– Chodzi mi o kształt kabiny. Zapytaj, czy to przypominało schody.

Okazało się, że Nanouk nigdy nie widziała schodów. Ale kabinę śmigłowca-wojownika widywała często i kiedy trzy razy z rzędu, nie zważając na moje poprawki, nanosiła własne, przywracając sylwetce numer cztery jej pierwotny zarys, dałem za wygraną.

Narysowałem śmigłowiec widziany od przodu. Celowo niedbale: miała zrozumieć, że tak naprawdę interesują mnie gondole silników.

Zrozumiała. I znów przykucnęła, by poprawić po moich poprawkach. Jej palec bez wahania podążał po nie do końca zasypanych koleinach, wytyczonych końcem patyka.

Dźwignąłem się, starszy o parę lat.

– Co? – zapytała cicho Gabriela.

– Zapytaj o ludzi. Białych.

Usiadłem na samochodowym progu i czekałem. Długo. Dziewczyny mozolnie budowały słownik, w ruchu były patyki i ręce. W końcu ta starsza podniosła się z kolan, podeszła do sanitarki.

– Chcesz jej pokazać tę głowę? – Ton był beznamiętny, lecz właśnie dlatego od razu przejrzałem jej intencje.

– Chyba nie ma po co.

Podziękowała słabym zalążkiem uśmiechu.

– Chyba nie. Mało tu polskich pilotów.

– Ona w ogóle wie, co to jest Polak?

– Nie wie nawet, co to Europa. Ale… – odwróciła się, powiedziała coś do Nanouk. Somalijka uśmiechnęła się niepewnie.

– Kurrr-wa – wymówiła z miną gorliwego ucznia.

– Z mechanikami rozmawiali po angielsku – wyjaśniła Gabriela. – Z nią prawie wcale. Aziz nie pozwalał. Ale to jedno słowo zapamiętała.

– No jasne. Ilu ich było?

– Naszych? Czterech. Obie załogi wielbłądów. Zmieniali się. Na bojowym latali Arabowie. Było też pięciu arabskich techników. I to wszystko, cały personel. Tajne łamane przez tajne łamane przez poufne. Przez rok widziała tylko dwoje obcych.

Nie zaakcentowała tego, ale słuchałem zbyt uważnie, by przegapić.

– Kobieta? – upewniłem się. – Któryś nie wytrzymał i…?

– Nie. Ani dziwka, ani żona. Przyleciała legalnie. Z białym pilotem. – Przerwała na chwilę i dodała: – Białym śmigłowcem.

Wysiadłem, wziąłem torbę z maską przeciwgazową i wytarłem nią drzwi. Nic nie mówiłem, a oznakowanie ONZ niechętnie wychynęło spod skorupy smaru, łajna i brudu, ale obie od razu zrozumiały.

– Tak – przełożyła Gabriela. – Coś takiego.

– Zapytaj, jak wyglądał ten śmigłowiec. – Uniosła brwi, więc sprecyzowałem: – Czy był podobny do… no, wielbłądów.

Wystarczyło im w sumie kilka słów.

– Był taki sam jak ten większy.

Miałem nadzieję, że tego nie powie. Ale nie zaskoczyła mnie.

– A ludzie? Potrafi ich opisać?

– Pytałam – mruknęła. – Nie bardzo. Wygonili ją do kuchni, chyba miała nie patrzeć. Kobieta miała bardzo jasne włosy związane nad karkiem i była w takim samym jak pilot kombinezonie.

– Rozpozna ich?

– Ją widziała tylko z tyłu. On był w kasku. Oboje tylko jej mignęli. Wątpię. Jak tu przyjechałam, wszyscy czarni wydawali mi się jednakowi. Ubierz się odpowiednio, a wskaże ciebie.

Racja. Stary problem miliarda jednakowych Chińczyków.

– Kiedy to było?

– Jakiś rok temu. Na samym początku.

Podjąłem decyzję.

– Zamaskuj samochód. I czekaj na nas.

– Czekaj na nas? – powtórzyła z niedowierzaniem. – Chcesz…

– Sama – postawiłem kropkę nad „i”. – Nanouk pójdzie ze mną.

Przyglądała mi się badawczo. Nic nie mówiła. Wieszałem na sobie automat i amunicję do niego w tempie artylerzysty, któremu przyszło dźwigać moździerz. Nie musiała nic mówić. Była cwana, miała rentgen w mózgu i wiedziała, jak mnie załatwić bez jednego słowa.

Psiakrew. Właściwie to dobrze, że nie dała sobie zdjąć tej bluzy. Chwilami miałem wrażenie, że przerasta mnie o głowę.

– Ktoś strzelał, chyba do ciebie – wymruczałem w końcu, uciekając ze spojrzeniem. – Nie chcę ryzykować.

– Aha. – Pomilczała jeszcze chwilę. – A ona?

– Widziała ich. Może żadnego nie rozpozna, ale chcę zobaczyć ich miny, kiedy ją przedstawię.

– To żaden dowód.

– Nie jestem sędzią. Chcę się upewnić, czy to ona.

– Jola? – Zmarszczyła brwi.

– Blondynka, długie włosy, lata śmigłowcami, była tu wtedy – wyliczyłem. – Morawski też był. Na początku latały tu cztery polskie załogi. Ośmiu pilotów. Dwaj się utopili, jednego zastrzelili partyzanci. Potem przyszli nowi. Więc jeśli to Polak przywiózł wtedy do bazy blondynkę, mamy jedną szansę na pięć.

– Nie mówiła, że to Polak. – Nie było jej do śmiechu, ale zdołała unieść kąciki ust. – Nie sypał kurwami.

– Fakt. Słuchaj, pójdziemy już. Powiedz jej, o co chodzi.

Skinęła głową, ale nawet nie popatrzyła na Nanouk. Wpatrywała się we mnie. Nie umiałem odczytać wyrazu jej twarzy.

– Nie dokończyłam. Tego ranka, gdy wylatywaliśmy z Abeby… Ten drugi śmigłowiec, bojowy, wrócił szczęśliwie. Ale potem coś się stało.

– Co?

– Poszła się załatwić. Kiedy wracała, zaczęła się strzelanina. Biali piloci zabili wszystkich Arabów. Potem jej szukali. Nie znaleźli. Rozwalili cały obóz i odlecieli. Ale nie swoim śmigłowcem. Wzięli ten bojowy. Swój spalili. – Przyglądałem się jej z niedowierzaniem. – Z bazy nic nie zostało. Wielki pożar i ani kropli wody. Przeżyła, bo miała ten zapas na czarną godzinę. Pewnie uznali, że nie przeżyje.

– Piloci? Jest pewna, że to…?

– Absolutnie. Biegali potem po okolicznych wzgórzach i strzelali z karabinów w obóz. Zwłoki oblali benzyną i podpalili. Ale przedtem obcięli parę penisów i parę głów. – Uśmiechnęła się krzywo. – Więc lepiej nie pokazuj jej tego w raportówce. Uzna cię za ich kumpla.

– Zęby – mruknąłem. – Jak dobrze spalić ciało, to i odciski palców, i chyba DNA… A zęby zostają. Zaglądasz w kartę stomatologiczną…

– Trzeba wiedzieć, w czyją – mruknęła.

– No właśnie. To się kupy nie trzyma. Gdyby po prostu zwiali… Ale polują na nas, robią, co do nich należy. Normalny szef nagrodziłby ich solidną premią. A wygląda na to, że to jego się boją. Nie urządzaliby takiej szopki z myślą o obcych. Po co? Nikt ich nie widział, nie znał. Świadkowie nie żyją. Tylko ich mocodawcy mogli sprawdzić, czyich zwłok brakuje. Dla reszty świata sprawa jest zamknięta. Etiopscy komandosi w końcu ich dopadli. Albo konkurencyjny klan. Albo Amerykanie. Możliwości jest od cholery, nikt by sobie nie łamał głowy.

Wymienialiśmy przez chwilę jednakowo bezradne spojrzenia. W tym właśnie problem: elementów tej zwariowanej układanki było zbyt wiele, dało się z nich skomponować co najmniej kilka logicznych hipotez, a my, bogatsi o nowe informacje, nie czuliśmy się ani trochę mądrzejsi. Może dlatego to powiedziała: bo poczuła się mała, bezsilna.

– No to idźcie. A gdyby co… Nie, nieważne. – Odwróciła się, udając, że szuka czegoś na samochodowej podłodze. – Zapytaj Olszana, może im została jakaś gumka. Naprawdę chciałabym to z tobą zrobić.


*

– Czysto – zameldował Grochulski. – Możecie skakać.

Rozejrzałem się po raz ostatni. Jedynym śladem ludzkiej obecności na tych paru kilometrach kwadratowych otaczającej nas przestrzeni był rozmazany siatką maskującą kopczyk czołgowej wieży. Udało mi się go rozpoznać dzięki lornetce i prętowi anteny: wóz stał zbyt nisko, by z poziomu równiny dało się dostrzec choć kawałek lufy.

– Dobra. Idziemy.

Wyciągnąłem rękę, dotknąłem łokcia leżącej obok dziewczyny. Znów była wystraszona. I miała rację.

Przebiegliśmy pięćdziesiąt metrów. Padłem, pociągając ją za sobą. Poleżeliśmy chwilę i zaliczyliśmy następną pięćdziesięciometrówkę. Trochę za dużo tego było, ale nie miałem już siły. No i byliśmy blisko.

Wystarczająco blisko, by jeden strzał załatwił sprawę.

Była młodsza, szybsza ode mnie i nie nosiła kamizelki. Prostowała już kolana, gdy ja dopiero odrywałem ręce od ziemi. Miała z metr przewagi i dlatego od razu wiedziałem, że to koniec.

Pocisk przebił się przez klatkę piersiową i poleciał dalej, wyrywając w plecach dziurę wielkości jabłka. Padła zupełnie bezwładnie, bez jednego jęku. Runąłem obok niej i z niedowierzaniem patrzyłem na wielką ranę, z której prawie nie wypływała krew.

– Co jest?! – Krzyk Grochulskiego w podwieszonym do kamizelki nadajniku. – Skąd strzelał?!

– Nie u mnie. – Tego głosu nie rozpoznałem.

– Nie wiem, ale to jakby z boku – dołączył do radiowego chóru Bodnar. I dodał cicho, wyraźnie zbity z tropu. – Od nas?

Leżałem, zaciskając w dłoni nadgarstek Nanouk. Nie szukałem pulsu. Raczej usprawiedliwienia. Puściłem mimo uszu większą część prowadzonej na falach eteru chaotycznej wymiany informacji.

– Szczebielewicz! – Ciołkosz powtórzył to trzeci raz, nim oprzytomniałem, wdusiłem przycisk i wymruczałem anemiczne „Tak.” – Wysyłam wóz. Niech pan leży i czeka.

Leżałem i czekałem. Mogłem wstać i przejść pieszo te dwieście ostatnich metrów, ale to by było tak, jakbym ją jeszcze kopnął na pożegnanie. Szła za mną posłusznie jak psiak, uśmiechała się, gdy zahaczałem o nią wzrokiem, próbowała się nie bać. A teraz nie żyła.

Kiedy BRDM zatrzymał się między nami a północnym horyzontem, przewiesiłem automat przez plecy i wziąłem ją na ręce. Głupota. Musiałem wstać. Uchylający drzwi Grochulski aż się skrzywił. Trzeba było chwytać za kołnierz czy rękę i wlec po ziemi.

– Jezu, co pan… Żyje? – Chyba w to wierzył, bo kiedy podawałem mu stopy dziewczyny, wolną rękę podsunął pod jej biodra, próbował asekurować, chronić przed twardością pancernego wnętrza. – Zaraz… to nie… Kto to jest? Nie byłem w stanie ani odpowiedzieć, ani nawet zamknąć włazu. Bubula zwolnił sprzęgło, wóz ruszył rakiem, wystawiając na potencjalny ostrzał lepiej opancerzony przód. Widziałem ulgę, rozlewającą się po twarzy rudzielca. Im więcej jej było, tym podlej się czułem.

– Nie ona.

BRDM minął okopcony pagórek z rozwalonym przez Bodnara szańczykiem. Trupy obu Somalijczyków nadal tu leżały. Przejechał obok czołgu, potem wzdłuż Szyjki, na dół. Znieruchomiał dopiero obok wraku T-55.

– Przykro mi. – Ciołkosz przywlókł się osobiście przed drzwiczki i pewnie dlatego zabrakło mu już energii na bycie przekonującym. – Posłałem na górę kogo się dało. Po prostu pech. Żyje?

– Nie. – Wygramoliłem się, zdjąłem automat z pleców. – Niech pan tu zostanie. Wszyscy mają zostać tam, gdzie byli.

– Słucham? – zamrugał powiekami.

– Ma pan radio? To niech im pan powie, żeby siedzieli na dupach i nie ruszali się ani o centymetr. I patrzyli, czy sąsiad się nie rusza.

– Dobrze się pan…?

– Nie, kurwa. Nie czuję się dobrze. Ktoś ją zamordował. – Ruszyłem w stronę Szyjki, demonstracyjnie przeładowując pepeszę. Szok ustępował, wściekłość rosła i prawie chciałem, by skoczył za mną, próbował zatrzymywać czy choćby przemawiać do rozsądku.

Na szczęście nie zrobił nic. Minąłem krótkofalówkę podłączoną do masztu. Nikogo przy niej nie było, lekki wiaterek swobodnie nawiewał kurz do rozbebeszonego wnętrza. Zrozumiałem, że patrzę na kawał bezużytecznego złomu, na którym postawiono krzyżyk. Minąłem ciężarówkę, wbiegłem na górę, nie zwracając uwagi na leje po detonowanych minach. Zatrzymał mnie dopiero widok podskakującego włazu. Drabowicz odgrodził się od północy stalową pokrywą, ale i tak wychylił ledwie pół głowy.

– Zdurniał pan?

– Gdzie kto siedzi? – Przeszedłem jeszcze parę kroków i zacząłem się rozglądać. – Nasi. Ilu i gdzie?

– Cholera jasna… Odbiło panu? Snajper…

– Dostała w pierś. Nie ma żadnego snajpera. Ilu i gdzie?

Urwisko odgradzał od równiny labirynt skałek, w niektórych miejscach szeroki na trzydzieści metrów. Sięgał daleko, ale nie obchodziły mnie odleglejsze partie. Kula, która zabiła Nanouk, wdarła się w ciało przez lewą pierś i wyszła w linii kręgosłupa.

– Tam? – Wzrok Drabowicza pobiegł śladem mego spojrzenia. – Tymoszuk, kapelan z panią Jolą, Bielski… No i opelotka. Operator i major Morawski.

Popatrzyłem na niego z niedowierzaniem. Chyba zrozumiał.

– Brakuje ludzi. A jak pana nie było, pokazał się dżip tych kozodojów. Załatwiłem go pierwszym strzałem, ale…

Ruszyłem wydłużonym krokiem, nie zaprzątając sobie głowy somalijskimi snajperami. Nie było ich tu. Po co? Rozsądny snajper ulokowałby się dalej i wystrzelał mechaników, biedzących się przy bewupie. Tu nie miał prawa liczyć na łup. Poza mną nikt nie był na tyle głupi, by łazić po odkrytej przestrzeni.

– Co się dzieje?

Miał być Tymoszuk. Był Lesik. Z karabinem w ręku. Beryl, ale Nanouk była szczupła, nie nosiła kamizelki i dostała z bliska. Natowski nabój pośredni 5,56 też mógł wywalić jej tę dziurę w plecach. Podszedłem do kamienia, za którym klęczał, niemal wyrwałem mu broń z ręki.

– O co chodzi? – Patrzył, jak wyszarpuję magazynek, jeden po drugim wypycham kciukiem naboje. – Odbiło panu?

Chyba naprawdę w to wierzył. Albo dobrze grał. Rękę cały czas trzymał w pobliżu kabury. Zwabiona hałasem, zza pobliskiego wzniesienia wyłoniła się Jola. Nabój numer dziewiętnaście brzęknął o kamień, a ja zastygłem na moment, wpatrzony w to, co dźwigała.

Własnej broni mieliśmy w nadmiarze, ale ona chodziła z pełnokalibrowym karabinem. FN czy któraś z jego licencji. Ciężki, długi i z potężnym kopem. Nie zdziwiłbym się, gdyby odrzut ją przewrócił.

– Panie doktorze? – Wyglądała na wystraszoną. – Nic panu nie jest? Boże, to straszne… Musiał być gdzieś tutaj. Tuż obok. Akurat was zobaczyłam i nagle… Myślałam, że to ksiądz kapelan. Tuż obok.

– Co pan wyprawia?

Zignorowałem Lesika. Z miejsca, gdzie siedział, nie było widać ani kawałka równiny na zachód stąd. A w magazynku miał dwadzieścia siedem naboi. Jeśli zabił Nanouk, to wystarczająco sprytnie, by wyśmiewać teraz w duchu mój naiwny pomysł łapania go na gorącym uczynku.

Zostawiłem go i podszedłem do dziewczyny.

– Karabin.

Oddała, chyba nawet z ulgą. Potem próbowała dołożyć zapasowy magazynek: dali jej jeden, ale żadnej torby już nie i chyba po prostu nosiła go w ręce. Jeśli grała, to brawurowo, ocierając się o granice przesady. Wyjąłem magazynek i, podobnie jak poprzedni, opróżniłem z amunicji. Brakowało jednego naboju. Znalazł się w komorze.

– Kto strzelał?

– N…nie wiem. – Wyraźnie ją przestraszyłem. – Nic jej nie jest? Tej dziewczynie? Gabrieli – poprawiła się.

Oddałem jej efenkę i odszedłem. Chyba już wtedy wiedziałem, że gówno z tego będzie.

Sto metrów – i znalazł się Tymoszuk. Niemal na niego nadepnąłem, tak zlał się z tłem. Nie było sensu zaglądać mu do magazynka: facet, który ograniczył pytanie do wymownego spojrzenia, miał na pewno dość zimnej krwi, by doprowadzić do porządku amunicję i nie prowokować mnie jednym i tylko jednym brakującym nabojem. Poszedłem dalej i doznałem kolejnej porażki.

– To nie ja – oznajmił Morawski, zsuwając się z najwyższej w okolicy skałki. – Ale alibi nie mam. Rozdzieliliśmy się.

Szyszkowski, siedzący pod skałką z wyrzutnią na kolanach, wstał i odszedł bez słowa. Musiałem wyglądać paskudnie, a szeregowym nie służy towarzystwo pary oficerów, z których choć jeden wygląda paskudnie.

– Kaem? – mruknąłem przez zęby, kucając obok sterty żelastwa, na którą składały się oprócz samego karabinu dwie skrzynki amunicji i torba z noktowizorem.

– Zastępuję Wołynowa – powiedział cicho. – Jezu, Jacek… Chyba nie myślisz… Owszem, nie ufałem jej. Ale… Taka ładna dziewczyna. W życiu bym… Właściwie to ją lubiłem. Sam wiesz, jaka była. Człowiek od razu… Strasznie mi przykro.

Przyklęknąłem obok karabinu maszynowego, spojrzałem znad lufy. Trochę duży kąt, ale, w przeciwieństwie do stanowiska Lesika, to miało szeroki sektor ostrzału. Mógł ją zabić.

– Dwójnóg, stabilne podparcie. A gdybyśmy wracali już po ciemku…

Nie dokończyłem. Byłem wściekły i obolały, ale rozsądek jednak działał. Obłożyli się kamieniami, widać było, że tkwią tu od dawna. Musiałby polować na Gabrielę. A o to go akurat nie podejrzewałem.

– Nie zabiłem jej. – Patrzył mi w oczy niemal błagalnie.

– Kogo nie zabiłeś?

Jego zaskoczenie też tchnęło autentyzmem.

– Jak to…? Przecież…

– Widziałeś? – Niepewnie kiwnął głową. – No to chyba koniec z lataniem. Albo ci wzrok siada, albo ty pójdziesz siedzieć.

– Dobrze się czujesz?

– Ja? Świetnie. Właśnie zabiłem siedemnastoletnią dziewczynę.

– Co? – Odruchowo spojrzał w lewo.

– Pilot powinien poznać, że to nie Gabriela. Z tej odległości… A może poznałeś, co? Nie zapamiętała cię, ale ty ją… Założę się, że Aziz nie rozpieszczał jej szafą ubrań. Może była akurat w tej samej spódniczce, może w ogóle miała tylko tę jedną. Kupiona za dwie krowy, do uciechy… Takie dziewczyny nie szpanują milionem kiecek.

– O czym ty, kurwa, mówisz?

– Wiedzieli, że znikła. Szukali jej. Mogli cię ostrzec, tak na wszelki wypadek. Byłbyś ugotowany, gdyby nagle wskazała cię palcem.

– Mnie? – Zmarszczył brwi. – Znaliśmy się? Skąd?

– Dyskretna baza dla śmigłowców. Dwa transportowe, jeden szturmowy, sześciu pilotów, pięciu mechaników. I ona. Kameralne towarzystwo. Jak wpadasz z wizytą służbowym śmigłowcem, musisz liczyć się z tym, że cię zapamiętają. I potem trzeba strzelać. Zastanawiał się przez chwilę.

– Odwiedził ich ktoś od nas? I ona go widziała?

– Ich. Latasz czasem z Jolą, prawda?

– Był z kobietą? – Nie odpowiedziałem. – Czekaj no… Skąd niby miałem wiedzieć, że przyprowadzisz tę dziewczynę?

– Co, zepsuło się? – trąciłem jego radmora.

– Słyszałem, jak rozmawiałeś z Ciołkoszem – przyznał. – Powiedziałeś, że nie znalazłeś Gabrieli, złapałeś języka, którędy wracacie i żeby nie strzelać. Tyle. Ani słowa o świadku koronnym.

Mógł to sobie darować. Do końca życia nie zapomnę.

– Masz lornetkę. Zerkasz ze zwykłej ciekawości i poznajesz ją. Nie twierdzę, że z góry to zaplanowałeś. Ale o ostatnim żywym świadku zwykle sporo się myśli. I jak wejdzie człowiekowi przed lufę… Byłeś na to przygotowany.

– W ogóle nie miało mnie tu być – przerwał mi, na poły zły, na poły rozżalony. – Ciołkosz kazał, to przyszedłem.

– Czasem ma się po prostu szczęście – mruknąłem.

– Nie zabiłem jej. I nigdy w życiu nie latałem sam jeden z Jolką.

Zostawiłem go. Miałem ochotę ukryć się między skałami, wybrać najsolidniejszą i grzmotnąć o nią parę razy czołem. Nie zaczepiłbym Szyszkowskiego, gdyby sam nie wszedł mi w drogę.

