanych.

– Dlaczego? – rzuciła buntowniczym tonem.

– Bo jesteśmy słabsi.

– Dlaczego ktoś miałby robić sieczkę z oddziału UNIFE?

Poruszyła drażliwy temat. Starałem się o tym nie myśleć.

– Widać ma powody.

– Może się nie znam na broni – przyznała niechętnie – ale trochę tu mieszkam. Tu nikt z wami nie walczy. A jeszcze przy użyciu jakiegoś superśmigłowca… Bzdura.

– Chłopaki mówią, że to ruskie helikoptery – odezwał się po raz pierwszy nasz kierowca. – Ten zestrzelony też. I że dlatego rąbnęli nam w nocy akurat UAZ-a. Bo po numerach można by dojść, co to za maszyna i smród by się zrobił.

– Rosjanie? – Gabriela posłała mi spojrzenie, w którym wyrzut walczył z nadzieją. – Mówiłeś, że to Mengesza…

– Bo to on. W każdym razie pomagał.

– I… wszystkie szczątki były w tym gaziku? – upewniła się. – Czyli to wcale nie musiało chodzić o mnie?!

– Daj spokój – wzruszyłem niechętnie ramionami.

– Ale to wszystko wyjaśnia!

– Nie, to jest tylko w miarę sensowne. Wiem, że przyjemniej by ci było ze świadomością, że nie masz z tym nic wspólnego, ale…

– Przeceniasz mnie – rzuciła szyderczo. – Wolę wyrzuty sumienia niż jakieś cholerne KGB i śmigłowce na karku. Z wyrzutami da się żyć.

– Niby logiczne – przyznałem. – Ale po pierwsze, istnieje coś takiego jak logika kobieca, a po drugie, skoro panowie czekiści buchnęli już komplet dowodów, wcale nie muszą nastawać na nasze życie.

– Jak jesteście tak cholernie, po męsku logiczni, to po kiego jeździcie w kółko, byle bliżej zarośli? Nie ma Rosjan, nie ma problemu. Sabah nie dogoni samochodów na wielbłądzie. Powinieneś iść do Filipiaka i przekonać go, że…

– Boisz się Sabaha?

– Nikt nie musi się go bać – wykonała zręczny unik. – Jeśli tylko przestaniemy krążyć i ruszymy na południe.

– Zapytam inaczej. Załóżmy, że stajemy tu na nocleg. Myślisz, że twój narzeczony mógłby na nas napaść?

Nie odpowiedziała od razu.

– Mała szansa. Ale prędzej on niż jakiś ruski śmigłowiec.

Wtedy zabrzmiało to dość optymistycznie. Minutę później wydźwięk jej słów nie wydawał mi się już tak optymistyczny. Minutę później ciężarówka trzeciej drużyny wyleciała w powietrze.


*

Z medycznego punktu widzenia był to bardzo dobry strzał.

Kilka sekund przed uderzeniem pocisku plutonowy Bielski wypatrzył go przez peryskop i zdążył zawołać do mikrofonu: „Uwaga rakieta!”. Dwaj żołnierze trzeciej drużyny, ci, którzy wyskoczyli z rozpędzającego się wozu, wyszli z tarapatów bez szwanku. Ich dowódca popisał się refleksem i błyskawicznie wykorzystał ostrzeżenie. Star zdążył przyspieszyć i odjechać spory kawałek, nim dopadła go nadlatująca z południa śmierć. Dzięki temu w momencie wybuchu obaj skoczkowie byli daleko i mocno rozrzedzony strumień odłamków nie wyrządził im krzywdy.

Sześciu pozostałym odłamki też nie zaszkodziły. Pocisk uderzył w tylną ściankę szoferki i całe nadwozie samochodu znikło w kuli ognia.

Z medycznego punktu widzenia był to bardzo dobry strzał. Żadnych urazów: ci, którzy nie wyskoczyli, zginęli momentalnie. Poza stwierdzeniem zgonu nie miałem nic do roboty. Prawdę mówiąc, i to sobie darowałem: nim w ogóle dotarłem w pobliże, resztki ciężarówki płonęły jak dobrze ułożony stos pogrzebowy, szybko zmieniając w dym i parę to, co zostało z ludzi.

Tylko dwa czarno-czerwone ciała wyrzuciło poza szczątki samochodu. Oba miały niewiele wspólnego z istotami ludzkimi, choć nie dostało im się tak jak pilotom spod Kasali. Jeśli zadałem sobie trud przyklęknięcia nad jednym i drugim, to wyłącznie z myślą o kolegach nieboszczyków, przyglądających mi się z zarośli.

Odpalenie rakiety okazało się zarazem pierwszym i ostatnim elementem krótkiej potyczki. Nie padł ani jeden strzał; coś, co nas zaatakowało, zapadło się jak pod ziemię, nie ponawiając próby. Pewnie dlatego, że ofiara została ostrzeżona i zdążyła odbić na północ, kryjąc się za kępami roślinności, pagórkami i dymem.

Wyskoczyłem z sanitarki stosunkowo wcześnie, nim Andrusiak rozpędził wóz. Gabriela nie zdążyła, a nasz kierowca chyba nie wziął przykładu z Filipiaka i większości innych, którzy pozatrzymywali się tuż za pierwszymi w miarę przyzwoitymi osłonami. Wywiózł dziewczynę gdzieś dalej i kiedy wybiegła na odkrytą przestrzeń, podnosiłem się już znad drugiego trupa.

– Schowaj się! – rzuciłem dość spokojnie. Jej biała koszula była wyraźnym celem, ale nie wierzyłem, by ktoś marnował dalekonośny pocisk przeciwczołgowy na pojedynczego człowieka.

Nie schowała się, czekała na mnie parę kroków przed pierwszą kępą zarośli. Ramię w ramię, milcząc, wdrapaliśmy się na niewysoki pagórek. BRDM stał tuż za nim. Obracająca się antena sięgała nawet wyżej, ale Filipiak niewiele ryzykował: samochód miał w dole jeszcze kawałek stoku i mógł spokojnie zejść z drogi nadlatującej rakiecie.

– Nikt nie przeżył – stwierdziłem krótko, podchodząc do patrzącego przez lornetkę porucznika. – Możemy jechać.

Skinął głową. Na tym pewnie by się skończyło, ale nie byliśmy sami.

– Zapomniał pan o czymś. – Od eksplozji minęło już trochę czasu i w głosie Lesika nuta przygany górowała nad drżeniem. – Trzeba ich pochować. To ludzie.

Wzruszyłem ramionami i popatrzyłem pytająco na Filipiaka.

– To już bez znaczenia – powiedział zduszonym głosem. – Nie dotrzemy przed zmrokiem do szosy. Teraz już na pewno nie.

– To śmigłowiec, prawda?

Morawski też zdążył tu dotrzeć, ale nikt nie kwapił się z odpowiedzią. Nic dziwnego. W uszach fachowców stwierdzenie, że mamy na karku któryś ze śmigłowców szturmowych najnowszej generacji, odpowiadało z grubsza okrzykowi: „Jezus, Maria, koniec z nami!”

– Kozłowski! – Głos porucznika brzmiał beznamiętnie, trochę arogancko, czyli tak, jak należy. Żołnierze nie lubią takiego tonu, ale rola dowódcy nie polega na budzeniu sympatii, tylko respektu. – Pałatka, trzech ludzi i poprzynosić zwłoki. Szyszkowski z wyrzutnią melduje się przy beerdeemie. Szefie, niech załogi przećwiczą błyskawiczną ewakuację. Teraz, póki stoimy.

– Jasne. – Ciołkosz nie potrzebował drobiazgowych wyjaśnień. Jechał tuż za trafioną ciężarówką i zapamiętał lekcję na całe życie.

– Nogi całe? – Filipiak zwrócił się do dwóch spoconych i bladych zarazem szeregowych, siedzących obok z wyrazem oszołomienia na twarzach. Wyglądali jak inni, pomijając brak broni u jednego z nich, ale domyśliłem się, że patrzę na niedobitków trzeciej drużyny.

I faktycznie: tylko ten z karabinem kiwnął głową. Drugi chyba w ogóle przegapił pytanie.

– Możecie chodzić? – upewnił się Filipiak.

– Chodzić? – zainteresował się Morawski.

– Nie chcę ryzykować. Kto nie musi jechać, idzie pieszo.

Ułatwił mi decyzję.

– Ktoś go widział? – zapytałem.

– Nie sądzę – wzruszył ramionami. – A dlaczego pan pyta?

– Muszę wiedzieć, co to jest.

Przyglądał mi się przez chwilę nieco rybim wzrokiem.

– To ja muszę – powiedział w końcu. – Pan niech się martwi rannymi.

– Właśnie to robię. Chcę wiedzieć, czy gdybym wziął sanitarkę i pojechał w stronę szosy, byłoby to samobójstwo czy tylko ryzyko.

Nie od razu odpowiedział. Był na tyle znieczulony nieszczęściem, które się na niego zwaliło, że po prostu na serio rozważył pomysł. To inni patrzyli na mnie jak na wariata.

– Nigdzie pan nie pojedzie – oświadczył wreszcie.

– Powinniśmy o tym pomówić. W wolnej chwili.

Skinął głową, co każdy mógł sobie odczytać, jak chciał, po czym odszedł ku dymiącym szczątkom stara. Dopiero na otwartej przestrzeni dołączali do niego jeden po drugim wyposażeni w łopaty i gaśnice pechowcy, wyznaczeni do drużyny pogrzebowej.

– I co teraz? – przeszedłem na angielski, trochę z uwagi na Zanettiego i Wołynowa, ale głównie po to, by zalegający w pobliżu szeregowi nie dowiedzieli się zbyt wiele.

– To śmigłowiec – stwierdził Wołynow.

– Na pewno? – skrzywił się sceptycznie Olszan. – Chłopaki mają radar. Chyba by go wypatrzyli, nie?

– Beerdeem akurat jechał. Jak jedzie, radar nie działa.

– Ja obstawiam samochód – upierał się Olszan. Zauważyłem uśmiech, jaki posłał równocześnie trzymającej się jego boku Agnieszce, i nawiedziła mnie wątpliwość co do szczerości jego intencji. Mógł po prostu podnosić ją na duchu.

– Rąbnęli zza tych wzgórz. A to sześć kilometrów stąd. Lądowe wyrzutnie nie strzelają tak daleko.

– Postęp techniczny. – Znów posłał dziennikarce uśmiech typu: „Spokojnie, maleńka, jesteś ze mną”. Wyzbyłem się wątpliwości.

– Tutaj? – roześmiał się gorzko Morawski. – Zresztą mniejsza o zasięg. Samochód nie miał prawa zdążyć. A już na nas czekali.

– Bo zrobiliśmy przerwę. – Chyba nawet sama Agnieszka zorientowała się, co jest grane. Uśmiech, jaki posłała Olszanowi, był blady jak ona, ale właśnie przez to słodki. – Na rowerze by zdążyli.

– To nie tak. – Wołynow przyszedł z pomocą koledze po stopniu. – Nie wiedzieli, którędy pojedziemy, więc nie mogli wyruszyć wcześniej. Trzeba mieć dużą przewagę szybkości, żeby podejść maszerującą kolumnę, nie dając się zauważyć.

– Zostawiamy ślad – dołączyłem do dyskusji. – I kurzymy.

– On mocniej, bo musiałby jechać szybciej. To śmigłowiec. Zatoczył łuk, zerknął parę razy z daleka, może nawet lądując, żeby go radar nie wykrył, znalazł na mapie to gołe pole i… – Wołynow przerwał, marszcząc brwi. – Ciekawe.

– Co?

– Mało brakowało, a wjechalibyśmy jak pod widelec. Chyba mamy gorsze mapy.


*

Po dwudziestu minutach sześć ciał poowijanych w worki i pałatki złożono na dachach bewupów. Tyraliera ludzi i maszyn ruszyła na północ. Plan był prosty: kierowcy mieli poruszać się krótkimi skokami od osłony do osłony, a piesi iść za nimi, trzymając odstępy. BRDM przemieszczał się na przemian z resztą i sprawdzał radarem okolicę.

Nikt nie strzelał, ale i tak było parszywie. Pocisk miał nadlecieć od tyłu. Raczej szybciej od dźwięku, więc bez ostrzeżenia. Niby wiedziałem, że tylko idiota polowałby na mnie rakietą wartości dobrego mercedesa, jednak przez cały czas czułem przykre swędzenie pleców.

Honkera i Gabrielę straciłem z oczu prawie od razu i prawie na dobre: Andrusiak do ryzykantów nie należał i starał się mieć między sobą a potencjalnym napastnikiem kogo się tylko dało. Nie miałem do niego o to nawet pretensji, dopóki nie przypomniałem sobie o czymś.

Dopadłem stojącej sanitarki biegiem, nie przejmując się zbytnio, że mój nagły zryw może rzucić na ziemię całą tyralierę. Udało” mi się zdrowo nastraszyć wysuniętą do przodu i szukającą dobrych ujęć Agnieszkę, a Andrusiak profilaktycznie wyskoczył z szoferki i stojąc na ugiętych nogach, wypatrywał na przemian nadlatującej rakiety i najbliższego dołka. Na ich tle Gabriela wyglądała nieprzyzwoicie pogodnie. Zębów wprawdzie nie szczerzyła, ale odniosłem wrażenie, że nie jest zmartwiona stosownie do okoliczności.

– Coś się stało? – Czekała na mnie, kucając w tylnych drzwiach.

– Wysiadaj.

Zeskoczyła miękko na wypaloną słońcem, żółtą i rzadką trawę. Zaraz potem Andrusiak zmienił koncepcję przetrwania, wpakował się na fotel i wystartował ku kępie oddalonych o dwieście metrów akacji.

– Daję zły przykład, rozbijając się wozem? – zażartowała.

– Dajesz. – W porę zauważyłem brak butów. – Chodząc boso.

Uśmiechnęła się.

– Kiedy tu biegłeś, jeździłam. A właściwie dlaczego biegłeś?

Co niby miałem powiedzieć? Prawdę? Że zdążyłem się stęsknić? Że przeraziła mnie wizja wylatującej w powietrze sanitarki? Że nie wiem, co począć z problemem Gabrieli Wiesławy Asmare, i chcę ją mieć obok siebie, by szukać podpowiedzi w jej gestach i słowach?

A może, że po prostu lubię na nią patrzeć?

– Przypomniało mi się, że jestem za równouprawnieniem – burknąłem.

– A tak naprawdę? – spoważniała.

– Jechaliście pierwsi, a tamci już dwa razy na nas czekali.

Zatrzymała się. Brwi powędrowały do góry.

– Myślisz, że…? – obróciła się na pięcie, posyłając zaniepokojone spojrzenie w ślad za honkerem. – Może powinieneś mu powiedzieć, żeby trzymał się gdzieś pośrodku?

Skinąłem niezobowiązująco głową. Tyraliera pieszych powoli zrównywała się z nami, więc ruszyliśmy naprzód. Przez dłuższy czas milczeliśmy. Starałem się znaleźć jakiś neutralny temat.

– Nie bolą cię nogi? To znaczy… bez butów. – Ciut za późno doszedłem do wniosku, że temu tematowi trochę brakuje neutralności.

– Lata treningu. – Uśmiechnęła się. – To mój strój służbowy.

– Służbowy? – Miałem chorą wyobraźnię, no i pamiętałem ucisk jej uda na barku, ciężar pośladków napierających na pierś. Podświadomość dodała ten kawałek Joli o dziewczynach spod stołecznych latarń.

Zerknęła na mnie. Coś ją chyba zastanowiło. Zaraz potem błysnęła zębami w kpiącym uśmiechu.

– Nie bój się. – Dopiero po głosie poznałem, że kpina jest przyprawiona goryczą i wymierzona głównie w nią samą. – To nie to, co myślisz.

– Proszę? – wymamrotałem. Jej apel odniósł dokładnie odwrotny skutek: omal nie wpadłem w panikę. Atrakcyjne kobiety mają to do siebie, że przypisuje się im wszelkie niezwykłe cechy, w tym talenty telepatyczne. Byłem niemal pewien, że mnie przejrzała. I niezależnie od tego, ile racji miała moja chora wyobraźnia, coś właśnie okropnie spieprzyłem. Obrażając śmiertelnie Gabrielę porządną lub oddając się na łaskę Gabrieli zepsutej.

– Nie uczę ich, jak kisić kapustę – powiedziała odrobinę za wolno. Nadal się uśmiechała, ale chyba właśnie w tym momencie nawiedziła ją myśl, że możemy się nie rozumieć. Uratowała mnie kępa kolczastych krzewinek, która pojawiła się nagle między naszymi stopami. Te bose skręciły w jedną stronę, te w wojskowych butach w przeciwną. Zdążyłem przegnać myśli i emocje z powrotem w głąb głowy. Kiedy ponownie odnalazła wzrokiem moją twarz, nie znalazła już raczej dowodów winy.

– Deptać – dorzuciła. – No wiesz: w beczce.

Pomyślałem, że coś zbliżonego do prawdy chyba jednak jej zaświtało.

– Tu rośnie kapusta?

– Tu nic nie rośnie – uśmiechnęła się gorzko. – Kultura rolna też nie. A za to mi płacą: za podnoszenie kultury rolnej. Chodzę do nich boso, ubieram się jak wszyscy, nie maluję i nawet co niektórzy uznali mnie za swoją, ale to gówno daje. Jedni nie ufają mi, bo jestem obca, a drudzy nie chcą słuchać, bo baby z sąsiedztwa zwyczajnie nie wypada.

– Nie nosisz butów, bo chcesz zyskać ich zaufanie? – w końcu zrozumiałem. – Gapa, to nie dziewiętnasty wiek! Afryka też poszła naprzód.

– Poszła i zawróciła – wzruszyła ramionami. – Tutaj przynajmniej. W Kasali żadna kobieta nie nosi butów. Od wielkiego święta najwyżej. To biedni ludzie. – Milczała przez chwilę, po czym uśmiechnęła się nieoczekiwanie. – Ty też jesteś biedny w tych kamaszach. Murzyni wiedzą, co robią, biegając po buszu boso i w spódniczkach z trawy.

– Fajnie by było – przyznałem. Moje skarpety zdawały się mlaskać przy każdym kroku, a mundur lepił się do ciała, gdzie tylko mógł.

– W kraju zwykle chodziłam w spodniach – klepnęła się po udzie opiętym błękitem dżinsów. – Tu nie mogę. Nie idzie wytrzymać.

– To na naszą cześć? – Nie powinienem tego robić, ale nie mogłem się powstrzymać i musnąłem palcem jej kieszeń.

– Koszula nie komponuje się z szortami.

Fakt: nadal była w tej z długimi rękawami; podwinęła je tylko.

– Nie masz czegoś lżejszego?

– Złapałam pierwszą z brzegu torbę, całkiem bez sensu. Skarpety, spodnie, piżama, podkoszulki…

– Podkoszulki? No to czemu…?

– Stary polski zestaw – wzruszyła ramionami. Nadal się uśmiechała, choć była w tym odrobina zakłopotania. – Mówiłam: nawinęła się nie ta torba. Te z rękawkiem są głównie czarne, nie na chodzenie po słońcu.

– Czarne?

– Dziewczyny lubią czerń. Wyszczupla. I rzadziej trzeba prać.

– Rozumiem. Jesteś grubym damskim leniem.

– Czarne dziewczyny dodatkowo wybiela – dorzuciła z uśmiechem. – Lubiłam wyglądać jak mocniej opalona Polka.

– A te bez rękawów? – Rozsądek apelował o zmianę tematu, ale nie potrafiłem się powstrzymać. Rozmawialiśmy o najszczęśliwszych w świecie kawałkach bawełny: dotykających jej w miejscach, o których moje dłonie i usta mogły tylko pomarzyć.

– Są bez rękawów. Nie wypada ich nosić.

– Prześwitują? – udałem zgorszenie.

– A szyją takie? – Ona z kolei udała entuzjastyczne zainteresowanie. Oboje mogliśmy się pośmiać. Chyba dodało jej to odwagi, bo wyjaśniła spokojnie: – Z Kasali do Addis Abeby podróżuje się przez niespokojne rejony. W stolicy jest jeszcze gorzej. Lepiej nie rzucać się w oczy. Bosonoga wieśniaczka z osłem mniej ryzykuje niż wielkomiejska panienka w adidasach czy, nie daj Boże, garsonce.

– No i?

– Bosonogie wieśniaczki nie golą pach.

Chyba udało mi się zaczerwienić; niezły wyczyn w takim upale. Pewnie dlatego nie udałem chwilowego ataku roztargnienia: brak jakiegokolwiek komentarza skompromitowałby mnie do reszty.

– To dlatego się pocisz? Żeby się nie wydać niemodną?

– Niechlujną – poprawiła. – To nie kwestia mody.

Już wiedziałem, dlaczego o tym mówimy. Dręczyło ją to.

– To jak najbardziej kwestia mody.

– Szanująca się dziewczyna używa dziś mydła, pasty do zębów i maszynki. Reszty nie musi, ale tego tak.

Też byłaby co najmniej różowa, gdyby jej mama spotkała pod Peweksem, dajmy na to, Szweda. A jednak nie sprawiała wrażenia stęsknionej do zamknięcia tematu.

– Zgoda na mydło i pastę. Ale maszynka? – pokręciłem głową.

– Pocieszasz mnie. – Zmarszczyła czoło, udając, że się zastanawia. – Albo próbujesz uratować żyletkę.

– Nie mam czego. Została w Addis Abebie. Trzeba było wejść do namiotu i korzystać z okazji.

– I spać w twoim łóżku, co?

– I spać w moim łóżku – zgodziłem się. Lekko zawirowało mi w głowie na myśl, że mógłbym ją tam znaleźć. Ją, albo chociaż wilgotną od potu pościel z odciskami kobiecych krągłości. Zapach Gabrieli, może jakiś włos na poduszce. Albo i niżej: ostatecznie strasznie niechlujna z niej dziewczyna.

Niech ją diabli wezmą. Mogła to zrobić. Czołgiem nie wywlekliby mnie z namiotu, Morawski zawiózłby do Kasali innego lekarza, a my oboje nie wpakowalibyśmy się w to szambo.

– I bez tego popsułam ci opinię.

– No właśnie. Koziej i Koliszewski swoje już wiedzą.

– Doktor sypia z tubylczymi dziwkami – poszerzyła uśmiech. – W dodatku tanimi.