– To chyba nie major – powiedział cicho, zerkając nad moim ramieniem i upewniając się, że major nas nie widzi. – Ktoś strzelał stamtąd – wskazał ręką. – Jak na moje ucho przynajmniej. Zaraz potem poszedłem sprawdzić i major leżał przy kaemie. Wątpię, by zdążył.

Pięć minut później ja też wątpiłem. Miejsce było zbyt odległe od stanowiska karabinu maszynowego, a zarazem znajdowało się zbyt blisko. Zero korzyści, jeśli chodzi o odsuwanie podejrzeń, za to kłopoty z dyskretnym powrotem. Za niewinnością Morawskiego przemawiał też pojedynczy wystrzał: niełatwo o taki, jeśli używa się broni bez przełącznika ognia. Można oczywiście zabezpieczyć się, usuwając kolejny nabój z taśmy, tyle że praktycznie pozbawia to strzelca szansy na poprawkę. Cofnąć w porę palec ze spustu? Też można i też bym się na to nie zdecydował na miejscu kogoś, czyje życie zależało od tego strzału.

To wszystko były jednak tylko spekulacje. Bardziej liczył się dowód. Bo znalazłem i dowód.

Był mały i miałem sporo szczęścia, trafiając na niego w zakamarku między kamieniami. Morderca miał z kolei pecha. Też sporego – łuska nigdy nie odlatuje daleko od karabinu. Może nawet ją widział i tylko zabrakło mu czasu na wydłubywanie jej z dziury.

Wróciłem w miejsce, gdzie zostawiłem Jolę. Nadal tu była. Podniosła się na mój widok z niepewną miną i znieruchomiała z wrażenia, widząc, jak po raz kolejny odczepiam magazynek od jej karabinu.

– Panu naprawdę odbiło – warknął Lesik. Trudno się dziwić: obojgu zafundowałem czyszczenie tłustej i ochoczo łapiącej brud amunicji.

Tym razem zapaskudziłem ziarenkami piasku tylko trzy pierwsze naboje. Nie z litości dla dziewczyny: miała zbyt dużo zbyt jasnych włosów i za często latała śmigłowcami. Po prostu niczego bym nie udowodnił, skoro trzy pierwsze nie pasowały.

– Widział ją pan? – rzuciłem twarde spojrzenie kapelanowi. – Przed strzałem, zaraz po nim?

– Siostrę? – Jego zdumieniu trochę brakowało autentyzmu. Cóż, mieli czas zastanowić się nad moim zachowaniem i wyciągnąć wnioski. – Chyba nie podejrzewa jej pan o morderstwo?

– Owszem, podejrzewam. – Nie było sensu owijać w bawełnę. – Więc jak: mogła to zrobić? Byliście razem?

– No… praktycznie… Sierżant kazał rozciągnąć się w jak najszerszą tyralierę, ale… Słyszeliśmy się. Niemożliwe, żeby…

Odszedłem, nie czekając na koniec. Miałem wrażenie, że ktoś rzucił na nas klątwę. Zabójstwo po zabójstwie, ludzie stłoczeni na paru hektarach, czujni, jak tylko mogą być czujne inteligentne istoty walczące o przetrwanie – i nic, ani jednego świadka, ani jednego solidnego alibi.

Byłem w połowie wąwozu, kiedy dogonił mnie Morawski. Nie próbował nic mówić. W milczeniu dotarliśmy przed oblicze sierżanta.

Uśmiechnięte oblicze. Wyglądał na młodszego o parę lat.

– Możemy jechać. Odpalił.

No tak. Słyszałem z góry terkot silnika. Teraz nie pracował, ale BWP stał parę metrów dalej, a umorusani żołnierze pakowali do niego narzędzia, amunicję i całą resztę ewakuowanych wcześniej dóbr.

– Gdzie jest Bielski?

Był tu, czekał. Żeby było śmieszniej: z karabinem ostentacyjnie zwisającym z ramienia. Następny FN, chyba identyczny z tym Joli. Wyszedł z zarośli, zapinając rozporek, posłał mi ponure i wyzywające zarazem spojrzenie.

– Zdążyliśmy. – W oczach Ciołkosza lśniła autentyczna radość. – A już się bałem, że nas te brudasy uziemią. Drabowicz rozwalił ich wóz rozpoznawczy, ale jeśli zdążyli zameldować… No dobra, zjeżdżamy stąd. Dałem porucznika na stara, jeśli pan chce…

– Był tu cały czas? – przerwałem sierżantowi.

– Słucham? – Jego uśmiech przywiądł.

– Pytam, gdzie był plutonowy Bielski, kiedy odszedłem.

– O co panu chodzi?

– O to, gdzie był Bielski, kiedy odszedłem.

Wahał się przez chwilę.

– Na górze – mruknął bez zapału. Znów był o te parę lat starszy. – Musieliśmy mieć osłonę. Jeden partyzant z granatami…

Zostawiłem go. Podszedłem do plutonowego.

– Dlaczego nie beryl? – zapytałem cicho, stając najwyżej pół metra przed nim. Nie cofnął się. I nie zdziwił. Chyba, tak jak ja, miał wszystkiego dość. Z udawaniem włącznie.

– Cienko z amunicją – uśmiechnął się szyderczo.

– Był pan tam, kiedy zginęła – skinąłem lekko głową, wskazując urwisko i wieńczący je skalny labirynt.

– No – poszerzył uśmiech. Ciołkosz próbował coś powiedzieć. Nie zdążył jednak. – Nawet go widziałem. Ale uciekł. Nieporęczna giwera – klepnął karabin. – Wycelowałem, patrzę, a czarnucha już nie ma. Wie pan, jakie z nich szybkie chłopaki.

Kłamał. Wszyscy wiedzieliśmy, że kłamie, a on wiedział, że wiemy. I śmiał się z tego. Podniosłem rękę, czując, że robię z siebie głupca. Przeczucie zmieniło się w pewność, gdy, nie pytając o nic, zsunął pas nośny z ramienia i niemal ochoczo oddał mi FN-a.

– Przez chusteczkę – zakpił. – Bo odciski zejdą.

Zajrzałem do magazynka. Bez wspomagania się chusteczką. Tym razem nabojom się upiekło: żaden nie wylądował na ziemi.

– Ktoś go widział? – Obejrzałem się w kierunku Ciołkosza. Już w niczym nie przypominał szczęśliwego faceta sprzed pół minuty. – Przez godzinę po moim odejściu?

Żaden nie odpowiedział. Bielski formalnie nie musiał: nie jego pytałem. Ale większość niewinnych powołuje się w takich okolicznościach na świadków. Jeśli ich ma.

– Spieprzyłeś – powiedziałem, patrząc mu w oczy. Wolałbym w nie strzelać i chyba podświadomie miałem nadzieję, że da mi pretekst. Pewnie dlatego tak mnie poniosło. – I to dwa razy, głupi kutasie. Nie trafiłeś w Gabrielę, a teraz zabiłeś jedyną osobę, która mogła nam wskazać tego cholernego kreta. Może wystawiłby nam śmigłowiec. Jeden fałszywy meldunek i mielibyśmy go. Ale ty musiałeś ją zabić. Mam nadzieję, że sfajczy cię w tym pudle – popatrzyłem na bewupa – i że to potrwa dłużej niż w jej przypadku.

Moja podświadomość dobrze kombinowała: ruszył na mnie jak kopnięty w jądra niedźwiedź. Gdyby nie Ciołkosz, pewnie wylądowalibyśmy na ziemi, dusząc jeden drugiego. Sierżant został jednak ostrzeżony. Wpadł między nas, odtrącił Bielskiego barkiem o dobry metr.

– Do wozu – warknął. – Wyjeżdżaj. Już.

Dopiero kiedy znalazłem się przy wraku T-55, zdałem sobie sprawę, że i Morawski nie zasypywał gruszek w popiele. To on mnie tu zawlókł. Kilku żołnierzy gapiło się na nas z niedowierzaniem.

– Uspokój się. – Nie szarpałem się, nie wrzeszczałem, więc odczekał chwilę i puścił mnie, ograniczając się do stanięcia między mną a otaczającymi bewupa ludźmi. – Co ci strzeliło do łba?

Załoga i ranni znikali pod pancerzem. Kierowca uruchomił silnik. Nie zdziwiłem się, kiedy major pociągnął mnie w stronę ciężarówki.

– Poszedł za mną, prawda? Nie było go tutaj?

– Masz paranoję.

– Powiedziałem Ciołkoszowi, że wracam. Zapytał o Gabrielę. Nie o samochód, nie o wodę. O nią. – Morawski otworzył usta, ale miał dość rozsądku, by nie pleść bzdur o wyższości ludzkiego życia nad dobrami materialnymi. – Mówię, że jej nie znalazłem, a on się dziwi. Taki duży kraj, wojna, a on zdziwiony. Całkiem jakby wiedział, że kłamię.

– To żaden dowód – mruknął. – A jeszcze przez radio…

– Wiem. Bielskiemu też nic nie udowodnię. Nie ma pocisku. Ale gdyby nawet… Znalazłem łuskę. Skorodowana. Nie nasza. A w jego karabinie są nowiutkie naboje, od któregoś z kaemów. Założę się, że nie z tego strzelał. Pocisk mógł zostać w ciele. Po co ryzykować? Ci dwaj na górze, przy wylocie wąwozu… Jeden miał FN-a. Teraz nie ma.

– Ciołkosz je zbiera. Niby nie brakuje beryli, ale z amunicją faktycznie robi się krucho. Pewnie ktoś go zabrał.

– Może. Tylko że kaem nadal tam leży. A Bielski dziwnie by wyglądał, łażąc z dwoma karabinami. Jeśli nie chciał strzelać ze swojego, musiał postarać się o drugi już tam, na górze.

– Jacek, to się nawet trzyma kupy. Ale nie masz…

– Dowodów? A po cholerę mi dowody? Wystarczy, że wiem.

– Po co miałby aż tak ryzykować? Bo nie lubi czarnych?

– Widziałeś minę Ciołkosza? – uśmiechnąłem się gorzko. – Wiem: też żaden dowód. Ale był prawie szczęśliwy.

– No właśnie. Zabili nie tę dziewczynę, a on jest szczęśliwy.

– Nic nie ma do Gabrieli. Chciał ją tylko przehandlować. Nie rozumiesz? Nie boi się śmigłowca. Bez rakiet kierowanych guzik nam zrobi. Co innego Sabah. Gdyby dopadł nas w tej dziurze… – Wskazałem na południe. – Jedna wyrzutnia z tamtej strony i jesteśmy ugotowani. Wozy nie wyjadą, uciekając pieszo, pozdychamy bez wody. Ale gdyby dziewczyna zginęła, Sabah pewnie by odpuścił. Wystarczyło wywołać go przez radio i przekazać zwłoki.

Doszliśmy do ciężarówki. Wołynow podniósł się z ziemi. Nie miał broni, ale kajdanek też już nie. Pomógł wstawać dwojgu pozostałym. Agnieszka posłała mi słaby uśmiech, Olszan nie próbował i tego. Oboje wyglądali marnie. Morawski pokazał im, by wsiadali do samochodu. Potem znów popatrzył na mnie.

– Ona żyje? – zapytał cicho. Skinąłem głową. – Fajnie.


*

– Doktorze…

Ułożono go przy siatce, zastępującej tylną ściankę skrzyni ładunkowej stara. Uszkodzonym kręgom nie służy jazda z jednego końca platformy na drugi. Albo po prostu nikomu nie chciało się przesuwać ładunków i robić miejsca bliżej szoferki. Wszelkiego typu pojemniki na amunicję, plandeki, narzędzia, zwoje drutu ostrzowego, zapasowe koła, worki z żywnością i temu podobne ciężko byłoby ruszyć bez buldożera.

Nikt oprócz mnie nie próbował podchodzić. Olszan drzemał z głową na kolanach Agnieszki, Morawski i Szyszkowski przepatrywali niebo, szukając celu dla leżącej obok wyrzutni.

– Obudził się pan. – Jakoś udało mi się uśmiechnąć. Star właśnie wygramolił się z wąwozu; miałem jeszcze trochę czasu do namysłu, lecz nie za dużo. Filipiak wybrał kiepski moment. – Boli?

– Jak pana nie było, załapałem się na morfinę. – Też zdołał unieść kąciki ust. – Pół pacjenta, pół porcji.

– Jeszcze nic nie wiadomo. – Dałem sobie spokój z uśmiechami. – Bez badań w szpitalu…

– Jasne.

– Przepraszam, panie poruczniku, ale jeśli to nic pilnego… Muszę pogadać z Ciołkoszem. Już teraz. Potem się panem…

BRDM ruszał właśnie naszym śladem. Następna taka okazja mogła mi się trafić dwa kilometry dalej. Czyli za daleko. Jeśli nie wywołam jej przez radio, gotowa ruszyć naszym śladem. A Drabowicz miał zbyt wiele do stracenia, by długo i uważnie przyglądać się wyskakującym zza horyzontu terenówkom. W nocy wyrzutnie pepeka nie przydałyby się Sabahowi na wiele z braku odpowiednich celowników. Teraz znów były groźne.

– Chcę swój pistolet. – Podnosiłem się już, ale teraz klęknąłem z powrotem. – Bez obawy. Nie po to. Nie jestem Giełza. – Widząc moje wahanie, uśmiechnął się i dodał: – Nie za darmo. Coś dla pana mam.

Był lepszym oficerem niż handlowcem: sięgnął pod koc, nim w ogóle dojrzałem do negocjacji, nie mówiąc o zgodzie.

Kartka była zwyczajna, z zeszytu w kratkę. Co drugi z żołnierzy mógłby zaopatrzyć się w podobną, sięgając do własnego plecaka, nie byłem jednak pewien czy właśnie ze względu na popularność dobrano taki akurat papier. Kratka to także wdzięczny podkład dla pisma wzorowanego na tym z wyświetlaczy urządzeń elektronicznych. Jakiś grafologiczny geniusz doszukałby się może cech indywidualnych w sposobie stawiania identycznych kreseczek w miejscach z góry wyznaczonych przez zakłady papiernicze, ale wątpliwe, by jakikolwiek sąd uznał jego werdykt.

– Przepraszam, że czytałem. – Hałas silnika przekreślał szanse tych spod szoferki na usłyszenie czegokolwiek, ale Filipiak na wszelki wypadek mówił ciszej. – Łudziłem się, że może któraś z pań… Jak się znajduje liścik w majtkach… Ale serio. To raczej facet. Jak inny facet przytomnieje i nie czuje nóg, to co sprawdzi? Czy małego też nie.

Była w tym jakaś logika, nie mogłem się jednak uwolnić od wrażenia, że śnię na jawie. Złożona w małą kostkę kartka, gromadka kresek układająca się w napis: „DLA DOKTORA”, a w charakterze skrzynki pocztowej…

Klęczałem tyłem do szoferki. Chyba nikt nie zauważył, jak rozkładam papier i czytam. Choć czytałem długo. Nie wiem dlaczego. Trudno o wyraźniejszy charakter pisma.

ŚMIGŁ NIEGROŹNY. SPADŁ, USZKODZ – WYMYŚL COŚ. MAMY JECHAĆ A NIE IŚĆ. INACZEJ PROCES. LESIK ŚWIADKIEM, KONIEC KARIERY, PDP WIĘZIENIE. MARTWY L = WIĘKSZE KŁOPOTY. AA DOPILNUJE. GABRIELA = KOZIOŁ OFIARNY. POR., NIE BĘDĄ PANA NIEŚĆ. POMÓŻ DR. MIEJCIE RADMORA. NIE JESTEM SAMA.

– Nie domyśla się pan…? – przeniosłem wzrok na Filipiaka.

– Odpada tylko Asmare. Za długo byłem nieprzytomny. Każdy z was miał okazję. – Milczał chwilę. – To „sama” to pewnie pic.

– Odwodnienie ogłupia. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby to Jola i gdyby z rozpędu… Ale ogólnie jest cholernie logiczny.

– Tak. Parę słów i wiemy, że złapał nas za jaja.

– A… złapał?

Oprzytomniał jakiś czas temu, przeczytał, miał czas pomyśleć.

– Podobno śmigłowiec zgubił rakiety. To prawda?

– Tak twierdzi Gabriela – uśmiechnąłem się smętnie.

– Jak pan myśli: umarłaby dla sprawy?

– Nie wiem. – Zapłacił prawdopodobnie słoną cenę, może największą z nas wszystkich. Czułem, że winien mu jestem szczerość. – Nie chciała ze mną… Aż taką dobrą aktorką chyba nie jest, więc chyba mnie lubi. Ale mieliśmy dobrą okazję i nie zrobiliśmy tego. Myślę, że gdyby szykowała się na śmierć, przespałaby się ze mną. Co by jej szkodziło?

Nie skomentował i nawet odczekał taktownie parę sekund.

– Nasz kret trochę się pospieszył. Podłożył list, zanim Ciołkosz zdecydował się na jazdę. Teraz pewnie pluje sobie w brodę.

Ciołkosz, a konkretnie wiozący go BRDM zbliżał się właśnie, więc mruknąłem: „Jedną chwilę”, podszedłem do szoferki, kazałem Tymoszukowi stanąć i skoczyłem niemal wprost pod koła samochodu pancernego. Nie ryzykowałem wiele: wóz wlókł się trzydziestką. Miał już tylko dwa napompowane koła. Konstrukcja felg umożliwiała wprawdzie awaryjne przejechanie kilkudziesięciu kilometrów z oponą w strzępach, ale do wyścigów, zwłaszcza terenowych, BRDM już się nie nadawał.

– Co jest? – warknął sierżant. Nie uśmiechało mu się wysiadanie i odchodzenie na bok, ale wolał nie ryzykować, że tego, co mam do powiedzenia, wysłucha cała załoga albo wszyscy posiadacze radiostacji. – Za godzinę będziemy w Kasali.

– To też. Ale najpierw kwestia Gabrieli.

– Nie wiadomo, gdzie jest – przybrał pokerową minę. – Nie znalazł jej pan. Wszyscy słyszeli.

Chciał dobrze, ale przedobrzył. Właśnie w tym momencie uświadomiłem sobie coś, co powinno dzwonić mi w głowie od samego początku.

Bielski nie miał przy sobie nadajnika. Lornetki też nie miał, ale to było mniej istotne. Siedział na górze, nie słyszał, o czym rozmawiam z Ciołkoszem, nie miał więc powodu sprawdzać, czy dziewczyna u mego boku jest tą, na którą poluje. Plamiak Nanouk był podobny do naszych, krótkie włosy mogły wyglądać z przodu jak długie i spięte nad karkiem, a czerwona spódniczka zamiast szortów nie dziwiła u elegantki przebierającej się co parę godzin. Jeśli to nie Jola, nie Lesik i nie Morawski, to chyba znalazłem najbardziej sensowne wyjaśnienie tej bezsensownej śmierci.

– Dołączy do nas. A pan zadba, by nic się jej nie stało. Żadnych pomyłkowych strzałów, jasne? Jak kogoś zaświerzbi palec, przyjdę i osobiście palnę panu w łeb. – Zaczął otwierać usta. – Nie żartuję. A co do Kasali… Sytuacja się zmieniła. Chodźmy – wskazałem ciężarówkę. – Chcę, żeby Filipiak się wypowiedział w tej kwestii.

Nie wyglądał na zadowolonego, ale poszedł za mną.

Tym razem przy zaimprowizowanych noszach porucznika zgromadził się cały tłumek. Tylko Szyszkowski pozostał na posterunku przy szoferce.

– Jedynie czołg jest pełnosprawny, więc nic nie mówiłem, bo i tak nie mamy wyboru. Ale Sabah i śmigłowiec to nie wszystko. Na szosie pod Misrak Gashemo natknęliśmy się z Gabrielą na kolumnę wojska. Bo to już nie partyzantka. Mieli co najmniej trzy transportery i dwa czołgi.

Opowiedziałem o komitecie powitalnym w Kasali i ucieczce przed panhardem. Starałem się nie wdawać w szczegóły, lecz nie dało się poruszyć kwestii ważnych, posługując się ogólnikami.

– Tak po prostu? – posłał mi nieufne spojrzenie Morawski. – Pomachała do nich, wysiedli, a ty ich zastrzeliłeś?

– Nie po prostu.

Wyjaśniłem mu, jaki mechanizm psychologiczny krył się za ewidentnym ogłupieniem załogi AML-90. Większy nacisk położyłem na brak karabinu maszynowego i – prawdopodobnie – amunicji odłamkowej, ale oczywiście zapamiętali głównie brak majtek. Agnieszka zachichotała, Olszan zrobił małpią minę i zaczął cmokać.

– Mogli pojechać do Kasali. Nawet całością sił. Pewnie domyślają się, że krucho u nas z wodą. W wąwozie została sterta pogruchotanych kanistrów. A to jedyna oaza w okolicy. No i osiedle. Jesteśmy słabi, a słabeusze zawsze szukają domów, żeby się w nich bronić.

– Nic dodać, nic ująć. – Filipiakowi chyba ulżyło, kiedy z tematu nagich kobiet i wojennych podstępów zeszliśmy na temat prostodusznego zabijania się w otwartej walce. Popatrzył na Ciołkosza. – Gaz do dechy. Kto pierwszy w Kasali, ten lepszy. Jak wkroczą do wioski, ciężko będzie ich ruszyć. A będziemy musieli. Do Werder za daleko. BWP może stanąć w każdej chwili. Zostały mu dwa biegi, silnik się przegrzewa, w chłodnicy resztki. Ciężarówka w ogóle nie ma chłodnicy. W beerdeemie lada moment siądą koła. Nawet do Kasali możemy nie dojechać.

Sierżant nie sięgnął do radiostacji.

– Dwa czołgi – powiedział cicho.

– Nie mamy wyboru – wzruszył zdrowym ramieniem Olszan.

– Mamy. Możemy skręcić na Werder.


*

Siedziałem obok Filipiaka i patrzyłem na nią, kiedy w przednim kole stara pękła dętka. Ale nawet wtedy się wahałem. Pomogłem Morawskiemu wyciągnąć zapasowe koło, zakleszczone między parą skrzyń, i dopiero wtedy podszedłem do honkera. Stanął tak, jak jechał: trzydzieści metrów za ciężarówką, na końcu kolumny.

Nie uniosła się znad kierownicy. Zdjęła jedynie ciemne okulary. Ścierała z nich kurz skrajem sukienki i patrzyła, jak podchodzę. Nie próbowała ani chować wysoko odsłoniętych ud, ani się uśmiechać.

Czekoladowy lód. Nagle przypomniało mi się, że właśnie takie lubię najbardziej: czekoladowe.