– Wyglądasz na ekskluzywną – powiedziałem, ryzykując zerknięcie z ukosa w jej oczy. Maszerowaliśmy cały czas, patrząc głównie do przodu. Może dlatego rozmawiało nam się tak łatwo.

– Ekskluzywne są białe. A te średnio drogie mają maszynki, lakier i wszystko, co lubi biały żołnierz. Nie wiedziałeś?

Zrozumiałem, o co pyta. Pomogła mi w tym przekornym spojrzeniem.

– Przyjechałem tu zbijać forsę, a nie puszczać ją na panienki.

– No tak, lekarz – pokiwała głową. – Pod ręką tłum pielęgniarek, w odwodzie pacjentki. – Przeszła w milczeniu kilkanaście kroków. – A tak serio: uważasz, że to coś złego? No wiesz, chwila radości z panną spod latarni? Całe miesiące tu gnijecie. Wojna, zero kobiet…

Chyba zależało jej na odpowiedzi.

– Chwila radości? – powtórzyłem. – Jeśli radości, to chyba nie.

– No tak – pokiwała domyślnie głową. – Tylko jak tu się cieszyć? AIDS szaleje, a dziewczyny biorą drogo albo nie golą pach.

Nadal nie byłem pewien, co się za tym wszystkim kryje: niewinny flirt, jawna próba podrywu czy zwykła ucieczka od niewesołej rzeczywistości. Ale widok spoconej twarzy, schylanej ku łokciowi i przecieranej rękawem, rozjaśnił mi nieco w głowie.

– Naprawdę ci to przeszkadza? – zapytałem trochę ciszej. Posłała mi pytające spojrzenie. – Mogę pogadać z Wielogórską. Pewnie ma wszystko, czego damie potrzeba do szczęścia.

– Daj spokój – uśmiechnęła się kwaśno. – Męża, samochodu i kosmetyczki się nie pożycza. Myślałam, że może ty… Ale skoro nie wziąłeś, to zamknijmy ten temat. Jakoś się przemęczę w długim rękawie.

– Po co się męczyć? Załóż podkoszulek. I szorty – dodałem. – Nóg nie musisz chować.

– Skąd wiesz? – zapytała przekornie.

– Widziałem. Depilatora nie muszę od Wielogórskiej pożyczać. Ani maści na odchudzanie czy żylaki.

– Niczego nie musisz od niej pożyczać – rzuciła odruchowo.

– Fakt. Byłabyś ekskluzywna, jakby co. – Zaszliśmy dostatecznie daleko, bym znalazł w sobie odwagę powiedzenia jej tego wprost. – Bez żadnego wspomagania, tak jak stoisz. Mogę wykombinować ci tę maszynkę, ale moim zdaniem to bez sensu.

– Jesteś prawdziwym dżentelmenem. Albo masz specyficzny gust.

– Mam specyficzny. Przebierz się w wolnej chwili. Nie kręcą mnie mocno spocone dziewczyny. Jak już musisz w rękawach, to trudno, ale załóż przynajmniej spódnicę.

– Na wojnę nie chodzi się w spódnicy – mruknęła.

Dopiero kiedy to powiedziała, znalazłem się z powrotem na ziemi. Przez chwilę nie było mnie tutaj. Czarna magia czarnej dziewczyny.

– Która jest? – Nie nosiła zegarka, co nie dziwiło specjalnie w przypadku osoby zbyt subtelnej, by kłuć oczy sąsiadek widokiem sandałów na nogach.

– Dochodzi trzecia. A co, zgłodniałaś?

– Nie zdążymy na samolot.

Zabrzmiało to tak, jakby była urażona. Po raz kolejny złapałem się na myśli, że zupełnie jej nie znam. I na innej, brzydszej.

– Jest mały – powiedziałem, nie patrząc w jej stronę. – Nie wiem, czy zgodziliby się…

– O czym ty mówisz? – przerwała mi niezbyt łagodnie.

– No… może źle zrozumiałem, ale wydawało mi się, że chcesz lecieć z nami do Addis Abeby.

– Niby z jakiej racji? – To już brzmiało wręcz brutalnie. – Mówimy o rannych, nie o mnie. Zapomniałeś? Masz dwóch pacjentów.

– Chciałbym zapomnieć – westchnąłem.

– Będziemy tu nocować? – Złość, o ile to była złość, od razu jej przeszła. Było zresztą za gorąco, by się długo złościć.

– Chyba tak.

– Przeżyją to? – zapytała ciszej.

– Chyba tak.

Przez jakiś czas pomagała sobie w myśleniu, gryząc wargę.

– Gdyby wziąć samochód i… co w tym śmiesznego?

– Nic. Po prostu proponowałem to Filipiakowi.

– Aha – mruknęła. – I nie zgodził się?

– Mamy o tym jeszcze porozmawiać.

– Miejmy nadzieję, że w tym tygodniu.

Nie skomentowałem. Parę minut później dotarliśmy do krawędzi głębokiej na jakieś osiem metrów i czterokrotnie szerszej rozpadliny, biegnącej w poprzek. Wyglądała jak koryto sezonowej rzeki i roślinności było tu faktycznie więcej, ale dno było suche jak pieprz. Przeciwległy brzeg leżał nieco niżej, co z kolei mogło wskazywać na przynależność tej dziury do licznych we wschodniej Afryce uskoków tektonicznych. Niezależnie od genezy było to coś, czego Filipiak szukał: wspaniały, naturalny okop. Zanim jeszcze bewupy rozjechały się w przeciwne strony, szukając dogodnego zjazdu, zrozumiałem, że dotarliśmy do kresu naszej wędrówki na północ. Widok Giełzy, zdejmującego z ciężarówki odcinki masztu, był jednoznaczny.

Skorzystałem z faktu, że Andrusiak nie ma dokąd uciekać, i zbadałem Lewandowskiego. Jego stan się nie zmienił. Z jednym wyjątkiem.

– Coś śmierdzi – oświadczyła nagle Gabriela.

– Zagadka – mruknąłem. – Na pięć liter i ciągnie się za wojskiem.

Zignorowała mnie, weszła do samochodu i kucając przy noszach, parę razy demonstracyjnie pociągnęła nosem. Jak zaintrygowany psiak. Albo…

Nie, nie myślałem o niej w ten sposób. Byłoby mi pewnie lżej, gdybym potrafił. Ale żyłem wśród białych ludzi i zastanawiałem się, ilu z nich dopatrzyłoby się w niej teraz małpich cech. Miliony? Tysiące? Na pewno wielu. Nazwaliby ją tak, jedni po cichu, inni nie.

– No tak. – Nie zauważyłem, kiedy odsunęła koc. Lewandowski miał na sobie granatowe spodenki i mnóstwo bandaża poniżej kolan.

– Zawołam Jolę – powiedziałem szybko. Nie dość szybko: zdążyła sięgnąć między uda nieprzytomnego chłopaka, wsunąć palce w nogawkę. Diabli wiedzą po co. Teraz, gdy zabrakło koca, smród aż dusił.

– Daj spokój. To jak przewinąć niemowlę. Mamy to we krwi.

– Nie musisz tego robić.

– Panie Andrusiak – zignorowała mnie – proszę przynieść wodę.

Zmierzył ją długim spojrzeniem. Jego lewa brew powędrowała ironicznie do góry. Wyobraziłem sobie, z jaką gorliwością wypadłby z sanitarki, gdyby poprosiła go o to samo Jola czy Wielogórska.

– Przykleiłeś się? – warknąłem. Wysiadł, ale kanistra poszedł szukać aż na wozie kwatermistrzowskim, ignorując dużo bliższą cysternę.

– Mógłbyś tego nie robić? – Odezwała się dopiero, gdy znikł za zaroślami. – Sama bym sobie poradziła.

– Albo i nie.

– Zawsze sobie radzę – powiedziała z jakąś chłodną zaciekłością.

– No to powodzenia.

Wysiadłem i trochę zszedłem, a trochę zjechałem po piaszczystym zboczu na dno wąwozu. Po prawej Giełza z Olszanem wybierali miejsce pod węzeł łączności, u góry po lewej T-72 opuszczał lemiesz, szykując się do poprawiania zjazdu. Ściany rozpadliny, w niektórych miejscach niemal pionowe, gdzie indziej spływały z równiny całkiem łagodnie, ale to, co piechura zmusza do lekkiego wysiłku, może zastopować nawet najlepszy wóz terenowy.

– Zostajemy na noc? – zapytałem składającego mapę Filipiaka.

– Nie wiem. Ustawimy antenę i spróbujemy nawiązać łączność.

– A te fortyfikacje? – wskazałem żołnierzy. Znosili z góry naręcza worków i łopat.

– Na wszelki wypadek – mruknął. – Ten cholerny wiatrak może nadlecieć w dowolnej chwili z dowolnego kierunku. Nie zaatakował od razu, bo otwarty teren nie służy i jemu. No i byliśmy przygotowani. Na jego miejscu zatoczyłbym łuk, odczekał i wyskoczył od słońca – wskazał oślepiająco białą plamę zawieszoną na niebie. – Najlepiej przed zmierzchem. Nie widać cię, a lecisz nisko i możesz uskoczyć za górkę.

– Myśli pan, że będzie się bawił w takie podchody?

– Mam nadzieję, że nie. – Sądząc po tonie, za wiele tej nadziei nie było. – Może polezie na chama. A wtedy, z obserwatorami na górze, będziemy mieli szansę na pierwszy strzał. No i zawsze jest szansa, że nie uda mu się zmylić groma.

Grom, wystrzeliwana z naramiennej wyrzutni lekka rakieta przeciwlotnicza, reklamowany był jako rodzimy stinger – pocisk, który, jak wiadomo, przepędził Rosjan z Afganistanu.

– Wtedy, w Kasali – przypomniałem sobie – odpaliliście rakietę?

– Nie. Szyszkowski trochę się pogubił, a tamci trzymali się nisko. Prawdę mówiąc to nikt nikogo nie widział. No i nie mamy celownika na podczerwień. – Widząc moją minę, rzucił tonem pocieszenia: – Na szczęście Ruscy zawsze mieli kłopoty z nocną optyką.

– Ruscy? Mówił pan, że to nie Mi-24.

– Zgadza się – przyznał. – Po mojemu, to Mi-28. Taki rosyjski apache. Nowszy, lepiej opancerzony i dużo groźniejszy.

– Oni to w ogóle produkują?

– Dla siebie może i nie – zgodził się. – Ale dzisiaj o nowoczesną rosyjską broń łatwiej za granicą niż w Rosji.

Nie pociągnąłem dyskusji. Miałem dość zmartwień i wolałem przejąć jego wiarę we wschodni rodowód naszego prześladowcy. Rosjanie nadal mieli się czym chwalić, jeśli chodzi o broń, ale mimo wszystko ich strzelające zabawki były trochę mniej zabójcze od tych zachodnich.

Zostawiłem Filipiaka i poszedłem obejrzeć Świergockiego. Potem usiadłem z Jolą na jakimś zwalonym pniu i przez jakiś czas przedstawiałem swoją wizję opieki nad rannymi w warunkach frontowo-pustynnych. Już wtedy miałem niewielkie nadzieje na szybką ewakuację. Ich resztek pozbawił mnie Lesik. Wyglądał jak chmura burzowa i parł w poprzek rodzącego się obozowiska niemal równie szybko.

– Musi pan z nim porozmawiać – oświadczył z miejsca.

– Z Filipiakiem?

– Z Zarębą. Chce, żebyśmy tu nocowali.

– Tutaj?! – jęknęła Jola. Chyba nie słuchała mnie uważnie: od kwadransa tłumaczyłem jej, jak funkcjonuje klimatyzacja z wody i ręczników w szpitalu zbudowanym z wypełnionych ziemią worków. Jeśli chłonęła tę wiedzę z myślą o Addis Abebie, czarno widziałem przyszłość.

– Musi mu pan wytłumaczyć, że mamy rannych – kontynuował Lesik. – Że mogą nie przetrzymać w takich warunkach.

– Filipiak nie próbował? – zapytałem bez zapału.

– Filipiak myśli teraz, jak się wykręcić od odpowiedzialności.

Dźwignąłem się z pnia. Trochę za późno zauważyłem, że honker stoi już na dole, a Gabriela przygląda nam się, siedząc w otwartych drzwiach. Nie umiałem rozgryźć wyrazu jej twarzy.

Radiostację sokoła umieszczono prowizorycznie w przedziale desantowym jednego z bewupów. Jej świętej pamięci poprzedniczka, która poległa od kwasu i ognia, jeździła honkerem: na szczeblu plutonu nie było wozów bojowych przystosowanych do przewozu tego typu sprzętu.

– Właśnie idzie – dokończył jakąś dłuższą kwestię siedzący na obramowaniu włazu Filipiak. Przedtem leżały tam worki ze zwłokami, ale teraz znikły. – Doktorze, generał chce z panem pomówić.

Zdjął i podał mi lotniczy kask: nadajnik nie miał głośników. Drugi kask tkwił na głowie Olszana, czuwającego nad jakością połączenia. Teraz pilot zdjął go i położył na dachu. Było względnie cicho, więc stojący blisko słyszeli, o czym mowa.

– Szczebielewicz – powiedziałem beznamiętnie. W wojsku można policzyć na palcach facetów, którym rozmowa z generałami sprawia wielką frajdę, ale ja miałem specjalne powody, by unikać kontaktów z zastępcą dowódcy UNIFE. Humor psuła mi też Gabriela: oczywiście musiała podejść akurat teraz, stanąć obok i strzyc uszami. – Odbiór.

– Co jest z tymi rannymi, doktorze? – Być może trzaski zakłóceń sprawiły, że głos Zaręby brzmiał zaskakująco łagodnie.

Przedstawiłem stan obu pacjentów, rokowania, problemy oraz obawy. Na wszelki wypadek raz i drugi zwolniłem przycisk, wpuszczając go na falę, ale nie skorzystał z okazji. Uświadomiłem sobie, że także generałowie mają nad sobą kogoś, kto może ich wezwać na dywanik i rozliczyć z ośmiu martwych podwładnych.

– Zrozumiałem – powiedział, gdy skończyłem. – Ustaliliśmy z porucznikiem, że nie możecie ryzykować jazdy na południe. Jeśli rzeczywiście jest tam wrogi śmigłowiec, musimy go najpierw zneutralizować. Ale to potrwa. Nie zdążymy rozpiąć nad wami parasola lotniczego przed zmrokiem. Nocne lądowanie na szosie też nie wchodzi w rachubę. Wniosek jest następujący: jeśli to nie jest absolutnie konieczne, nie powinniście opuszczać tego wąwozu. Tylko w ostateczności zezwalam panu na wzięcie sanitarki i dostarczenie rannych w miejsce spotkania z samolotem sanitarnym. Ale na kierowcę musi pan znaleźć ochotnika.

– Aż tak źle z nimi nie jest. – Czułem, że nie brzmi to dobrze, choć przy drobnym uzupełnieniu była to święta prawda. Mało która rana jest równie zabójcza, jak trafienie pociskiem przeciwpancernym.

– Rozu… – Seria trzasków zniekształciła głos generała. Olszan zaczął regulować radiostację. -…powinny zjawić się mirage… okręcą się nad… ewno go znajdą.

– Fala nam zanika – rzucił Olszan, pochylając się nad kaskiem. – Generale, proszę powtórzyć.

Zaręba powtórzył, i to trzykrotnie. Chodziło o to, że wkrótce – tak się wyraził – miały dotrzeć do nas francuskie myśliwce – chyba z bazy w Dżibuti – i spróbować załatwić problem niewidzialnego śmigłowca. Odbiór był coraz gorszy i na koniec przestałem rozumieć cokolwiek. Olszan litościwie wyłączył nadajnik.

– Spróbujemy później – powiedział, zdejmując kask. – Zresztą chyba wszystko jasne. Hotel pod gwiazdami raz jeszcze.

Filipiak odszedł w stronę napełniających worki żołnierzy. Skoro zostawaliśmy, miał kupę roboty. Ja też. Gabriela powinna to uwzględnić i wstrzymać się z łapaniem mnie za łokieć.

– Nie możecie tego zrobić! – Palce miała silne i twarde.

– O co chodzi? – Oczywiście wiedziałem.

– Chcesz tu czekać nie wiadomo jak długo? A jeśli któryś umrze?

– Szybki transport po bezdrożach też im nie wyjdzie na zdrowie.

– Przedtem mówiłeś co innego.

– Przedtem do nas nie strzelali – przypomniałem. Przez chwilę przyglądała mi się z mieszaniną zdziwienia i rozczarowania.

– Przynajmniej jesteś szczery.

– O co ci chodzi?

– Myślałam, że chociaż spróbujesz ich ratować. Jesteś lekarzem. Gdybyś powiedział, że musimy jechać, tobyśmy pojechali.

– Niekoniecznie – zauważyłem. – A przede wszystkim nie musimy.

– Powinni jak najszybciej trafić do szpitala.

– Ale nie na pole bitwy. Przypomnij sobie tamtą ciężarówkę.

– On odleciał. – Walczyła z uporem godnym lepszej sprawy. – Nie jest idiotą, wie, że wezwiemy na pomoc myśliwce. Dawno jest w Somalii.

– Na to bym nie liczył – wspomógł mnie Olszan. – Jak facet ma jaja, przycupnie gdzieś, przeczeka i znów spróbuje.

Zadał jej bolesny cios. Myślałem, że ostateczny. Okazało się, że wytrącił jej tylko broń z ręki. To zwykle wystarcza, ale ona miała jeszcze gołe ręce i zdecydowała, że nimi też może walczyć.

– Tu też będzie pole bitwy. – Nie patrzyła na żadnego z nas i chyba po tym poznałem, jak wiele kosztuje ją ta rozmowa.

– Myśli pani o tych facetach z szablami? – zdziwił się Olszan.

– Mają coś więcej niż szable. I są naprawdę niebezpieczni.

– I są daleko. – Chciałem to już zakończyć. – Daj spokój, paroma pastuchami na wielbłądach nie przestraszysz Filipiaka.

Milczała, patrząc na żołnierzy rozpinających siatkę maskującą nad starem cysterną. Mocno się pociła. Męczyłem ją.

– Po prostu chodź ze mną i powiedz, że powinni być ewakuowani.

– To, że powinni, to on wie i beze mnie.

– Proszę cię. Zrób to dla mnie.

Dopiero teraz popatrzyła mi w oczy. Może potrafiłbym odmówić, ale nie chciałem toczyć psychologicznych zapasów w obecności Olszana.

Filipiaka znaleźliśmy na zachodnim końcu zajętej przez pluton części wąwozu. Stał z Bielskim, objaśniając mu jakiś szkic. Obok T-72 wygrzebał dla siebie płytki okop przy pomocy opuszczanego lemiesza – głębokiego się nie dało, z uwagi na zalegające pod piaskiem skały – a teraz załoga napełniała ziemią worki i nadrabiała nimi niedostatki osłony. Podobne prace prowadzono na całej długości rozpadliny: półnadzy żołnierze osłaniali workami co wrażliwsze elementy samochodów, rozpinali płachty maskujące, ścinali i znosili na dół całe drzewka, sadząc je obok ciężarówek. Tylko pozostawiony na górze BRDM uniknął przekształcenia w bezkształtny pagórek. Już sam rozmach przygotowań marnie wróżył inicjatywie Gabrieli.

Ta oczywista prawda nie znalazła drogi do jej umysłu.

– Nie możemy tu zostać – wypaliła od razu z najgrubszej rury.

– Proszę? – zdziwił się porucznik.

– Doktor Szczebielewicz twierdzi, że ranni muszą jeszcze dzisiaj znaleźć się w szpitalu – gładko złamała zasady uczciwej gry. Otworzyłem usta, ale od razu je zamknąłem. Neutralność zwykle popłaca.

– Nie zatrzymuję – zerknął na mnie z odrobiną ironii. – Niech pani znajdzie sobie szofera i jedzie. Pani może prowadzi?

Przygryzła wargę, by skryć upokorzenie. Filipiakowi też nie przyznałbym nagrody fair play.

– Nie chodzi o mnie – powiedziała cicho. – Mogę jechać przodem, proszę bardzo. Tego śmigłowca już tu prawdopodobnie nie ma. Za to pułkownik Sabah zjawi się na pewno.

– To ten pani niedoszły?

– To też – spokojnie skinęła głową. – Ale przede wszystkim jest człowiekiem, który przepędził stąd regularną armię etiopską. Nie może go pan lekceważyć.

– Gdzież bym śmiał lekceważyć pani narzeczonego…

– Proszę bardzo, może się pan ze mnie nabijać do woli.

– Porucznik się nie nabija – zełgałem dla dobra sprawy. – Stara się tylko powiedzieć, że z dwojga złego woli wieśniaków ze strzelbami.

– Nie wierzycie mi – powiedziała z goryczą.

– Odjechaliśmy szmat drogi – złagodził ton Filipiak. – Nawet gdyby potrafili nas znaleźć, to konno i na wielbłądach…

– Wiem, że trudno uwierzyć, ale czarni też miewają ciężarówki – wykrzywiła usta w nieładnym grymasie. – I nie tylko.

Następny faul. Ta rozgrywka robiła się zbyt brutalna: co sobie Filipiak myślał, to myślał, ale jak dotąd nie dał jej odczuć, że zauważa specyficzny kolor jej skóry. Szczególnie wyraźnie rzucało się to w oczy, gdy tak jak teraz oglądało się go na tle bezczelnie uśmiechniętego Bielskiego. Z takim wyrazem twarzy plutonowy nie przeżyłby ani minuty w Harlemie czy Soweto.

– Nie oddamy mu pani, jeśli o to chodzi – oświadczył sucho Filipiak. Jej twarz pociemniała. Strzał był celny, a rana bolesna.

– Myśli pan, że chcę ratować tyłek? – Nie dała mu odpowiedzieć. – No dobrze, chcę: każdy woli żyć. Ale o was też się boję. Pan nie zna Sabaha, ja tak. Wiem, że się tu zjawi i że poleje się krew.

– Najwyżej zrobi się z pani wdowę – nie wytrzymał Bielski.

– Jeśli nie możemy odjechać – zignorowała go – niech pan przynajmniej przygotuje się do obrony. Bardzo pana proszę.

– A co niby robimy? – wzruszył ramionami Filipiak.

– To wszystko – zatoczyła dłonią krąg – na wypadek nalotu, prawda? A ja mówię o ludziach z karabinami. Powinniśmy się okopywać na górze.