– Popieprzyło się – powiedziałem, zerkając przez ramię. BRDM znieruchomiał. Dostrzegłem połowę ludzkiej figurki wychylającą się zza wieży. – Wahałem się, czy w ogóle cię zabierać.

– Słusznie – rzuciła beznamiętnie.

– Nie wiem, czy z nami jesteś bezpieczniejsza. – Podszedłem bliżej, oparłem łokcie o krawędź drzwi. – Ciołkoszowi marzy się handel twoimi zwłokami. Zabili Nanouk. Chyba przez pomyłkę. Zamiast ciebie.

Jej dłonie znieruchomiały. Skorzystałem z okazji, przechyliłem się i pocałowałem ją w otwierające się usta.

– Żeby myślał, że dla ciebie zgłupiałem – rzuciłem chłodno, cofając się. – On zabija ciebie, ja jego. Wyjaśniłem mu to. Dlatego jedziesz sama. Z jednej serii w honkera jakoś by się wyłgał. Wyciągasz na mnie nóż, on próbuje ratować, giniemy oboje.

Przesunęła po wargach grzbietami palców. Zaskoczyłem ją.

– Z tym, że pewności nie mam. Mogła to zrobić Jola albo Morawski. Mogło chodzić o świadka, nie ciebie. – Nadal dotykała ust. Uśmiechnąłem się krzywo. – Przepraszam. Staram się być wiarygodny.

– Powiedziałeś mu, że…?

– Tak czy tak, uważaj.

Odwróciłem się na pięcie i odszedłem.


*

– Tu porucznik Filipiak. Przejmuję dowodzenie. Wszystkie wozy, zbiórka przy starze, dowódcy do mnie.

Oddał mi nadajnik. Olszan uniósł kciuk w geście aprobaty, ale ja jeden zwróciłem na to uwagę. Pozostali wpatrywali się w beerdeema.

Miał najdalej, ale zameldował się pierwszy. Ciołkosz bardziej wybiegł, niż wysiadł.

– O co chodzi?

Próbował podejść do ustawionego skośnie odcinka tylnej burty, służącego Filipiakowi za nosze, ale Morawski zastąpił mu drogę, bez słowa wskazując jedną ze skrzynek. Autorytet leżącego dowódcy ma się lepiej, gdy podwładni wysłuchają go na siedząco.

Pierwszy mały punkt dla nas. Następny zdobyła strona przeciwna. Oprócz Bielskiego z bewupa wygramolił się Lesik. Mazurka i Drabowicza nie byłem pewien, ale jego twarz krzyczała: „Nie!” za każdym razem, gdy zawadzał o mnie wzrokiem. Gabriela, której nikt nie zapraszał, ale i nikt nie wyganiał, przycupnęła w przednim lewym narożniku skrzyni, najbardziej neutralnym z dostępnych miejsc. Legowisko porucznika oparliśmy o tylną część lewej burty, Ciołkosz, Lesik i Bielski usadowili się w okolicy środka prawej.

– Marnujemy czas – burknął sierżant, gdy maruder Drabowicz wdrapał się na ciężarówkę. – W nocy ten śmigłowiec znów będzie groźny.

– W nocy zaatakujemy Kasali – powiedział spokojnie Filipiak.

– To nie jest dobry pomysł.

– Bo to nie pomysł, tylko rozkaz.

Szybko przeszedł do rzeczy. Niby już raz powiedział, że przejmuje dowodzenie, ale co innego głos w radiu, a co innego otwarta konfrontacja dwóch mężczyzn, z których każdy czuje się panem życia i śmierci swoich żołnierzy. Zrobił wrażenie. Gdyby jeszcze spod koca wyglądały naramienniki z gwiazdkami, a nie gołe ramiona…

– Teraz ja dowodzę. – Twarz sierżanta pociemniała.

– Już nie.

Mierzyli się przez chwilę wzrokiem. Ten Filipiaka był zmącony bólem i narkotykiem równocześnie – Jola wyjątkowo marnie dobrała dawkę – ale każdy kij ma dwa końce: na kompleksy świeżo sparaliżowanego faceta nie pozostało już wiele miejsca.

– Jesteś ranny.

– Nie w głowę. – Z medycznego punktu widzenia zdrowo przesadził, bo i twarz miał jak po bójce z Gołotą. Może dlatego uśmiech wyszedł mu taki paskudny. – Nie bój się. Tyralierę dam ci poprowadzić.

Siedzieliśmy z Morawskim po jego stronie, więc nie przegapiłem błysku rozbawienia w oczach Drabowicza. Mazurek był zdezorientowany, Bielski wyraźnie zły.

– Niech pan nie żartuje – uśmiechnął się dobrotliwie Lesik. – Musi pan myśleć, jak szybko wrócić do zdrowia. I dbać o siebie.

– Dba – zapewnił Olszan. – Nie dojedziemy do Werder. Jeśli nie zdobędziemy Kasali i wody, równie dobrze możecie strzelić w głowę paru osobom. Porucznikowi, Agnieszce, mnie, Szewczykowi, Sikorskiemu… Ze zdrowych też połowa padnie.

– Tego się nigdy nie wie. Co komu pisane.

– Atakujemy Kasali – rzucił twardo Filipiak.

– Bo pan nie dojdzie do Werder? – mruknął Bielski. Wyglądało na to, że rozmawia ze swym butem.

– Bo to wojsko – przypomniał Morawski. – A porucznik dowodzi.

– Już nie. Nie nadaje się. Sierżant zrobi to lepiej.

Przez chwilę było bardzo cicho.

– Lepiej? – Major zmrużył oczy. – Wołynow się odwodnił, ma zawroty głowy, a dziewczyna nie żyje. Dwa zero dla tamtych, oba samobóje.

– Coś pan chce powiedzieć? – Bielski uniósł głowę.

– Że wolę, jak dowodzi porucznik, a nie sierżant.

– A jeszcze lepiej major.

Znów zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Ciołkosz, jak się okazuje, też potrafił robić wrażenie na słuchaczach. Inna sprawa, że tego popołudnia na skrzyni stara obrodziło podobnymi talentami.

– Jestem najstarszym stopniem oficerem wojsk lądowych – Lesik wstał, obciągnął kamizelkę. – W oparciu o regulamin Wojska Polskiego niniejszym obejmuję dowodzenie tym plutonem.

Agnieszce opadła szczęka. Olszanowi zaciął się szyderczy uśmiech. Morawski próbował coś powiedzieć, ale wyraźnie mu nie szło.

– Bzdura – mruknął Filipiak. – Jeśli już, to ja wyznaczę swego…

– Ograniczona poczytalność – przerwał mu łagodnie kapelan. – Nie jest pan w stanie podejmować racjonalnych decyzji.

– To miło, że zapytaliście fachowca – uśmiechnąłem się, zakładając nonszalancko nogę na nogę. Skrzynka amunicyjna, nawet przykryta wiązką worków, to nie fotel, podparłem się więc rękoma z tyłu.

– Zapytaliśmy. – W oczach Lesika błysnęła mściwa radość. – Jedynej wiarygodnej osoby z przygotowaniem medycznym. Siostry Nowickiej. Pan swoich pacjentów zabija, Szczebielewicz.

– To z braku czasu. – Bielski też miał niezłą frajdę w tej chwili. – Albo się leczy, albo dyma panienki.

Parę spojrzeń pobiegło ku Gabrieli. Moje nie.

– Pilot jest chyba trochę lepszy od księdza – przypomniał o sobie Morawski. – Zresztą jak wrócę, też będę lądowy. Przenoszę się do kawalerii powietrznej, a oni…

– Gorszy – przerwałem mu. – Ksiądz zawsze będzie lepszy od pilota. Ma bliżej do nieba. – Usiadłem prosto, zabierając ręce zza pleców. – A już major Lesik na pewno.

Nikt nie zapytał, co mam na myśli. Lewa ręka wróciła na kolano, ale w prawej trzymałem wista. Całkiem wysoko. Prawdę mówiąc, między twarzą kapelana a moją. Publiczność była już popsuta mocnymi wejściami, ale też udało mi się zrobić na wszystkich wrażenie. Gabriela zerwała się na nogi. Na szczęście na tym poprzestała.

– Odbiło ci? – Morawski chyba nie był pewny.

– No właśnie. – Patrzyłem zza szczerbinki w nieruchome oczy Lesika. – Sam się zastanawiam.

– Co pan wyprawia? – W głosie Agnieszki było więcej troski niż niepokoju, o ciekawości nie mówiąc.

– Pakuje się w kłopoty – mruknął Bielski. Podobnie jak inni, nie próbował się poruszać.

– Żaden z moich pacjentów nie przeżyje marszu do Werder – powiedziałem. – Na początku byśmy ich nieśli, a to zabije pozostałych.

– Niech pan to odłoży – rzucił przez zęby Ciołkosz. – Nie odważy się pan… Ta szopka nie ma sensu.

– Jest wigilia – uśmiechnąłem się krzywo. – Akurat dzisiaj nie czepiałbym się szopek. – Zgasiłem uśmiech, wracając spojrzeniem do nieruchomej twarzy po drugiej stronie lufy. – Są dwie możliwości. Albo mam w głowie po kolei, i to ja wydam opinię o poczytalności porucznika, albo nie mam.

– Żadne „albo” – warknął Bielski. – Kogoś tu pojebało.

– To i tak miała być moja druga linia obrony. – Zignorowałem go, rozmawiałem z Lesikiem. – Po przypadkowym wystrzale. Jak teraz wpakuję komuś następną kulkę, wojskowi psychiatrzy będą jednomyślni. Załamanie nerwowe, syndrom zmęczenia walką itede. Rok w domu bez klamek, potem renta. Ostatecznie nabawiłem się tego walcząc za ojczyznę. Pani Wielogórska napisze mi laurkę w „Wyborczej”, a pan Olszan będzie za friko woził śmigłowcem. Same korzyści.

– To nie jest śmieszne. – W końcu udało mu się przemówić.

– No to trzecia linia obrony. Wrogiemu agentowi znudziło się mordowanie nas pojedynczo. Organizuje pucz. Na szczęście w porę przypominam sobie, kogo widziałem, strzelającego do dziewczyny. Staję w obronie prawowitego dowódcy, agent ginie. Może nawet dostaję medal. – Usunąłem z twarzy resztki uśmiechu, wycelowałem mu między oczy. – Jedno słowo, majorze. Kto tu dowodzi, pańskim zdaniem?

Nie wierzył, że to zrobię. Nikt chyba nie wierzył. Ale pewności już nie mieli. Każdy z nas był lżejszy o jakieś dwa, trzy kilogramy wypoconej wody, co dawało niezły przedsmak umierania. Żywe trupy mają prawo do ograniczonej poczytalności.

Wiedziałem, co usłyszę.

– Porucznik – powiedział cicho. – Dowodzi porucznik Filipiak.


*

– Są ślady. – Głos w radiu był suchy jak gardło mówiącego. – Trzy wozy gąsienicowe. Reszta jechała kolumną. Też przynajmniej trzy.

– Dobra – mruknął Filipiak. – Spróbujcie zerknąć na wieś.

Odłożył radmora. Patrzyłem przez chwilę, jak BWP odbija w prawo, manewruje, zajmując pozycję w zagłębieniu terenu. Drabowicz już wcześniej znalazł sobie względnie osłonięte miejsce. Morawski popatrzył na ciemniejące niebo, potem na zegarek.

– Czekamy?

– Stanęli we wsi. Mamy nocne celowniki, oni może nie. Albo przynajmniej gorsze. Po ciemku powinno być łatwiej. Szyszkowski!

– Tak, panie poruczniku?

– Skocz do Bielskiego. On, Szewczyk i Puzewicz. Niech biorą honkera i jadą po wóz Hanusika. Może go uruchomią.

Olszan zsuwał się ostrożnie z ciężarówki, pomagał zejść Agnieszce. Usiedli w cieniu, w chwilę później dołączył do nich Wołynow. Gabriela zatrzymała honkera parę metrów dalej, zawahała się, po czym wysiadła i wzięła z nich przykład, znikając po ocienionej stronie sanitarki.

– Wrócą? – zapytał cicho Morawski, kiedy oddałem kartkę z namiarami i operator groma powlókł się w stronę bewupa.

– Nie wiem – wyznał bez ogródek Filipiak. – Ale jeśli Bielski miałby zdezerterować, to lepiej teraz i samochodem.

Tymoszuk wyciągnął z szoferki swój karabin snajperski. Jeszcze wolniej niż Szyszkowski, za to bez rozkazu, ruszył na południe. Może do Werder, może zabezpieczać nam lewą flankę. Nikomu nie chciało się pytać, a jemu nie chciało się wyjaśniać.

Bielski, wbrew moim przypuszczeniom, też nie marnował sił na jałowe rozmowy. Zjawił się wraz z Puzewiczem, wsiedli do sanitarki, podjechali do bewupa, zabrali wspierającego się na kiju Szewczyka i ruszyli na wschód. Gabriela, pozbawiona nagle zacisznej kryjówki, usiadła na kamieniu, zdjęła but i udawała, że oczyszcza wnętrze z piasku.

Miałem taki sam piasek w każdym ze stawów, pod powiekami, na języku. Nie chciało mi się podchodzić do niej, patrzeć na nią i odzywać się. Szczerze mówiąc, nie chciało mi się już nawet z nią kochać. Gdyby to teraz dopadł nas tamten panhard, w ogóle nie próbowałbym zdejmować z niej bluzy.

– I co? – zapytała, kiedy mój cień musnął bosą stopę.

– Na zachód od Kasali Mazurek znalazł ich ślady. Tu nie dojechali. Czyli są we wsi. W nocy ich zaatakujemy.

Dokończyła oczyszczanie wyściółki buta, założyła go na nogę.

– Pójdę tam – powiedziała martwym głosem.

– Daj spokój – westchnąłem.

– Mówię poważnie.

– Ale głupio. Stracimy jednego strzelca i element zaskoczenia. Nie mówiąc o tym, ile informacji z ciebie wycisną.

– Pomówię z Filipiakiem. – Wstała. – Nie jesteś obiektywny.

Chyba oczekiwała sprzeciwu. Wzruszyłem ramionami, pierwszy ruszyłem w stronę ciężarówki. Potem popisałem się obiektywizmem: nie pomogłem jej wdrapać się na stara i nie otworzyłem ust, kiedy przekonywała porucznika. Wysłuchał jej, po czym sięgnął po leżący obok notatnik.

– Niech pani narysuje wioskę. Najdokładniej jak się da.

To jeszcze nie przesądzało o niczym. Wzięła ołówek i zabrała się do roboty. Szkicowała jeszcze, gdy zjawił się Lesik.

– Przemyślałem to – oznajmił z marszu. – Złamie pan prawo wojenne. Tam są cywile. Kobiety i dzieci. Przepis mówi jasno: przed rozpoczęciem ataku trzeba ogłosić zamiar, dać ludności czas na ewakuację.

Nawet Olszan i Agnieszka wstali, by popatrzeć i posłuchać.

– Sam pan widzi – podchwyciła Gabriela. – Lepiej to załatwić po dobroci. Raz na zawsze skończyć tę durną wojnę.

Filipiak wyjął jej z ręki notes, oglądał przez chwilę.

– Dużo tych chałup. – Niezdarnie zakreślił kółko w środku skupiska prostokącików. – Zna pani z nazwiska kogoś, kto tu mieszka?

– Proszę? – popatrzyła na niego jak na wariata.

– Mamy megafon. Rozwalimy tyle wozów, ile się da, zrobimy przerwę i wezwie pani ludność do pochowania się w tych domach. Nie musimy od razu zdobywać całej wsi. Wystarczy dostęp do wody.

– Chce pan postrzelać z armat, a potem ewentualnie powiedzieć niedobitkom, gdzie się mają ukryć? – Lesik miotał się między świętym oburzeniem a sarkazmem. – To zwyczajna zbrodnia! Zginą niewinni ludzie! Nie mamy prawa urządzać sobie strzelnicy pośrodku tej wsi!

– Ja mam.

– A żołnierze mają prawo odmówić wykonania takiego rozkazu!

– Byle z własnej inicjatywy. – W głosie porucznika zadźwięczały ostrzegawcze nuty. – Jeśli się dowiem, że ktoś ich podburza…

Lesik bez słowa zeskoczył z ciężarówki i odszedł. Gabriela nie.

– To prawie trzystu ludzi – powiedziała po chwili. – Nie ma cudów, żeby nikomu nic się nie stało. Nawet gdyby strzelać tylko do czołgów.

– Daj spokój – mruknąłem. Filipiak milczał.

– I nie ma cudów, żeby nikt od nas nie zginął. Czołgi, transportery, pluton strzelców pochowanych po domach…

– Do Werder dojechałby tylko Drabowicz.

– Wystarczy. Zostało dwadzieścia siedem osób. Dowiezie nas.

– Pewnie by dowiózł – zgodziłem się. – Ale to jeden wóz. Jak się zepsuje, to po nas. Jak nas wypatrzy śmigłowiec, to po nas. Jak napatoczy się jakiś dżip Sabaha z karabinem maszynowym, to też po nas. Jeśli nie przebijemy się do Werder, to też już po nas. A skoro Sabaha nie widać od tylu godzin, prawdopodobnie zawrócił na południe i właśnie tam na nas czeka. Ci w Kasali też roześlą patrole. Pojadą po śladach i wpakują Drabowiczowi pocisk w tyłek, nim zdąży obrócić wieżę.

– No i paliwo. – Morawski wbił ostatni gwóźdź w wieko trumny. – Czołgiści robili za spychacz, spalili od cholery ropy…

– Można przelać z innych wozów. – Walczyła do końca.

– Nie bardzo jest co. A czołg żre jak smok. Trochę manewrowej walki, jakiś objazd i stoimy.

Zastanawiała się przez chwilę, szukała argumentów.

– To tylko ryzyko – popatrzyła w końcu na Filipiaka. – A tu na pewno dojdzie do masakry.

– Nigdzie nie będzie bezpieczniej – powiedział spokojnie.

– Pójdę do nich. – Jej głos też wydawał się spokojny. – Przyjechali z Somalii, ale nie podlegają Sabahowi. Chwalił się swoją armią; wiem, że czołgów nie ma. To któryś z jego sojuszników. Jakiś zaprzyjaźniony klan. Jeśli powiem, o co w tym wszystkim chodzi i jacy silni jesteście, odjadą. Znam tych ludzi. Są honorowi, ale nie głupi. Będą mnie mieli, wyjdą z twarzą, a bez strat i nowych wrogów.

– Nie jesteśmy silni – zauważyłem.

– Będą wiedzieli tyle, ile powiem. Cztery pełnosprawne wozy, na ciężarówce kupa amunicji, kilka skrzyń granatników przeciwpancernych, co drugi żołnierz z noktowizorem, radiostacji w bród. Addis Abeba obiecała samoloty, jeszcze tej nocy. Nie bój się, wiem, jak kłamać.

– Niech się pan z nią ożeni – uśmiechnął się Olszan. – Nawet jak przyprawi rogi, nie będzie bolało.

Przez sekundę miała minę, której u białych kobiet towarzyszy silny rumieniec. Potem ukryła ją pod cynicznym uśmieszkiem.

– Ostatecznie jestem agentką. Jak się pan o mnie boi, poruczniku, to proszę się pocieszyć myślą, że…

– …opowiesz im, jaka to gromada cienkich Bolków zamierza zaatakować Kasali? – wszedłem jej w słowo. Twarz Gabrieli zesztywniała. – Nie zapomniałaś o czymś? To, że ktoś zabił Nanouk, wcale nie znaczy, że ty jesteś w porządku i możemy ci ufać.

– Sto razy mogłam uciec!

– Owszem. A teraz wreszcie możesz nas wystawić.

– Pan wie, co się stało – zwróciła się do Filipiaka. – Jaki agent wymyśliłby sobie taką idiotyczną legendę?

– Fakt – uśmiechnął się blado.

– I niech pan każe Bielskiemu sprawdzić te rakiety. Te, które zgubił śmigłowiec. Pewnie wciąż tam leżą, a to tylko trochę dalej. Będziecie mieli dowód, że nie pomagam tamtym. Gdybym nie powiedziała o rakietach, nadal siedzielibyście w tej dziurze.

– Chyba że chodziło ci o… – zacząłem.

– Dość – uciął Filipiak. – Zwołajcie ludzi na odprawę.


*

Było jak tamtego popołudnia. Czerwony blask słońca zastąpiła chybotliwa poświata maleńkiego ogniska, osiołek zamienił się w skrzynkę po granatach, a zamiast muru i krat przesłaniał mi widok dziurawy zbiornik ciężarówki i nogi jakiegoś żołnierza. Nieważne. Leżałem pod starem jak wówczas, na aresztanckiej pryczy, ciężkie powieki znów kleiły się jedna do drugiej, zaś po głowie pełzało leniwie pytanie o czas i miejsce. Pytanie, na które starałem się nie odpowiadać.

Bo tam, w Betlejem, dwa tysiące lat wcześniej, było mi dobrze.

Bo nie chciałem się budzić i wracać do rzeczywistości, w której słodki kobiecy głos bez pośpiechu składa słowa i dźwięki w jedną z najpiękniejszych pieśni świata.


Lulajże Jezu-uniu, moja perełko

Lulaj ulubio-one me pieścidełko…


Lubiłem słuchać, jak mówi, jak się śmieje, lecz nigdy nie przyszło mi na myśl, że mogłaby zaśpiewać i że tak to zabrzmi. Było cicho jak makiem zasiał. Byłem zbyt zmęczony, by porządnie zasnąć, i jak przez mgłę pamiętałem poszczękiwanie metalu o metal ledwie chwilę wcześniej. Któryś z siedzących obok Gabrieli żołnierzy wciąż trzymał magazynek w jednej, a garść naboi w drugiej ręce. Ściskająca Biblię dłoń Lesika nie skończyła jeszcze powolnej drogi sprzed piersi do uda; latarka, którą sobie przyświecał, nadal świeciła, choć jej blask wykrawał z czerni ogadeńskiej nocy już tylko brąz piasku i wojskowych kamaszy, nie słowo Boże. Nie spodziewali się. Nikt się nie spodziewał.


…a ty go Matu-ulu w płaczu utulaj.


Wciąż była sama. Jak tamta? Nawet nie wiedziałem. Wiedziałem, że gdyby zaśpiewała w stajence, jej głos roznosiłby się po wyschniętym pustkowiu dokładnie tak samo, jak głos Gabrieli, i tylko echo powracałoby odbite od skał Palestyny, a nie pokiereszowanej pociskami burty sowieckiego wozu bojowego.