Filipiak odwrócił się i ruszył ku środkowi obozowiska. Omal się od niej nie uwolnił: poszła za nim głównie po to, by nie zostawać w pobliżu Bielskiego.

– Dlaczego pani myśli, że będą nas ścigać do upadłego? – zapytał.

– Nie powiedziałam, że…

– Gdyby nie miny, a teraz śmigłowiec, bylibyśmy daleko. Nawet na ciężarówkach mogliby nas gonić całymi dniami. Ten pani Sabah musi zdawać sobie z tego sprawę. A jednak uważa pani, że ruszy w pościg, mimo że nie ma żadnych szans.

– Ma – uśmiechnęła się blado. – Sam pan widzi: utknęliśmy.

– Problem w tym, że nie mógł tego przewidzieć.

– Problem w tym, że jego prowadzi Allach.

– Dlaczego? – Czułem, że stawiając to pytanie w zastępstwie nieco oszołomionego porucznika, w jakimś sensie ją zdradzam.

– O co ci chodzi?

– Skończ, skoro zaczęłaś. – Było mi jej żal, ale żałowałem też siebie i większości spośród prawie pięćdziesięciu innych. – Dlaczego Sabah ma prawo wierzyć, że wypełnia wolę boską?

– Ja wcale nie…

– Dlaczego?

Zlizała pot z górnej wargi. Czułem się parszywie: znęcałem się nad nią, bo zamiast trzymać język za zębami, próbowała nas ostrzec.

– On… zrobiłam coś… – Zaczerpnęła ogromny haust powietrza i wypchnęła to z siebie. – Rozpłatałam szablą jego matkę.

Filipiak zderzył się z jakąś niewidzialną ścianą. Ja potknąłem się o mniejszy, za to materialny kamień.

– Co zrobiłaś?!

– Nie wiem, czy ją zabiłam. – Najgorsze już powiedziała, szło jej teraz lżej. – Dali mi narkotyk, byłam półprzytomna. Pamiętam, że zerwałam ze ściany taką jakby turecką szablę, wiecie, jak z Sienkiewicza, i… – Złączyła dłonie na nieistniejącej rękojeści i całym ciałem, z gracją baletnicy, wyprowadziła cięcie. Niemal słyszałem świst klingi. – Wszystko z niej wypłynęło. Jelita, krew… Wszystko.

Czekałem na łzy. Nie popłynęły. Wspomnienie wstrząsnęło nią, ale właśnie nią, a nie jej sumieniem.

– No… ładnie. – Filipiakowi musiało mocno zaschnąć w gardle. Nadchodzący z naprzeciwka Lesik i Agnieszka aż się zatrzymali na widok jego miny.

– Ale dlaczego? – I znowu to mnie przypadło najtrudniejsze pytanie.

– Byłam… nie wiedziałam, co robię.

– Dobra – zgodziłem się. – Nie wiedziałaś. Ale dlaczego, do nagłej cholery, zrobiłaś harakiri własnej teściowej?! Różne rzeczy się robi na haju, ale jakiś, choćby pokręcony sens to jednak ma!

Ktoś, chyba Lesik, wymamrotał: „Matko Boska!”. Obejrzała się, jakby przestraszona.

– Co tam się stało? – Szedłem za ciosem. – Musisz nam powiedzieć!

Szarpnęła się, posyłając mi dzikie spojrzenie.

– Odczep się!

Rzuciła się biegiem ku brzegowi wąwozu. Stok był tu stromy; raz i drugi zjechała na kolanach i łokciach, ale i tak znikła za krawędzią, nim ktokolwiek zdążył otrząsnąć się z zaskoczenia.

– Czy ja dobrze zrozumiałam? – zapytała Agnieszka Wielogórska. Była zmęczona, ale właśnie dlatego spalający mgiełkę otępienia blask w jej oczach stał się tak łatwy do wychwycenia.

– Niech pani tego nie robi – rzuciłem ostrzegawczo.

– Czego?

– Nie bawi się w dziennikarkę. Przynajmniej teraz.

Popatrzyła na mnie z mieszaniną wyrzutu i wyzwania. W końcu wzruszyła ramionami i przeniosła wzrok na Filipiaka.

– I co teraz?

Czułem, że najchętniej powtórzyłby manewr Gabrieli.

– Nic – mruknął.

– Jak to? – zdziwił się, nawet bez zbytniego oburzenia, major Lesik. – Ta kobieta przyznała się właśnie do morderstwa. – Filipiak rzucił mu ponure spojrzenie. – Pozwoli jej pan uciec?

– Pieszo i bez wody? O czym ksiądz mówi…

W zasadzie w stu procentach się z nim zgadzałem, ale do nóg nie przemówiła logika i korzystając z zamętu w głowie, poniosły mnie w górę stoku. Bałem się. Jeśli pognała na oślep w bezmiar tego bezwodnego pustkowia, jeśli Filipiak się mylił…

Nie mylił się. Siedziała po turecku, wsparta o drzewo, z odrzuconą do tyłu głową, i gdyby nie to, że wybrała niewłaściwą stronę pnia, można by ją wziąć za studentkę czy młodą urzędniczkę, która podczas przerwy śniadaniowej wyszła na słońce, by poopalać twarz.

Patrzyła w niebo oczami, które nie widzą.

– Mogę usiąść?

Żadnej reakcji. Dostrzegłem wychyloną zza krawędzi wąwozu Agnieszkę. Osunąłem się na trawę po północnej stronie pnia, pogroziłem jej pięścią. Uśmiechnęła się leciutko i znikła.

– Nie załatwisz tego w ten sposób. – Nie widzieliśmy się i to ułatwiało mi zadanie. – Będą pytać do skutku.

– Zostaw mnie. – Zgaszony głos kogoś, kto nie ma sił walczyć.

– Chcę ci pomóc.

– Pewnie.

– Nie zachowuj się jak dziecko. Mamy prawo wiedzieć. Jeśli Sabah nas znajdzie i zacznie się walka… Przecież w to wierzysz, prawda?

– Boję się tego. – Ledwie ją słyszałem.

– Rozumiem: „Może się jednak nie zjawi, więc nie muszę mówić”.

– Daj mi spokój.

Dałem. Na całą minutę.

– Mówiłaś coś o narkotykach. Co to miało znaczyć?

– Nic. Odejdź. Proszę.

– Co, popalałyście sobie w ramach wieczorku zapoznawczego?

– Proszę…

Czułem, że za chwilę zrobi coś strasznego. Ucieknie. Wydrapie mi oczy. Rozpłacze się. Tak czy inaczej zniszczy coś, co między nami było… mogło być? W co wierzyłem, że będzie?

Gubiłem się w tym wszystkim. Pozostało zdać się na instynkt, i to właśnie on, nie bawiąc się w budowanie uzasadnień, kazał mi odejść.


*

– …już taką dziurę, że można będzie niedługo tańce urządzać, a Giełza dalej kopie. – Olszan mówił zarazem niedbale i cicho, co rzadko chodzi w parze. – Ale w końcu stąd wyjedziemy. Dlatego uważam, że powinien dać go pan na suzuki. To ostatni wóz, do którego strzelą.

Filipiak trzasnął trzymanym w dłoni butem o kamień, na którym siedział, zaczął wysypywać piasek.

– Ciekawe, skąd pan wie – mruknął. Zwolniłem, zaciekawiony.

– Nie marnuje się rakiet na byle co. Mało ich mają.

– Ostatnio strzelali do ciężarówki – włączyłem się do rozmowy.

– No i skasowali jedną z drużyn. – Olszan nie był chyba zadowolony z rozszerzenia kręgu dyskutantów, ale ostatecznie podrzuciłem argument stronie przeciwnej. – Może zresztą liczyli, że pozbawią nas wody albo amunicji… No i to jednak ciężarówka, a nie jakiś cywilny pędrak. A za pierwszym razem polowali na czołg.

– BWP ma pancerz – zauważył Filipiak. – W samochodzie byle odłamek może zniszczyć nadajnik.

– Ale właśnie w bewupy będą strzelać.

– Prawdopodobnie – zgodził się. – Dlatego nie namawiam, by się pan przesiadł. Giełza jakoś sobie poradzi.

– No, nie wiem… Tak między nami, to on jest dość cienki.

– Jadąc i tak nie będziemy używać krótkofalówki.

Olszan uniósł ręce w żartobliwym geście kapitulacji i odszedł w stronę okopu, do którego pół godziny wcześniej przeniesiono nadajnik. Spod siatki maskującej gramolił się akurat Morawski. Jak na pilota przystało, błyskawicznie wypatrzył manierkę w mej dłoni.

– I tak się nudzisz – błysnął zębami, podchodząc i wyjmując mi ją z ręki. – Przyniesiesz sobie nową.

Górna część jego kombinezonu zwisała za pośladkami, podtrzymywana pasem z kaburą, a zastępujący ją podkoszulek wyglądał jak mokra szmata, którą wycierano bardzo brudną podłogę. Inaczej mówiąc: major prezentował się dokładnie tak jak wszyscy, którzy wzięli się za łopaty.

– Coś nowego? – wskazałem okop. Z ustawionym na zewnątrz wąwozu masztem łączył go długi kabel anteny kierunkowej.

– Nic. – Morawski opróżnił połowę manierki i zrobił sobie krótką przerwę. – Czekamy.

– Na mirage?

– Albo ruski śmigłowiec. – Minę miał raczej ponurą.

– Też myślisz, że to rosyjska maszyna?

– Jeśli wierzyć Wielogórskiej… Szturmowiec, płaskie oszklenie, rakiety o zasięgu sześciu, siedmiu kilometrów… To cholernie ogranicza pole manewru. Apache, supercobra, rooivalk, mangusta, tiger, no i rosyjski Mi-28. RPA i Europa odpadają, za mała produkcja, praktycznie tylko na własny użytek. Europejskie maszyny nie strzelają zresztą na razie tak daleko. Amerykanów możemy z góry skreślić. Zostaje mil.

Miał rację. Nie wystarczy mieć pieniądze – duże, nawiasem mówiąc – by stać się szczęśliwym posiadaczem takiego, dajmy na to, apache’a. Trzeba jeszcze uchodzić za stuprocentowo lojalnego i liczącego się sojusznika Stanów Zjednoczonych. Egipt, Izrael, Arabia Saudyjska – na tym według mojej wiedzy kończyła się lista nienależących do NATO użytkowników ekskluzywnej maszyny.

– To chyba lepiej? – rzuciłem niepewnie.

– Że mil? Nie wiem. – Łyknął z manierki. – Elektronikę może mieć słabszą, ale też niekoniecznie. A sama maszyna… Ponoć kaliber poniżej 25 mm nie robi na niej wrażenia. Wielkie, ciężkie, dobrze opancerzone bydlę. W lokalnej wojnie, gdzie śmiga więcej kul niż rakiet, chyba wolałbym latać takim niż zachodnim.

– Gdybyś to ty teraz na nas polował… Co byś zrobił?

– Wyniósłbym się w diabły – uśmiechnął się krzywo. – Tyle że ja nie jestem bojownik islamu; mam ambicję żyć, nie ginąć w dżihadzie.

– Skąd wiesz, że to muzułmanie?

– Nie wiem. Ale Mi-28 ma jeszcze i tę dobrą stronę, że wywodzi się z Mi-24. A dwudziestkączwórką latały i latają setki pilotów w co najmniej kilkunastu krajach świata. W tym wielu Arabów. Nawet gdybyś kupił na czarno zachodnią maszynę, pozostałby ci problem pilota i strzelca. No i mechaników. Tu masz je z głowy: za psie pieniądze albo i za „Allach zapłać” możesz mieć dobrze przeszkolony, lojalny personel. W przypadku muzułmanów gotów polec dla świętej sprawy.

– Ci nasi chyba się do tego nie palą. Mogli ostrzej przyciskać; przy odrobinie szczęścia samym działkiem wypruliby z nas flaki.

– Z czołgu nie – przypomniał. – A propos flaków: to prawda z tą twoją dziewczyną?

Uniosłem twarz. BRDM wciąż tkwił na górze, trudno powiedzieć dlaczego, bo radar był przenośny i równie dobrze można było go ustawić na trójnogu. Na razie jednak dźwigał go samochód pancerny z zamkniętym wewnątrz Grochulskim, który obiecał mi mieć na oku pewną czarnoskórą i nękaną czarnymi myślami pannę.

– Moją? – zdziwiłem się, trochę przesadnie i za późno.

– Nie, moją… – Uśmiechnął się kpiąco. – A tak w ogóle, to uważaj: narazisz się takiej, i ciach: nie ma cię. Przynajmniej jako faceta.

– Bardzo śmieszne.

– Fakt – przyznał. – Niewesoło to wygląda. Padła nawet sugestia, by założyć jej kajdanki i postawić obok wartownika.

– Co za palant wyskoczył z…? Lesik!

Nie odpowiedział. Czyli trafiłem.

– Mam trochę piwa – mruknął. – Napijesz się?

– Może później. Muszę zmienić Jolę.

Obaj wiedzieliśmy, że to wykręt.

Ruszyłem w stronę sanitarki. Dzieliła się dużą siatką maskującą z płytkim okopem, który zniszczył resztki szans na przyjaźń między mną a zagonionym do łopaty Andrusiakiem. Przy jednym z cherlawych drzewek, podtrzymujących odciąg, ubrany w marynarską koszulkę Wołynow rozmawiał z wbitym w kevlar, wciąż regulaminowym Filipiakiem.

– …zmienić szyki. – Major mówił łagodnym tonem. – Jest przekonana, że najpóźniej jutro będzie tu co najmniej setka partyzantów.

– Na wielbłądach – uzupełnił Filipiak. – Wiem, słyszałem.

– Nieważne, na czym przyjadą. Afgańczycy chodzili pieszo, a i tak dali nam nieźle w dupę.

– Co powinniśmy zrobić? – Wtrącanie się do cudzych rozmów zaczynało mi wchodzić w krew. – Majorze? Zna się pan trochę na tym, prawda?

– Nie powinien pan czasem zajrzeć do rannych? – zainteresował się lodowato uprzejmy Filipiak.

– Po co? Skoro wszyscy mamy zginąć przed świtem…

– O co panu chodzi, doktorze?

– O nic. Po prostu jej wierzę. I zastanawiam się, co zrobimy, jak tam – uniosłem głowę – pojawią się faceci z karabinami.

– Tam stoi samochód pancerny. – Głos porucznika wciąż był zimny, ale brakowało mu twardości lodu. – Gdyby ktoś nas atakował, to mam trzydziestu ludzi, których można posłać na górę.

Może nawet by mnie przekonał, gdyby udało mu się przekonać samego siebie. Wołynow uniemożliwiał mu to chyba samą swoją obecnością. Przez jakiś czas milczeliśmy. Autorytetowi Filipiaka coś się należało.

– Majorze? – rzuciłem Wołynowowi znaczące spojrzenie.

– Tu są gęste zarośla… gdzieniegdzie. – Ostrożnie ważył słowa. – No i północny brzeg leży niżej. Gdyby zaczęli strzelać z obu stron, to nasi ludzie na południowym stoku nie mieliby osłony z tyłu.

– Okop to to nie jest – przyznał Filipiak.

– Kiedyś osłanialiśmy grupę ciężarówek w dolinie. Kompania piechoty na bojowych wozach piechoty i mój pluton. Dowieźli nas śmigłowcami jako wsparcie, no i dowódca piechoty uznał, że powinniśmy się okopać obok jego maszyn. Okopaliśmy się, on rządził. Przyszło paru Afgańczyków z automatami i spalili nam trzy ciężarówki. Kapitan zmądrzał i mówi: „Poślij chłopców na najbliższe wzgórza, to żaden łachudra z automatem nam nie podskoczy”. Obsadziliśmy najbliższe. Tamci przytargali szpagina i zanim ich bewupy wymacały, rozwalili następne cztery ciężarówki. Wróciłem do kapitana i mówię: „Dorzuć pluton, a zajmiemy wszystkie wzniesienia, z których widać dolinę”, a on, że nie, bo nie wolno rozpraszać sił. No i następna grupka, tym razem z wyrzutnią pepeka, puściła mu z dymem jednego BWP.

– Dał panu pluton – dokończyłem – ale kiedy obsadziliście dalsze wzgórza, Afgańczycy przyciągnęli moździerz. Wtedy wy trzeci pluton i do przodu, a oni haubicę…

Roześmiali się obaj. I o to chodziło.

– No dobrze, doktorze, niech pan wyciąga maść na bąble. Właśnie załatwiliście chłopakom długie i ciężkie wykopki.


*

Wytrzymałem do zmroku. Głównie dzięki Grochulskiemu, który trzykrotnie schodził po wodę i mijając honkera, leciutko kiwał głową. Nie miałem odwagi pytać, a on – z własnej inicjatywy zdawać mi raportu. Sanitarka stała pośrodku długiego na ćwierć kilometra obozowiska i bez przerwy ktoś się tu kręcił. Poza tym była tu Jola, siedząca na fotelu z wypchanych piachem worków i zalewająca mnie potokiem słów.

Nie wiedziałem, czy to reakcja na ustępujący stres, czy wręcz odwrotnie. Przed zagonieniem chłopaków do kopania dołów strzeleckich Filipiak zrobił zbiórkę i przekazał dwie wiadomości. Zła była o jeźdźcach Sabaha. Dobrą przekazali piloci francuscy. Lecąc w naszym kierunku, zauważyli na radarach duży śmigłowiec, który z maksymalną szybkością przekraczał granicę, umykając w głąb Somalii.

Zamieniliśmy jedną nowoczesną, morderczą maszynę na trudną do ustalenia liczbę staroświeckich koczowników, którzy też mieli ochotę mordować. Nikt nie był pewien, czy powinien się cieszyć. Ja też nie, ale powoli dojrzewało we mnie przekonanie, że pierwszą rzeczą, którą Somalijczycy wezmą na cel, będzie biała plama pewnej znanej mi koszuli.

– …w autentycznej skórze zebry, wyobraża pan sobie? – ciągnęła swą opowieść Jola. – Istny cyrk, wszyscy się do ścian odwracali, żeby się idiotce w twarz nie roześmiać. A Zaręba to się po prostu jak burak zrobił. No to już wtedy wiedziałam, że ją odeśle. A ta podchodzi do generała i takim kocim głosem: „Białe tango, białe tango, szefuniu…” Jak Boga kocham, tak powiedziała: „Szefuniu”. I w dodatku leciał jakiś szybki kawałek, Zaręba by w życiu nie skakał jak pajac na oczach połowy oficerów kontyngentu… Mówi, że nie, a ona, wyobraża pan sobie?, wiesza mu się na szyi i mało w ucho nie gryzie. Musiała być w trupa zalana. Na szczęście się akurat obok porucznik Koziej kręcił… Zna pan Kozieja? Straszny zgrywus; kiedyś, jak przychodził do jednej pielęgniarki, to cały szpital sikał. No i ona wisi generałowi na szyi, de Sousa to na żyrandol się gapi, to w okno, że niby nie zauważył, a tu podchodzi Koziej i mówi: „Ty zebra, ja koza, my tańczyć mnóstwo bardzo”. Potem chodziły słuchy, że Stary miał go za to awansować, ale ktoś mu szepnął, że po tym balu wylądowała u porucznika w łóżku, więc nic z tego… Swoją drogą to możliwe, bo wie pan co? Ona w ogóle majtek nie nosiła, i to nigdy, nie tylko jak szła do pracy, kawę Zarębie parzyć. Puszczała się podobno ze wszystkim, co chodzi. Nawet jakiś Murzyn… tak słyszałam. Aż trudno uwierzyć, że tyle czasu ją trzymał w sekretariacie. Zwykłe kurwiątko.

W wąwozie nastała już noc. Żołnierze rozpalali ogniska. Kucharz szykował późną kolację; aromat parzonej herbaty rozlewał się szeroko i odczuwałem go niemal równie wyraźnie, jak woń swego potu. Najmocniej pachniała oczywiście Jola, spryskana perfumami od stóp do głów. Zastanawiałem się, czy torba Gabrieli dorównuje pod tym względem zawartości jej skromnego skądinąd bagażu. Co zabiera z domu dziewczyna, która właśnie pochlastała szablą niedoszłą teściową? Chyba jednak nie kosmetyki. Bieliznę? Tam, w Addis Abebie, nie nosiła nic pod spodem. Całkiem jak sekretarka Zaręby. Co jeszcze je łączyło? Na pewno nie lądowanie w łóżku Kozieja. A w łóżku Murzyna? Obie okryły hańbą dumnych wodzów. Jedną kosztowało to posadę. Druga…

– Zaraz wracam – podniosłem się, zaskakując i Jolę, i siebie.

Na górze wcale nie było widniej, choć nad zachodnim horyzontem jarzyło się pasemko purpurowego blasku. Omal nie złamałem nogi, w ostatniej chwili przeskakując nad dobrze zamaskowanym okopem. Z boku ktoś pobrzękiwał saperką w półmroku. Nie widziałem go. Za to koszulę Gabrieli zauważyłem prawie od razu, choć była brudna i było jej mniej.

– Co ty robisz? – Było to jedno z moich najgłupszych pytań: trzeba było być ślepym, głuchym i całkiem niewrażliwym na kilogramy wirującego wokół kurzu, by nie zauważyć, że kopie. Dół miał ze trzy metry długości i wgryzał się w ziemię na głębokość od połowy do półtora metra.

– Robaków… szukam… na przynętę. – Nie podniosła głowy, przedzielając słowa machnięciami solidnie obciążonej łopaty. Pogłębiała płytszy koniec rowu, dzięki czemu dobrze widziałem pokryte błotem plecy. Podwinęła koszulę aż pod piersi, ale najwyraźniej niewiele to pomogło: pot lał się z niej całymi szklankami.

– Ktoś ci kazał…? – Ugryzłem się w język. Za późno: liczył się ton, nie słowa. Warczałem, zamiast mówić. Zastygła z wbitą w piach saperką, a potem powoli obróciła w moją stronę twarz, którą widziałem głównie dzięki temu, że lśniła od wilgoci. Pomyślałem, że jest naprawdę czarna, przede wszystkim jednak mdliło mnie od pewności, że identyczne myśli chodzą po głowie i jej. Bo jest mądra, a ja głupi.

– Nikt mi niczego nie kazał. – Chyba powiedziała to przez zęby. Moje sumienie wiedziało, co robi, skręcając się z poczucia winy. – Odejdź, przeszkadzasz mi. – Zabrzmiało zbyt impulsywnie, więc dodała równie impulsywnie: – Zasłaniasz światło.

– Nie bądź taki Diogenes – burknąłem.

Roześmiała się. Nieoczekiwanie, bez odrobiny starań z mojej strony. To wcale nie miał być żart, po prostu następne skojarzenie, jak to z czarnymi, posyłanymi do kopania rowów.

– Nie bądź taki Aleksander.

Ona żartowała z premedytacją. Też skutecznie. Śmiałem się przez chwilę razem z nią; nie dlatego, że dałem taką plamę i umykałem przed karą, ale dlatego, że po prostu mnie rozbawiła.

– Kolacja – powiedziałem, kiedy żywiołowy chichot przeszedł w szeroki uśmiech. Byłem na fali i pewnie dlatego dokonałem wyczynu, który chwilę wcześniej przekraczałby moje możliwości.

Sięgnąłem po jej rękę jak po coś swojego i prawie nie udawałem, że pomagam jej w ten sposób wydostać się z okopu.

– Dzięki – wymruczała.

Przeszliśmy całe cztery kroki, nim pozwoliłem jej dłoni wysunąć się z mojej. Od biedy dało się to wyjaśnić roztargnieniem.

– Pomyślałam, że skoro nie mam nic do roboty, to mogę im pomóc.

– Nic do roboty? A kto mi pomoże przy rannych?

– Masz już jedną.

Czekałem na słowo: „Pielęgniarka”. Nie padło.

– Od nadmiaru głowa nie boli. A łopata to nie narzędzie dla kobiet.

– To Afryka, ignorancie. Tu kobiety kopią, sieją i zbierają plony. Rola mężczyzn polega na doglądaniu interesu i płodzeniu dzieci.

Wyprzedziłem ją o dwa kroki, zeskoczyłem za krawędź wąwozu, wyciągnąłem ręce w górę w niemej propozycji. Zawahała się.

– No chodź. Jak mi pół personelu spadnie i połamie nogi, będę zhańbiony jako facet nie potrafiący upilnować interesu. A wtedy będę musiał ratować twarz tłukąc cię bambusowym kijem.

Jej zęby błysnęły różowym blaskiem płonących pod nami ognisk.

– Ależ ze mnie egoistka – wyznała ze skruchą. Omijając ręce, wsparła dłonie o moje barki i zeskoczyła. Chwyciłem ją za biodra, ale za późno: poczynając od okolic odsłoniętego pępka, a na podbródku kończąc, ciało Gabrieli przesunęło mi się po czole, nosie i ustach. Nie wiem, jakim cudem nie runęliśmy w dół stoku.

Odskoczyliśmy od siebie i do wąwozu zeszliśmy w metrowym odstępie. Wymruczała coś o herbacie i oddaliła się w stronę kuchni.


*

– Jaki lokal, taka kuchnia – stwierdził Olszan po paru minutach ciszy wypełnionej szczękiem łyżek. Siedział obok nóg Wielogórskiej z tacką na kolanach, i choć opierał się bardziej o fotel z worków niż jej udo, było coś niesamowicie intymnego w tej scenie. Raz po raz wychwytywałem chłodne spojrzenia kapelana, a i Jola nie zerkała w ich stronę z całkowitą neutralnością. Każdą kobietę musiał boleć widok takiego przystojniaka u stóp innej. Fakt, iż stół był maleńki, a siedziska tylko cztery, tylko częściowo rozgrzeszał winowajcę.

– Ciesz się, że masz choć tyle – westchnęła Agnieszka. – Wiem, że to nieodpowiedni moment, ale… czy to był pogrzeb, proszę księdza?

Nie miała racji: moment był odpowiedni. Najlepszy dowód, że nikt się nie zakrztusił. Inna sprawa, że bardziej za sprawą Ciołkosza, który przydzielił każdemu VIP-owi miejsce przy jednym z dwóch stolików. Porcje prawdziwych żołnierzy trafiły na ten rozstawiony obok punktu dowodzenia, natomiast cywilbanda, kobiety i osobnicy podszywających się pod wojsko mieli jeść przed sanitarką. Zostaliśmy wrzuceni z Lesikiem do jednego worka i schłodziliśmy w nim atmosferę na tyle skutecznie, że byle wzmianka o pogrzebie nie robiła już na nikim wrażenia.

– Ależ skąd! – oburzył się kapelan. – Filipiak nie dał mi ani jednego żołnierza. Nawet do kopania grobów i sporządzania krzyży, nie mówiąc o ceremonii.

– Ma na głowie żyjących – zauważył Olszan.

– Oczywiście – zgodził się Lesik. – Ale zmarłym należy się odrobina szacunku, a on… Niech sobie pani wyobrazi: powiedział, że daje czołg na dziesięć minut, bo ma ważniejsze sprawy na głowie. Dziesięć minut! Po siedemdziesiąt pięć sekund na każde ludzkie istnienie. Nie, pogrzeb jeszcze się nie odbył, skoro o to pani pyta.

– Przecież ich zasypali – Jola posłała mu zdziwione spojrzenie.

– Tylko na noc. Nie zostawię tak tego.

– Na pewno zgodzi się przydzielić ludzi – rzuciła Wielogórska tonem pocieszenia. – Do tej pory nie było czasu, wszyscy pracowali. Teraz zjedzą, odpoczną trochę i urządzi się porządny…

– Nie mogą tu zostać – przerwał jej. – Przemyślałem to. Póki w grę wchodził śmigłowiec, to co innego. Ale teraz, okazuje się, może tu wpaść banda fanatycznych dzikusów, nienawidzących wszystkiego, co zachodnie. Pamięta pani, co robili z ciałami amerykańskich żołnierzy w Mogadiszu? A Irak? Te radosne tańce nad kałużami krwi? Nie możemy dopuścić, by teraz bezczeszczono ciała naszych. Będę się stanowczo domagał ewakuowania ich stąd.

Znów było cicho przez jakiś czas.

– Chyba się najadłem – poinformował wszystkich Olszan. – Ciekawe, od kogo wojsko kupuje to coś.

– Fakt. – Agnieszka, świadoma swej winy, ochoczo skorzystała z okazji, by zmienić temat. – Nawet ja lepiej gotuję.

– Porównywanie się z producentem tego tutaj nie ma sensu, ale trochę mnie zaniepokoiłaś. Myślałem, że jesteś bardziej kobieca.

– Świnia.

– Strażniczka domowego ogniska nie może truć męża, dzieci…

– Wyhamuj, pilocie pieszy. Jakie ognisko? Jestem taka zabiegana, że jaja jem tylko na miękko.

– Ktoś się w tobie zakocha, i co? – Ukucnął, by nalać sobie herbaty. – Zagłodzisz biedaka? Zabijesz miłość spalonym schabem? Do serca mężczyzny trafia się przez żołądek. U was też, pani Gabrysiu?

Nie zauważyłem, kiedy nadeszła. Może dlatego, że zmieniła koszulę na czarny podkoszulek, a dżinsy na szorty, które też były wprawdzie błękitne, lecz których było zdecydowanie mniej. Podkoszulek nie miał rękawów, ale też nie odsłaniał ramion; nie zmuszał dziewczyny odciętej od własnej łazienki do takiej uwagi jak klasyczny podkoszulek z wąskimi ramiączkami. Gdyby świeciło słońce, uznałbym strój za kompromis między skrępowaniem własną cielesnością a potrzebą chłodu. Zaczynała się jednak noc, zimna jak wszędzie, gdzie brakuje chmur i wody, więc nie byłem pewien, jak interpretować jej wybór.

– Pomijając kolor – mruknęła – wszyscy faceci są jednakowi.

Może nie było czego interpretować? Może nie pamiętała już, o czym mówiliśmy, maszerując za sanitarką? Wzięła pierwszy z wierzchu czysty zestaw – oto najprostsze wyjaśnienie.

Zaterkotał generator i nagle w wąwozie zrobiło się względnie widno. Coraz więcej półnagich żołnierzy z łopatkami w dłoniach schodziło na dół; przed kuchnią utworzyła się nawet mała kolejka.

– Naprawdę? – Jola nie uniosła wzroku znad swej porcji. – Czyli to kolor się pani nie podobał w narzeczonym?

– Siostro – mruknął z wyrzutem Lesik.

– Siadaj – wstałem od stołu. – Przyniosę ci kolację.

– Nie jestem głodna.

– Proszę z nami usiąść – poparła mnie Agnieszka. – Nic pani nie jadła od wczoraj.

– Nie jestem… – Usiadła.

Kiedy wróciłem z kuchni, miejsce Joli było puste.

– Podobno pracujemy w jednej firmie? – przerwał milczenie Olszan.

– Dla ministra rolnictwa? – uśmiechnęła się. – Owszem. Nie jestem tylko pewna, czy dla tego samego. Panu pewnie płaci rząd Degawiego?

Oczy Wielogórskiej zalśniły.

– Chce pani powiedzieć…?

– Mnie zatrudnili, jak rządził Mojle.

– To znaczy, że załatwiając pani lot, Zaręba wsparł rebelię? Boże, ale numer. Mogę o tym napisać? Proooszę…

– To Degawi jest rebeliantem. A generał o niczym nie wiedział. – Czułem, że nie wkłada całego serca w jego obronę. – Był tak zaskoczony, kiedy Murzynka przemówiła po polsku, że…

– Murzynka to chyba za mocno powiedziane – uśmiechnął się Olszan. – Jak to tam było z pani starymi, pani Gabrysiu?

Każdy inny ryzykowałby cios ledwie napoczętą porcją. Albo łzy. Ale nie ten ładny, niesforny chłopiec, jakby wyjęty z amerykańskiego filmu. Była kobietą i nie obraziła się. Więcej: podarowała mu uśmiech.

– Jedna babka była Dankilką, druga pół Polką, pół Ukrainką ze Lwowa. Dziadek Amhar z matki Erytrejki, drugi Polak z Łodzi, ale z nazwiska trochę jakby… no, Bauman się nazywał. Tak że generalnie ma pan rację. Strasznie jestem skundlona.

– Prawdziwa mozaika religii – zauważył Lesik. – Ale pani, jak rozumiem, jest katoliczką?

– Nie wiem – zamyśliła się nad uniesioną łyżką. – Chodziłam na religię, ochrzcili mnie, więc pewnie… Nie, nie wiem.

– Nie wie pani? – Był niemile zaskoczony.

– A konkretnie – pospieszyłem jej z pomocą – co tu robisz? To znaczy: jak zarabiasz na życie?

– Jestem ekspertem Ministerstwa Rolnictwa do spraw wdrażania nowych upraw. – Uśmiechnęła się z zakłopotaniem. – Dumnie brzmi, ale w Polsce po prostu skończyłam akademię rolniczą.

– Nie dość, że ładna – pokiwał głową Olszan – to jeszcze mądra. Niech pani tylko nie mówi, że umie gotować, bo mi serce pęknie.

– Biedaczek. – Uśmiech Agnieszki wypadł chłodno.

– Żebyś wiedziała. Dwie szałowe dziewczyny naraz. Oczywiście nadal cię lubię, ale rozumiesz: co micha, to micha.

– Poddaję się – powiedziała szybko Gabriela. – Też marnie gotuję. Zresztą nic by z tego nie wyszło: pracujemy dla konkurencji.

– A, faktycznie. – Odwrócił głowę i nie spiesząc się, pocałował Agnieszkę w gołe, umiarkowanie czyste kolano. – Wygrałaś, Wielogórska.

Zesztywniała. Przede wszystkim jednak wypiękniała. Oczywiście była też zakłopotana. Wszyscy byliśmy, pomijając głównego winowajcę. Zziajany żołnierz podbiegł do stolika w najbardziej stosownej chwili.

– Panie kapitanie, szybko… Chyba udar słoneczny.


*

Szeregowy Maciaszek świecił nagim torsem, ale na głowie miał czapkę. Niczego to być może nie dowodziło, podobnie jak nieistotna mogła być stojąca obok puszka żywieckiego piwa.

Badałem nieprzytomnego chłopaka, słuchając jednym uchem jego kolegów. Jeśli im wierzyć, Maciaszek nigdy nie chorował, nie skarżył się na bóle głowy, nie odwiedzał lekarzy, nie ćpał, a nawet nie pił – może trochę przesadzili, ale w każdym razie uwierzyłem im, że coś podobnego jemu akurat przydarzyć się nie powinno.

– Tak po prostu usiadł i zasnął? – upewniłem się.

– Jedliśmy, nagle odstawił talerz, ziewnął i patrzę… leży.

– Porażenie słoneczne? – Trzeba przyznać Filipiakowi, że wstrzymywał się z pytaniami aż do końca oględzin. – Odwodnił się?

– Przenieście go – skinąłem na otaczających nas żołnierzy. – Pani Jolu, proszę przygotować posłanie obok sanitarki. I zestaw do płukania żołądka. Zaraz przyjdę.

Nie wstając, sięgnąłem po puszkę. Zostało w niej jeszcze z pięćdziesiąt gram czegoś, co pachniało ciepłym piwem i wylane w postaci kilku kropel na język także ciepłym piwem smakowało.

– Chyba nie nalał tam wódki? – W oczach Filipiaka zatlił się gniew.

– Przejdźmy się.

Powoli ruszyliśmy na wschód. W pobliżu cysterny nie było ani umocnień, ani tym bardziej legowisk, mogliśmy rozmawiać swobodnie.

– Nie daję głowy – zastrzegłem – ale to wygląda na zatrucie.

– Zatrucie? To znaczy… coś zjadł?

– Nie mówię o nieświeżej kaszance. Bez analiz niczego konkretnego nie powiem, ale ogólnie biorąc, ten chłopak chyba ciągle jest w znakomitej formie. Tyle że śpi.

– Zaraz… chce pan powiedzieć…?

– Dokładnie. Coś takiego jak u Gabrieli. Narkotyk. Środek nasenny. Znowu nie daję głowy – uniosłem puszkę – ale to pewnie to. Skąd się wzięła? To pierwsza, jaką widzę.

Nie chciał mi wierzyć. To się rzucało w oczy.

– Na jakiej podstawie…? Nie, to śmieszne. Sugeruje pan…

– Gdyby to była nastolatka, którą rzucił chłopak, nie zastanawiałbym się ani przez sekundę. Klasyczny przypadek nadużycia środków nasennych. Ale on chyba nie popełniał samobójstwa, prawda?

– Maciaszek? Wykluczone. To nie ten typ. Zresztą… kto by łykał proszki, a potem siadał i wcinał kolację?

– W dodatku tak podłą – dokończyłem, myślami błądząc już gdzie indziej. – Mają tam latarkę? – Wskazałem bewupa drugiej drużyny, wyznaczającego wschodni kraniec biwaku. – Chcę coś sprawdzić.

W wozie dyżurował kierowca i celowniczy, minimalna załoga zdolna poprowadzić pojazd do walki. Pożyczyłem latarkę, odeszliśmy na bok, usiadłem i zacząłem oglądać puszkę.

– No, proszę. O, tu. Jak pan sądzi, co to takiego? Przez chwilę na przemian oglądał i obmacywał wskazaną wypukłość.

– Może w fabryce… – Urwał i westchnął. – Ma pan rację. Była dziurka i ktoś ją zakleił. Ale to bez sensu. Po co?

Bardziej zwalił się na ziemię niż usiadł obok mnie.

– Ktoś mógł przygotować sobie taką zabawkę dla kawału i odłożyć do tornistra na stosowną chwilę. Nawet sam Maciaszek. Jeśli miał więcej puszek, mógł się pomylić. Albo podwędził komuś to piwo. W wojsku wszystko miewa nogi i lubi wędrować.

– Wygłupiają się czasami – mruknął. – Ale nie do tego stopnia.

– Pana ludzie miewają piwo?

– Na patrolu? To głównie proste chłopaki, po zawodówce albo i bez. Przed wojskiem mało który pracował, a jeśli już, to za grosze. Tu biorą dwa razy tyle, co ich majster. Zależy im na służbie w kontyngencie.

– Czy tam u was, w Ferfer, mogli mieć dostęp do igły i strzykawki?

– Raczej nie. Punkt medyczny prowadzą Finowie. Rozumie pan: bariera językowa, no i oni są raczej… No, naród dilerów to to nie jest.

Milczeliśmy jakiś czas. Wieżyczka bewupa drgnęła, celowniczy pokazywał dowódcy, że czuwa. Albo po prostu czuwał.

– To się nie trzyma kupy – mruknął Filipiak. – Jak na kawał mało śmieszne i ryzykowne, a jak nie kawał, to co?

Nagle doznałem olśnienia. O ile wolno nazwać tak coś, od czego świat mrocznieje do granic piekielnej ciemności.

– Poruczniku, niech pan szybko powie: wszyscy już jedli?

Zesztywniał. Od razu zrozumiał.

– Lepiej, żeby się pan mylił. – Zerwał się niewiele wolniej od kogoś, kto usiadł na grzechotniku. – Bo jak nie, to tylko posterunki…

Nie pobiegł wprawdzie, ale czułem, że zdrowie kucharza wisi na cienkiej nitce: gdyby spróbował lać komuś w menażkę, Filipiak prawdopodobnie posunąłby się do przestrzelenia mu chochli, a był zbyt roztrzęsiony, by porządnie celować.

Na szczęście dyscyplina funkcjonowała jak należy.

– Ośmiu – Filipiak wskazał czekające na podgrzanie tacki z drugim daniem. – Załogi wozów. Nie przychodzili po jedzenie. Słuchaj, Puzewicz – zwrócił się do trochę wystraszonego kucharza. – Niech cię ręka boska broni, żebyś miał któremuś dać choć skórkę od chleba. Zamknij interes i raz-dwa ściągnij mi tu kierowców z wozów dyżurnych.

Kucharz pomknął jak strzała.

– To mało prawdopodobne – pocieszyłem Filipiaka. – Nie bawiłby się z puszką, gdyby planował przerobienie całego plutonu na śpiących rycerzy za pomocą kotła i gulaszu.

– Zawsze może improwizować – mruknął. – Co tu się, kurwa, dzieje?

Nie umiałem odpowiedzieć. I chyba nie chciałem.

– Pogadam z tym kolegą Maciaszka. Może coś zauważył.

Kolega nazywał się Grabowski i był celowniczym granatnika RPG-7, do którego Maciaszek nosił amunicję. Obaj należeli do drużyny Bielskiego, tej szczęśliwej, która nie poniosła dotąd strat. Maciaszek był pierwszym z ośmiu podwładnych plutonowego, który ucierpiał w trakcie tej najczarniejszej w dziejach UNIFE ekspedycji.

Jeśli wierzyć Grabowskiemu, ta łaska boska dawała się łatwo wyjaśnić. Ani on, ani koledzy nie robili kawałów, nie przyprawiali piwa, nie przemycali go, nie kradli, nie znali fińskich sanitariuszy i generalnie znakomicie nadawali się na bohaterów szkolnych czytanek.

– Dobra. – Pozwoliłem mu się wygadać. – Teraz powiedz, skąd twój kumpel miał to piwo, i masz tydzień urlopu w Abebie.

Zerknął niepewnie na porucznika, a potem, z wahaniem, na mnie.

– Żadnych kar – obiecałem. – Dla nikogo.

– No… nie wiedziałem, że to ważne… Tylko, jak można, to żeby pan porucznik nikomu… Głupio tak jakoś. Naprawdę żaden z chłopaków kropli piwa nie zabrał i dlatego Maciaszek się skusił. Ta puszka wyleciała z kieszeni Pawlikiewiczowi.

– Komu?

– To ten kapral – Filipiak przeciągnął palcem po gardle. Odprawił żołnierza gniewnym gestem i rzucił mi ponure spojrzenie. – Pogadam z załogami wozów, chociaż to chyba faktycznie dmuchanie na zimne. Ale potem musimy porozmawiać. Poważnie.


*

Płukanie żołądka nie przywróciło Maciaszkowi przytomności, ale też jego stan nie uległ pogorszeniu. Mianowałem go na pacjenta numer dwa, ułożyłem pod siatkowym baldachimem i wymusiłem na Joli obietnicę regularnych kontroli.

– Zresztą wszystkich musimy mieć cały czas na oku – zakończyłem.

– Mam siedzieć całą noc? – Nie próbowała kryć niechęci. – Ledwie trzymam się na nogach. Z dyżuru mnie ściągnęli, to już druga doba.

– Będziemy się zmieniać. Pani, ja i Gabriela.

– Chce pan powierzyć rannych tej Murzynce?

– Muszę. Ja też ledwie żyję. – Nie przekonałem jej, ale wolała chyba podzielić wysiłek na troje, niż płacić własnym snem za przyjemność wbicia paru szpilek w skórę barwy czekolady.

– Jeszcze jedno – przypomniała sobie. – Mógłby pan załatwić większy przydział wody? Cała się lepię – dodała z dość dwuznacznym uśmiechem. Mogłem go obejrzeć ze szczegółami: nasz schron dorobił się żarówki.

Siatka, okop obłożony workami, samochód, skarpa – wbrew pozorom byliśmy nieźle odizolowani od otaczającego nas obozowiska. Już teraz. A przecież długa afrykańska noc dopiero się zaczynała. Wiedziałem, że oboje myślimy o tym samym. Postarała się.

– No… zobaczę. – Zacząłem się pocić dwa razy szybciej. Nie byłem pewien, czy naprawdę chcę stąd uciec. Jej twarz, piersi, biodra, nogi – wszystko było jeśli nie idealne w proporcjach, to przynajmniej do ideału zbliżone. Hormony robiły swoje.

– Pan powie, że to dla rannych.

Była ładna, klęczała obok i w dodatku udzielała nacechowanych życiową mądrością rad. Hormony miotały się po całym ciele, ze szczególnym uwzględnieniem środkowych partii. Coś się jednak zmieniło.

– Zobaczę – powtórzyłem i na czworakach, najkrótszą drogą, wydostałem się spod siatki.

Jeszcze w Kasali darowałbym sobie poszukiwania Ciołkosza i bez pytania wziął któryś z porozwieszanych po samochodach kanistrów. Teraz, choćbym chciał, nie mogłem: nie wiedzieć kiedy, wszystkie znikły. Znalazłem je w niszy, wygrzebanej w północnym stoku, chyba za pomocą czołgowego lemiesza. Stos blaszanek okryto plandeką i zamaskowano paroma krzakami.