Nie śpiewali wraz z nią. Dźwięki płynęły spokojną, senną falą, jak na kołysankę przystało. Mogli się przyłączyć, ale mijała sekunda za sekundą i nikt nie otwierał ust. Tam, pod Kasali, najeżyłbym się odruchowo, może sam zaczął śpiewać, a na pewno wygramolił się spod ciężarówki, stanął obok, poszukał szyderczych uśmiechów, które trzeba stłamsić, nim zderzą się ze spojrzeniem jej wielkich, sarnich oczu. Tylko że to nie była rubież rozwinięcia, tysiąc trzysta metrów na wschód od ogadeńskiej wioski, którą mieliśmy szturmować. Zebrała całą odwagę, opasała ramionami gołe kolana, nie pozwalając im drżeć, i zapętliła dla nas czasoprzestrzeń.

Za wzgórzami zdawały się połyskiwać światełka Betlejem, a między domkami z drewna i gliny czekały na nas nie czołgi, lecz rzymscy legioniści. Świat był młody i miał wszystko przed sobą.


Zamknijże zmrużo-one płaczem powieczki

Utulże zemdlo-one łkaniem usteczki…


Już nie była sama. Maciaszek miał głos jak któryś z czworonożnych lokatorów sławnej stajenki, Agnieszce chyba coś słonego spływało do gardła i tylko Lesik udowodnił, że pisana mu jest wielka katedra, której byle kto nie wypełni modlitwą po najodleglejszy kąt najodleglejszej nawy. Leżałem pod ciężarówką, wyławiałem z gęstniejącego chóru wciąż nowych głosów ten jeden, wibrujący w każdej komórce ciała, i po raz pierwszy w życiu prowadziłem poważne negocjacje z Tym Na Górze.


*

Nie przebrała się, choć Bielski zameldował się tuż po zmroku razem z bewupem, honkerem i jej torbą. Podwinęła jedynie dół sukienki, wpychając go za pas. Może założyła majtki. Gołe uda, nagie ramiona, na wierzchu kamizelka, aż trzeszcząca w szwach od poupychanych po kieszeniach magazynków. Każdy z ośmiu przydzielonych do piechoty nieszczęśników dźwigał kilogramy śmiercionośnego żelastwa, ale tylko ona, z tymi długachnymi nogami, wyglądała jak ktoś, kto lada chwila połamie się od nadmiernego ciężaru.

Miałem cichą nadzieję, że padnie, nim dotrzemy na pozycję wyjściową. Szanse były: mimo posiadania dwóch wyspecjalizowanych transporterów oraz czołgu i beerdeema, które też mogły w miarę bezpiecznie, a na pewno szybko podwieźć kilkuosobowy desant, wyruszyliśmy na wojnę jak żołnierze spod Verdun: najpierw na własnych nogach, potem na łokciach, kolanach i brzuchach.

Opłaciło się: dotarliśmy do pierwszych zabudowań, nim ogień ulokowanego gdzieś przy sadzawce wartownika przydusił nas do grządek przydomowego ogródka. Było się gdzie kryć. Morawski mógł uklęknąć za chruścianym płotem i posłać pocisk rakietnicy dokładnie nad głowę Somalijczyka, a Tymoszuk, stojąc wygodnie przy węgle, zgasić mrugające oko automatu pierwszym wystrzałem.

Potem nie było już tak fajnie. Następna chałupka, tym razem okrągła, murzyńska, dosłownie runęła, ścięta długą serią karabinu maszynowego. Maciaszek zmarnował trzy granaty podlufowej czterdziestki, a tamten dalej strzelał.

– Kaem, chyba okopany, bo wali z jednego miejsca – meldował Morawski, nie zwracając uwagi na sypiące się z góry drzazgi. Podobnie jak ja, założył pod hełm zestaw nagłowny, złożony ze słuchawek i mikrofonu. Nadal musiał posługiwać się ręką, przechodząc z nasłuchu na nadawanie, ale słyszał lepiej i nie musiał obciążać dłoni niemal kilogramowym radmorem. – Dół C2. Spróbujemy obejść.

Wprowadzony przez Filipiaka system nie porażał dokładnością, ale był prosty i dostosowany do naszych możliwości. Dzielisz szkic Gabrieli na czworo, u góry masz sektory A i B, z dołu C i D. Każdy z sektorów w myśl analogicznej zasady podzielono na cztery opisane liczbowo części, a ktoś, kto uparł się dokładnie podawać współrzędne, mógł uzupełnić meldunek określeniami „góra” czy, dajmy na to, „lewo”. Symboli starczyłoby dla wszystkich gospodarstw w Kasali – domów mieszkalnych nie było więcej niż 64 – ale nikt nie próbował kojarzyć jednego z drugim. Zbyt chaotycznie tu budowano. Trochę z winy skał, tu i ówdzie wyłażących spod gruntu, trochę dlatego, że każdy chciał mieć trochę cienia nad podwórkiem i budował tam, gdzie rosły drzewa.

Ten chaos miał w założeniach pomóc. W typowej europejskiej wsi ulicowy charakter zabudowy umożliwia obrońcom takie ustawienie wozów bojowych, by boki miały osłonięte. Jeśli czołgistom asystują piesze czujki, nawet pojedynczy wóz wita napastników gotową do strzału armatą, zredukowaną do maksimum sylwetką i najlepszą z możliwych tarczą pancerza czołowego. Strzela pierwszy, stanowi mniejszy cel, a w razie trafienia ma większe szanse przetrwać. W Kasali, gdzie prześwity między zabudowaniami i kępami roślinności nie dały się podporządkować żadnej zasadzie, obrońcom odebrano ten atut. Nasze wozy ruszyły na wieś z trzech różnych kierunków i istniała spora szansa, że przynajmniej jeden od razu znajdzie w celowniku jakiś łakomy pancerny kąsek.

Nic z tego nie wyszło. Leżeliśmy pod ogniem, odstrzeliwując się bez widocznych sukcesów, zza stawu waliło do nas co najmniej pół tuzina karabinów, a armaty milczały.

– Żadnych czołgów – pokasływał przez radio szeregowy Sikorski. Faktycznym dowódcą gorszego z naszych bewupów był Wołynow, ale jego nieznajomość polskiego i znajomość BWP-1 sprawiła, iż przy nadajniku posadzono gorączkującego, spluwającego różową śliną chłopaka z połamanymi żebrami. – Jest ciężarówka, ale nie strzelamy.

– Nic – zameldował Bielski. – Widzę tylko cysternę przy stawie.

W pół minuty później widzieli ją wszyscy – a przynajmniej widzieli, gdzie stoi. Stara ostronosa ciężarówka parkowała na ziemi niczyjej i w końcu ktoś potraktował ją smugowym pociskiem w odpowiednie miejsce.

Płomienie leniwie rozpełzły się po podwoziu. Zrobiło się widniej, lecz anemiczny pożar jedynie ustabilizował sytuację. Iskierki wystrzałów po tamtej stronie przyblakły w tle ognia i większość spośród nas miała problemy z celowaniem. Strzelając prawie że na oślep, nie sposób było przydusić obrońców do ziemi. Zwłaszcza że i oni strzelali na oślep, wystawiając zza osłon prawdopodobnie tylko ręce z karabinem – nie umiałem sobie inaczej wytłumaczyć tak drastycznego braku celności. Mieliśmy siedem luf – Lesik jedynie dźwigał amunicję – co dawało Somalijczykom dwukrotną przewagę. Tymoszuk i Ciołkosz zaraz na początku popełzli w stronę sadzawki, więc przez większość czasu była to raczej przewaga trzykrotna. Połowa z nas powinna polec przed opróżnieniem pierwszego magazynka.

Prawie od razu straciłem z oczu Gabrielę. Większość pocisków przelatywała górą, w ziemię trafiało jednak wystarczająco dużo, by tumany kurzu zagęściły mrok. To właśnie kurz sprawiał, że najgorliwiej ostrzeliwany Grochulski musiał dwukrotnie zmieniać stanowisko, mozolnie pełznąc z kaemem w mniej zapylone miejsce. Miał noktowizyjny celownik i prawdopodobnie zadał tym z naprzeciwka więcej strat niż wszyscy pozostali razem wzięci, nie nastrzelał się jednak wiele w ciągu tych kilku pierwszych minut.

Gliniane domy w większości pozbawione były okien, a ich ściany nie gwarantowały osłony przed pociskami karabinowymi. To wymusiło walkę w parterze: strzelcy kładli się za węgłem, gdzie warstwa wysuszonego w słońcu błota była najgrubsza, często uzupełniona kamieniami. Z jednej strony sprzyjało nam to, pozwalając wynajdywać martwe pola i podpełzać bezkarnie bliżej, ale z drugiej niwelowało przewagę techniczną. Noktowizory Grochulskiego i Maciaszka oraz gogle przydzielone Morawskiemu nie pozwalały strzelać bezkarnie z dużej odległości do oślepionych ciemnością ofiar. Chcąc wypatrzyć leżącego pośród opłotków i warzywników człowieka, należało się zbliżyć na kilkadziesiąt metrów. Problem w tym, że nawet przed podpaleniem cysterny widoczność była niewiele mniejsza.

Płonęła zresztą nie tylko cysterna. Smugowa amunicja używana przez obie strony tu i ówdzie rodziła zalążki pożarów. Na dobre zapaliła się skoszona przez somalijski kaem okrągła chatka oraz strzecha jakiegoś budynku, trafionego przez Maciaszka granatem.

To właśnie dzięki niej dostrzegłem czołg.

Wytoczył się z czarnej nicości praktycznie bez żadnej zapowiedzi. Kiedy dwadzieścia karabinów wypluwa łącznie około dwóch setek pocisków na minutę, słuch tępieje.

T-55 wyjechał zza jakiejś koślawej wiaty, błysnął snopem iskier z miejsca na styku wieży z kadłubem – i eksplodował.

– Czołg! – rozległ się w radiu spóźniony okrzyk Bielskiego. W chwilę potem zaskakująco daleko z prawej Gabriela uniosła do ust megafon i zaczęła wygłaszać jeszcze bardziej spóźniony apel do ludności. Przemknęło mi przez myśl, że to pierwszy raz, gdy dała plamę jako żołnierz.

– Drabowicz do Morawskiego: macie kogoś za stawem?

– Nikogo. Możesz walić.

Wychyliłem się zza kupki kamieni, wystrzeliłem po trzy pociski w trzy plamki płomieni wylotowych i odruchowo przylgnąłem twarzą do ziemi, kiedy Drabowicz skorzystał z zezwolenia, pakując pierwszy pocisk odłamkowy w sobie wiadomy cel.

Na drugi przyszło poczekać. Zaraz potem Sikorski zameldował: „Transporter w B4” i na wschodnim obrzeżu wioski rozegrała się kolejna szybka potyczka stalowych potworów. Daleko z prawej błysnęła armata BWP Hanusika – aktualnie Bielskiego – potem zadudnił basowo karabin maszynowy dużego kalibru, sypnęło iskrami, widocznymi aż z naszych stanowisk, jakiś głos w radiu wrzasnął: „Kurwa!”. Drabowicz, który raczej nie po to uaktywnił nadajnik, zawołał coś o podkalibrowym. Grochulski wywalił długą serię i po raz pierwszy nie doczekał się odzewu. Tymoszuk, ciągnąc za sobą uwiązany na lince kanister, mijał właśnie trupa krowy i podpełzał do brzegu sadzawki.

Gabriela krzyczała przez megafon, dopóki nie nadleciał granat i nie uciął jej krzyku. Wukaem somalijskiego transportera walił monotonnie, próbując nadgryźć czołowy pancerz bewupa. Rozwalony T-55 płonął jak pochodnia, strzelcy przed nami chyba cofali się, a Lesik, zrywem równie bohaterskim, co bezsensownym, pognał z parą skrzynek w poprzek frontu i omal nie rozwalił Grochulskiemu głowy świeżą dostawą amunicji.

Dźwignąłem się na kolana. Nic tak nie ogłupia jak idiotyczny przykład. Może tylko wybuch granatu w miejscu, skąd dobiegał głos najważniejszej w świecie osoby.

Pocisk trafił mnie w brzuch, zrykoszetował od stalowego wsadu kamizelki, szarpnął rękawem, odleciał. Kilka innych wyłamało parę koślawych patyków z płotu. Przypadek. Było ciemno, pewnie w ogóle mnie nie widział. Ale ostrzeżenie podziałało. Zwaliłem się na ziemię i przez parę sekund prawie nie pamiętałem, dlaczego próbowałem wstać.

A potem megafon odżył. Trochę zachrypła od połkniętego kurzu, ale żyła. Nie trafili jej.

To Bielski trafił. Równie dobrze jak Drabowicz: kątem oka dostrzegłem płomienny ogon za mknącym pociskiem, wybuch i rozlewające się zaraz potem jeziorko poświaty.

– Dostał! – Triumf w głosie plutonowego.

– Czołg! – Krew z płuc i panika w głosie Sikorskiego. – Uwa…!

Nie dokończył. Fala radiowa przyniosła trzask obsługiwanej przez Wołynowa armaty kalibru 73, a ta zwykła, dźwiękowa – huk dużo głośniejszego wystrzału działa czołgowego.

Kilkanaście sekund ciszy. Dookoła tłukło kilka karabinów, a facet, który omal nie zabił Gabrieli, wpakował następny granat nasadkowy w dom odległy najwyżej pięć metrów ode mnie. Ale było cicho. Przez tę rozciągniętą jak guma chwilę liczyło się tylko radio.

Zupełnie jakbym wiedział, co usłyszę na koniec.

– Dostali – powiedział cicho Sikorski. – Major trafił ten czołg, ale Bielski… Palą się. Chyba nikt nie wyszedł.

Wystrzeliłem parę razy i popatrzyłem w prawo. Hanusikowi dostał się szczęśliwy wóz: najpierw rakieta, teraz stumilimetrowy pocisk czołgowej armaty – a amunicja nie eksplodowała. Pożar też nie był wielki, przynajmniej dla patrzącego z zewnątrz. Tylko ludzie…

– Czołg na chodzie. – Drabowicz też nie zdzierał gardła: bardziej cedził, niż mówił. – Widzę płomień. Przesuwa się.

W cokolwiek trafił Wołynow, musiało się dostać także zamocowanym z tyłu beczkom z dodatkowym paliwem. Tylko tak potrafiłem wyjaśnić fakt, że czołg nadal jeździł, choć ciągnący się za nim słup płomienia sięgał wysoko nad korony palm. Drabowicz strzelał do niego cztery razy, stalowe igły pocisków rdzeniowych dziurawiły kolejne ściany i przelatywały tuż obok, a somalijski czołg wciąż sunął w poprzek wioski w niezbyt rozumnej, lecz skutecznej ucieczce. Zgubił go dopiero przypływ rozsądku, względnie odwagi: w którymś momencie skręcił na południe, pokazał się między zabudowaniami i oberwał w przód wieży.

Wybuch amunicji zmiótł dwa sąsiednie domy.

Pół minuty później dwa inne, bliższe, zmieniły się w dymiące leje po trafieniu pociskami burzącymi kalibru 125 mm. Południowy skraj wsi przestał mrugać ognikami karabinowych wystrzałów, niedobitki piechoty wycofały się, a Tymoszuk dotarł do sadzawki i przez chwilę był najszczęśliwszym człowiekiem w promieniu dziesiątek kilometrów.

Potem się zapalił. Razem ze stawem.

Czołgałem się akurat, więc nie dane mi było się dowiedzieć, co posłużyło za zapalnik: mina, granat, lont czy może jakiś przypadkowy, zabłąkany pocisk smugowy. Wiem tylko, że i w chwili śmierci snajper miał trochę szczęścia: nie zerwał się, nie pobiegł, nie miotał po przybrzeżnej płyciźnie, szukając ratunku w wodzie. Nie krzyczał. Więc raczej wybuch. Mierzyć z karabinu czy podpalać lont nie miał chyba kto: chwilę później połowa naszej tyraliery była już na północ od płonącej sadzawki i parła dalej, nie napotykając oporu.

– Nie będzie wody. – Głos Morawskiego lekko drżał. – Spuścili do stawu całą cysternę ropy. Z pięć ton. Pali się jak cholera.

Cieszyłem się, że jest ciemno, że jest nas tak mało, musimy trzymać się daleko od siebie i nie muszę oglądać niczyjej twarzy.

– Następny!

Nie wiedziałem kto, ale przynajmniej od razu zrozumiałem, przed czym ostrzega. Przegazowany silnik zaryczał całkiem niedaleko, zaraz potem zagrzechotało gąsienicami, a nad plecami Ciołkosza przemknęła wstęga białego ognia.

Odleciała na południe. Powolna i szybka zarazem. Drabowicz zdążył posłać serię kaemu i chyba trafić w transporter – wydawało mi się, że słyszę jęk smaganego stalą pancerza – lecz nie zdołał ukryć czołgu.

– Psiamać, poszedł celownik… Poruczniku, nic nie widać.

– Co się dzieje? – Trzeba było wiedzieć, że Filipiak leży sparaliżowany i bezradny prawie kilometr od pola bitwy, by doszukać się śladów lęku w jego głosie.

– Mało nas nie dostali. Wyrzutnia pepeka na transporterze M113. Chyba TOW. Wyskoczyli zza budynku i… Pocisk zawadził o ziemię i wybuchł za blisko, ale celownik szlag trafił. Nocny przynajmniej.

Na prawo ode mnie Morawski i Gabriela rzucali granaty za najbliższe budynki. Grochulski poderwał się, przebiegł kilka kroków. Filipiak zastanawiał się. Nikt do nas nie strzelał. Ale nie było dobrze.

– Podjeżdżaj bliżej. Sam Wołynow nie da rady.

Drabowicz wahał się najwyżej dwie sekundy.

– Rozkaz.

Pozycję T-72 wyznaczono prawie kilometr od zabudowań. Bez noktowizora celowniczy mógł ostrzelać płonącą wieś i nawet trafiać w lepiej oświetlone miejsca, lecz pojedynek z wyrzutnią przeciwpancernych pocisków kierowanych wymagał czegoś więcej: błyskawicznego naprowadzenia lufy na dobrze widoczny cel.

Na czworakach dotarłem do pierwszej chaty położonej na północ od sadzawki. Po lewej, za morzem płomieni, majaczyła biała sylwetka porzuconego sokoła. Nikt go jakoś nie próbował podpalać. Staw płonął, a śmigłowiec… Przemknęło mi przez myśl, że mogli go zaminować, oszczędzić z myślą o upolowaniu jeszcze jednego frajera, któremu wyda się, że ratunek jest o wyciągnięcie ręki.

Ktoś strzelił z ciemności przede mną. Odgryzłem się krótką serią, odtoczyłem za ścianę. Lesik, wlokąc skrzynkę, czołgał się w poprzek pokrytej krowimi plackami łączki; kilkanaście metrów dalej wysoki na metr ognisty krzak wykwitał z nieruchomego ciała Tymoszuka.

Grochulski ustawił kaem za jakąś skałką, kilkoma długimi seriami oczyścił z rozbłysków prześwit między następnymi budynkami, osłonił Morawskiego. Major poczołgał się, minutę później wrzucił po jednym granacie za każdy z domów. Dostrzegłem pochyloną w biegu sylwetkę Gabrieli i błysk bieli, kiedy ładnym szczupakiem padała za upatrzoną zawczasu kłodą. Jednak założyła majtki.

– Uwaga, chłopcy. – Znów Filipiak. – Pan Olszan mówi, że chyba słyszał śmigłowiec. Mazurek, Bodnar, rozglądać się.

– To te z garbarni! – Ciołkosz znalazł się nagle obok mnie, nasunął granat nasadkowy na lufę beryla, wystrzelił, przypadł do ziemi. – Skurwysyny! Mało im ropy!

– Co?

– Pojemniki! Te z kwasem! Wlali do stawu!

Fakt, coś się tam paliło oprócz zwłok Tymoszuka. Beczki? Butle? Staw miał z pięćdziesiąt metrów kwadratowych. Pięciotonowa cysterna dawała grubą na przeszło dziesięć centymetrów warstwę, która, schładzana od dołu wodą, mogła pewnie płonąć w nieskończoność. Ale kiedyś się wypali. Więc dorzucili odczynniki z garbarni. Nie byli pewni, czy to, co zostanie po pożarze, okaże się dostatecznie nieprzyswajalne dla ludzkiego organizmu. Prawdę mówiąc, ja też nie.

– Są jeszcze dwie studnie! – Gabriela musiała posługiwać się telepatią: leżała trzydzieści metrów dalej. – Może dobre!

Dopiero po chwili zrozumiałem, że przekrzykuje się z hukiem karabinów, rozmawiając z Morawskim. On tu dowodził.

– Na radarze czysto – zameldował przez radio Mazurek. BRDM nie uczestniczył w ataku: Filipiak trzymał go w odwodzie, wykorzystując jako posterunek wczesnego ostrzegania.

– Drabowicz do Morawskiego: celowniczy już was widzi. Możemy wspierać ogniem, ale uważajcie na tego pepeka. Jak nas dopadnie z pustą lufą, dupa zimna.

– Rozumiem. Rakieta znaczy: wal z kaemu. Z armaty tylko na wyraźną prośbę. – Morawski dał sobie spokój z radiem. – Uwaga wszyscy! Za tymi palmami jest studnia! Jak oczyścimy teren w promieniu pięćdziesięciu metrów, to się może napijemy! Ciołkosz, Jacek: osłaniać z lewej!

Przez następne kilkanaście minut zdobywaliśmy studnię. Gabriela rzucała granaty, głównie profilaktycznie, Maciaszek wystrzeliwał je, głównie do konkretnych celów, Grochulski przesuwał się o metr, ustawiał karabin i metodycznie gasił kolejne stanowiska strzeleckie, a Morawski strzałami z rakietnicy wskazywał czołgistom cele. Jakoś szło. Natarcie utknęło za następnym rzędem lepianek, gdzie nie sięgał wzrok Drabowicza. Ogień z naprzeciwka zgęstniał, lecz nie to nas zastopowało.

– Słychać silniki – ostrzegł przez radio Morawski. – Co najmniej… o kurwa!

BTR pojawił się jak jego amerykański kolega dźwigający wyrzutnię rakiet przeciwczołgowych – nagle i nie dając szansy na jakąś reakcję. Spiczasty pysk ośmiokołowego transportera rozciął kurtynę nocy, stożkowa wieżyczka plunęła karabinowym ogniem, ziemia zakipiała, któraś z palm, rozłupana kulą kalibru 14,5 mm, zwaliła się na drewniane koryto. Grochulski zerwał się, zanurkował w drzwi najbliższego budynku. Gabriela cisnęła granatem. Granat brzęknął o pokrywę okna kierowcy, odbił się, musnął lufę wukaemu, spadł gdzieś za wieżą, wybuchł. Dostałem odłamkiem w czoło; hełm, nie pamiętam już który z kolei, zatrzymał stalową grudkę, nie pozwolił zmienić mózgu w pokarm dla robaków. Transporter przerzucił ogień na lewą burtę i porykując silnikiem, wycofał się za szopę z blachy falistej.