– Jak stoimy z wodą? – Idąc tu, myślałem, że dobrze, ale zaniepokoił mnie siedzący obok magazynu starszy szeregowy nazwiskiem Bubula, kierowca wozu kwatermistrzowskiego i prawa ręka szefa. Zdążyłem zaobserwować, że nie był typem rwącym się do pracy i jeśli marnował tu czas wolny, siedząc obok kamizelki i hełmu, to nie bez powodu.

– Właśnie mówię księdzu – rozłożył ręce Ciołkosz – że leżymy.

Miałem pecha do Lesika tego wieczora. On też wolałby mnie nie oglądać, ale tym razem za naburmuszoną minę odpowiadał sierżant.

– Nie mówię o praniu. Chcę się tylko trochę obmyć.

– Ja to rozumiem, proszę księdza, ale porucznik… Jasne, znajdzie się kanisterek, ale mam prośbę: gdzieś na boku, po cichu. Większość pełnych baniaków miałem na tej rozpie… rozbitej ciężarówce. A cztery poszły w diabły od odłamków, jak Ruscy do czołgu strzelali. No i Filipiak kazał oszczędzać, tak na wszelki wypadek.

– Kazał racjonować wodę? – upewniłem się.

– No, nie do picia. Ale reszta… To co, przejdzie się ksiądz kawałeczek? Po co ludzi w oczy kłuć? Tam za cmentarzykiem wąwóz skręca, jest trochę zarośli, a jeszcze światło dochodzi. Poślę Bubulę z miską i baniakiem, dobrze? Górą pójdzie, dyskretnie. To za pięć minut, co?

Lesik oddalił się bez słowa. Ja stałem dalej, też bez słowa.

– O Jezu… Doktor też? – jęknął Ciołkosz. – Słowo honoru, że…

– Doktor jak doktor, ale jego dziewczyny…

Roześmiał się boleśnie, jak pacjent z żartu dentysty.

– No dobra. Ale jeden kanister na cały szpitalik.

– Ile tego jest? – spojrzałem na plandekę.

– W tym problem – mruknął. – Nie nabraliśmy wody w Kasali. Cienko z pastylkami odkażającymi. Pomyślałem, że w Werder czystą weźmiemy. Kto mógł przewidzieć… Więc ściągnąłem wszystko tu, żeby nóg nie dostało.


*

Natknąłem się na obie równocześnie: jedna wychodziła spod siatki, druga unosiła obciążoną kamieniami krawędź dwa metry dalej, szykując się do zanurkowania pod pofałdowany pagórek. Obie znieruchomiały, wpatrzone w dźwigany przez Bubulę dwudziestolitrowy kanister. Postawił go i szybko odszedł, chyba podobnie jak ja zakłopotany wyzierającym z kobiecych spojrzeń głodem.

– No, dziewczęta, mamy co pić.

Marne otwarcie. Sam sprowokowałem coś, do czego nie musiało dojść.

– Tylko do picia? – upewniła się Gabriela. Kiwnąłem głową, też nie tak stanowczo, jak należało. – Czyli z kąpieli nici? Może to i dobrze, bo zapomniałam szamponu.

– Pełny. – Jola zdążyła wygramolić się spod siatki i opukać kanister. Uśmiechnęła się. – Już myślałam… Kawalarz z pana.

Psiakrew. Nie miałem dość odwagi, by pozbawić jej złudzeń. Dzięki temu przestały być złudzeniami.

– No… możecie się trochę… – utknąłem, szukając słowa nie budzącego głupich skojarzeń, a równocześnie narzucającego oszczędzanie wody. Do głowy uparcie przychodziło mi podmywanie i tylko ono. – To musi starczyć dla nas i rannych, więc nie przesadzajcie. Ciołkosz…

Uciszył mnie zgrzyt ciągniętej po piasku blachy: Jola znikała z łupem w czeluści sztucznego pagórka.

– Zajęte! – usłyszałem. – Nie podglądać!

Przekorny i nasycony kokieterią ton mówił coś dokładnie przeciwnego. Znów zacząłem odbierać nachalne depesze od hormonów.

– Co z tym chłopakiem? – Gabriela usiadła po turecku obok sanitarki. Przypomniała mi o czymś. Hormony pochowały się w norach.

– Mówiłaś – zacząłem ostrożnie – że dali ci narkotyk. No wiesz.

– Nie chcę do tego wracać – powiedziała szybko. – Nie teraz.

Gdzieś obok, blisko, zgrzytnął miękko zamek błyskawiczny – Jola zdejmowała szorty. Słyszałem szelest ubrania, klapnięcie zrzuconego sandała. Nie spieszyła się. I chyba nie wkładała całego serca w zachowanie ciszy. Coraz trudniej było mi walczyć z własną wyobraźnią.

– Wygląda na to, że ktoś podtruł Maciaszka.

– Podtruł?! – Od razu zrozumiała. – To… to nie ma nic wspólnego ze mną. – Widziałem, że zastanawia się gorączkowo, czy aby na pewno.

– Może. Tylko że nie jesteśmy w stanie tego stwierdzić. Nikt nie wie, co i dlaczego ci podano. Sprawy zaszły za daleko, Gapa. Musisz się wyspowiadać ze wszystkiego. Filipiak nie…

Umilkłem, patrząc z niepokojem na przebiegających między ogniskami gońców i półnagich żołnierzy, odstawiających kubki i wciągających kamizelki kuloodporne.

– Właź do dziury – rzuciłem.

– Idę z tobą.

– Zostajesz – rzuciłem za siebie, ruszając wydłużonym krokiem. Zabrzmiało dobrze, zdecydowanie, tylko kierunek okazał się nie ten: szła obok mnie. – Masz zostać w okopie, rozumiesz?

– Moja nie mówić polski – burknęła. Skapitulowałem.

Jakaś para taszczyła na górę cekaem. Lesik dopinał kamizelkę.

– Jakiś ruch na radarze. – Oprócz nas wokół Filipiaka zebrał się prawie cały przysłany ze stolicy zespół i porucznikowi nie wypadało tego zignorować. – Trzy echa, dwa kilometry stąd, szybkość piętnaście.

– Metrów na sekundę? – Morawski podrapał się po szorstkim policzku. – Na niskim pułapie? Jak na noc całkiem…

– Kilometrów na godzinę. Drzewa zniekształcają echa, więc Grochulski nie może się zdecydować, czy to wolne łaziki, czy szybkie wielbłądy. Tak czy siak, idą po naszym śladzie. Co pani o tym sądzi?

Zaskoczył wszystkich, Gabrielę też. Zdążyła oswoić się z rolą osoby odrobinę trędowatej, której dyskretnie się unika.

– Ja? No… tu nie ma żadnego szlaku. I nikt nie podróżuje nocą. Jakaś dziura i… – Nabrała powietrza jak przed nurkowaniem. – To ludzie Sabaha.

– Wszyscy? – Wielogórska wahała się między ulgą a zawodem.

– Zwiadowcy. Nie słyszała pani? Ma około tysiąca wojo… żołnierzy.

– Doktorze – Filipiak sięgnął po hełm – proszę się zająć swoją grupą. Schowajcie się gdzieś. A pani pójdzie ze mną.

Gabriela odruchowo zerknęła w moją stronę, ale już wtedy jej głowa wykonywała potakujące ruchy. To nie była prośba o protekcję.

– W porządku, cho…

– Moment – przerwałem jej brutalnie. – To także moja grupa.

Ton – ton był nie taki. Uświadomiło mi to kilka zdziwionych spojrzeń. Morawski lekko kręcił głową, a Gabriela…

Powiedzmy, że patrzyła na mnie.

– Bez obaw – mruknął Filipiak, zapinając pasek pod brodą. – To nie randka. Może będę potrzebował tłumacza.

Następny. Morawski, teraz on. Byłem dla niej po prostu uprzejmy. To, że inni nie byli, nie znaczy jeszcze… Ale nie to mnie martwiło.

– O czym pan chce z nimi rozmawiać? – Nie dałem mu szansy na odpowiedź. – Idę z wami. Major Morawski mnie zastąpi. I niech jej pan załatwi hełm i kamizelkę.

– Nic mi nie będzie – powiedziała miękko. I przecięła spór w zarodku, wbiegając z kozią zręcznością na krawędź wąwozu. Mimo palących się nadal ognisk, stała się zawieszoną w nicości plamą szortów. Zmaterializowała się ponownie dopiero, gdy dotarłem na górę. Mignęły mi jasne tenisówki, potem wyciągnięta w dół ręka.

Wdzięczność? Może żart – kiedy już pomogła mi sforsować ostatni, pionowy odcinek, dostrzegłem błysk zębów. A może po prostu, jak ja, czerpała przyjemność z faktu stykania się naszych ciał?

Bo czerpałem. Niepokoiło mnie to. Przyjemności kosztują.

– Są kilometr stąd! – usłyszałem stłumiony okrzyk od strony samochodu pancernego. Z przodu ktoś podrzucał gałęzi do płonącego na przedpolu ogniska. Niepotrzebnie. Wschodzący księżyc już teraz zalewał sawannę większą ilością światła. Wiedziałem, że kiedy wzrok przywyknie do mroku, będę widział całkiem daleko.

– Odpalaj, Szewczyk. – Porucznik ruszył w stronę beerdeema.

– Co pan chce zrobić? – Nadal okazywałem nieufność, ale przynajmniej w marszu. Warknął silnik, ktoś otworzył boczny właz.

– Przejechać ich i upozorować wypadek. Uwaga na głowę. – Przepuścił przodem dziewczynę, w ostatniej chwili powstrzymując odruch pchnięcia znikających w wozie pośladków. – Nie chcę, by zobaczyli te okopy.

Następny sensowny pomysł, który mi się nie spodobał. Tym razem nie protestowałem: była już wewnątrz, mógł z nią po prostu odjechać. Wsiadłem i zatrzasnąłem drzwiczki, których stary sowiecki samochód dorobił się kosztem pary opuszczanych kół, pozwalających mu niegdyś pokonywać transzeje. Ruszyliśmy. W zmodernizowanej wersji BRDM oferował załodze trochę więcej miejsca, ale nie na wiele się to zdało. Grochulski, dżentelmen z bożej łaski, zaczął się kręcić, próbując jak najwygodniej usadowić damę, skutkiem czego wszyscy wpadali na wszystkich i dopiero gdy kierowca zaczął hamować, zapanował jaki taki porządek.

– Oho, są – Filipiak oderwał oczy od peryskopu. – Widzisz ich?

– Widzę – zameldował Grochulski z podwieżowego kosza. – Mętne typy.

– To uważaj, bo nie będzie cię miał kto na urlop… Mogłaby pani usiąść tu, gdzie ja teraz? – Znów zaczęli się przepychać. – Klęknie pani i wystawi tylko głowę przez górny właz. Jakby co, starczy się schylić. Szewczyk, zgaś światła, bo im konie spłoszysz.

Zatrzymaliśmy się. Wyszedł przez półkolisty właz w dachu. Gabriela od razu zaczęła wyglądać na zewnątrz. Kierowca wyłączył silnik.

– Niech zostaną tam, gdzie są – dobiegł zza pancerza głos Filipiaka. Dziewczyna przetłumaczyła. Melodia obcego języka brzmiała dziwacznie w zestawieniu ze znajomym głosem.

– Nie próbowali uciekać? – zapytałem szeptem. BRDM miał z przodu dwa okna, ale teraz zasłaniały je stalowe pokrywy i nic nie widziałem.

– Nie – mruknął Grochulski. Krótka pauza. – Jeden ma chyba radio.

Zastanawiałem się, co chciał przez to powiedzieć. I co chce nam przekazać gniewny głos, wykrzykujący w oddali.

– Nie całkiem rozumiem. – Swój głos Gabriela trzymała na dużo krótszej smyczy. – W przybliżeniu chodzi o to, że chcą zabrać mnie i kogoś z zakrwawioną… aha, nie… rudego… chcą zabrać pana Grochulskiego i mnie. Jeśli się pan nie zgodzi, ogłoszą światu, że jesteście bandą złodziei cudzych kobiet, i cały świat ruszy na was.

Wysiadłem bocznymi drzwiami. Za wiele nie zobaczyłem: trzy niewyraźne, duże plamy cienia.

– Niech im pani powie, że zażalenia na nas mogą wnosić w każdej placówce UNIFE oraz u odpowiednich przedstawicieli etiopskich…

– Moment! – Przerwałaby mu wcześniej, ale trochę potrwało, zanim otrząsnęła się z wrażenia. – To prości pasterze!

Nie powiedziała wprost, co powinien zrobić z tą prawniczą gadką, ale taka sugestia wyraźnie wisiała w powietrzu.

– Mów po swojemu – poradziłem. – W razie czego poświadczymy, że porucznik odczytał im całą konwencję genewską i…

– Sięga po broń!!! – wrzasnął Grochulski. Filipiak runął na ziemię i dopiero wtedy sam zaczął krzyczeć: żołnierz wygrał z dyplomatą.

– Nie strzelaj! Niech ich pani pow…!

Gabriela też krzyczała, ale niczego nie dało się już zmienić.

Krótka i może dlatego przeraźliwie głośna seria przecięła jej słowa. Grochulski użył lżejszego z zamontowanych w wieży karabinów, PKT kalibru 7,62, i posłużył się nim wstrzemięźliwie: tylko jeden z cieni zmalał nagle, gdy pociski zdmuchnęły jeźdźca z siodła. Niestety Gabriela umilkła, a dwaj pozostali jeźdźcy nie zrozumieli sytuacji.

Ten z prawej, wrzeszcząc dziko, zawrócił konia i pocwałował z powrotem na południe. Ten z lewej zaczął strzelać.

Co najmniej pięć pocisków zabębniło o blachy Dopiero wtedy przemówił ponownie karabin Grochulskiego. W taśmie co trzeci nabój był smugowy i właśnie jeden z takich błyszczących punkcików przeleciał przez ciało koczownika.

Jeszcze nim ogień ustał, usłyszałem brzęk padającej klapy. Nie wiem, jakim cudem mój sparaliżowany mózg złożył z tego w ułamku sekundy klarowną wizję buchającej czerwienią dziewczęcej twarzy. Wiem, że logiką się nie popisał: zamiast w drzwi, skoczyłem do góry, na dach.

Omal nie zdarłem paznokci, najpierw w trakcie wspinaczki, potem – mocowania się z włazem. Jeśli nie zdążyła schować głowy…

Zdążyła. Była szybka, co udowodniła jeszcze raz, wyskakując nagle z półokrągłego luku jak diabeł z pudełka. Dostałem w żuchwę jej czołem.

– Ży…?!

– Jace…?!

Dwa lęki, gasnące w skurczonych żołądkach, dwie obolałe głowy, kilka sekund kurczowego uścisku jej palców na moim ramieniu. Ciepło w miejscu, gdzie kończyła się pacha, a zaczynała dziewczęca pierś; ciepło, wilgoć i miękkość dawno nie golonych włosów.

Chcieliśmy coś powiedzieć, wyłgać się jakoś z lęku w oczach i tych wciąż zaciskanych palców. Nie umieliśmy.

– O kurwa, Grochu… – Kierowca szczęknął sąsiednim włazem, wychylił głowę. – Załatwiłeś ich. A niech to… Jezu.

Kilkaset metrów stąd, pod brezentem i symboliczną warstwą ziemi, puchły w procesie rozkładu zwłoki jego kolegów. Ale rozumiałem jego emocje. Do tej pory sam czułem się jak świadek serii tragicznych wypadków: coś zabiło ośmiu młodych mężczyzn, ale właśnie coś, jakaś bezosobowa, niematerialna siła. Teraz na naszych oczach po raz pierwszy doszło do walki ze Złem i Zło przegrało. To było nowe doświadczenie. Szewczyk nie oglądał pewnie nigdy umierających ludzi i nie mógł przejść łatwo do porządku dziennego nad faktem, że kumpel z załogi właśnie rozstrzelał dwóch żywych mężczyzn.

– Przepraszam, Grochulski. – Filipiak brzęknął o pancerz jakimś żelastwem. – Chciałem cię zjebać, ale miałeś rację.

Popatrzyłem pod nogi. Na dachu beerdeema leżał amerykański M-16, a pod jego lufą połyskiwała grubaśna rura podwieszanego granatnika.

– Jakby tak kumulacyjnym… No, zrywamy się. Licho nie śpi.

Nie próbowaliśmy wsiadać, nawet Gabriela odbyła jazdę powrotną na obramowaniu włazu. Było gorąco, podmuch przyjemnie chłodził spocone ciała, a licho, wbrew słowom porucznika, na razie spało.


*

Obudziło się po dwudziestu minutach.

– Tyraliera! – zelektryzował cały obóz podniesiony głos Grochulskiego. – Tysiąc trzysta na południe, co najmniej trzydziestu!

Nie brzmiało to bardzo groźnie – nawet bez mobilizowania mojej grupy Filipiak miał pod bronią o ośmiu ludzi więcej – ale mimo pogaszenia wszelkich świateł widać było zaniepokojenie na twarzach żołnierzy. Zwycięstwo to jedno, a straty – drugie. Okopany strzelec stanowi znacznie mniejszy cel, ale oznaczało to tylko, że zabiją nam dwóch czy trzech, nim my zabijemy tych trzydziestu.

Ta prosta, oparta na rachunku prawdopodobieństwa kalkulacja nie spodobała się i Filipiakowi.

– Panie Bielski! Dwóch dodatkowych strzelców do osłony bewupa i wóz ma być na górze pół minuty po tym, jak wydam rozkaz. Bodnar, uważajcie. Mało prawdopodobne, by ci piechurzy mieli coś wspólnego ze śmigłowcem, ale lepiej zachować ostrożność. Hanusik! Na górę! Obserwację prowadzą obsługi kaemów, ogień powyżej dwustu metrów też tylko one. Strzelać tylko, jak się widzi, jasne? Stanowisko dowodzenia tu, przy ciężarówce. Łącznicy mają się poruszać wzdłuż wąwozu i co jakiś czas pogadać z każdym. Chłopcy muszą czuć, że nie są sami.

– Może skrócić front? – zaproponował Ciołkosz. – Po dwieście metrów na osłabioną drużynę, w nocy…

– Wykonać. – Odczekał, aż dowódcy drużyn rozbiegli się każdy w swoją stronę, i dopiero wtedy odpowiedział: – Chciałem, ale zdaniem Wołynowa, jakby co, stracimy wszystkie samochody ze jednym zamachem. Poza tym teraz są zamaskowane, obłożone workami. No i mamy trochę pola do manewru. Stłocz wszystko, a kule zaczną latać nad amunicją, rannymi, kobietami… A właśnie, doktorze. Jak tam pana komando?

– Olszan siedzi z Giełzą przy radiu, dziewczyny w okopie przy punkcie opatrunkowym, a z reszty Morawski sformował międzynarodowy kieszonkowy pułk oficerski. Czyszczą karabiny i czekają, aż pan ich wezwie. Z wyjątkiem Lesika. On już załatwia wsparcie. Z góry.

Przyjrzał mi się uważnie, ale nie zdążył niczego powiedzieć.

– Pojazd terenowy! – zawołał Grochulski. – Azymut 105, na wzgórzu, odległość 800! Trzy inne za tyralierą, skręcają na zachód, odległość półtora kilometra! – Przerwa. – Znikają, martwe pole!

– Jak się pokażą, Bielski mógłby im przygrzać – podsunął Ciołkosz.

– Nie jesteśmy stroną w tej wojnie – uśmiechnął się cierpko Filipiak. – Możemy się tylko bronić. Jeśli zaatakują.

– A ci trzej konni? – przypomniałem.

– Nie musieli być razem. Mówię teoretycznie.

Teoretycznie miał rację. Miał też pecha i nie dałbym głowy, że po tym wszystkim nie weszli nam przed lufy żołnierze armii etiopskiej, ścigający trzech konnych terrorystów. On, otwierając ogień już teraz, swoją dałby na pewno.

– Nie podobają mi się te samochody. – Ciołkosz zastąpił beret hełmem. – Co oni kombinują?

– Oskrzydlenie – wyjaśnił spokojnie Filipiak. – Może wyjdą na tyły i pchną drugą tyralierę z północy. Ale przede wszystkim spróbują wzdłuż wąwozu. Wiedzą, że po ciemku lepiej widzimy; zarośla to ich szansa.

– Zaraz – poruszyłem się niespokojnie. – Tego w planach nie było.

– To szachy. Nieraz trzeba poczekać na ruch przeciwnika. Zresztą nie miałem ludzi, żeby i tam… Weź, kogo się da – zwrócił się do sierżanta – i ubezpieczajcie czołg. Macie trochę czasu, więc porozpinaj zasieki, postaw parę min. Mogą zaatakować wielką kupą, Drabowicz sam się nie wyrobi.

Po paru minutach obóz opustoszał. Przeszliśmy bliżej beerdeema, oka i ucha dowódcy. Tyraliera zbliżyła się na sześćset metrów. Sunęła wolno, ale im mniej drzew i pagórków oddzielało ją od radiolokatora, tym bardziej się rozrastała – Grochulski doliczył się już około osiemdziesięciu punktów na ekranie.

– A co ze wschodnią częścią wąwozu? – Uczciwie mówiąc, pytanie przyszło mi do głowy, bo stamtąd właśnie nadeszła ciemniejsza od nocy, długonoga, miękko stąpająca postać.

– Musi starczyć bewup – wzruszył ramionami Filipiak. – Nie mam ludzi do prac saperskich. Ale spokojnie: nic się tam nie ruszało. Uderzą od czoła i z prawej.

– Przepraszam. – Głos Gabrieli brzmiał na poły prosząco, na poły buntowniczo. – Niech mi pan da jakiś karabin. Potrafię strzelać.

– Słucham?

– To moja wina – wykonała nieokreślony ruch ręką. – Nie mam zamiaru chować się za cudzymi plecami. Naprawdę potrafię…

– Doskonale – uprzedziłem Filipiaka. – Właśnie szukamy ludzi. Trzeba przegrodzić zasiekami tamten koniec wąwozu. Poruczniku, ma pan pod ręką kogoś, kto mógłby zakładać miny?

Chyba po prostu nie miał ochoty na użeranie się z nami.

– Weźcie Giełzę – westchnął.


*

Miejsce nie było dobre: tylko jedno zbocze znajdowało się w zasięgu ognia bewupa, ukrytego przy następnym zakręcie. Ale było tu wąsko i rosło parę drzewek, których potrzebowaliśmy.

– Tutaj – podjął decyzję Wołynow.