Ciołkosz zmarnował jednego z dwóch naszych komarów, pakując głowicę kumulacyjną w sam jej środek. BTR odtoczył się rakiem kilkanaście metrów dalej, za solidniejsze budynki, a sierżant, gubiąc i dymiącą rurę jednorazowego granatnika, i karabin, na czworakach podbiegł do mnie.

– Dawaj radio! – Zdarł je ze mnie, chyba razem z uchwytem na kamizelce. Przewrócił się na plecy, podniósł nadajnik wyżej, gdzie docierało światło, trzęsącymi się rękoma zaczął zmieniać kanał.

– Odbiło panu?!

Znów zaczynała się strzelanina – paru zachęconych przez beteera piechurów próbowało kontratakować – więc przez następną minutę zajęty byłem opróżnianiem magazynka. Chyba kogoś trafiłem. Może nawet machnąłbym ręką na nadajnik. Gdyby Ciołkosz nie zaczął wykrzykiwać do mikrofonu kulawą angielszczyzną, wzywając pułkownika Sabaha.

– Jak mu ją zaproponujesz, sam cię zabiję – warknąłem. Usiadłem za ścianą, zacząłem napełniać magazynki.

Kończyłem ładować trzeci, kiedy BTR zaryzykował kolejny wypad. Morawski przepędził go szybko – strzałem z rakietnicy. Wóz wycofał się błyskawicznie. Nie próbował sprawdzać, czy w chwilę po nieszkodliwym czerwonym ogniku wskazującym cel nie nadleci coś paskudnego.

– Hej, wy! – Zrobiło się ciszej, ale nie dlatego tak wyraźnie słyszałem sierżanta. Po prostu dał sobie spokój z radiem i zaczął krzyczeć. – Pułkownik Sabah! Mówić!

Ktoś strzelił granatem. Paru kroków zabrakło, by żelazne jajo wybuchło po naszej stronie glinianego nasypu, okalającego ogródek. Wykorzystałem chmurę kurzu, wyrwałem Ciołkoszowi nadajnik. Ustawiłem kanał i podłączyłem radmora do słuchawek. Działały.

– …wycofać – kończył Morawski. – Jak na nas ruszy, to koniec.

– Bodnar już zatacza działko – Filipiak nadal nie tracił zimnej krwi. Albo po prostu wymusił na Joli następną działkę i wszystko mu radośnie zwisało. – Jeszcze chwila.

Zenitówka, podobnie jak BRDM, została w odwodzie i pilnowała nieba. Na wypadek, gdyby szło źle, porucznik przydzielił jednak Bodnarowi dwóch ludzi i honkera. Amunicyjnemu ZU zostały tylko trzy palce w prawej dłoni, ale mając samochód i pięć zdrowych rąk byli chyba w stanie zająć przyzwoite stanowisko i ostrzelać wioskę. Leżała w dolinie, więc w grę wchodziły nie tylko obrzeża.

– Damy wam dziewczynę! – wydzierał się Ciołkosz. Właściwie trochę go rozumiałem. Z głębi sektora C dobiegał warkot co najmniej trzech silników i gdyby całe to stado ruszyło nagle na nas…

– Nie da się podejść do studni – zameldował Morawski trochę później. – Patelnia. Asmare mówi, że jest jeszcze ujęcie wody w domu jej stryja. Chce iść i sprawdzić.

Od północy i wschodu nie strzelano do nas, ale i tak nie spodobało mi się to, co usłyszałem. Zostawiłem w spokoju magazynek i zacząłem pełznąć w stronę prawego skrzydła.

Chyba ocaliła mi życie. Usłyszałem znajome powarkiwanie, już po paru sekundach zagłuszone serią wukaemu. Pociski kalibru 14,5 rozniosły narożnik chaty, za którym się przed chwilą ukrywałem, podziurawiły resztę budynku, ale przede wszystkim dopadły Ciołkosza.

W ostatniej chwili próbował zrywać się i uciekać – dzięki temu nie miałem złudzeń. Ktoś, kto dostał takiego kopniaka w locie i upadł równie bezwładnie niemal dwa metry dalej, nie miał prawa przeżyć.

Przetoczyłem się na plecy. Piesza asysta beteera dołożyła naszej niedawnej pozycji dwoma granatami, ale żaden z Somalijczyków nie pokazał się. Przed lufą przemknęła mi jedynie ogromna czarna trumna na ośmiu kołach. Ktoś strzelał z przedziału desantowego, zdążyłem jednak zatrzymać zginający się palec, nie zdemaskowałem się i transporter równie nagle, jak się ukazał, przepadł za domami, krzakami i dymem.

Wyglądało to paskudnie, ale po raz kolejny okazało się, że bez wsparcia piechoty siły pancerne powinny sobie darować walkę w terenie zabudowanym. BTR objechał od południa naszą króciutką tyralierę, postrzelał, głównie na oślep, i zawracał, kiedy dała o sobie znać zenitówka. Bodnarowi trochę przeszkadzały dachy i korony drzew, termowizyjny celownik ZU-23 spisał się jednak na medal i kosztem paru zdewastowanych strzech, kilku fruwających arkuszy blachy falistej, dwóch pożarów i kilkunastu amputowanych gałęzi pociski armaty przeciwlotniczej dopadły umykający pojazd. Trafiony kilka razy, rąbnął w jeden z budynków, ugrzązł w jego ruinach i zaczął się palić.

Nie nacieszyliśmy się sukcesem. Działo, które strzela, staje się widoczne, a ważącej niemal tonę zenitówki nie da się szybko odciągnąć. Zwłaszcza jeśli obsługa ma do dyspozycji pięć rąk i kilkadziesiąt godzin walki w kościach.

Niewidzialny pocisk, ciągnący za sobą aż za dobrze widzialny płomień, przemknął nad dachami i eksplodował pięćset metrów dalej. Sądząc po serii trzasków detonującej amunicji, operator mierzył w armatę, ale tamci nie mieli czasu, zostawili honkera tuż obok i razem z działem wyleciał w powietrze także samochód.

Nawet nie miałem czasu się zmartwić.

– Pojazdy od północy! – Rozpoznałem głos Mazurka. – Chyba dwa!

Ktoś od nas rzucił granat. Celnie: zza chruścianego płotu dobiegło krótkie wycie, zgaszone serią kaemu Grochulskiego.

– Bierzemy je – zadeklarował Sikorski. – Major chyba pyta, czy sprawdzić tę wodę. U wuja Gabryśki.

Leżałem za jakąś kupą kamieni, czekałem na rozbłyski z naprzeciwka i myślałem o tym, jak ją nazwał. Dałem plamę jako lekarz, zaryzykowałem, zwolniłem go ze swego, pożal się Boże, szpitala, i teraz pluł krwią z przebitego złamanym żebrem płuca. Ale właśnie dlatego tak mnie zaskoczył. Kozłowski, Szewczyk, ten pechowiec bez dwóch palców, który właśnie wyleciał w powietrze – byli z nami, oglądali ją przy pracy, rozmawiali. On właściwie nie.

– Nie wystawiajcie nosa z wozu. Chyba że się zapali.

Filipiak miał rację: na północy też strzelano, a jedna zabłąkana kula mogła wyeliminować bewupa jako pełnosprawny wóz bojowy. Sikorski się nie liczył: mógł siedzieć, mówić i to właściwie wszystko. Prawdziwa załoga to Wyka przy wolancie i Wołynow w wieży. Gdyby któremuś coś się stało, wóz musiałby albo rozjeżdżać Somalijczyków, albo przeistoczyć się w nieruchomy bunkier. W obu przypadkach nie pociągnąłby długo.

Obrońcy wsi dobrze walczyli. Udało nam się zająć sektor D, wyparliśmy ich, ale, pomijając tych w wozach bojowych, wcale nie stracili wielu ludzi. Często zmieniali stanowiska, nie szli na wymianę ciosów z wyposażonym w noktowizor kaemem Grochulskiego, nie pozwalali Maciaszkowi strzelać do siebie drugi raz, a Gabriela, rzucając granaty, posyłała z reguły do nieba nie ludzi, a garście ciepłych jeszcze łusek.

Przez kilka następnych minut atakowali nas siłami, z grubsza biorąc, drużyny. Ostrożnie, więcej strzelając, niż czołgając się do przodu. Biegać nie próbował żaden. Kilka razy udało im się przydusić Grochulskiego do ziemi, dla zyskania na czasie musieliśmy parę razy rzucać granatami, obie strony wystrzelały łącznie jakiś tysiąc naboi – po czym odstąpili. Jeden zginął, co najmniej jeden dostał na tyle mocno, że krzyknął. My wyszliśmy z tej rundy cało.

– Już po nich, panie poruczniku – pochwalił się Sikorski.

– Co to było?

– Ciężarówka i żuraw. Dźwig znaczy. – Zakaszlał. – Chyba wieźli resztki tego rozwalonego śmigłowca.

Pomyślałem, że jakaś klątwa ciąży nad tym pogruchotanym żelastwem. Ktokolwiek próbował je zbierać i wywozić, pakował się w kłopoty.

– Nie mieli wody?

– Nie wiem. Major rozwalił ich z kaemu, oba wozy się palą. – Coś załomotało o blachy. – Kurrr… Strzelają do nas. Ze wsi.

– Uważajcie na siebie.

Po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że Filipiak się boi. Nie o siebie: ten rozwalony kręgosłup odciął go nie tylko od nóg, ale i większej części instynktu przetrwania. Może nawet chciał umrzeć. Jednak nie tak. Nie po wytraceniu resztek plutonu w beznadziejnych atakach.

Somalijskiego dowódcę też chyba dręczyła podobna wizja. Z głębi sektora C dobiegał pomruk silników, a z północy rzadkie trzaski armaty kalibru 73, ale poza tym nic się nie działo. M113 z wyrzutnią rakiet przeciwpancernych nie próbował się dopisywać do listy ofiar manewrującego za stawem czołgu, Wołynow krążył po przedpolach wioski, nie ryzykując zapuszczania się między domy, posiadacze granatników oszczędzali amunicję na cięższe czasy, a strzelcy leżeli w swych kryjówkach i chyba starali się nie zasnąć.

Ja w każdym razie miałem z tym problemy.

Musiałem się zdrzemnąć. Zauważyłem Olszana dopiero, gdy zaczął potrząsać moim ramieniem.

– Jezu… Co pan tu robi?

– Nie spać… bo okradną. – Z tyłu płonął dom, więc widziałem wysiłek, jaki włożył w uśmiech. Z szyi zwisał mu glauberyt, ale nie zdziwiłbym się, gdyby odrzut pierwszej serii przewrócił go na ziemię. Do osłabienia wywołanego raną doszła zadyszka po biegu. – Bałem się, że… pana nie zastanę.

– Mnie? Dlaczego?

– Lekarzy… ciągnie do rannych.

– Ktoś dostał? – Usiadłem. Ściana za plecami, nieopodal Maciaszek ze swoim noktowizorem. Nie ryzykowałem wiele.

– Ten z rozwaloną ręką. Od Bodnara. – Też nie znał nazwiska. – Samochód się pali, tamci… dwaj nie żyją… ale on jeszcze tak. I działko. Podobno nie dostało za mocno.

– Działko?

– Ten śmigłowiec wróci – powiedział ciszej. – Czuję to. A Filipiak chce… posłać beerdeema do walki.

– Przyda się.

– Widzę. – Dookoła płonęły domy, dym szczypał w oczy, w ciemności złowróżbnie dudniły silniki. – Ale jeśli przylecą, to bez działka… będziemy załatwieni. Więc pomyślałem… We dwóch damy radę strzelać.

– My?

– Skoro i tak pan tam idzie…

Nie zdążyłem zastanowić się nad jego propozycją – czy jakkolwiek to zwać. Zza narożnika, pobrzękując oporządzeniem, wyczołgał się Morawski.

– Zbieraj się – wysapał. – Weźmiesz Gabrielę, Lesika i kanister, pójdziecie sprawdzić tę drugą studnię.

– Ty nie możesz? – zapytał mało życzliwie Olszan.

– Ja pilnuję tej. Może niczym jej nie zapaskudzili. No, już – trącił mnie w ramię. – Wołynow trochę wyczyścił tamten rejon, a Mazurek ma was osłaniać. Powinno być bezpieczniej niż tu.


*

Wynurzyła się z dymu otaczającego wrak drugiego beteera, tego, który zniszczył Bielski. Omal nie strzeliłem.

– Cholera… Odbiło pani?! Co pani tu robi?!

Podbiegła ciężkim truchtem i stanęła prawie prosto. Prawie. Było za ciemno, bym potrafił czytać z twarzy, czułem jednak, że jeszcze parę stopni więcej, a zawyje z bólu.

– Nic mi nie jest. – Nie mówiła do mnie, zwracała się do Olszana.

– Prosiłem cię – powiedział z wyrzutem.

– Jak się przyczaję, to prawie nie boli – próbowała żartować. I od razu dała sobie spokój z zadawaniem szyku pionową sylwetką.

– Filipiak został sam? – zapytała cicho Gabriela. Ledwie ją widziałem w ciemności, milczała też aż dotąd.

– Z Jolą. – W głosie Agnieszki zabrzmiała skrucha.

Machnąłem dłonią, wskazując kierunek. Gdy obejrzałem się minutę później, szła zgarbiona, trzymając pilota za rękę. Nie wiem, które któremu pomagało i czy w ogóle ktokolwiek na tym skorzystał. Lesik na pewno nie. Byliśmy sto metrów od granicy posiadłości dyrektora Asmare, kiedy coś poruszyło się w ciemnościach. Pociągnąłem serią, Gabriela pociągnęła drugą, wszyscy padli, tamci też – nie sądzę, by glauberyt Olszana wiele zmienił. Ale teoretycznie mógł.

– Boże… moja noga…

Przez chwilę leżałem, celując w miejsce, z którego padł pojedynczy wystrzał. Potem cofnąłem się na czworakach i pomogłem wciągnąć Lesika do najbliższej lepianki. Okien nie było, drzwi wychodziły na wschód, gdzie w mroku czaił się BRDM, zapaliłem więc latarkę. Nie osłonili nas, lecz zastrzelenie przez pomyłkę byłoby już przesadą.

– Spokojnie. Wiem, że boli. Zaraz coś z tym zrobimy.

Wyjąłem pakiet opatrunku z kieszeni Lesika, rozprułem, wstrzyknąłem mu morfinę. Pół porcji. Był blady, krew z rozgryzionej wargi wyglądała na tym tle niczym źle dobrana farba z kiepskiego horroru.

– Jeszcze chwilę. I niech się pan nie boi. To drobiazg. – Agnieszka rzuciła mi dziwne spojrzenie. – Żadnych uszkodzonych naczyń.

Nie dodałem: „Na szczęście”, choć powinienem. Pocisk przebił wprawdzie nogę, ale w miejscu, gdzie wyrastała z tułowia i żadne opaski uciskające nie wchodziły w grę. Obie rany, zwłaszcza wylotowa, krwawiły, nie było to jednak nic, z czym zwyczajny, solidny opatrunek nie miałby szansy sobie poradzić. Jeśli odłamki kości nie zostały wepchnięte do jamy brzusznej, Lesik mógł teoretycznie dożyć stu lat, nie dopuszczając do siebie chirurga ze skalpelem. Inna sprawa, że przeżyłby je w łóżku.

Zdezynfekowałem i opatrzyłem rany. Miałem trzy ręce do pomocy, a Wołynow dopingował strzałami z armaty, poszło więc szybko.

– Boli – poskarżył się w którymś momencie.

– Wiem. Ale zaraz panu ulży.

– Chcę całą.

Nie przegapił tego, co zostało w dozowniku. Cóż, nie starałem się zbytnio. Strzykawka na oczach wszystkich powędrowała do plastikowego pudełka, a następnie do kieszeni na udzie.

– Tak będzie lepiej. Nie mamy już środków przeciwbólowych.

– To moja porcja.

– Noga też. Jutro ta połówka może uratować panu życie. Ma pan rozwalony staw. Przy transporcie… – nie dokończyłem.

– Chcę ją mieć przy sobie.

– Jest otwarta. Do zużycia w pierwszej kolejności.

– To moja porcja – powtórzył. Starałem się nie wyobrażać sobie, co czuje człowiek, któremu kula zgruchotała główkę kości udowej. Ale wyobraźnia nie pytała o pozwolenie. I dobrze.

– Podam to panu jutro – rzuciłem twardo. – To albo połówkę mojej.

Skapitulował. Może zrozumiał, że mam rację.

– Podpalili dom. – Gabriela pojawiła się jakiś czas temu, ale odezwała się dopiero teraz. – Po wodzie. Ujęcie było w środku.

– A ten wiatrak?

– Daje prąd. – Zawahała się. – Pójdę tam. Może w oborach… Bydło jest przeważnie na pastwiskach, ale może…

Ostrożnie naciągnąłem spodnie na opasane bandażem biodro.

– Za waszym domem nic już nie ma? – Kiwnęła głową. – Dobra. Idziemy wszyscy. Łatwiej go będzie wywieźć stamtąd niż ze środka wsi.

Włączyłem nadajnik i złożyłem meldunek Filipiakowi.

– A działko? – upomniał się Olszan. Posłałem mu ponure spojrzenie.

– Może potem.

– Tam też ma pan rannego.

– Odezwał się od tamtej pory? – Wzruszył ramionami. Trochę faulowałem: nie miał radia. – Niech pan osłania. Sam go nie uniosę.

Zostawiliśmy całe oporządzenie Lesika, jego broń, hełm i kamizelkę, ale wiedziałem, co mówię. Nawet wspomagany przez Gabrielę, ledwie go taszczyłem. Był przytomny, jednak cała korzyść z tego sprowadzała się do wysłuchiwania jego jęków.

Minęliśmy zwłoki człowieka, który tak nas urządził, i bez przeszkód dotarliśmy do ogrodzenia. Po lewej, niedaleko, płonęły dwie ciężarówki. Z szoferki tej drugiej, zaopatrzonej w dźwig, zwisała ludzka noga. BWP, ostrzeliwujący z kaemu północne obrzeża wioski, krążył dużo dalej, lecz wciąż w zasięgu porządnego granatnika przeciwpancernego. Inna sprawa, że kiedy nie strzelał, trudno go było wypatrzyć.

Przeszedłem przez płot i pełzając między krzewami, sprawdziłem południową część ogrodu. Dom wprawdzie podpalono, lecz, póki co, płonął głównie w środku, a pozamykane okiennice zatrzymywały niemal całe światło. Dużo łatwiej wydostawał się dym, więc, paradoksalnie, mając pożar pod bokiem, widziałem mniej niż przedtem.

Zawróciłem. Za późno: tamtych troje zdążyło przeciągnąć Lesika na północną stronę ogrodzenia i właśnie ruszali moim śladem.

– Nie sprawdziłem budynków – warknąłem szeptem.

– Tu jest bezpieczniej. – Szept w wydaniu Gabrieli brzmiał beznamiętnie. – Przynajmniej mur osłania.

Podniosła się, oparła karabin o gliniane ogrodzenie i skierowała w stronę wsi. Bez słowa ruszyłem wzdłuż szeregu pomieszczeń gospodarczych, zamykających posiadłość od wschodu. W niektórych przetrzymywano zwierzęta – kiedyś. Teraz po czworonogach pozostała wyłącznie ciężka woń odchodów. Zaglądałem kolejno do niedużych komórek, trzymając latarkę w jednej, a wista w drugiej ręce. Gdyby ktoś czaił się w środku, pewnie i tak strzeliłby pierwszy, ale nie miałem ani czasu, ani siły, by się tym zamartwiać.

W ostatniej musiałem zweryfikować swój pogląd na to, co się działo w Kasali przed naszym przybyciem.

Wyszedłem w mrok nocy. Odruchowo wyłączyłem latarkę – na zewnątrz mogła zadziałać jak magnes przyciągający kule – ale zapomniałem o potrzebie rozglądania się. Zauważyłem go tylko dlatego, że chwilę wcześniej ogień przebił się przez jedną z okiennic.

Stał za znaną mi drewnianą budką wychodka i celował prosto w drzwi, z których wyszedłem. Długo. Nie poruszył się, więc musiał zacząć co najmniej sekundę wcześniej. I co najmniej druga sekunda upłynęła, nim odskoczyłem za ścianę.

Potknąłem się o coś, przewróciłem, narobiłem piekielnego hałasu, zwalając z półki blaszane wiadro. Potrzebowałem kolejnych sekund, by usiąść i skierować lufę w stronę drzwi. Gdyby naprawdę chciał, zdążyłby przebiec te kilka metrów i pierwszy pociągnąć za spust.

– To ja.

Za domem porykiwał BWP Wołynowa, we wsi od czasu do czasu ktoś posyłał w mrok pojedynczy pocisk. Ale zasadniczo było cicho i szept Olszana wydawał się być jak najbardziej na miejscu.

Trudno mówić o dziwnym brzmieniu, gdy ktoś mówi szeptem.

Pozbierałem się z klepiska i podszedłem do drzwi, powtarzając sobie w duchu, że gdybym trochę bardziej uważał, to on nałykałby się strachu, widząc wymierzony między oczy pistolet.

Trzymałem wista w opuszczonej ręce. Idiotyczny, pusty gest.

– Co pan tu robi?

– Spokojnie. – Chyba się uśmiechnął. – Dziewczyny sobie pora…

Coś zaszeleściło w zaroślach, stuknęło o drewnianą ściankę sławojki. Chciałem mu wierzyć i właściwie już wierzyłem, ale adrenalina, raz puszczona w obieg, robi swoje. Odskoczyłem za framugę.

Granat wybuchł dużo później. Całe wieki później. Nie byłem ani trochę zdziwiony, słysząc, jak glauberyt zaczyna strzelać. Olszan miał czas, miał tę budkę do chowania się za nią, ziemię, by padać.

Kiedy po raz trzeci przekroczyłem próg, w mroku zamajaczyła mi jego pochylona sylwetka. Przeszedł kilka kroków, posłał następną serię w północny koniec ogrodu i znieruchomiał.

Z ciemności dobiegł krótki ni to charkot, ni jęk konającej istoty. I tyle. Minąłem Olszana, włączyłem na chwilę latarkę. Nikt nie odstrzelił mi ręki. Byliśmy sami. Leżący pod murem człowiek miał w plecach co najmniej trzy dziury. Na wszelki wypadek wyjrzałem na zewnątrz. Z tej strony płomienie wypełzły już z budynku mieszkalnego, wzrok sięgał więc dość daleko. Jakieś kamienie, parę krzaków i całe hektary pustki.