Trzy pnie uzupełnione palikami, które wbijali Zanetti z Morawskim, miały stanowić solidny szkielet. Oblekaliśmy go stalową spiralą drutu ostrzowego, najeżoną żyletkopodobnymi elementami tnącymi. Skrajne kręgi zaopatrzono w uchwyty, dzięki czemu dwie osoby mogły szybko rozciągnąć kilkumetrowy odcinek – i na tym kończyła się łatwizna. Poszczególne odcinki należało po pierwsze połączyć. W Addis Abebie widziałem policyjną wersję zaopatrzoną w specjalne zatrzaski przyspieszające montaż, ale nasza, tańsza, wymagała drutu i kombinerek. Po drugie, wał wysoki i szeroki na metr nie zatrzyma w pojedynkę młodego mężczyzny – potrzebowaliśmy co najmniej dwóch, a lepiej trzech równoległych, sąsiadujących z sobą linii. Żeby nie poodciągano ich, co z racji na lekkość systemu nie wymagało tłumu Herkulesów, dobrze było zakotwiczyć całość – to po trzecie.

Krótko mówiąc: mieliśmy co robić.

Biegałem z Gabrielą w górę i dół stoku, oplatając taśmę wokół jednego pnia i zawracając do drugiego. Kilkanaście kroków od linii gęstniejącej zapory, w mdłym blasku akumulatorowej lampy, Giełza i Wołynow łamali podpisany przez Polskę traktat o zakazie stosowania min przeciwpiechotnych. Parę lat temu część państw – akurat tych najmniej upapranych krwią cywilów, którzy tracili życie i nogi na polach minowych jakiegoś Afganistanu czy Kambodży – zobowiązało się wycofać z użycia wszystko, co może samo wybuchnąć pod ludzką stopą. Nie oznaczało to wyeliminowania pułapek przeznaczonych do rażenia siły żywej, a tylko tyle, że te nowe, dopuszczane przepisami, nie mogły działać samoczynnie. Ktoś, kto nadal chciał wspomagać się minami, musiał przestawić fabryki na produkcję odpalanych zdalnie ładunków kierunkowych, skądinąd bardzo skutecznych. Polski przemysł dostarczał wojsku zupełnie przyzwoitych min tego typu, a firmom ochroniarskim – systemów alarmowych po przyzwoitej cenie. Do Etiopii, gdzie panował wieczny deficyt żołnierzy, trafiły jedne i drugie: miny, by zabezpieczyć skąpo obsadzone posterunki, czujniki, by zastąpić zbyt nielicznych wartowników. Było tylko kwestią czasu opracowanie przez domorosłych racjonalizatorów skrzyżowania technologii militarnej z cywilną. Właśnie jedną z takich oddolnych inicjatyw miałem teraz okazję oglądać w trakcie kolejnych nawrotów. Przy bewupie czekała zapalarka, a idąc tu, przeciągnęliśmy kabel z rozgałęźnikiem, ale pierwsze miny, jakie nasi saperzy ustawili, miały wybuchać od szarpnięcia za staroświeckie odciągi z żyłki.

Łamaliśmy prawo, ale nikt jakoś nie protestował. Nawet Lesik. Fakt, że przyświecał latarką nam i tylko nam, trudno było odbierać jako wyraz dezaprobaty dla poczynań tamtych dwóch – oni mieli własne źródło światła, my z Gabrielą nie.

Układaliśmy drugą linię falangi – tak się to bodajże nazywało – kiedy na południu zagrzmiały karabiny. Ze dwadzieścia naraz.

Z naszej strony odpowiadał tylko karabin maszynowy beerdeema. Potem, sporadycznie, wspomagały go cekaemy drużyn piechoty. Beryle milczały. Miały milczeć. Grochulski widział przeciwnika, był nietykalny za pancerzem i dysponował mnóstwem szybko dostępnej amunicji. Wbrew pozorom był równorzędnym przeciwnikiem dla tyraliery niemal ślepych napastników. Dopóki atakujący byli daleko, nie było sensu ostrzeliwać z beryli kryjącej ich ciemności i rozbłysków ognia u wylotów luf. Wymiana ciosów z Somalijczykami, którzy nie biegli, tylko leżeli i walili z karabinów do każdej pojawiającej się z przodu plamki światła, była nieopłacalna z punktu widzenia rachunku prawdopodobieństwa i Filipiak wiedział, co robi, zabraniając żołnierzom wychylania się z okopów.

Miał rację: nie byli potrzebni.

– Czterysta metrów – ocenił Wołynow. – I zalegli. Nie ma strachu.

Wróciliśmy do pracy. Można było nie ufać Kazachowi, ale na szczęście był jeszcze polski szeregowy, tkwiący w okopie kilkanaście metrów od nas. Żołnierz zamykał lewe skrzydło drużyny Hanusika, miał noktowizor i choć z jednym automatem nie zatrzymałby idącego wzdłuż wąwozu natarcia, powinien je odpowiednio wcześnie wypatrzyć.

Tak nam się wydawało.

Po paru minutach strzelaniny akompaniament postukujących w dali karabinów spowszedniał, przestał robić wrażenie. W jakiś przewrotny sposób zagłuszał strach – niezrealizowane groźby mają tę właściwość. Przede wszystkim jednak zagłuszył odgłos szybkich kroków.

– Uwaga!!! – Gabriela pierwsza zahaczyła wzrokiem o zarośla we wschodniej części wąwozu. Puściłem taszczony na górę odcinek spirali, odwróciłem się. W zagęszczonym blaskiem lampy mroku coś się ruszało. Coś wielkiego albo coś, co było w wielu miejscach naraz. Sięgnąłem do kabury.

– Padnij! – Wierzyłem, że usłucha, ale i tak skoczyłem w jej stronę. Tam, w górze, za krawędzią wąwozu, było życie. Jej, moje i może nawet niektórych spośród tych w dole.

Zaraz potem w krąg światła wleciał granat. Bez sensu, bo rzucono go z zarośli, zza pleców półnagich, czarnych ludzi, którzy stamtąd wybiegli. Upadł pod stopami tego, który gnał jako drugi. Eksplozja wyrzuciła w górę i mężczyznę, i coś długiego, co wziąłem za karabin.

Nikt nie strzelał. Nie zastanawiałem się nad tym, po prostu odnotowywałem fakty. Skok Gabrieli, którą w ostatniej chwili chwyciłem za kitę bujnych włosów, zwalając brutalnie na ziemię. Rozpaczliwą szarżę Wołynowa w stronę wspartego o głaz automatu i równie rozpaczliwy rzut młotkiem w wydaniu Morawskiego. Krzyk Lesika i jego szarpaninę z kaburą. Błyski długich ostrzy w rękach czarnych jak noc napastników. Wycie. Bagnet w dłoni Giełzy. I następną eksplozję.

Tym razem któryś z atakujących zahaczył o odciąg miny. Stalowy huragan kilkuset kulek wypełnił wąwóz gwizdem dartego powietrza, tumanami kurzu, wrzaskami bólu i śmiercią. Pomijając Zanettiego i biegnących gdzieś daleko z tyłu ludzi Sabaha, nikt nie utrzymał się na nogach. Nawet Wołynow wyprowadził cios kolbą karabinu ni to klęcząc, ni leżąc. O sekundę uprzedził pchnięcie krótką włócznią, zadane przez nastolatka, którego przewrócił trafiony odłamkiem towarzysz.

Zanetti szczęknął zamkiem i wyprał nad głowami leżących cały trzydziestonabojowy magazynek beryla. Na oślep, ale kierunek był właściwy, a wąwóz wąski. Nawet jeśli nikogo nie trafił, zatrzymał tłum.

– Leż! – Nie popisałem się logiką, ciągnąc równocześnie Gabrielę w górę zbocza z subtelnością młynarza szarpiącego się z workiem. Byłem i tak delikatniejszy od tych w dole. Od Wołynowa, który najpierw kopniakiem, a potem krótką serią zmienił twarz swego niedoszłego zabójcy w krwawy befsztyk. Od czarnego faceta z maczetą, młócącego oburącz, jak chłop cepem, leżącego u jego stóp Giełzę. Od Morawskiego, który, siedząc w rozkroku, tłukł z pistoletu w wijących się wokół niego, pociętych odłamkami, półprzytomnych chłopców.

Bo to byli chłopcy. Prawie wyłącznie. Ktoś zebrał gromadę nastolatków, wyposażył w noże, oszczepy i parę granatów, a potem posłał do walki. Bosych, by szli cicho, i półnagich, by nie było ich widać.

– Do tyłu! – Wołynow, strzelając oszczędnym, pojedynczy ogniem, położył trzech nadbiegających jeden po drugim napastników i zanurkował między leżące bliżej ciała. Przeczekał wybuch granatu, odpowiedział kilkunastoma strzałami na ogień automatów bijących z głębi wąwozu i jako ostatni poderwał się do ucieczki.

Zanetti, Morawski i Lesik, każdy ostrzeliwując się gęsto ze służbowego pistoletu, prysnęli chwilę wcześniej. Nie wiem, czy kogoś trafili. Raczej nie: do nich też strzelano, gęściej, bo z broni maszynowej, a jedynym efektem było kilkanaście kilogramów pyłu więcej. Nawiasem mówiąc, to ten substytut zasłony dymnej sprawiał, że wszyscy błyskawicznie nie pozabijali się nawzajem.

Sekundę po tym, jak Wołynow przewalił się nad krawędzią wąwozu tuż obok nas, ogniki z luf zaczęły przesuwać się w stronę zapory.

– Strzelaj! – krzyknął mi w twarz, gorączkowo rozpinając ładownicę. Długa seria liznęła brzeg wąwozu, sypnęła w nas piachem. Huknęła następna mina, ale tym razem upadli tylko dwaj trafieni – reszta gnała dalej. Ktoś zamachnął się, cisnął granat, ktoś inny siał seriami z pistoletu maszynowego. Mijali zaporę – pół zapory, bo tyle zdążyliśmy zbudować. Ale to nie oni do nas strzelali. Pociski, dziesiątki i następne dziesiątki, nadlatywały z głębi wąwozu.

Za dużo ich było. Musiałem najpierw wbić w ziemię twarz Gabrieli, przygnieść piersią jej kark. Kradnąc załodze bewupa tych kilka sekund, których być może potrzebowała, by przetrwać.

Niektórzy wciąż mieli tylko białą broń, ale te rury w rękach dwóch czy trzech…

Magazynek mego wista mieścił piętnaście naboi. Wywaliłem trzy czwarte, nim w ogóle zrozumiałem, że strzelam. Z precyzją było gorzej. Przewrócił się tylko jeden z biegnących. Facet z granatnikiem, trafiony w nogę, pognał dalej, a trzeci, raczej przestraszony niż potraktowany ołowiem, sam wpakował się na zasieki.

Zaraz potem rzuciłem się na bok, schodząc z drogi jakiejś setki kul. Wołynow nawet nie próbował się wychylać. Odturlał się w głąb równiny, wstał, zgięty wpół pobiegł na zachód.

– Zrywamy się! – zacząłem pełznąć jego śladem.

– Puuuść! – Psiamać, wciąż zaciskałem w dłoni jej włosy.

Gdzieś z boku ryknął przegazowany silnik. Potem szybkim „bum-bum” przemówiła armata i pocisk bewupa. Błysk wykroił z mroku sylwetkę Wołynowa. Niedobrze: celował gdzieś w przód. Tamci musieli wedrzeć się cholernie głęboko.

– Głowa nisko – ostrzegłem dziewczynę. – Nie wychy…

– Uważaj!

Spóźniła się: biegnący wzdłuż zasieków chłopak dotarł na górę trochę prędzej. Był młody, najwyżej piętnastoletni, ale przede wszystkim zaskoczony faktem, że natknął się na kogoś, kogo trzeba zabić. To nas ocaliło. Rozpaczliwy kopniak Gabrieli nie miałby znaczenia, gdyby szybciej złożył się do strzału.

Widzieliśmy tylko przesłonięte brzegiem wąwozu popiersie. Dostał po oczach piaskiem, wyszarpniętym jej piętą. Strzelił na oślep i choć kula z jakiegoś staroświeckiego enfielda czy mauzera omal nie odcięła mi ucha, był to fatalny strzał. Ja też się nie popisałem, ale dostał w korpus i to wystarczyło, by zmieść go z pola widzenia raz na zawsze.

– Jacek?! Nic ci…?

Przestraszyła się. Chyba dopiero teraz. Złapałem ją za rękę i pociągnąłem, najpierw na czworakach, potem już biegiem, w stronę środka obozu. Minęliśmy Wołynowa. Znów zmieniał magazynek.

– Ale się pchają! – krzyknął. – Sukinsyny!

Pchali się, fakt. BWP Hanusika cofał się bez przerwy, tłukąc równie konsekwentnie z kaemu, co jakoś nie powstrzymywało atakujących. Ani jeden pocisk nie opuścił wąwozu, każdy wcześniej czy później trafiał w suche jak pieprz ściany i kurzu było tyle, że walka coraz bardziej przypominała starcie dwóch band niewidomych. Załoga bewupa miała teoretycznie wielką przewagę, ale chyba robiła słusznie, biorąc ogon pod siebie. Etap oszczepów i noży dawno minął: teraz do akcji weszło co najmniej dwóch Somalijczyków uzbrojonych w granatniki przeciwpancerne i obaj byli na tyle cwani, względnie ostrożni, by strzelać z głębi pyłowej chmury, na słuch. Żaden nie trafił, jednak odgrodzenie się od nich zakrętem lub wywabienie ich z ukrycia wydawało się najrozsądniejszym wyjściem. Wóz musiał się cofać także ze względu na innych: karabin nie zaszkodzi opancerzonej maszynie, ale gromada fanatyków o rzut beretem od pojazdu to senny koszmar każdej ukrytej pod pancerzem załogi. Precyzyjna seria po celowniku czy czapka nałożona na peryskop łatwo oślepi, a granat czy po prostu garść piachu wrzucona w lufę armaty – nawet zabije pochowanych w środku ludzi. Wystarczy wepchnąć kamień między koło a gąsienicę, by ruszający pojazd ryzykował jej zerwaniem.

Z głębi wąwozu nadleciała rakieta. Chybiła. BWP odgryzł się wystrzałem z armaty, chmura pyłu rozbłysła w dali rudym światełkiem.

Zaraz potem z południa ruszyła tyraliera, ta, od której się zaczęło. Pod osłoną kilku bijących ogniem ciągłym kaemów, wyprzedzani przez wlokące ogniste warkocze pociski granatników, ludzie Sabaha poderwali się do natarcia.

Nie sądzę, by któryś z obrońców to przewidział. Atak w pełnym biegu, po niemal otwartym polu już dawno wyszedł z praktyki wojen. W epoce, gdy każdy żołnierz dysponował odpowiednikiem karabinu maszynowego z czasów Stalingradu, taktyka musiała się zmienić. Filipiak wiedział o tym. Sabah najwyraźniej nie.

Tak mi się przynajmniej wydawało, dopóki pierwsze kłębuszki ognia nie zaczęły sunąć wzdłuż południowego skraju wąwozu. Eksplozje nie były silne – ot, lekki granat – ale było ich dużo. Następowały w krótkich odstępach czasu – mniej więcej po trzy na sekundę – i nawet gdybym nie widział wykreślonej błyskami linii, domyśliłbym się, że do akcji wszedł nie tłum grenadierów, a jakaś paskudna maszynka. Może nawet działko z gatunku tych, jakich używały nowocześniejsze od naszych bojowe wozy piechoty. Cokolwiek to było, zapędziło w głąb okopów nawet tych żołnierzy, którzy, lekceważąc zalecenia Filipiaka, wystawiali wcześniej głowy i gapili się na pole bitwy. Efekt był taki, że mimo nagłej zmiany wojny pozycyjnej na manewrową przez kilkadziesiąt sekund naszych pozycji bronił, jak uprzednio, tylko BRDM.

Grochulski przestał oszczędzać amunicję i zawisł na spuście kaemu. Nie sposób było stwierdzić, czy ta przeraźliwie długa seria jakichś dwustu pocisków kalibru 7,62 zastopowała Somalijczyków. Na pewno jednak zwróciła uwagę kulących się w swych dołkach żołnierzy.

Późno, lecz na szczęście nie za późno, rozszczekał się PKM, zamocowany na trójnożnej podstawie kuzyn maszynki Grochulskiego. Potem dołączyły automaty strzelców, ktoś wypalił z granatnika, pole bitwy rozświetliły race i resztki tyraliery zaległy.

My też leżeliśmy. Natarcie wzdłuż wąwozu chyba w końcu załamało się, ale na dole nie bylibyśmy bezpieczniejsi: niedaleko stała cysterna, a automatyczny granatnik zasypywał deszczem pocisków nie tylko nasze linie obronne na południowym brzegu, ale i sam obóz. Teraz wiedziałem już, że w grę nie wchodzi szybkostrzelne działko: działka nie strzelają ogniem stromotorowym.

– Nie mówiłaś, że twój narzeczony ma artylerię! – Trochę przesadzałem, bo zasilane z taśm granatniki były używane przez piechotę i rasowy artylerzysta obraziłby się, gdyby przypisano mu posługiwanie się czymś, co da się wziąć na plecy. Mimo wszystko był to jakiś substytut moździerza. Jedna taka maszynka z dużym zapasem amunicji mogła całkowicie odmienić charakter czekającej nas batalii.

– Chcesz tak tu leżeć? – odgryzła się Gabriela.

– Wołynow też leży.

– Oni tam walczą. – Zaczęła się podnosić. Złapałem ją po staremu, za włosy.

– A my to co, opalamy się? Myślisz, że kto zatrzyma tych facetów, jak powyłażą na górę i spróbują obejść bewupa?

Znieruchomiała. Mądra dziewczyna. Daleko na wschodzie eksplodowało parę ładunków, rozszczekały się karabiny. Grupa Bielskiego wchodziła do akcji. Późno. Na szczęście późno: mieli czas, zakorkowali tamten koniec wąwozu skuteczniej niż my.

– Tylko tak dalej – roześmiała się boleśnie Gabriela. – Sabah zobaczy, że jestem łysa i się odczepi.

Rozprostowałem palce. Dłoń pozostała jednak gdzieś na styku jej głowy i szyi. Może na wszelki wypadek. Może.

– Wołynow ma pistolet. Poczołgam się, przyniosę, co?

Górą przelatywały kule tych z nacierającej od południa tyraliery. Ale właśnie górą: nasz brzeg leżał niżej. W dole BWP nadal strzelał i nadal, fakt, że rzadziej, iskrzył rykoszetami odbijających się od pancerza kul. Na zachodzie po raz pierwszy huknęło basem czołgowe działo. Chyba wygrywaliśmy, lecz wiele jeszcze mogło się zdarzyć.

Klepnąłem ją gdzieś w dole. Może nawet w plecy – nie mam małpio długich rąk, a to nie było takie ważne, by się specjalnie przesuwać. Ale nie w plecy celowałem.

Zrozumiała.

– Zaraz wracam – obiecała jakimś miękkim, kocim głosem.

Poruszała się trochę mniej zręcznie niż kot, ale trzymała się blisko ziemi i to mi musiało wystarczyć. Zanim wróciła, bitwa zaczęła dogasać.

– Chyba dali spokój – uśmiechnąłem się do czegoś czarnego, co pełzło w moją stronę. – Jeden zero dla nas.

– Ale wrócą – powiedziała cicho.


*

– Po kolei. Hanusik?

– Bez strat. Wóz dostał z granatnika, ale nadpaliło tylko błotnik i poszedł reflektor, ten od noktowizora. Jeden strzelec draśnięty.

– U nas jeszcze lepiej – dmuchnął papierosowym dymem Ciołkosz. – Czarni wleźli na miny, poprawiliśmy z karabinów, Drabowicz rąbnął z armaty i całe towarzystwo zwiało. Naliczyliśmy ośmiu sztywnych.

– Bodnar? – Dowódca przeciwlotników, z braku latającego przeciwnika i podoficerów, awansował na wodza pospolitego ruszenia, złożonego z niedobitków trzeciej drużyny, kierowców, kucharza i tak dalej.

– Jeden zabity – mruknął ponuro. – Dostał w twarz. No i Giełza.

– Co z Giełzą? – Filipiak posłał mi kose spojrzenia.

– Nie wiem… Nie ma go.

– Panie kapitanie? – Teraz już patrzył prosto na mnie.

– Został przy zasiekach. Nie zdążyliśmy… Jakiś Somalijczyk rąbał go maczetą. Spadli na nas tak nagle, że nikt nawet nie zdążył strzelić.

– Tam nie ma nikogo od nas – powiedział Hanusik po chwili ciszy. Podobnie jak ja, raczej omijał wzrokiem twarz porucznika. – Chłopcy kończą stawiać zaporę. Doliczyli się siedemnastu czarnych, ale Giełzy wśród nich nie było.

– Szlag by to… Przeszukajcie zarośla obok wąwozu, może…

– W marcu miał się żenić. – Okop, w którym się zebraliśmy, sąsiadował ze stanowiskiem radiostacji i dlatego nie zwróciłem dotąd uwagi na kręcącego się za moimi plecami Olszana.

Nikt nie próbował komentować. Nie była to na pewno cała minuta, ale nawet Bielski zorientował się, w czym rzecz, i rozdeptał peta.

– Poradzi pan sobie z radiostacją? – przerwał ciszę Filipiak. – Muszę zaraz…

– Nie da się zaraz. – Olszan nie nosił munduru, mógł sobie pozwolić na przerywanie dowódcy. – Odstrzelili pół masztu. Antena zerwana. A bez masztu nie ustawię jej na odpowiednim kierunku. Trzeba by wyleźć z wąwozu.

– No nic, nie szkodzi. Naprawimy maszt. Najgorsze mamy za sobą. Nie sądzę, by próbowali powtarzać atak. A Addis Abeba i tak nam w nocy nie pomoże. Nie pali się.

Wygraliśmy pierwsze starcie z grubsza biorąc stosunkiem 50:2. Powinniśmy być zadowoleni. Ale miałem dziwną pewność, że wszyscy podobnie jak ja miętoszą w głowach jedną i tę samą myśl.

Zostaliśmy sami.


*

Czekała na mnie na czymś, co po ciemku wziąłem za jeden z miliona worków, walających się wszędzie jak klocki po dziecinnym pokoju.

– Czemu nie w okopie? Nie słyszałaś Filipiaka?