– Nawet nie ma karabinu. – Dałem sobie spokój z mówieniem szeptem. Mazurek powinien już być na pozycji, z drugiej strony mieliśmy bewupa. Czający się wokół muru napastnicy dawno zarobiliby parę serii w plecy. – Ale to żołnierz. Pewnie wyskoczył z którejś ciężarówki.

Olszan stał tam, gdzie go zostawiłem. Nie odzywał się.

– W porządku! – zawołałem. – Już po strachu! Powinienem się ugryźć w język. Zgięta Agnieszka mijała się ze mną, kiedy Sikorski zapoczątkował czarną serię.

– Biegi nam siadły. Silnik chodzi, ale nie możemy się ruszyć.

Obszedłem dom i przez chwilę sprawdzałem, jak bardzo jest źle. Chyba było bardzo źle. Wóz stał za żurawiem, osłonięty od strony sektora B, ale za to bezradny w przypadku ataku z tej strony.

– Drabowicz, uważaj!!! – Gdyby nie hełmofon, plutonowy rozbiłby sobie w tej chwili głowę o strop wieży: byłem pewien, że podskoczył z wrażenia. – Za wami!!! Na siódmej!!!

Dom dyrektora Asmare stał na wzgórzu, oddalony sześćset metrów czołg także, a w Kasali nie rosło zbyt wiele wysokich drzew. No i miałem trochę szczęścia. Z miejsca, gdzie się znalazłem, dane mi było obejrzeć cały spektakl od początku do końca.

Zaczęło się od podwójnego rozbłysku na południowym zachodzie. Dwie rakiety, odpalone w sekundowym odstępie. Nawet z daleka i pod ostrym kątem widać było, że miejsca wystrzelenia pocisków dzieli spora odległość. Czyli lecieli szybko. Nawet bardzo szybko, biorąc pod uwagę niski pułap.

Ogniki eksplozji wykroiły z czerni maleńką sylwetkę T-72. Nie wyleciał w powietrze, ale serce i tak miałem w gardle: wielkie płaty palącej się siatki maskującej dowodziły, że przynajmniej jedna z rakiet dopadła ofiary. Potem, kiedy śmigłowiec mknął nad wioską, dostrzegłem też ogień snujący się po samym czołgu.

– Śmigłowiec!!! – wrzeszczał Mazurek. – Leci na nas!!!

Powinien siedzieć w wieży, przy termowizyjnym celowniku i wukaemie. On albo Grochulski. Ale Grochulskiego przydzielili do piechoty i plutonowy pozostał ostatnim, który potrafił obsługiwać radiolokator. Zajmował się tym na przemian z prowadzeniem samochodu – na strzelanie nie miał już czasu. W wieży, po krótkim przeszkoleniu, posadzono szeregowego Kozłowskiego, mego pacjenta z pogruchotanym nadgarstkiem.

Jednak to nie on zawiódł. Już raczej Szyszkowski: zbyt pochopnie odpalając groma. Ale główną przyczyną porażki była klasa napastnika.

Nad Europą latały już śmigłowce szturmowe z bardziej wyrafinowaną awioniką. Nad Rosją można było spotkać lepiej opancerzone. W samych Stanach piloci też nie zabijali się o przydział na klasyczny, pozbawiony radiolokatora AH-64 Apache – mieli lepsze zabawki. Ale jeśli ktoś uparł się, by wpaść nocą nad pole bitwy i rozwalać co się da w stylu znanym Bohaterom Związku Radzieckiego, dosiadającym sławnych Ił-2, to powinien wybrać właśnie tę maszynę.

System walki elektronicznej pozwolił jej namierzyć pracujący radar, a system obserwacji optycznej – błyskawicznie znaleźć czołg. Była silna, zwrotna i szybka, więc zbliżyła się do Kasali na minimalnym pułapie i wyskakując znienacka zza wzgórz, zostawiła ofiarom niewiele czasu na reakcję. Dobry celownik umożliwił trafienie, choć odpalone zostały tylko dwie niekierowane rakiety. System samoobrony sypnął flarami dobrej jakości i wystrzelony przez Szyszkowskiego pocisk chybił. Największe wrażenie zrobił jednak na mnie widok iskier, tryskających z pancerza kabiny. Apache wpakował się w sam środek wiązki pocisków kalibru 12,7 i – jak gdyby nigdy nic – poleciał dalej.

Zapamiętałem rozbłysk płomienia wylotowego jego działka i serię niewielkich wybuchów wokół stanowiska beerdeema. To wszystko. Śmigłowiec, łomocąc przeraźliwie, przemknął zaledwie kilkadziesiąt metrów ode mnie i znikł w ciemnościach na północnym wschodzie.

Próbowałem śledzić go wzrokiem, ale zobaczyłem tylko ludzką sylwetkę, pod którą uginają się kolana i która miękko osuwa się na ziemię.


*

– Odleciał. – Gabriela wsunęła się do stajni, szybko zamknęła drzwi. Słusznie. Łuny pożarów trudno pomylić ze światłem latarek. A włączyliśmy wszystkie. Nie wiem po co. Nawet milion nie zastąpi lampy rentgenowskiej. Miałem tylko swoją wiedzę, a do jej użycia w zasadzie nie potrzebowałem oczu. Igłokształtne paskudztwo dotarło aż do pleców. Samym czubkiem, to jednak wystarczyło. Wyczułem metal opuszkiem palca, opasując nagi tors Olszana pierwszą warstwą bandaża.

To była tylko chwila. Sam jeszcze nie wiedziałem. Znieruchomiałem, by zapamiętać miejsce; zastanawiać się miałem później.

– Źle? – Agnieszka włożyła mnóstwo wysiłku w postawienie tego znaku zapytania na końcu. Nie odpowiedziałem. To nie diagnozy oczekiwała, a marnego kłamstwa z ust mężczyzny, którego kocha.

Bo i to potrafiłem stwierdzić, nie posiłkując się rentgenem: że kocha. Od czterech ostatnich dni zastanawiałem się nieustannie, co właściwie kryje się za tym słowem – i oto miałem odpowiedź.

To taki ból, strach i niezgoda na fakty, jak te w jej oczach.

– Wieża uszkodzona, mój strzelec nie żyje. – Było tak cicho, że wszyscy słyszeliśmy ponury głos Mazurka, mimo iż dobiegał z dyndających luźno słuchawek. Zsunęły mi się z głowy razem z hełmem. – Zostały trzy koła, strzelać się nie da, wszystko w proszku. Groma też można skreślić. Szyszkowski dostał lekko odłamkiem, ale jedną rakietę wystrzelił, a w zapasowe akurat pocisk…

Gabriela przeszła w kąt pomieszczenia. Coś się tam ruszało, ale dopiero teraz popatrzyłem. Osioł. Stał w cieniu, przyglądał nam się spokojnie i chyba nawet coś mielił w pysku.

Olszan przesunął się pod ścianę, usiadł, zaczął przekładać dłonie przez rękawki zakrwawionego podkoszulka. Powoli, ale wszyscy słanialiśmy się na nogach. Wcale nie wyglądał na kogoś, kto…

– Da się głośniej? – udało mu się uśmiechnąć. Zakląłem w duchu. Nieśmiała nadzieja zaczęła wypierać strach z twarzy Agnieszki.

Odłączyłem słuchawki, podkręciłem głośność.

– Nas trafił w tyłek – powiedział Drabowicz. – Silnik się palił. Zgasło, ale chyba nie ruszymy. Próbuję i nic. Reszta w porządku.

– Strzelał dwa razy? – To był Filipiak.

– Dwa. Chyba cienko u niego z rakietami.

– Nie słychać go – dokończył Mazurek. – Ale nie spadł. Odleciał.

Olszan wyciągnął rękę. Nie zrozumiałem. To Agnieszka przyskoczyła, zdarła ze mnie radmora, wsunęła mu w dłoń. Podziękował jej słabym uśmiechem. Zdążył przeciągnąć koszulkę przez głowę, utknęła dopiero na łopatkach, których jakoś nie miał siły oderwać od ściany.

– Tu Olszan. – Przez radio musiał prezentować się lepiej; głos brzmiał prawie normalnie. – Może mieć kłopoty z optyką. Widziałem, jak dostał po nosie. Ale niech pan pośle kogoś do działka. To apache.

– Co?! – W głosie Filipiaka brzmiało niedowierzanie.

– Na mur. Z karabinów nie warto strzelać. Tylko działko.

– To nie może być apache.

Odebrałem Olszanowi radio.

– Ale jest. Mało nam głów nie skosił. Widzieliśmy go.

Odłożyłem nadajnik i przez chwilę patrzyłem na pochylone plecy Gabrieli. Tuliła do piersi ośli łeb. Albo może to ona tuliła się do zwierzęcia. Wcale nie wyglądała dużo lepiej od Agnieszki.

– Doktorze…

Też chciałbym mieć jakiegoś kłapoucha, móc go drapać za uszami, chować twarz i nie patrzeć nikomu w oczy.

– Połóż się. – Agnieszka chyba postanowiła być rozsądna, dzielna i rzeczowa. Miała go tuż obok i nawet nie próbowała dotykać. – Jesteś ranny, musisz odpoczywać.

– Jeszcze się należę. Doktorze…

– Nie mów tak – warknęła. Lesik, pojękując, mościł sobie legowisko z pustych worków i jakichś wyschniętych badyli.

– To ważne. Jaka jest szansa, że z tego wyjdę?

Znieruchomieli wszyscy. Chyba z osłem włącznie.

Nie odpowiadałem. Gromadziłem słowa.

– Coś kombinują – popłynął z głośnika ponury głos Morawskiego. – Słyszę trzy silniki. Stoją w miejscu i ryczą. Od paru minut.

Filipiak zastanawiał się tylko chwilę.

– Ten transporter z wyrzutnią… Uda wam się ostrzec Drabowicza?

– Marne szanse.

– Co się dzieje? – zapytał cicho Olszan. Może na chwilę zabrakło mu odwagi, może próbował odroczyć wysłuchanie wyroku.

– Mają wyrzutnię pepeka. – Też wolałem ten temat. – Wóz wyjeżdża zza węgła, strzela, i w dwie sekundy jest po Drabowiczu. Chyba że strzeli pierwszy. Ale raczej nie zdąży. Im dłużej go tak trzymają w niepewności, tym mniejsze ma szanse. No i nie może wspierać Morawskiego. Jak tylko rąbnie z działa, tamci zaatakują. Praktycznie, póki Somalijczykom nie skończy się paliwo, jesteśmy bez czołgu. Mamy bunkier z kaemem.

– A Wołynow?

– Skrzynia biegów im się rozsypała. I tak późno.

Patrzyłem mu w oczy. Wydawały się chłodne, spokojne.

– Wyjdziemy z tego?

Gabriela wyciągnęła zza pustego żłobu znane mi siodło, okryła nim grzbiet kłapoucha. Agnieszka, zgięta jak sędziwa staruszka, szukała resztek wilgoci w wiadrach i poidłach.

– Z tym śmigłowcem na karku? – wzruszyłem ramionami. – Wątpię. Uciekać nie można, a rano ich piechurzy odzyskają wzrok i wystrzelają naszych. Mają więcej ludzi. Dobrych. Widziałem trupy. W większości to biali. Arabowie, nie Somalijczycy. Pewnie przeszkoleni w Afganistanie, Czeczenii… Ochotnicy. Za dnia czołg by ich może powstrzymał, ale Drabowicza pewnie załatwią jeszcze po ciemku. Ich wyrzutnia ma nocny celownik, a on już nie. Kiepsko jest.

Obie panie zapomniały o wykonywanych czynnościach. Przyglądały mi się, chyba zaskoczone. Widocznie uchodziłem dotąd za optymistę.

– No to raz kozie śmierć – uśmiechnął się Olszan. Przeniósł wzrok na Agnieszkę. – Wyjdziesz za mnie.

Nie poruszyła się. To nie było pytanie. Stała pochylona, z dłońmi wspartymi o uda, jak lekkoatletka po ciężkim biegu.

– Teraz – dorzucił. Nadal się nie ruszała. – Ksiądz pod bokiem, świadków wystarczy.

– Pan mówi serio? – Morfina działała, Lesik sprawiał wrażenie bardziej przytomnego. Podobnie zresztą było w przypadku Olszana. Też coś brał. Na tę dziurę w barku, ale teraz było jak znalazł.

– Nie – Agnieszka wolno pokręciła głową. – Nie zgadzam się.

Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Gabriela wróciła do siodłania osła. Lesik wzruszył ramionami, opuścił głowę na posłanie.

– Poczekaj. – Olszan przeniósł spojrzenie na mnie. – Doktorze, nie odpowiedział mi pan.

– Wrócimy do kraju – rzuciła przez zęby. – Zaprosisz mnie do kina, kawiarni, na randkę. Poznasz Michałka. Siebie dasz poznać. Zrobimy to normalnie. Jeśli w ogóle będziesz chciał. Ale pewnie…

– Doktorze? – Zignorował ją, na pozór całkowicie. Gdzieś niedaleko zaterkotał kaem, potem od razu działo bewupa. Trochę później huknął granat.

– W porządku – usłyszałem pokasływanie z radia. – Próbowali nasadkowym. Chyba nie mają granatników. Trafiliśmy jednego.

Sikorski. Tym razem im się udało.

Usiadłem obok Olszana, ująłem go za nadgarstek, patrzyłem, jak wskazówka sekundnika wędruje mozolnie po tarczy.

– To wątroba – powiedziałem w końcu. – Mały odłamek, maleńka rana. Ale krwawi. Cały czas. W środku. Bez operacji nie…

– Skąd pan może wiedzieć?! – Agnieszka prawie krzyczała. – Prześwietlił go pan?! Nie! Więc gówno pan wie!

– Może ktoś przyleci – rzuciła z kąta Gabriela. Stała w cieniu, ale głos ją zdradził. Ten przydech… Płakała. Może nie dosłownie, może wystarczyło wytrzeć oczy i ktoś, kto nie znał jej tak, jak ja, dałby się zwieść nieruchomej twarzy. – W końcu muszą…

– Jasne – zgodził się Olszan. Nie wiem, z którą. Pewnie z obiema. – Ale co mi szkodzi? I tak miałem się z tobą żenić.

– Wyjdziesz z tego. – Agnieszka wciąż stała z dala od nas.

– Nawet ty możesz nie wyjść – powiedział spokojnie. – Ledwie się na nogach trzymasz. I jeszcze to serce… Pomyśl o małym, Aga.

– Co ma do tego Michał?

– Po parze rodziców więcej się dziedziczy.

– Nikt nie umrze. Ani ja, ani ty. Słyszysz?

Dotknąłem jego ramienia.

– Niech się pan położy – powiedziałem łagodnie. – To naprawdę mała rana. Minie trochę czasu, zanim… Krew ledwo się sączy. A kto wie, co się zdarzy? Zawsze to jakaś…

– Wsadź ją na osła – przerwał mi. – Weź obie i wywieź stąd.

– Szyszkowski jest ranny. Będą następni. A zresztą…

– Wywieź je – rzucił przez zęby. – Widziałeś, jak skończą.

Nie miał siły na wymowne gesty, ledwie poruszył wspartą o ścianę głową. Ale Gabriela tylko udawała zapracowaną.

– Co? – Zostawiła osła, nagle znalazła się obok nas. Dziwne, bo wcale nie poruszała się szybko. – O czym pan mówi?

Miał dość taktu, by milczeć. Nie pomogło. Ruszyła ku drzwiom.

– Zaczekaj! – Bałem się, że mnie zignoruje, więc poderwałem się, złapałem ją za łokieć. – Nie chodź tam.

– Dlaczego? – Mięśnie stężały jej pod skórą. Zrozumiała.

– Te ciężarówki, które spalił Wołynow… – Olszan postanowił mnie wyręczyć. – Przyjechali posprzątać. Resztki śmigłowca, świadków… Wszystko. To nie Sabah. Zabiją każdego, kto mógłby opowiedzieć, co się tu stało. Nie tylko nas. Może nawet całą wioskę.

– Nie – potrząsnęła głową. Zatoczyła się jak pijana, próbując ruszać w stronę drzwi i zapominając o konieczności uwolnienia ręki. Musiałem złapać ją za drugą: omal nie upadła. – Nie…

– Co się stało? – zapytał słabym głosem Lesik.

– Zastrzelili ich – mruknął Olszan. – Chyba wszystkich domowników. Nie widziałem za dobrze.

Ja widziałem. Gabrieli wystarczył jeden rzut oka w moją twarz.

– Puść – powiedziała cicho.

– Nie chodź tam.

– Muszę. Może ktoś ocalał. Puść.

Puściłem. Wyszła. Nie było jej najwyżej przez minutę. Ale też nie miała daleko. Wróciła starsza raptem o trzy, cztery lata. Bez słowa usiadła przy ścianie naprzeciwko Olszana, skryła twarz w dłoniach.

– Nie poganiam, ale mam dziurę w wątrobie. Niech ksiądz to załatwi.

Lesik uniósł się, posłał mu mało przyjazne spojrzenie.

– A może by tak zapytać, czy się zgadzam?

– O co ci chodzi? – zapytała Agnieszka udręczonym tonem.

– Mówiłem: wyjdź za mnie, siadaj na osła i zjeżdżaj. Weźmiecie wiadra. W razie czego doktor spuści kłapouchowi krew. Parę litrów się uzbiera. Dojdziecie. – Popatrzył na mnie. – Dam sto tysięcy, jeśli ją pan uratuje. Dopisałem to do testamentu. Ale musi przeżyć.

– Nie zostawię cię – powiedziała. I od razu się poprawiła: – To znaczy… nikogo nie zostawię. Jesteśmy tu razem. Wszyscy.

– Masz dziecko.

– Nie twój interes – burknęła.

– Mój – uśmiechnął się. Sięgnął do kieszeni, prztyknięciem posłał w moją stronę błyszczący pakiecik. Złapałem go odruchowo. – Chyba że kłamałaś. Bo jak nie, to możesz być w ciąży. Nawet się nie umyłaś. Nie było czym. Idealne warunki, żeby zajść. Dużo seksu, mało wody.

Przyglądała mu się przez chwilę nieruchomym wzrokiem.

– Kłamałam.

– Teraz kłamiesz. Chciałaś tego dziecka.

– Nie ma żadnego dziecka. I niczego nie chciałam.

– No jasne. Oddaj doktorowi, jemu bardziej potrzebna.

Marnie naśladował kobiecy głos. Ale cytował chyba wiernie.

– Bez gumy mam fajniejsze orgazmy – rzuciła wyzywająco. – Albo po prostu cię sprawdzałam. No wiesz, taki test: jeśli traktuje poważnie, zaryzykuje dzidziusia.

– Aga… daj spokój. Myślisz, że ja tego nie chciałem?

– Nie zostawię cię. – W końcu pękła, zaczęła płakać. Ale i wtedy nie podeszła, nie usiadła obok, nie pozwoliła się przytulić.

– Musisz. Może mamy dziecko. A nawet jak nie… Kocham cię. – Kręciła głową, pokazując, że wcale, ale to wcale nie słucha. – Aga, ja nie żartuję. To koniec. Nie żartuje się w takiej chwili. Kocham cię. Może nosisz moje dziecko. Co w tym dziwnego, że chcę, żebyś żyła?

Schowałem prezerwatywę do kieszeni, wyjmując w zamian pakiet z opatrunkiem osobistym. Dźwignąłem się na nogi.

– Nie mogę zostawić rannych. Dowodzisz tu, Gapa. Jakby co… Masz tu morfinę. Podasz jutro księdzu. Jakby co.

Byłem już przy drzwiach, kiedy coś brzęknęło. Cicho, ale i w stajni zrobiło się cicho. Odwróciłem się. Powoli.

Tym razem nie celował we mnie. Po prostu trzymał peem. Na kolanach.

– Nie tak szybko – powiedział. – Zapomniałeś? Ślub. Potrzeba dwoje świadków. Bratowa to kawał suki. Będzie się procesować o każdy grosz. Lepiej, żeby nie było się do czego przyczepić.

– Oszalałeś?! – Agnieszka ruszyła w jego stronę. I zastygła, porażona widokiem lufy, obracającej się w jej stronę. Gabriela nie poruszyła się. Siedziała z twarzą w dłoniach.

– Co pan wyprawia? – zapytał niepewnie Lesik.

Usiadłem. Zwisający z ramienia beryl oparł się lufą o ziemię.

– Krzysiu… co ty robisz?

Martwiła się o niego. Miał gorączkę, od dawna. Chyba uznała, że w końcu zaczął bredzić.

Ostrożnie, starając się poruszać jak najmniej, wyciągnął z tylnej kieszeni i rzucił jej pod nogi coś w rodzaju okładki na dokumenty.

– Testament. Po połowie ty i moi starzy. Na odwrocie jest miejsce. Daj księdzu, niech spisze akt ślubu. Chyba że ktoś ma inny papier.

Pochyliła się, zbyt zaskoczona, by najpierw pomyśleć. Palce były parę centymetrów od plastiku, kiedy naglę jęknęła, osunęła się na kolana. Przez chwilę klęczała, zaciskając z całych sił powieki. Prawa ręka odruchowo powędrowała za plecy.

Olszan zaklął bezgłośnie.

– Daj jej to – popatrzył w moją stronę. – Tę połówkę. Nie utrzyma się w siodle z tym cholernym kręgosłupem.

Nie zdążyłem zareagować.

– To moja morfina! – Lesik poderwał się na łokciach, niemal usiadł.

– Zamknij się. Daj jej zastrzyk, Szczebielewicz. Musi być na chodzie. No już, rusz się!

Ruszyłem się. Karabin został pod ścianą. Język za zębami. Nie wymachiwał peemem, ale swoje już wiedziałem. Wyjąłem pudełko z kieszeni na udzie, ukląkłem obok Agnieszki.

– Nie dam wam ślubu.

To nie była pogróżka: w głosie Lesika pobrzmiewała głęboka, mściwa satysfakcja. Pomyślałem, że Olszan fatalnie się do tego zabrał. Kolejność była nie ta. Agnieszka udowodniła to zresztą zaraz potem, dźwigając się z kolan i w dość głębokim skłonie, lecz szybko i sprawnie podchodząc do legowiska kapelana.

Nie odezwała się, ale ruch dłoni, kładącej mu na piersi okładkę z testamentem w środku, był dostatecznie wymowny. Olszan uśmiechnął się.

– Oboje chcemy, a dziecko w drodze. – Jego głos wyraźnie złagodniał. – Kościół wspiera rodziny. Chyba nie ma ksiądz wyjścia.

Lesik powinien wziąć poprawkę na to, jaki był, i nie brać do siebie niewinnego żartu faceta, który umiera. Ale morfina we krwi, strzaskane biodro i wizja własnej śmierci nie służą racjonalnym zachowaniom.

– Zapomnij o ślubie. Gziliście się jak psy, w biały dzień, niemal na oczach wszystkich. Myślisz, że teraz starczy strzelić palcami? O nie, kolego. Grzech istnieje. I za grzechy się płaci.

Agnieszka stała nieco z boku. Nie rozdzieliła ich własnym ciałem. Olszan mógł popatrzeć tamtemu w oczy. Znaleźć wyzwanie. I podjąć je.

Glauberyt powędrował do góry. W ciągu paru godzin major Lesik po raz kolejny zyskał okazję zajrzenia w głąb polskiej lufy.

– Dasz nam ten ślub – powiedział powoli Olszan. Ręka trochę mu drżała, ale widać było, że to z winy ran, nie skrupułów.

– Nie. – Trzeba przyznać, że kapelan nie szafował pochopnie takimi zabójczymi słowami. Zastanowił się najpierw.

– Wiesz, co można zrobić, jak się kocha? Wszystko. Nie patrzył na Agnieszkę. To ona wpatrywała się w jego twarz oczami mokrymi od łez.

– Krzysiek, nie trzeba… Daj spokój. Już ci wierzę. Zawsze ci wierzyłam. Ja też cię kocham. Nie potrzebujemy żadnego papierka.

– Rozwalę cię, Lesik. – Zupełnie ją zignorował. – Jak zaraz nie zaczniesz pisać, to po tobie.

Kapelan nie był idiotą – tak mi się przynajmniej zdawało. Wystarczyły dwie sekundy, by wyjął papier spomiędzy okładek. Rozłożył kartę. Po mojej stronie faktycznie była czysta, gotowa do przyjęcia radosnej nowiny o zawarciu związku małżeńskiego między Agnieszką Wielogórską i Krzysztofem Olszanem. Akt ślubu i testament. Najlepsza chwila w życiu i klęska, też chyba największa. Dzielił je od siebie ułamek milimetra, wypełniony sprasowaną celulozą. Jeden obrót dłoni.

Z tyłu paliła się któraś z latarek, litery prześwitywały i widziałem, że nie ma ich wiele. Parę zdań. Lesik miał chyba problemy z koncentracją: trzymał papier przed oczyma całe wieki.

– Tam też się możesz podpisać – przerwał ciszę Olszan. – Świadków nigdy za dużo. Ale teraz pisz o ślubie.

Kapelan obrócił powoli głowę, posłał mu posępne spojrzenie.

– Czym?

Dobrze to rozegrał. Trzy trafienia na cztery możliwe. Jedna Gabriela nie zaczęła się macać po kieszeniach. Ktoś chodzący do pracy w zielonym prześcieradle wyzbywa się takich odruchów. Była zresztą zbyt przybita, nie do końca docierało do niej, co się dzieje. Na szczęście. Jej karabin stał niedaleko i gdyby nie te kilkanaście ludzkich trupów dwa pomieszczenia dalej, może próbowałaby za niego łapać.

Wist pojawił się w ręku Lesika jak królik w dłoni iluzjonisty. Olszan znieruchomiał z glauberytem opartym o udo, grymasem bólu na twarzy i lewą ręką w tylnej kieszeni spodni.

– Prawie milion złotych. – W głosie i twarzy Lesika niedowierzanie mieszało się z triumfem i wściekłością. – Ty skurwysynu…

– Co? – Agnieszka mogła być nieszczęśliwa, zakochana, półprzytomna z bólu i wyczerpania, lecz nie przypadkiem pracowała w najbardziej prestiżowej z polskich gazet. Zrozumiała od razu. Nie chciała wierzyć, nie godziła się – ale rozumiała aż za dobrze.

– Puszczasz się z mordercą. – Lesik aż dygotał ze złości; nie miał zamiaru patyczkować się z nią, owijać słów w bawełnę. – Urodzisz bękarta bydlakowi, który podrzynał gardła rannym ludziom. Tak, Olszan. Bękarta. Prędzej sobie język odgryzę, niż udzielę ślubu takiemu…

Glauberyt wypluł pięć pocisków. Trafiły trzy. Jeden mało groźnie – obcinając strzelającemu kawałek buta i chyba kawałek ukrytego wewnątrz palca. Dwa pozostałe ugodziły Lesika w przedramię i w czoło. Pistolet poleciał na ziemię, z potylicy chlapnęło krwią i mózgiem. Dwa ostatnie pociski w efekcie podrzutu broni wybiły nieduże kratery w północnej ścianie. Spłoszony, ale nie spanikowany osioł odskoczył w kąt. Kapelan znieruchomiał.

Inni też się nie poruszali. Bardzo długo.

– Boże…

Agnieszka nie potrafiła powiedzieć nic więcej. Było cicho. Dopóki radio nie przemówiło głosem Morawskiego.

– Maciaszek był przy studni. Mówi, że śmierdzi ropą. I nawrzucali tam trupów. – Przerwał na chwilę. – Poruczniku, mam propozycję. Wycofamy się bliżej czołgu, a Wołynow przypilnuje wsi z drugiej strony. Przytrzymamy łobuzów; jak nie spalą Drabowicza, to długo. Gdyby pozbierał pan na stara rannych i kobiety, może się przemkniecie do Werder. Ci tutaj nie będą was gonić. Szansa mała, ale zawsze jakaś. Tu nie mamy żadnej. Nawet jak nas nie zabiją, to zdechniemy bez wody.

Było cicho, słyszeli chyba wszyscy. Filipiaka też. Choć głos miał słabszy, zgaszony. Przegrani rzadko mówią donośnym głosem.

– Zgoda. Ale z ciężarówki nici. Próbowałem podjechać bliżej, mamy lukę od zachodu. No i Jola rozwaliła wóz do reszty. Nie jej wina, ciemno tu. Spróbuję wziąć kaem i osłonić wam skrzydło.

Gabriela dźwignęła się. Ruszyła w lewo. Karabin stał właśnie z lewej, Olszan okazał się jednak lepszym niż ja psychologiem i nie próbował niczego robić ze spoczywającym na udzie automatem.

Ujęła w dłonie linkę, zastępującą uzdę, i dopiero wtedy spojrzała w jego stronę.

– Zabije nas pan? – zapytała spokojnie.

– Nie. Ale jak nie pogadamy, to inni was zabiją. Siadajcie.

Bałem się, że po prostu wyjdzie. Ona albo Agnieszka.

Nie wyszły. Usiadły. Gabriela obok osła, dziennikarka przy środku wschodniej ściany, w miejscu, skąd było najdalej do każdego z nas.

– Zrób głośniej, Jacek. Mogę ci tak mówić?

Przykryłem twarz Lesika jakąś szmatą, ustawiłem głośnik na maksymalne wzmocnienie. Drabowicz pytał akurat porucznika, czy nie podesłać mu kierowcy. Jemu niepotrzebny, silnik zdechł.

– Dla pacjenta wszystko – mruknąłem.

– Nawet eutanazja? – uśmiechnął się nieznacznie. – Przepraszam. Za samo to Lesikowi się należało. Rozwalić komuś życie, bo zlitował się nad żywcem palonym… Nie mów, że sam nie miałeś ochoty. – Dopiero teraz, też zresztą przelotnie, zahaczył spojrzeniem o zwłoki kapelana.

– Czego chcesz?

Zadyszany głos Filipiaka zapewniał, że razem z Jolą sobie poradzą. Wierzyłem mu. Nie miała w sobie dość odwagi, by zostać sama, a i on nie był chyba dość odważny, by leżeć w rozwalonej ciężarówce, czekając bezczynnie na słońce, ostatni meldunek ostatniego żołnierza i ludzi z nożami, którzy po niego przyjdą.

– Nikt nie miał zginąć. – Olszan patrzył na mnie, ale wszyscy wiedzieliśmy, do kogo tak naprawdę mówi. – Przedtem nikomu włos z głowy nie spadł. Może nawet żadnemu… – zerknął na Gabrielę, nie dokończył. – Po prostu sprzedawaliśmy takie latające ciężarówki. Szybsze i dyskretniejsze. Zbyt je cenili, żeby posyłać na pole bitwy.

– Nikt nie miał zginąć – powtórzyłem. – Tylko świadkowie. Dwaj piloci się utopili, a jednego zabili partyzanci. Pech taki.

– O czym pan mówi? – Myślałem, że Agnieszka po prostu siedzi w cieniu i płacze. Nie doceniłem jej. Może i miała łzy w oczach, nad głosem jednak panowała.

– Utopili? – mruknął Olszan. – No, no… Sporo wiesz.

– Tak – przyznałem. – Całkiem sporo. Szkoda, że wcześniej… Co to ma być? Spowiedź? Chcesz pogadać czy tylko postawić warunki?

Pomacał lekko brzuch. Na jego twarzy nie dostrzegłem bólu, ale bladość chyba już tak.

– Najpierw ważniejsze sprawy. Mam mało czasu. – Zastanawiał się przez chwilę. – Po pierwsze: Agnieszka ma przeżyć. Zabierz ją stąd.

– Nie może chodzić. Kawałek tak, ale nie dziesiątki kilometrów. Zabiłaby i siebie, i nas.

– Pojedzie na ośle.

– Za parę godzin albo go zarżniemy i napijemy się krwi, albo padniemy z odwodnienia. Może wcześniej. Marsz to nie jazda samochodem.

– Ale… chcesz iść? – zmarszczył brwi.

– Gabriela pójdzie. – Nie patrzyłem w jej stronę, tak jak on nie patrzył na Agnieszkę. – Jest silna, nic jej tu nie trzyma. Weźmie radio, osła i pójdzie po pomoc.

Uśmiechnął się gorzko.

– Nie udawaj idioty. Wiesz, że nie będzie żadnej pomocy.

– Dlaczego? – Agnieszka znów przypomniała o sobie.

– Bo to Zaręba pociąga za sznurki. I w APH, i w kontyngencie.

– Co ma do tego APH? – Albo dziennikarska natura wzięła w niej górę nad kobiecą, albo po prostu uciekała w łatwiejsze tematy.

– Kradnie śmigłowce – odpowiedziałem za Olszana. – Wiosną dwa sokoły poleciały do Kenii. Po leki. Nad jeziorem Turkana zderzyły się. Dwaj piloci zginęli. Dwóch wyłowili rybacy. Po maszynach oczywiście ślad nie pozostał. To wielkie jezioro.

– Wiedział pan o tym? – Chyba zmarszczyła brwi.

– Znalazłem apteczkę tego spalonego śmigłowca. Znajomo wyglądała. Uzupełniałem leki we wszystkich polskich maszynach. W tych wynajętych przez rząd etiopski też. Współpracujemy. Tak jak teraz: zabrakło wojskowych pilotów, poleciał cywil. Jednego z tamtych utopionych – popatrzyłem na Olszana – nawet znałem. Tomczak. Popiliśmy kiedyś. Pokazywał mi zdjęcie żony. Prawie się nad nim popłakał.

– Znasz – poprawił mnie z bladym uśmiechem. – Mówiłem przecież: nikt nie zginął. Wiem, jak to teraz brzmi, ale… nie jestem jakimś skurwysynem. Po prostu wszystko się popieprzyło.

– Nie jesteś skurwysynem? – Trzeba przyznać, że nie parskała szyderczo, nie rzucała oskarżeń. Pytała. – A Pawlikiewicz? Giełza? Juszczyk? Świer…

– Pawlikiewicz miał zasnąć. Specjalnie poszedłem jeszcze raz, zapytałem, czy piwo smakowało. „O tak, super, wielkie dzięki”. A potem nagle się budzi. Mengesza spanikował. Mówiłem, że gdyby co, to tak jak z wartownikiem: nóż do gardła, poczekać, a ja kolbą… Ale ciachnął go, zaczęli się szarpać. Musiałem strzelić. I tak już nie żył: tętnice szyjne. A hałasu by narobił.

– Co znaczy, że znam? – upomniałem się. – Tomczak żyje?

– Sprzedaliśmy trzy śmigłowce, ale do spółki z pilotami. Nikt nie zginął. Tamtym składano dodatkowo propozycje pracy. Niektórym to pasowało. Ostaszewski miał raka. Przerzuty, marne rokowania. Uziemiliby go lada dzień, a tak ubezpieczenie dla rodziny, forsa i latanie aż do końca. W partyzantce nikt nie pyta o badania okresowe. Tomczak też prawie po rękach mnie całował. Poznali się z Ewką w aeroklubie, pobrali, a potem jej się spadochron za późno otworzył i złamała kręgosłup. Nie znam szczegółów, ale mówił, że to jego wina. Chcieli mieć normalny dom, z którego mogłaby sama wyjechać wózkiem, no i dzieci. Wszystko do załatwienia, tylko trzeba mieć szmal. Więc zbiera. Spadł w dziczy; jak się znajdzie po roku czy dwóch z lekką amnezję, to wszyscy się ucieszą i nikt zbytnio nie zdziwi. Dał znać żonie, żeby się nie martwiła, no i lata. W tej chwili apache’em.

– Co? – Udało nam się z Agnieszką stworzyć zgrany chórek. Przez twarz Olszana przemknął lekki uśmiech.

– APH – mruknął. – AmerPol Hellservice. Mała, prężna firma z mieszanym kapitałem. Świdnik to dla nas dobra przykrywka. W ramach offsetu na F-16 dostał trochę zamówień ze Stanów. Kontenery krążą, trudno kontrolować. Można sprzedawać części zamienne, omijając embarga. Bo podstawowy interes to części. Po Iraku Polska jest zaufanym sojusznikiem, a z drugiej strony amerykańskiemu urzędnikowi za daleko za ocean. Idealny układ. Całego sokoła też łatwiej sprzedać do kraju z zapapraną opinią, odkąd to APH zajęło się dystrybucją. Spora część forsy i tak trafi na amerykańskie konta, bo mają większość udziałów, a gdyby co, nikt się nie będzie czepiał ich rządu. Więc APH załatwia w Waszyngtonie legalne zezwolenia, kredyty. My dajemy ludzi, organizujemy części do ruskich maszyn, werbujemy pilotów na Wschodzie… A przy okazji: ten Ukrainiec to też nasz nabytek. Dlatego go… I tak by nie przeżył, a mógł wszystko wyśpiewać. Był chyba przytomny, kiedy go nieśli. Widział mnie. – Zrobił sobie krótką przerwę. – To szemrany interes, ale wszystko szło dobrze, póki nie pojawiły się te saudyjskie apache.

– Saudyjskie? – Gabriela, jak się okazuje, też słuchała.

– Ameryka dostarczyła niedawno cały dywizjon do Arabii. Zaraz potem dwie maszyny rozbiły się nad morzem. Oficjalnie. Tak naprawdę piloci mieli powiązania z al Kaidą. Zwiali do Jemenu. Islamiści mają tam ostatnio wiele do powiedzenia.

– Jemen – zmarszczyłem czoło. – Ten bombowiec… Morawski mówił, że może być jemeński.

– Zaręba się wystarał. A dokładniej: APH. Gnojek, nawet słowem mi nie wspomniał… Ale taki już jest. Generał. Straty w ludziach? Normalka. Nie chcę się chwalić, ale gdyby nie ten numer z kwasem na wirniku, dawno byłoby po nas. Zestrzeliliby sokoła, komplet dowodów, negatywy Agnieszki i wszystkich kłopotliwych świadków. Za jednym zamachem.

– A nie planowaliście tego? – zapytałem.

– Już mówiłem: nie jestem mordercą. Tak wyszło. Ale na zimno, z premedytacją… Powiedział, że obejdzie się bez ofiar. Miałem tylko zyskać na czasie. Być takim kołem ratunkowym. Mówił, że ma haki na większość z was. A resztę przekupi. Dopiero na miejscu zorientowałem się, jakie to bagno. Filipiak zestrzelił sokoła. Akurat tego jedynego.

– To znaczy?

– Dwa utonęły, trzeciego uprowadzili partyzanci. Jeden pilot zginął, ciała nie odzyskano. To wersja oficjalna. Czytaliście w gazetach. Tak naprawdę Łabiszewski…

– Łabiszewski? – drgnąłem. – A imię?

– Marcin.

Popatrzyłem na Gabrielę. Ona popatrzyła na mnie. Medaliku nie wyjmowałem. Nie było potrzeby.

– Zaręba poszedł na całość. Kiedyś handlowaliśmy tylko częściami i pilotami ze Wschodu; czasem coś się przewiozło. Spora forsa, ale nie to, co za śmigłowiec. I to taki.

– Tak sobie cenią sokoły? – uśmiechnąłem się kwaśno.

– Są niezłe i tanie, ale nie w tym rzecz. Wszyscy wiedzą, że latają i w kontyngencie, i dla cywilnych władz Etiopii. Zaręba chwalił się w telewizji, że negocjował z partyzantami i nikt do nich nie strzela, bo polski sokół kojarzy się tu z pomocą i niczym więcej. Fakt, nie strzelają. Bo mogliby niechcąco zestrzelić własne zaopatrzenie. Albo nawet samego Osamę. Łabiszewski opowiadał, że przewoził do Sudanu kogoś takiego. Pewien nie był, ale to chyba on. W każdym razie wypromowaliśmy nasze maszyny. Jak dobrze pójdzie, Świdnik będzie miał robotę na…

– Łabiszewski opowiadał? – przerwałem Olszanowi. – Byłeś w tej bazie? – Skinął głową. – Sam?

– A niby z kim? – Wyglądał na szczerze zdziwionego.

– Z jakąś blondynką. Nanouk widziała…

Nie dokończyłem. Podniosłem dłoń i klepnąłem się w czoło. Olszan i Agnieszka nie zrozumieli. Gabriela tak.

– Z tyłu – mruknęła. – Nigdy nie widziała schodów. Faceta z kucykiem też pewnie nie.

Mogłem sobie darować pytanie o udział Joli w tej aferze.

– Mówiłeś coś o jedynym śmigłowcu – przypomniała Agnieszka.

– W Świdniku eksperymentują z nową głowicą tylnego wirnika. Za cholerę nie da się jej pomylić z typowymi. Można zatrzeć numery, ale gdyby jakiś fachowiec dorwał się do resztek śmigłowca, bylibyśmy załatwieni. To znaczy nie my z Zarębą. Cała fabryka. Albo i Polska. Bo po świecie lata trochę starych sokołów i nie ze wszystkich właściciele potrafiliby się rozliczyć. Znajdują taki wrak, więc mówisz: „To ten porwany przez partyzantów”. Spadł drugi? Birmański, widocznie wredna junta sprzedała. Do Birmy posyłamy części zamienne, więc trzymaliby gęby na kłódkę i nie dementowali. Ale ta nowa głowica… Na palcach je policzą. To pech, że do Kenii poleciał akurat taki śmigłowiec. Wybuchłaby afera nie z tej ziemi. Świdnik można by zaorać.

– No tak – pokiwała głową. – Zrobiłeś to wszystko dla Świdnika.

– Ta fabryka to całe życie moich starych. Wszyscy ich przyjaciele, połowa moich kumpli… Bez niej miasto się rozsypie.

– I dlatego się poświęcasz?! – Ostra jak brzytwa ironia przeszła w jawny gniew. – Dla ratowania fabryki podrzynasz ludziom gardła?! Chociaż nie lubisz?! Ty palancie, masz mnie za kompletną…?!

– Kocham cię – powiedział spokojnie.

– Skurwiel!

– Kocham cię.

– Ty wszawy… – Poderwała się, ruszyła w jego stronę. Prawie wyprostowana. Nie wiedziałem, czy zaciska pięści by nimi bić, czy po to, by nie jęczeć z bólu.

– Jak to będzie chłopak, sam zrozumie. Pokażesz mu stare zdjęcie sokoła, powiesz, że i u nas kiedyś robili latające maszyny, a nie tylko klamki do wychodka w boeingu.

– Zatrzymała się dwa kroki przed jego stopą. Chyba faktycznie odstrzelił sobie palec, bo z buta sączyła się krew. – Ale dziewczynce lepiej powiedzieć, że tata lubił swoje miasto i dlatego w tym tkwił tak długo.

– Gnojek – rzuciła przez zęby. Zawahała się, po czym cofnęła nogę i z całkiem niezłego zamachu kopnęła go w stopę.

– Au – powiedział spokojnie, błyskając zębami w jednym ze swoich łajdackich, nieodparcie czarujących uśmiechów. – Prawie zabolało. Oddałaś mi swoją morfinę, nie pamiętasz?

– Nienawidzę cię! W życiu ci go nie urodzę, słyszysz? Wyskrobię się, jak się okaże…! Cholerny morderca!

Jej noga znów powędrowała do tyłu. Dużo bliżej. Pewnie by nie kopnęła. Może trąciłaby go symbolicznie. Znów płakała. Gabriela wcale nie musiała się odzywać.

– Nie bij go. Przecież cię kocha.

Była noc wigilijna, byliśmy w stajence, z kąta przyglądał nam się senny osiołek, który w każdej chwili mógł przemówić ludzkim głosem. Nie zdziwiłem się zbytnio, widząc, jak pod Agnieszką uginają się kolana, jak osuwa się na ziemię, opasuje ramionami Olszana, tuli twarz do jego zdrowego barku.

– Wywołaj Wołynowa. – Pomyślałem, że ma właściwą listę priorytetów: najpierw długo wodził ustami po jej kudłatej głowie, głaskał po karku. Dopiero potem uniósł oczy i sprawdził, czy nie skorzystałem z okazji i nie wyjąłem wista z kabury.

– Po co? – Zmarszczyłem brwi. – Siedzi w tym?

– Mają pociski przeciwpancerne do armaty. Wziąłbym jeden.

Agnieszka odsunęła się – na długość ramion. Chciała go widzieć, ale nie za cenę wypuszczania z objęć.

– Co chcesz zrobić? – zapytała.

– Wywołaj go. – Patrzył na mnie. – I niech przyniesie pocisk.

Sięgnąłem do radia. Sikorski był zdziwiony, prosił, by powtórzyć. We wsi strzelano; Morawski, nawet jeśli słyszał, nie miał głowy do wypytywania. Filipiak pewnie nie był w stanie pytać: na Joli dało się wymóc wożenie samochodem, ale nie dźwiganie na plecach jakichś pocisków w stronę pola bitwy. Pewnie czołgał się, ciągnąc bezwładne nogi, kaem i amunicję. Do radia mógł co najwyżej podyszeć.