– Uszy mi brudem zarosły. – Dźwignęła się z mizernym uśmiechem. – Słuchaj… chciałam się umyć.

Na mocy innego rozporządzenia porucznika jedynym legalnym światłem stał się księżyc. Sprawował się nieźle, ale nie aż tak, by dało się toczyć normalne rozmowy z czarnoskórymi dziewczętami oddalonymi o metr. Chcąc ją widzieć, nie tylko słyszeć, stanąłem bliżej. Dzięki czemu do rozmowy mógł się włączyć kolejny z moich zmysłów.

Pachniała potem. Mocno. I od dość dawna.

– Grzeczna dziewczynka. Mama byłaby z ciebie dumna.

– Mama go woła: „Chodź do kąpieli”, a on się boi, że się wybieli?

Lekki nokaut. Wysiliłem się na żart, mający nam ułatwić mówienie o czymś, co niektórych wprawia w zakłopotanie – i zatkało mnie samego. Doktor Szczebielewicz, psycholog z bożej łaski.

Mieliśmy już za sobą deklaracje: „Posłuchaj, jestem czarna” i: „No tak, nie będę ukrywał, że zauważyłem”. Chyba wyznała mi nawet, że postrzega to jako swego rodzaju defekt. Ekskluzywna dziwka musiała mieć białą skórę, a to gadanie o bosonogich wieśniaczkach, które się nie golą, też ewidentnie zahaczało o problem rasowy. Tyle że mówiła to wszystko do faceta, który pożerał ją wzrokiem. Trochę się zmieniło od tamtej pory. Dookoła leżało w kałużach krwi pół setki takich jak ona czarnych ludzi i miała prawo podejrzewać, że tacy jak ja ludzie biali mogą trochę inaczej postrzegać świat. Ofiary zbyt łatwego zabijania nie urastają w oczach zabójców. Raczej na odwrót. Stosunek strat 50:2 prędzej wzbudzi wzgardę i lekceważenie niż szacunek dla odwagi.

– To cytat – powiedziała trochę niepewnie. Wyraz mojej twarzy musiał zbić ją z tropu. – No wiesz… „Murzynek Bambo”.

– Wiem. – Na tym właśnie polegał problem.

I jeszcze na tym, że niczego więcej nie potrafiłem powiedzieć.

Dusiłem się od myśli, że jej milczenie jest oczekiwaniem na przeprosiny, początkiem kary, która dopełni się, gdy jąkając się i unikając jej wzroku, skończę mówić, a ona odejdzie bez słowa.

– Przepraszam – zafundowała mi kolejny nokaut. – Głupio palnęłam z tym Bambem… Bambo… Jak się to właściwie powinno…? – urwała. – To taki stary kąpielowy żart, dziadka i mój. Zawsze, jak mnie wkładał do wanny, powtarzał ten wierszyk, a ja piszczałam i udawałam, że się strasznie boję. On się okropnie gniewał i groził, że pójdzie po mleko z takim, o – pokazała palcami – takim kożuchem i… Bo ja do dziś nienawidzę kożuchów. Ale nigdy nie przyniósł…

Prawie nie słyszałem ostatniego zdania. Pewnie dlatego, że była gdzieś bardzo daleko. Patrzyła mniej więcej na mnie, ale to nie mnie w tej chwili widziała i tylko dlatego mogłem oglądać przez kilka sekund blask księżyca rozlewający się wolno po nieruchomych oczach.

Zorientowała się, gdy wilgoć dotarła do rzęs. Przykucnęła i zaczęła niezdarnie poprawiać sznurówkę.

– Żyje? – zapytałem cicho. Pokręciła głową, nie unosząc jej.

– Dlatego wyjechałam. On mnie tam trzymał.

– Rodzice mieszkają tutaj, tak?

Ojciec dewizowiec, matka blond dziewczę, którego głównym atutem były jasne warkocze – tak to przedstawiła. Resztę dopisała wyobraźnia i znajomość polskich realiów. Koniec studiów, inżynier, doktor czy magister Asmare wraca pod palmy. Zabiera białą żonę i córkę, która, jak to często w takich małżeństwach bywa, wraz z matką co jakiś czas wizytuje dziadków pod ośnieżonymi sosnami. Z córkami różnie bywa, gdy dorastają, ale matki wcześniej czy później dokonują wyboru i albo osiadają na dobre przy boku męża, albo definitywnie z nim zrywają. W tym drugim przypadku, rozstania bywają burzliwe i ostateczne, różnice kulturowe dochodzą do głosu i o wspólnym wychowaniu dzieci nie ma raczej mowy. Gabriela była tu, uważała Etiopię za swój dom, przyjąłem więc, że jej rodzicom się udało, są razem i żyją w Afryce.

– Matka wyjechała do Niemiec. – Nie patrzyła na mnie. – Przy pierwszej okazji. Zostawiła nas. Niby że stan wojenny. Dziadek chyba wiedział, że to pic. Ostro działał w Solidarności, z Wałęsą był prawie na „ty”. Nie zamknęli go, palcem nie tknęli, więc niby czemu jakąś smarkulę… Ale tata i ja… Tu się zabija przeciwników politycznych. Miał prawo myśleć, że Jaruzelski ją kropnie, gdyby próbowała wrócić. Zabierał mnie do Etiopii, widziałam wojnę z bliska. Był inżynierem, dostał pracę w Erytrei. Wtedy jeszcze była nasza, ale już się nie dało żyć. Tata budował głównie dla wojska, naprawiał, co partyzanci wysadzili. Cały czas pod osłoną armii. To wtedy nauczyłam się strzelać. W końcu omal nas nie zabili. Przestraszył się, wróciliśmy do Polski. Tu się wszystko waliło, a tam komuniści stracili władzę. Miałam czternaście lat. Ciągle wierzyłam, że matka wróci. Już mogła.

– Nie wróciła? – Ani razu nie nazwała jej mamą. Właściwie nie musiałem pytać.

– Wpadła na parę dni. Chciała zabrać mnie do Niemiec i przerobić na Gabi Bauman. Pogoniliśmy ją z dziadkiem, chociaż ciężko mu było, bo teraz to już nie ma szans, by nazwisko przetrwało.

– Hmm.

– Co: „Hmm”? – W końcu uniosła twarz. Jej oczy nadal lśniły, ale uśmiechnęła się do mnie.

– Typowy kumpel Wałęsy nie liczył chyba na prawnuki Baumanięta.

Niejedna dziewczyna poczułaby się dotknięta. Ona się roześmiała.

– Pudło – powiedziała, podnosząc się na równe nogi. – Sama jestem przedślubna; zdążył się oswoić.

– Za dużo pytań – wyznałem w przypływie samokrytyki. – Chyba mam zły dzień. O czym właściwie…? A, tak. Miałaś się myć.

– Co po czystym ciele, gdy dusza brudna? – Błysnęła zębami. – Ale poważnie: mówię, bo chcę. Nic o mnie nie wiecie, a musicie strzelać z mojego powodu. To nie w porządku.

– Strzelamy, bo masz orła w paszporcie. To wystarczy.

– Ładnie powiedziane – przyznała. Potem schyliła się, podniosła kanister: to na nim, nie na worku siedziała przed sanitarką. – Zmieńmy temat. Myślisz, że mogę?

Nasze palce spotkały się na uchwycie. Cofnęła dłoń. Nie za szybko, ale co innego zwróciło moją uwagę.

– To ten? – zapytałem z niedowierzaniem. – Co ona: prysznic brała?

– Dziewczyny lubią być czyste. – Zabrzmiało to prawie jak deklaracja solidarności z Jolą. Może była szlachetna, a może delikatnie przypominała, że też jest dziewczyną i należy jej się następne dziewiętnaście litrów wody. Bo tyle z grubsza ubyło.

– Zabiję tę kre… – urwałem, nasłuchując. – Mogłabyś się położyć?

– Nic za darmo, co? – Miała wypaczone poczucie humoru, ale przynajmniej wiedziałem, że żartuje. Bo wyciągnęła się – na brzuchu – zanim jeszcze skończyła mówić. Nie potłukła sobie przy tym niczego, i to też dobrze świadczyło o jej zrozumieniu sytuacji.

Mieliśmy trochę czasu. Mogłem, nie zdzierając sobie łokci w błyskawicznym padzie na twarz, zalec obok niej, przełożyć kanister za jej głowę i – nie puszczając uchwytu – wtłoczyć popiersie Gabrieli w najlepszy okop, jaki wchodził w rachubę w tych okolicznościach. Blaszano-mięsny.

Oczywiście spieprzyłem sprawę. Pociski moździerzowe są dużo wolniejsze od zapowiadającego je dźwięku. Zdążylibyśmy do prawdziwego okopu. Na szczęście nie miało to znaczenia: granat chybił – w moim subiektywnym odczuciu – o pięćdziesiąt metrów.

– Zabieramy się stąd. – Nie krzyczałem i nawet wstawałem stosunkowo wolno. – To chyba rozgrzewka.

– Moździerz, prawda? – Była raczej przygnębiona niż wystraszona. Nie odpowiedziałem. Podniosłem kanister i ruszyłem w stronę okopu.

Był rozległy, ale płytki: siedzący człowiek musiał liczyć na szczęście albo jakość hełmu – na przedpiersie raczej nie. Rannym to nie przeszkadzało, bo leżeli, ale po ustawieniu noszy miejsca na dnie zostało niewiele. Jola, przytulona brzuchem do ziemi, niemal w całości wypełniła wolną przestrzeń. Widziałem ją wyraźnie: trochę wyżej paliła się podłączona do akumulatora honkera żarówka.

– W porządku, siostro. – Była tak przerażona, że nawet nie uniosła głowy. – To robi dużo hałasu, ale nie jest takie straszne. Byle się nie wychylać. – Granat numer dwa rozerwał się z hukiem równie daleko jak pierwszy, tyle że na południe od wąwozu. – No i widzi pani: żyjemy. – Popatrzyłem na Gabrielę, rozpłaszczoną na ziemi między bokiem samochodu a krawędzią dołu. – Ciasno tu. Nie pomieścimy się wszyscy. – Trzeci granat uprzedzał już gwizdem o swoim przylocie. – Poszukam sobie jakiegoś okopu i…

– Nie zostanę tu!

Krzyczała z nosem przyklejonym do ziemi – kiepsko to wyglądało.

– Może w transporterze? – rzuciła niepewnie Gabriela. Zakląłem pod nosem i zawróciłem.

Trzeci pocisk okazał się pociskiem oświetlającym. Nie wróżyło to za dobrze, ale za to dobiegłem do bewupa, nim nadleciał czwarty, i niczego sobie nie połamałem w ciemnościach.

Wewnątrz, oprócz ścisłej załogi, oczekiwało lepszych czasów jeszcze czterech żołnierzy.

– Kurwa, zamykaj to! – krzyknął któryś. Szarpiąc za klamkę, otworzyłem zarazem drogę odłamkom.

– Zajmuję dwa miejsca dla pielęgniarek!

– Rozmnożyły się? – zakpił jakiś inny głos. Zatrzasnąłem drzwi i, przedłużając ruch, wjechałem nogami pod brzuch transportera. Całego ciała ukryć nie zdążyłem.

Rąbnęło idealnie w środku wąwozu. Daleko, ale pociski moździerzowe słyną z mnogości odłamków. Jeden z nich doleciał aż tu. Lewe drzwi, te nade mną, zaiskrzyły. Metr – tyle zabrakło. Nie miałem kamizelki.

Zerwałem się. Biegłem szybko, ale z początku po prostu w obawie przed kolejnym granatem. Dopiero potem uświadomiłem sobie, że w okolicy sanitarki gęstość odłamków musiała być kilkadziesiąt razy większa.

Jakbym dostał kopniaka w tyłek: prawie przeleciałem te kilkadziesiąt metrów. Moździerz kalibru około osiemdziesięciu milimetrów – na tyle go oceniałem – potrafi wystrzelić do trzydziestu pocisków na minutę. W praktyce strzela się znacznie wolniej, ale i tak rozsądek nakazywał podzielenie trasy na pół i przystanek w którymś zagłębieniu. Somalijczycy wstrzelali się, śmierć mogła teraz spadać z nieba dużo szybciej niż dotychczas.

Nie usłuchałem głosu rozsądku. Granat numer pięć wybuchł, gdy biegłem. Nie zabił mnie, bo spadł gdzie indziej. Nawet nie przestraszył. Potrafiłem myśleć tylko o numerze czwartym.

Jeśli siedziała w momencie wybuchu…

Nawet jeśli tak, to miała szczęście: powitało mnie jej niespokojne, ale w pełni przytomne spojrzenie. Nie była ranna, choć obłożony workami samochód stracił kolejną szybę, a spod podartego płótna tu i tam sypał się leniwie piasek.

– W wozie Bielskiego są wolne miejsca. Bierz Jolę i…

Nie musiała brać. Dziewczyna zerwała się sama i – depcząc Maciaszka, którego sekundę wcześniej do złudzenia przypominała, jeśli idzie o aktywność – wypadła spod siatki.

– Biegnij za nią! – pchnąłem Gabrielę. Ktoś jęczał; Jola stratowała nie tylko ofiarę piwa. Nie mogłem zaliczyć jeszcze jednej rundy między sanitarką a bewupem, odprowadzić jej. Radziła sobie sama. Ranni nie. A obaj oprzytomnieli.

– W porządku, chłopcy. – Wsunąłem się do okopu, usiadłem. – To nic takiego. Jak tam, Świergocki? Boli?

– Trochę. – Nie wyglądał dobrze.

– Jak trochę, to dobrze. – Przez chwilę trzymałem dłoń na jego czole. – Dziewczyny wyszły, więc może skorzystamy z okazji, co? Pęcherz nie dokucza?

Huk. Blisko. Siatka, a wraz z nią żarówka i wszystkie cienie naszego maleńkiego świata zadygotały. Coś przemknęło nad workami, ale bliskie eksplozje mają tę zaletę, że nie słyszy się odłamków.

– Masz szczęście, chłopie – uświadomiłem Świergockiego. – Dostaniesz medal za samo leżenie do góry brzuchem.

W uszach trochę mi dzwoniło. Nie usłyszałem następnego granatu. Póki nie wybuchł.

Miałem wrażenie, że zrobił to wewnątrz mojej głowy.

Ból. Wszystkiego: uszu, gardła, nosa, chyba nawet oczu.

Leżałem na czymś niebieskim. Aparat do mierzenia ciśnienia. Był w walizce, nie wyjąłem go.

Ciśnienie. „W porządku, chłopcy, to nie takiego”. Nic, dopóki rzecz sprowadza się do wściekle pędzących okruchów stali, które dobrze wypchany worek zawsze zatrzyma. Tyle że pociski nie składają się z samych odłamków. Jest jeszcze materiał wybuchowy.

Pudełko nie było już niebieskie. Poczerwieniało od krwi, lejącej się z mego nosa. Połykałem tę jej część, która spływała do gardła, i próbowałem nie myśleć, czy gdzieś tam, w dole, nie spotyka się z inną krwią, uwolnioną z popękanych płuc.

Ciśnienie. To ono zabija pochowanych w transzejach żołnierzy. Odłamki to zmora atakujących: lecą dalej, zabijają w miejscu, do którego fala sprężonego eksplozją powietrza dociera jako niegroźne pchnięcie. Ale jeśli pocisk rozrywa się tuż obok…

Można utonąć we własnej krwi.

Kaszlałem. Nie słyszałem tego kaszlu, nie byłem pewien, czy w ogóle kiedykolwiek cokolwiek usłyszę – bębenki znoszą cios fali sprężonego powierza jeszcze gorzej od płuc – ale w końcu zrozumiałem, co oznaczają gwałtowne podskoki wypełnionego pyłem świata.

Łomotało mi w głowie. Czy głuchemu może łomotać?

Patrzyłem na przemieszaną z krwią ślinę i czekałem na wyrok.

Kilkadziesiąt sekund. I dźwięk. Coś huknęło: gdzieś za grubą warstwą waty, ale jednak. A ja nie dusiłem się. Ból opadał, może dlatego, że oderwałem łokcie od ziemi, podniosłem się na klęczki, zostawiłem to tam, w dole, w błocie z piachu i swych płynów organicznych.

Świergocki coś mówił. Słyszałem go, choć nie rozumiałem. Udało nam się. Tym razem się udało. Cudem.

Siatka znikła. Worki wschodniego przedpiersia albo rozpadły się, albo przeleciały na drugą stronę wykopu. Potrafiłem zrozumieć, że nie oderwało mi głowy, ale nigdy później nie umiałem uwierzyć, że na pół zasypana żarówka, paląca się jak gdyby nigdy nic między moimi kolanami, to ta sama, która wisiała przedtem nad okopem.

Cud sięgał krawędzi prawych noszy. Wszystko ma swój kres, cuda też.

Wybuch, który oszczędził trzech ludzi i żarówkę, zabił Lewandowskiego.

On jeden nie krwawił. Zgasł jak zdmuchnięta świeca.

Próbowałem go ratować. Sztuczne oddychanie, masaż serca, adrenalina… Wszystko, co można zastosować w na pół zasypanym okopie pół minuty po rozwaleniu go moździerzowym granatem, mając podręczną walizeczkę, pustkę w głowie i krew w ustach.

Eksplozje młóciły wąwóz i jego otoczenie w tempie kilkunastu na minutę. Odsunęły się. Wąwóz był długi, a moździerz jeden.

Po kilkudziesięciu wybuchach – może trzech, może pięciu minutach – dałem za wygraną. Zabrakło mi sił, powietrza w płucach, a przede wszystkim wiary w sens tego, co robię. Usiadłem, opierając się o ściankę okopu; dobre pół kilo piachu przetoczyło się pod bluzą, zaległo grubym zwałem nad obręczą pasa. Siedziałem, ocierałem z twarzy krwawe błoto, kiedy coś zwaliło się z góry, coś dużego, ciężkiego i miękkiego, co w pierwszym odruchu uznałem za strącony podmuchem worek. Oberwałem w kolano; zabolało, ale ból – nagle dokonałem tego odkrycia – nie musi dokuczać.

Ten był dobry. Bolało, bo się spieszyła, bo strach przeważył nad ostrożnością. Ten ból mówił mi prawie tyle samo o klęczącej przede mną dziewczynie, co jej szeroko rozwarte oczy i spocone, szorstkie od piachu dłonie, obejmujące moją twarz.

– Jacek?! Jacek, odezwij się! Co ci jest?!

Złapała walizkę – jedną ręką, druga na dobre przykleiła się do mego policzka – i oczywiście rozsypała wszystko, co nie tkwiło w obejmach.

– Miałaś… – wycharczałem – miałaś… w bewupie.

– Nic ci…? – Dała spokój walizce, może dlatego, że nic już nie chciało wypaść, i znów ni to obejmowała, ni masowała moje policzki, skronie i uszy. – Boże, tyle krwi…

– Wszystko w po… – Zakaszlałem. W gardle miałem więcej kurzu niż śliny. – Nie powinnaś… Ty głupia wariatko, mogli cię…

Gdzieś wprost nad nami, bliziutko, na szczęście za krawędzią wąwozu, rozerwał się pocisk. Sypnęło kamieniami, ziemią, płonącą trawą. I Gabrielą. Chociaż, uczciwie mówiąc, czułem jej dłonie za łopatkami, tam gdzie przedtem ścianę okopu, co oznaczało, że nasze piersi spotkały się nie tylko za jej sprawą. Też pomogłem.

Było dobrze. Wyrzuty sumienia zaczęły przebijać się przez grube złoże radości dość późno, a i wtedy prawie równie mocno wymawiałem sobie szorstkość pokrytego trzydniowym zarostem policzka, do którego tuliła nieprawdopodobnie delikatną twarz.

Wyrządzałem jej krzywdę. Nam wyrządzałem. I nie umiałem zrobić tego, co nakazywał rozsądek i przyzwoitość: odepchnąć jej od siebie.


*

Odprawa odbywała się w przedziale desantowym BWP. Moździerz milczał od kilkudziesięciu minut, ale ukryty za odległym o osiemset metrów wzgórzem granatnik automatyczny od czasu do czasu wypluwał krótką serię i na dobrą sprawę nigdzie nie było bezpiecznie. Jedynie wnętrza pojazdów pancernych gwarantowały przeżycie – siedząc w okopie, można było co najwyżej powtarzać sobie, że trzeba dużego pecha, by wystrzelony na oślep pocisk trafił w ten akurat kawałek sawanny.

– Nie chcą, byśmy spali – nazwał rzeczy po imieniu Morawski.

– Możemy wezwać lotnictwo? – Filipiak miał większe zmartwienia.

– Chyba modlitwą – mruknął Olszan.

– A UKF? Ten samolot do retranslacji…

– Próbuję. Ale jest jeszcze jeden problem: radio oberwało.

– Co?! I dopiero teraz…?!

– Sam dopiero przed chwilą zauważyłem otworek w obudowie.

– No to fajnie – podsumował Morawski. – Zarębę możemy skreślić.

– To maleńka dziurka – trochę niepewnie powiedział Olszan. – Może nawet nic nie poszło w środku. Nie zdążyłem sprawdzić.

– Straty? – To pytanie przeznaczone było dla obu podoficerów: Ciołkosza i Bielskiego.

– Dwóch – westchnął sierżant. – Ale na amen, na miejscu.

– I Lewandowski – dodałem.

– Samochody? – Filipiak był zbyt zmęczony i skopany przez los, by doznać wstrząsu na wieść o stracie kolejnych trzech podwładnych. Albo i dwóch: może dojrzał już do myślenia takimi kategoriami, przeliczania wszystkiego na ilość bagnetów, które może rzucić do walki.

– Spuściłem paliwo, więc żaden się nie sfajczył – wzruszył ramionami Ciołkosz. – Ale które pojadą, jeden diabeł wie.

– Mamy czas – stwierdził spokojnie porucznik. – Sprawdzi się.

– Zjeżdżamy stąd rano?

– Jak tylko nawiążemy łączność. Dlaczego pytasz?

Sierżant nie kwapił się z odpowiedzią.

– Jak rano, nie ma problemu – powiedział w końcu. – Rzecz w tym, że zostaliśmy bez wody. Rąbnęło prosto w magazyn. Pech.

Teraz to Filipiak potrzebował trochę czasu.

– Ma ktoś jeszcze podobne rewelacje? Nie? To miłe. Doktorze, chcę pogadać z tą pana… – nie dokończył. – To miały być pastuchy.

– Ostrzegała nas – przypomniałem. – Gdyby nie to…

– Trzynaście trupów – mruknął Bielski. – Może już starczy?

– Co niby mielibyśmy zrobić? – zapytał Morawski.

– Co się stało, to się stało. Trudno. Nie wiedzieliśmy, że ta czekolada zaciukała własną teściową. Teraz wiemy. Gdyby ją oddać rodakom… To ich sprawy. Nikt słowa nie powie.

Na szczęście ławki bewupa skierowane są ku burtom i rozdzielone zbiornikiem. Nie musiałem krzyżować z nikim spojrzeń.

– Tu nie ma etiopskiej policji – rzucił oschle Filipiak. – A ona ma polskie obywatelstwo.

– Mówi, że ma. Jakby tak wcięło jej paszport… Zresztą kto wie, czy nie jest lewy? A w zastępstwie policji mogą ją przymknąć tutejsi żołnierze. Ci, co do nas strzelają. Kto by tam odróżnił rządowego tubylca od antyrządowego? Założę się, że gdyby pogadać, przyślą paru przyzwoicie ubranych, może nawet w mundurach.

– Przepraszam – Olszan uniósł się, otworzył właz dachowy. – Idę do mojej katarynki. Wyrzygam się po drodze.

Bielski zamilkł.

– My też się przejdziemy, doktorze – mruknął Filipiak.


*

Po usunięciu jednych noszy i przekazaniu nadal nieprzytomnego, ale zdrowego jak byk Maciaszka pod opiekę kolegów, okop zrobił się duży. Gabriela doprowadziła go do porządku, układając worki. Kiedy nadeszliśmy, kończyła mocować dach z siatki.

– Zasnął – powiedziała cicho. – Pan do niego, poruczniku?

– Do pani.

Weszliśmy do środka. Dziewczyna włączyła żarówkę i usiadła naprzeciwko Filipiaka z niewyraźną miną. Było już chłodno, nie pociła się i może dlatego dopiero teraz zauważyłem, jaka jest brudna.

– Straciłem dwunastu żołnierzy, odkąd się pani zjawiła – zaczął. – Ktoś zniszczył nasz śmigłowiec. Ktoś próbował otruć podoficera dyżurnego tamtej nocy, a kiedy się nie udało, poderżnął mu gardło. Pech. Pawlikiewicz uczestniczył w krucjacie trzeźwości. Chłopcy dokuczali mu z tego powodu. Żaden nie próbowałby usypiać go akurat piwem. Nie było cienia szans, że w ogóle przyjmie puszkę. A jednak przyjął. Dlaczego?

– Chyba wiem, do czego pan zmierza – mruknąłem. – Wziął, bo ktoś częstował, a jemu głupio było odmawiać i się tłumaczyć po raz setny. Łatwiej wsadzić puszkę w kieszeń i potem oddać koledze. Inaczej mówiąc: dostał prezent od obcego.

Twarz Gabrieli była szara. Nie tylko od kurzu.

– To ktoś, kto przyleciał sokołem – powiedział Filipiak.

– Nie ja – popatrzyła mu w oczy. Jakiś czas mierzyli się wzrokiem. Wytrzymała, choć była przerażona tym, co sugerował. Napinała mięśnie, ale niewiele to pomogło: raz po raz wstrząsał nią dreszcz.

– Dlaczego ona? – zapytałem. – A nie na przykład ja?

– To pan odkrył, że Maciaszka uśpiono. Sam bym na to nie wpadł.

– Logiczne – przyznałem z mieszanymi uczuciami. Miło być jedynym nieskazitelnym. Ale nie podobało mi się, że Filipiak podejrzewa o coś wyjątkowo paskudnego któregoś z siedmiorga pozostałych pasażerów sokoła. – Tylko mnie pan skreślił?

Nie spieszył się z odpowiedzią. Może liczył, że Gabriela pęknie, wyciągnie zza stanika legitymację GRU względnie al Kaidy i płacząc, zacznie błagać o litość.

To oczywiście przenośnia: widać było, że nie nosi stanika.

– Pewniaka mam jednego – przemówił w końcu. – Pana. Ale są też półpewniacy. Pamiętacie tę urwaną łopatę? Gdyby odpadła, to kto pożegnałby się z życiem?

– Racja – przyznałem. – Skreślamy pilotów. Zostaje pięcioro.

– Czworo – westchnął i popatrzył na Gabrielę. – Pani też tam była.

– Ja? – zdziwiła się.

– Doktor wyciągnął panią w ostatniej chwili. Właściwie to wyrzucił jak worek. – Posłała mi wieloznaczne spojrzenie. – Ale niech się pani nie cieszy. Skreślę panią z listy podejrzanych pod dwoma warunkami.

Posłuchała go i nie zaczęła się cieszyć.

– To znaczy? – wyręczyłem ją.

– Jest pani katoliczką? – zignorował mnie. Zawahała się, ale tym razem kiwnęła głową. – W porządku. Więc kapelan panią przeegzaminuje.

– Odbiło panu?! – znów zabrałem głos w imieniu Gabrieli.

– Jeśli ktoś uszkadza śmigłowiec, a potem nim leci, to mamy do czynienia z atakiem samobójczym – wyjaśnił spokojnie. – Tego się nie robi dla pieniędzy. Dla idei też już nie. Praktycznie tylko muzułmańscy fanatycy walczą takimi metodami. A fanatycznym muzułmaninem nie zostaje się z dnia na dzień. Może są wyjątki, ale żeby obwiązać się dynamitem i wysadzić razem z autobusem pełnym Żydów, zwykle trzeba się urodzić w odpowiedniej rodzinie. Zakładam, że jeśli potrafi pani zachować się na mszy, zna modlitwy, chodziła na religię i tak dalej, to nie jest pani z żadnej al Kaidy czy innego Hamasu.

– Ja chyba jestem – rzuciłem z polemicznego rozpędu. – Bo w kościele byłem dwa razy w życiu. Jak mnie chrzcili i na ślubie kolegi.

– Dlatego nie pan będzie przepytywał – uśmiechnął się. Otrzeźwiałem. Zdałem sobie sprawę, że takim postawieniem sprawy wyświadczam Gabrieli niedźwiedzią przysługę. – Poproszę Lesika.

Nie wyglądała na zaniepokojoną. Ale na szczęśliwą też nie.

– To konieczne? – zapytała bez zapału.

– Nie. Ale łatwiej byłoby mi uwierzyć, że to nie pani robota.

Skinęła głową.

– A ten drugi warunek?

– Opowie pani całą tę historię z Sabahem i jego matką. Szczegółowo.

Jej twarz znieruchomiała.

– Wszystko już powiedziałam.

– Niczego pani nie powiedziała. – W duchu przyznałem mu rację. – Muszę wiedzieć, o co poszło. Albo się pani wytłumaczy, albo…

– Rozstrzela mnie pan? – To nie była ironia, to było prawie pytanie. Może dlatego Filipiak zachował spokój.

– Nie. Po prostu będę musiał przydzielić pani straż, może związać. Nie będzie to przyjemne, ale nie w tym rzecz.

– A w czym? – zapytała beznamiętnie.

– To oznacza wyłączenie dwóch ludzi z walki i pracy. Plus pani – dodał nieoczekiwanie. – Zakładam, że jest pani porządną dziewczyną z miasta Łodzi. Więc proszę, by pozwoliła mi pani tego nie robić. Mogą nas wszystkich wyrżnąć, bo w krytycznym momencie jeden szeregowy będzie stał nad panią z karabinem, a drugi odsypiał wartę.

Nie spodziewałem się po nim takiej zagrywki.

– O co panu chodzi? – Coś pękło w jej głosie.

– Chciałbym pani wierzyć. Zwłaszcza teraz.

– Dlaczego: teraz?

– Straciłem co trzeciego ze swoich ludzi, a nic nie wskazuje na to, że skończyliśmy tę cholerną wojnę. Nie wiem, co powiedzieć tym, którzy zostali. A coś powinienem. Na razie są zszokowani, ale jak trochę posiedzą w okopach, pomyślą, co się stało…

Przez jakiś czas nikt się nie odzywał.

– Powinnam… odejść? – Wyartykułowanie tych dwóch słów kosztowało Gabrielę wiele wysiłku. Filipiak nie od razu odpowiedział.

– Padła taka propozycja – mruknął. – Oczywiście nie mamy zamiaru… Po prostu muszę przekonać ludzi, że walczą w słusznej sprawie.

– To wojsko – przypomniałem mu. – Ochotnicy w dodatku. Płacą nam za to, by bronić Polaków przed obcymi. To proste jak budowa cepa.

O dziwo, uśmiechnęli się oboje. Blado, ale jednak.

– Życie jest bardziej skomplikowane – powiedział. – Możemy mieć kłopoty, jeśli nie przekona ich pani do siebie.

– Co niby miałaby zrobić? Poprowadzić atak na bagnety?

– Wystarczy, że powie prawdę. – Uciekł spojrzeniem ku śpiącemu na noszach żołnierzowi. – Jeśli to panią krępuje… Może pani o tym pomówić z kapelanem albo którąś z kobiet. No i oczywiście może się pani zwierzyć doktorowi. Nieważne. Chodzi o to, bym w końcu usłyszał jakąś sensowną historię, choćby pośrednio.

Odczekałem chwilę, dając Gabrieli szansę na podjęcie dialogu i zwolnienie mnie z obowiązku mówienia za nią. Prawdziwe kłopoty mogły dopiero nadejść i byłoby lepiej, gdybym do tego czasu uniknął opinii faceta wybitnie stronniczego.

Nie ułatwiała mi życia, siedząc ze zwieszoną głową i milcząc.

– Zaraz, o czym my właściwie mówimy? – przywołałem na twarz kpiący uśmiech. – Ksiądz, lekarz i baba? Planuje pan telepogadankę o edukacji seksualnej młodzieży? Mamy wojnę, a słuchając pana, można by pomyśleć, że rozprawiamy o du… – ugryzłem się w język. – No, wiadomo o czym.

W końcu udało mi się go zirytować.

– Nie moja wina – warknął – że akurat z powodu czyjegoś tyłka zabijają mi ludzi. Nie ja to wymyśliłem.

– Mógłby się pan liczyć ze…

Nie dokończyłem. Przerwała mi.

– Homer. – Obaj byliśmy zbici z tropu, ale uśmiechać zaczęła się wcześniej, nim podniosła głowę i miała okazję obejrzeć nasze głupie miny. – Faktycznie: nie pan. Homer był pierwszy. Przynajmniej w Europie. – Popatrzyła mu w oczy. – Jeśli można, wolałabym pośrednio.

– Słucham? – Nie zrozumiał.

– Chce pan wiedzieć, o co poszło z matką Sabaha. W porządku. To może być doktor Szczebielewicz, pani Wielogórska albo w ostateczności pan. Z Lesikiem nie będę o tym mówić. To nie miałoby sensu. Z przyczyn zasadniczych.

Filipiak zachował się jak typowy polityk i z całej kwestii wyłowił tylko jeden interesujący go fragment. I, zgodnie z najlepszymi tradycjami sztuki politycznej, użył go przeciw osobie zbyt uczciwie stawiającej sprawę.

– Mam wybór? No więc: ja. Oczywiście doktor może przy tym być.

Mimo tego przypływu łaskawości miałem ochotę wymierzyć mu kopniaka. To nie była czysta zagrywka. Jego barki obciążała odpowiedzialność, a głowę wyniesiona z Iliady wiedza, że kłopoty łóżkowe całkiem łatwo przekładają się na militarne, ale mimo wszystko miałem nadzieję – i ona też miała – że dżentelmen zwycięży w nim nad oficerem.

Cóż, zawiedliśmy się. Ja bardziej.

– Dobrze. Ale w takim razie… Tylko pan i ja. W cztery oczy.


*

Dotyk był bardzo delikatny. Nie wiem, jakim cudem zdołał wyrwać mnie ze snu. Nie chciałem się budzić. Nie radziłem sobie z ciosami, jakie spadały na mnie regularnie w ciągu ostatnich dni. Nerwy wyraźnie mi siadały i senny azyl stawał się czymś najcenniejszym.

– Zasnąłem?

– Przed czwartą. Jak tylko skończyli strzelać.

Głos miał Świergocki równie blady jak tę rękę, cofającą się znad mego kolana. Marnie wyglądał. Łącząc ten gest ze spojrzeniem na zegarek, położyłem rękę na jego czole. Zdążyłem zmarznąć w ciągu tych czterech godzin. Ale nie dlatego wydał mi się taki ciepły.

– Ładnie to tak? Masz niezłą gorączkę. Trzeba było wcześniej… Siostra nie zaglądała?

– Nie. – Zrozumiałem, że nie miał tyle szczęścia co ja i nie zmrużył oka. – Przepraszam… pić mi się chce, a nie bardzo…

Kanister, z którego ktoś zrobił sobie fotel, leżał po drugiej stronie okopu. Podnosząc go, omal nie zdzieliłem się blachą w czoło: nie wziąłem poprawki na wieczorne szaleństwa Joli.

– Trzeba było mnie obudzić – burknąłem, napełniając ostrożnie kubek. Usta miał zupełnie suche.

– Lepiej, żeby pan doktor był w formie. Pomogłem mu się napić, obejrzałem biodra, zaaplikowałem poranną porcję leków i wypełzłem z okopu.

Wąwóz wypełniał rześki chłód i delikatny, różowy blask, łagodzący kontury okopanych pojazdów i dymiącej kuchni polowej. Było cicho i pusto. Przez chwilę walczyłem z idiotyczną myślą, że przycupnięty za dwukółką Puzewicz jest jedynym, który przetrwał nocny ostrzał. Dookoła pełno było osmalonych lejów: dużych, po pociskach moździerzowych, i małych, znaczących miejsca trafione z granatnika.

– Masz wrzątek? – Ziewając, zatrzymałem się przy przyczepce dźwigającej kotły. Jedna opona poszła, a w kotłach widać było dziury, ale całość funkcjonowała, sądząc po zapachu mięsa.

– Tylko mielonki. Szef ma osobiście wydzielać wodę.

– Widziałeś Filipiaka?

– Śpi w tym okopie koło beerdeema.

Samochód, jak inne, stał teraz na dole. Obok, zamiast porucznika, znalazłem Grochulskiego. Z jakimś innym zaspanym nieszczęśnikiem siedzieli wśród hałdy samochodowych kół i kleili dętki.

– Do południa wam zejdzie – mruknąłem. – Gdzie wódz? – Grochulski bezradnie zatoczył dłonią niemal pełny krąg. – Aha. A moje panie?

– Siostra śpi u Hanusików. A pani Gabriela jest chyba z dowódcą.

Na wszelki wypadek zajrzałem do obłożonego workami suzuki. W środku, dając dowód odwagi, względnie zamiłowania do wygód, posapywała na rozkładanym siedzeniu redaktor Wielogórska. Samotnie.

Zawróciłem – dalej był już tylko czołg i pierwsza linia frontu. Odbyłem ćwierćkilometrowy spacer i zajrzałem pod zad bewupa drugiej drużyny. Ludzie Hanusika wykopali tam sobie schron, ale w tej chwili był pusty.

– Dalej lepiej nie. – Kierowca wystawił z włazu głowę i dłoń z rolką papieru toaletowego. – Do zarośli donoszą ich granaty. Jak pan kapitan na stronę, to tylko za tamtą skałkę. Mam pilnować, żeby nikt dalej… – uśmiechnął się z zakłopotaniem. – Za babkę klozetową przyszło robić. Pan kapitan powie paniom, dobrze? Ja ich nie znam, trochę głupio tak…

Na zasadzie ochoty na niedostępne poczułem nagle ochotę wycieczki za wskazaną skałę. Na szczęście lekką. Były ważniejsze sprawy.

– Nie było tu porucznika?

– Tędy poszli – wskazał pasmo świeżo osypanych grudek, wiodące ku południowej krawędzi wąwozu. – Niedawno. Chyba coś grubszego, bo był z nim snajper i ta tłumaczka.

Nie spodobały mi się te nowiny. Stok pokonałem biegiem, trasę do najbliższego dołu strzeleckiego też. Wyglądający z niego kapral Hanusik omal nie rozbił sobie dłoni o kamień, dając mi znać, że powinienem natychmiast paść. Przypadłem do ziemi tuż obok przedpiersia i przez chwilę rozglądałem się po okolicznym buszu.

Z tej perspektywy miał może stumetrowy promień – dalsze rejony zasłaniały kępy traw, krzaczki i nieliczne pnie niewysokich drzew. Zbyt równo też tu nie było. Nawet na tym niewielkim obszarze mógł się teoretycznie ukrywać pluton wojowników Sabaha. Praktycznie, skoro żyłem, raczej nikt się nie ukrywał.

– Gdzie porucznik?

– Pięćdziesiąt prosto i ze dwadzieścia w lewo. – Mówił szeptem. – Ale tylko czołganiem, panie kapitanie. I z dala od traw i krzaków.

Dopiero pełznąc mozolnie i zygzakując między kępami roślinności, która tylko czekała, by dać się poruszyć i zdradzić somalijskim snajperom moją pozycję, odkryłem, że z perspektywy węża półpustynny Ogaden może wyglądać jak prawdziwa dżungla. Mnóstwo przeszkód, które trzeba omijać, zerowa widoczność. Było o tyle gorzej niż w prawdziwej dżungli, że musiałem także uważać na kurz: każdy energiczny ruch podrywał go w górę, oślepiając, dusząc i przede wszystkim dekonspirując.

Minąłem trzy kikuty akacji, spiłowanych dla oczyszczenia pola ostrzału, i zza niedużego kamienia wypatrzyłem ramiona lornety nożycowej, dość zręcznie udającej krzak. Poczołgałem się dalej, podczas gdy jeszcze bardziej podobny do krzaka porucznik Filipiak odkładał karabin na dno okopu. Wyglądało na to, że naprawdę nie jest tu bezpiecznie: bądź co bądź zbliżałem się od tyłu.

– Co pan tu do cholery…?

– Gdzie Gabriela? – przerwałem mu bezceremonialnie i w tym samym stylu wpakowałem się do głębokiej na metr dziury, którą dzielił z uzbrojonym w karabin SWD żołnierzem. Z dziewczyną, niestety, już nie.

– To nie miejsce dla lekarza. – Nadal warczał szeptem.

– Podobno była z wami.

– Niech pan wraca. Tu się zaraz może zacząć…

– Panie poruczniku! – Tym razem wszedł mu słowo upaćkany kamuflażem użytkownik karabinu z lunetą. – Pan zobaczy!

Filipiak dał mi spokój, przywarł do lornety – i znieruchomiał.

Poczułem, jak serce powoli pełznie mi do gardła.

– Rany boskie… – Nerwowo obrócił lornetą na boki.

– Co się dzieje?

– To chyba… nie widzę dokładnie, ale to chyba Giełza.

Jego własna lornetka leżała na przedpiersiu. Złapałem ją i prawie od razu znalazłem to, na co patrzył. Pewnie dlatego, że jasna plama przyklejona do pnia akacji znajdowała się zaskakująco blisko.

– Musieli go czymś zakryć i dopiero teraz… – Głos Filipiaka szybko wracał do normy, o ile uznać za taką metaliczny chłód. – I krzaki zasłaniają. Tymoszuk, odbij w lewo i znajdź lepszy widok. Tylko ostrożnie. To z daleka czuć zasadzką.

Miał rację: tylko transparent z napisem: „Zasadzka” byłby bardziej wymowny. Przywiązany do pnia biały mężczyzna, obnażony do pasa i bardziej wiszący na krępujących go rzemieniach, niż stojący, przywoził na myśl kozy z polowań na bengalskie tygrysy.

Nie widziałem jego twarzy. Oddzielały nas korony paru niskich drzew, jak na złość porastających zagłębienie terenu. Za to nogi mogłem oglądać bez przeszkód, co przekreślało wszelkie nadzieje.

Spodnie, buty i podszewka bluzy mundurowej, zawieszonej wokół bioder, wyglądały boleśnie znajomo. Milczeliśmy. Długo.

– Pamiętam… – Ta pamięć stała się nagle przekleństwem. – Leżał na brzuchu i walili go maczetą właśnie po plecach, głowie…

– Był w kamizelce i hełmie – mruknął Filipiak. – A zresztą jakie to ma znaczenie? I tak trzeba go stamtąd zabrać.

Czułem, że, podobnie jak mnie, zupełnie mu się to nie uśmiecha.

– To on! – dobiegł stłumiony półgłos Tymoszuka. – Poza tym pusto.

Filipiak sięgnął do ramienia, włączył ukaefkę. Zażądał czołgu i sapera ze sprzętem. Pozwoliłem mu skończyć.

– Gdzie ona jest? – Nie siliłem się na uprzejmy ton.

– Tam – wskazał wyższe, południowe przedpiersie okopu. – Spokojnie, sama się zgłosiła.

– Jeżeli pozwolił jej pan pójść do tych…

Mówiłem powoli – niełatwo wyjaśniać komuś, dlaczego się go za chwilę zabije – więc przerwał mi bez trudu.

– Źle pan zrozumiał. Tam leżą trupy, broń i może ranni. Chciałem się dowiedzieć, co mają Somalijczycy. To ważne.

Nie naciskałem więcej, więc nie próbował mi wyjaśniać, jakie znaczenie może mieć wiedza o uzbrojeniu przeciwnika. Życie zrobiło to zresztą za niego.

Plutonowy Drabowicz próbował dokonać czegoś, co nie wyszło mu wczoraj: pokonać stok wąwozu w pobliżu granicy naszego obozu. Był w o tyle lepszej sytuacji, że w nocy żołnierze popracowali trochę nad wyrównaniem i spłaszczeniem podjazdu.

Dopisało mu też szczęście. Choć nie tak, jak oczekiwał.

Zadarta ku niebu lufa kalibru 125 mm wychynęła spod ziemi, potem ukazał się przeciwlotniczy wukaem, płaski łeb wieży, klin kadłuba. Silnik ryczał, sylwetka stalowego kolosa rosła coraz wolniej, armata zaczęła opadać, by w pewnym momencie zatrzymać się, kiwnąć niepewnie i ponownie ruszyć w górę. Czterdziestotonowe pudło zakolebało się na krawędzi wąwozu. Kierowca spasował. Czołg osunął się zaskakująco szybko o dobry metr niżej i choć nie zniknął, jego oglądana z poziomu równiny sylwetka zmalała dwukrotnie.

Загрузка...