– Zaręba wmówił wszystkim, że to apache’a zestrzelili pod Kasali. Arabowie i nasi partnerzy z APH do tej pory mu wierzą. To oni ich przysłali. – Olszan oderwał na moment dłoń od głowy dziennikarki, wskazał kierunek, z którego dobiegały odgłosy wystrzałów. – Nikt by nie ryzykował dla głupiego polskiego sokoła. Świdnik miałby problemy, ale już Zaręba niekoniecznie. To znaczy: tak myśli APH. Nie wiedzą o tym przekręcie z zatopionymi śmigłowcami.

– Co? – Trochę się gubiłem, ale dopiero teraz zabił mi klina.

– APH gra ostrożnie. Handlują częściami, bo są anonimowe. Cały śmigłowiec to co innego. W razie wpadki trudno się wykpić. Zamówili u nas jednego sokoła, bo potrzebowali dyskretnego transportu. W te apache weszli, bo w razie czego można wskazać palcem Saudyjczyków i powiedzieć: „To oni”. Względnie małe ryzyko, a prowizja wielka. W dodatku to bardzo bezpieczna maszyna. W zasadzie nie do zestrzelenia w takiej wojnie jak etiopska. Lata nocą, widzi z daleka, wykryje każdy radar, w razie ostrzelania zniesie naprawdę wiele… Z jednego sokoła też by się wszyscy wytłumaczyli. Wiadomo: partyzanci uprowadzili taką maszynę. Ale to nie tego sokoła Zaręba sprzedał islamistom poprzez APH. Podsunęli mu pomysł, to buchnął od razu trzy, hurtem. I coś pochrzanił przy dystrybucji. Tamtego ma jeden kacyk z Sudanu. Trzecią maszynę opchnęliśmy ludziom Mojlego. To dlatego do sokołów nikt nie strzela. Wszyscy są zadowoleni, zamawiają części, usługi serwisowe. Dopóki w świat nie pójdzie wieść, że porwanego sokoła ktoś w końcu strącił, interes się kręci.

– O co ta cała wojna? – zapytałem. – Skoro to tylko głowica… Nie mogliście jej podmienić, zgubić? Sfałszować raport komisji?

– O co? – uśmiechnął się. – A o co są wojny? O forsę. I baby.

– Baby? – Musiałem stoczyć krótką walkę z szyją: uparła się, by obrócić głowę w stronę Gabrieli.

– Na lewych interesach APH zarabialiśmy dziesiątki tysięcy. Na własnych, tych z sokołami, miliony. Ale to pryszcz. Wyrobiliśmy Świdnikowi markę i właśnie znalazł się pierwszy kupiec na fabryczne śmigłowce. Żadne tam kradzione. Legalny zakup. Będą latać w barwach rządu etiopskiego, za pieniądze ONZ. Generał ma poprzez krewnych większościowy pakiet w spółce, która pośredniczy w zakupie. Personel będzie tutejszy, podatny na korupcję, więc jeśli nawet kiedyś przyłapią którąś z załóg na szmuglowaniu czegoś trefnego, pójdzie już na konto tubylców. Właśnie wyhodowaliśmy kurę, która znosi złote jaja. Ciężko taką zarżnąć.

– A co mają do tego baby?

– Żeby interes dalej się kręcił, w świat musiał pójść krótki komunikat: „Pod Kasali spadł niezidentyfikowany śmigłowiec”. Jedna wzmianka o sokole… i żegnaj, wielka forso. Najlepiej, gdyby w ogóle nie było żadnego komunikatu: Zaręba mógłby ukręcić łeb dochodzeniu, chociaż zginął nasz żołnierz. Pozbierane części faktycznie można by jakoś zgubić. Patrz numer z Mengeszą. Ale był jeden problem.

– Ja? – zapytała niepewnie Agnieszka. Siedziała obok Olszana, wpatrzona w jego profil. Dotykali się. Tylko łokciami, ale jednak.

– Filipiak powiedział mu o tym zdjęciu apache’a. Gdyby chodziło o kogokolwiek innego… Ale dziennikarka „Wyborczej” mogła rozpieprzyć cały nasz biznes jednym artykułem. Jak nie polska prokuratura czy CIA, to APH zaczęłoby węszyć i… Nie wiem, czy w to wierzy, ale od pewnego momentu próbował mnie przekonać, że to kwestia przeżycia. Wykiwaliśmy ich, więc wykończą nas, jeśli nie dla zatarcia śladów, to po prostu dla zasady. To jeszcze nie mafia, ale… Krótko mówiąc: miała zginąć głowica wirnika i Wielogórska. Taki był jego plan minimum.

Zbierała się przez chwilę z następnym pytaniem.

– Miałeś mnie zabić?

– Powinienem – uśmiechnął się, muskając grzbiet jej dłoni grzbietem swojej. – Idziesz siusiu, trafiasz na Mengeszę, wbija ci nóż… Albo nawet topisz się w tej sadzawce. Byłaś nawalona jak… Dosypałem ci do drinka tego, co Pawlikiewiczowi. Pamiętasz, że pokazywałaś mi film?

– Pokazywałam? – Z jej twarzy trudno było cokolwiek wyczytać.

– Myślałem o tym, by go po prostu wykraść. Bez mocnego dowodu „Gazeta” nie rzuci przecież podejrzeń na bratnie mocarstwo. Ale było za późno. Przespałaś się już ze mną, a Rysiek podpieprzył głowicę.

– Zauważyłeś – pokiwałem głową. – Wtedy, jak wpadłeś na UAZ-a.

– Od początku wiedziałem, że się zorientuje. Ale miałem nadzieję, że po prostu przymknie oczy.

– Chcieliście go kupić?

– Jest za porządny. Ale jest też patriotą. Na to liczyłem. Nie patrz tak – uśmiechnął się do Agnieszki. – Tak też to się objawia: przymykaniem oczu. Wszyscy handlują śmiercią. Cały świat. Tylko ci duzi narzucają reguły, wydają zezwolenia i robi się to legalne. Dla ich firm. Praktycznie przestaliśmy eksportować broń. Ruscy sprzedają ułamek tego, co w czasach radzieckich. I co? Więcej wojen, więcej trupów. Zachód wszedł na opróżnione rynki. Wiesz, jak polski pilot widzi patriotyzm? Wyprodukować i sprzedać jak najwięcej sokołów. Nieważne komu. Jak się nie będą zabijać naszą bronią, to będą to robić amerykańską, francuską czy chińską. A my zostaniemy bez przemysłu zbrojeniowego. Gówniany kraik Trzeciego Świata. Wiesz, co to suwerenność? To fabryki broni na własnym terytorium. Morawski też tak myśli. Mógł przemilczeć tego sokoła.

– Rozmawiałeś z nim? – zapytałem.

– Bez przesady. Rozwaliłby mnie. Co innego bronić dobrego imienia Świdnika, a co innego… To porządny gość. Ale nabroił. Gdyby głowica odjechała UAZ-em, Zaręba nie poszedłby na całość. Zdobyłbym jakoś film Agnieszki i po sprawie. Nikt by nie zginął.

– Nikt? – Agnieszka postarała się o beznamiętny ton.

– Pawlikiewicz nie widział UAZ-a z miejsca, gdzie siedział. Ale widział radio i śmigłowiec. To o nie chodziło. Musiałem zniszczyć nadajnik Filipiaka, by załapać się na operatora i być w kontakcie z Zarębą. Sokoła też musiałem uziemić. Na dobre. Gdyby chodziło o przystopowanie pościgu za Mengeszą, zrobiłbym to elegancko, od środka. Jeden poluzowany kabelek. Ale Rysiek dokręciłby go w końcu i poleciał do Addis Abeby wyznaczoną przez generała trasą. Nie mogłem ryzykować. Za duża pokusa dla Zaręby. Jeden strzał i po kłopotach.

– Dwa – mruknęła. – Nie poleciałabym z wami.

– Tym bardziej. Sokół by spadł, ty zaczęłabyś węszyć, bo to trochę za dużo przypadków naraz. Nie wybroniłbym cię.

– Aha – wykrzywiła twarz w szyderczym grymasie. – Zrobiłeś to wszystko, żeby mnie wybronić. Jak miło.

– Nie wierzysz? Mam milion i ciebie. Na cholerę mi więcej? – Uśmiech zastygł jej na ustach. – Powinienem rąbnąć ci negatyw tej pierwszej nocy. Nikt by nie zginął, a ty guzik byś udowodniła. Ale już nie umiałem. Wzięło mnie. Wiedziałabyś, że to ja, nie chciałabyś mnie znać. – Popatrzył w moją stronę, błysnął zębami. Nadal czarujący, mimo strużki śliny sączącej się po brodzie. – Ale nam się trafiło, co, Jacek? Dwie Heleny Trojańskie w jednym śmigłowcu.

Zerknąłem w lewo. Ta druga, ciemnoskóra, wpatrywała się w niego oczami wielkości spodków.

– Dwie? – Ledwie ją usłyszałem.

– Też namieszałaś – przyznał. – Ale to od Agi się zaczęło. Mogłem to rozegrać inaczej. Sabah nie dogoniłby nas, nie byłoby wojny, tej jatki. Tyle że i nas by nie było. Mnie i Agi.

– Zabijałeś ludzi. – Agnieszka starała się wtłoczyć w słowa i gniew, i pogardę, ale zmieściła tylko płaczliwą skargę.

– Giełza sam się zabił.

– Przeszkadzał ci.

– Pewnie. I nawet zastanawiałem się… Ale jego znałem. Wiesz, jak ciężko zabić kogoś, kogo zdążyłeś poznać?

– A ranni? Też sami się zabili?

– Dwaj byli praktycznie martwi. Krócej się męczyli.

– Świergocki miał szansę – mruknąłem.

– Nie miał. W tym sęk. Ani on, ani Gabriela, ani Agnieszka. Nie rozumiecie? Zaręba chciał wyciągnąć spod ochrony wojska i zlikwidować wszystko, na czym mu zależało. Ciężarówkę, bo wiedzieliśmy, że tylko gdzieś na niej może być ukryta głowica. Agę, bo sfotografowała śmigłowiec. Nawet ciebie – posłał spojrzenie Gabrieli. – Nie posłał cię sokołem do Kasali i potem pluł sobie w brodę. Wybuchła ta afera z Sabahem, okazałaś się idealnym piorunochronem. Nikt nie patrzył mi na ręce, bo wszyscy podejrzewali tę krętaczkę Asmare. Cudowny układ, tyle że śledztwa nie miałaś już prawa dożyć. Twoje zeznanie, ten podrobiony rozkaz wyjazdu… i Zaręba jest ugotowany. Straciłby wiarygodność.

– I tak by stracił – wzruszyłem ramionami. – Ta bajeczka o wybuchu walk w całej Etiopii… Wystarczyło, by jeden z nas…

– …zginął – dokończył. – Konkretnie: Filipiak. To on rozmawiał z generałem. Wszystko, co wiemy, wiemy od niego.

Zastanawiałem się nad tym najwyżej parę sekund.

– Bzdura. Taki numer by nie przeszedł. Że niby co: oszalał? Wymyślił sobie nieistniejącą wojnę?

– Nie mówię, że nie byłoby smrodu. Ale mając porucznika, który załamał się nerwowo, i generała, który łże w żywe oczy, zwykle zwala się winę na porucznika. Zwłaszcza martwego.

– Jego też miałeś zabić? – rzuciła przez zęby Agnieszka.

– Mówię, jak to widział Zaręba. Najlepiej wykończyć wszystkich. Ale jak się nie da, to najgroźniejszych. Nie był pewny swego. Nasi potrafili latać apache’em, ale jak im szło strzelanie, sami widzieliście. Osiem hellfire’ów i co? Jedna trafiona ciężarówka. Paliwa też mają mało. Działka mieli użyć w ostateczności. Amunicja jest zbyt charakterystyczna. No i mieliśmy się czym bronić. Musiał się liczyć z tym, że Tomczak nie wytłucze całego plutonu.

– Bo mu nie pomagałeś – zmrużyłem oczy. Uśmiechnął się lekko.

– Nie mieli pewności. Ile razy łączyliśmy się i pytali, jak wyprowadzić skuteczny atak, akurat wokół roiło się od ludzi Sabaha. Tak mówiłem. A przy nich apache nie miał prawa wytknąć nosa zza horyzontu. Sabah jest na noże z naszymi islamistami. Kiedyś żyli zgodnie: to wtedy zorganizowaliśmy mu te migi i ukraińskich pilotów. Ale w końcu się pożarli, jak to Somalijczycy. Nie trzymałby gęby na kłódkę, nawet gdyby go poprosić. APH dowiedziałoby się i Zaręba miałby przerąbane.

– To dlatego nie uprzedzili Sabaha o jemeńskim bombowcu?

– Zaręba pytał mnie wcześniej, czy mamy z nim kontakt. Powiedziałem mu o tych sześćdziesięciu pięciu megaherzach. Myślałem, że wynegocjuje rozejm. Nie chciałem tej jatki. Tylko trochę czasu, żeby znaleźć głowicę, wykraść dyskretnie ją i negatywy Agi. Oblężenie bez strzelania byłoby idealnym wyjściem. I Zaręba powiedział, że spróbuje się dogadać. Ale zamiast tego posłał Tomczaka w zasięg ukaefki. Zmienił częstotliwość, żeby przypadkiem Filipiak nie podsłuchał, i przedyktował Somalijczykom calutki spis naszego uzbrojenia. To dlatego migi atakowały tak skutecznie. Nic nie mogłem zrobić. Ale o bombowcu Zaręba nie odważył się mówić wprost. Już sobie nie ufaliśmy, a wiedział, że mogę przechwycić ich korespondencję. Uprzedziłbym Filipiaka i plan wziąłby w łeb.

– Ty też – zauważyłem.

– Niekoniecznie. Czekam, aż zobaczymy bombowiec, wpadam do Filipiaka, mówię, że przypadkiem podsłuchałem rozmowę między Sabahem a kimś, kto ma w tle ryk silników samolotowych. Myślisz, że dopuściłby iła nad wąwóz? – Uniosłem dłonie w geście kapitulacji. – Chyba liczyli na to, że Sabah nie ma rakiet. No i próbowali z nim pogadać tuż przed nalotem. Po arabsku, więc guzik zrozumiałem. Ale najwyraźniej nie uwierzył. Na wszelki wypadek wlazłem im na falę i zacząłem krzyczeć, że to podstęp, zrzut zaopatrzenia.

– Ratowałeś nas? – zapytała Gabriela nijakim tonem.

– Siebie. – Wciąż się uśmiechał. – Bomby załatwiłyby mnie tak samo jak innych. Sabah zresztą też. Jedziemy na jednym wózku.

– Wtedy, przy cysternie, strzeliłeś w czoło temu facetowi – powiedziałem, patrząc mu oczy. – Z trefnego pistoletu.

Przyglądał mi się przez chwilę z uwagą. Ale miał dziurę w brzuchu i podejrzliwość uchodziła z niego szybciej niż krew.

– Zorientowałeś się?

– Dupa jestem, nie Sherlock. Powinienem. Mała rana, cichy wystrzał. Ale dopiero teraz mi się poukładało w głowie.

– Też jestem dupa. Nie myślałem wtedy. Miałeś nóż przy gardle, a ja tylko to pod ręką. Dobrze, że to taka duża spluwa. Niby 5,56, a wygląda jak dziewiątka. Agnieszka się nie połapała. To znaczy: wtedy i tak by nie… Tłumik wyrzuciłem jeszcze w Kasali. Ale potem mogła. Filipiak powiedział jej o tej małokalibrówce przy ciele Zanettiego. A przy okazji: nie ja go zabiłem. Po prostu znalazłem go pierwszy, pomyślałem, że to dobra okazja, i podrzuciłem pistolet. Fałszywy trop.

– Nie pokazał mi go – mruknęła dziennikarka. – Tylko mówił.

Zapadło milczenie. Zastanawiałem się, czy wszyscy myślą o tym, co ja. Czy zastanawiają się, co by było, gdyby Filipiak zadał sobie trochę fatygi i wygrzebał z kryjówki narzędzie zbrodni.

Wydałaby Olszana?

Wtedy chyba tak. A teraz? Z jego spowiedzią dzwoniącą w uszach?

– W sumie dobrze się stało – przerwał ciszę. – Porządny z ciebie gość. I łazisz własnymi drogami. Najlepszy dostępny kandydat.

– Do czego? – zapytałem spokojnie.

– Na świadka. Że wzięliśmy ten ślub. – Ostrożnie, dając jej czas, ujął dłoń Agnieszki. Nie zabrała ręki, choć jej palce skleiły się jak po zetknięciu z lodowatą wodą. – I na jej przyjaciela. Będzie potrzebowała kogoś, z kim da się o tym pogadać, zastanowić. Zaręba może się wykręcić. We trójkę łatwiej się obronicie, gdyby próbował…

– Nie chcę twoich pieniędzy – powiedziała cicho.

– To rozdasz. Rodzinom tych wszystkich chłopaków. Tylko najpierw sprawdź, czy nie jesteś w ciąży. Dwójka dzieci więcej kosztuje.

Zamknęła oczy, oparła policzek o jego ramię. Patrzyłem na jej podrapane kolana. Kleiły się jedno do drugiego, bo tak musi być, kiedy ktoś siada bokiem, ale nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że siedząc inaczej, też mocno by je zaciskała.

Na wypadek, gdyby któryś z plemników pomylił kierunki.

– Dobrze – powiedziałem. Nie uniosła powiek. Wyglądała jak ktoś, kto śpi. Tylko Olszan uśmiechnął się lekko.

– Dzięki.

– Jedno pytanie. Pomogę Agnieszce, ale nie wolno ci kłamać.

– Strzelaj.

– Gabriela… jest czysta? – Przyglądali mi się zdziwieni, już oboje, bo Agnieszka otworzyła oczy. Uśmiechnąłem się krzywo. – Bez obaw, nic jej… Po prostu chcę wiedzieć.

– To ważne? – zapytał Olszan.

– No… ważne. – Cieszyłem się, że mam ją za plecami.

– To może lepiej sobie daruj. Jak się kocha, to człowiek o nic nie pyta. A bez kochania wam nie wyjdzie.

Nie chciałem o tym mówić. Nie chciałem o tym myśleć. Nie teraz.

– Dobra, do rzeczy – burknąłem. – Co w zamian?

– O co ci chodzi? – najeżyła się Agnieszka.

– Mam składać fałszywe zeznania. Co za to dostanę?

– Sto tysięcy to za mało? – warknęła gniewnie.

– Ja odpadam – dobiegł z tyłu stłumiony głos Gabrieli.

– Nie wracam do Polski, więc nie mogę… Chyba że wystarczy podpis.

– Z tą zenitówką to pic, prawda? – Zignorowałem obie. – Chciałeś się dostać do radia?

Znów przyglądał mi się przez chwilę. Coś mu nie pasowało. Ale sprawy zaszły za daleko, na nieufność nie było już miejsca.

– Chyba wiem, jak załatwić Tomczaka.


*

Traciłem już nadzieję. Odpowiedzieli dopiero po siódmym wezwaniu.

– Co jest?

Gniewny męski głos, czysta polszczyzna. Agnieszce drgnęła ręka. Olszan odczekał spokojnie, aż radmor wróci na wysokość jego ust.

– Mogę mówić – rzucił do mikrofonu przyspieszonym szeptem konspiratora. – Ale nie wiem, jak długo. Jesteście na chodzie?

Dziennikarka zwolniła przełącznik. Uparła się, że położy Olszana; nie zgodził się, więc stanęło na tym, że przynajmniej będzie się oszczędzał. To ona trzymała radiostację.

– Usiadłem. Gonimy na resztkach paliwa. I rozwalili nam termowizor. Gdzieś ty, kurwa, był?

Olszan kiwnął lekko głową. Agnieszka wcisnęła przełącznik.

– Dasz radę walczyć po ciemku?

– Mamy gogle. Na działko starczy, a rakiet i tak zero.

Noktowizyjne okulary nie dorównywały kamerze termicznej, jeśli chodzi o zasięg i jakość widzenia, ale przy odległościach rzędu kilkuset metrów były wystarczająco skuteczne. Nadal mieliśmy problem. Wukaem Mazurka nie zwojował za wiele.

– Będziecie atakować? – upewnił się Olszan.

– A mamy wyjście? Za dnia gówno zrobię. Grom, ten zasrany czołg… I jeszcze partyzanci. Jak tu leciałem, musiałem omijać dwa patrole. Szukają was. De Sousa też zaraz będzie szukał. Łączyłem się ze Starym. Sra w gacie. Mówi, że zostało nam kilkanaście godzin. Dłużej nie da razy utrzymać tego w tajemnicy.

Przyjemnie się tego słuchało. Gdyby tak jeszcze beczka wody i jedno dobre trafienie w napęd ich działka… Ale nie mieliśmy nic do picia, a Tomczak nadal mógł zabijać. Bez termowizora nie znajdzie i nie wystrzela wszystkich – większość jednak tak. Niedobitków załatwią muzułmanie i słońce. Oceniałem, że ci z nas, którzy przeżyją, około południa stracą możliwość poruszania się. Bronić się, leżąc gdzieś w cieniu, daliby radę do następnego wieczora. Zakładając, że padnie na tych zdrowych i silnych. Ale nawet zdrowi i silni nie przeżyją tak długo, jeśli przyjdzie im walczyć w dotychczasowym stylu: pod gołym niebem, biegając, okopując się, zmieniając stanowiska ogniowe. A tak właśnie trzeba by się bić, gdyby apache zadał nam kolejne straty i blokada wokół wioski pękła w którymś miejscu. Olszan doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Trochę cierpła mi skóra, kiedy, szczerze jak na spowiedzi, przedstawiał Tomczakowi naszą sytuację taktyczną.

– Wszystko trzyma się na czołgu – zakończył. – Jak go sfajczycie, czarni bez trudu wyrżną całą resztę.

– Rakiety nam się skończyły. Niby jak mam go sfajczyć? Podlecieć i zapałki rzucać? Nawet z boku pancerz ma za gruby, żeby…

– Mam tu dokładny szkic. Filipiak dobrze odrobił lekcje. Wiem, jak cię wyprowadzić na idealną pozycję. Na zachodzie są takie dwa wzgórza. Sto metrów na południe, licząc od linii stawu. Podejdziesz pod ich osłoną i wlecisz w przełęcz, kiedy powiem.

– Ogłuchłeś? Mam tylko działko!

– Za to celne. A to tylko czterysta metrów. Słuchaj, widziałem ten czołg. Trafiliście w przedział silnika. Ładna, duża dziura. Gaśnice zdławiły pożar, ale drugi raz nie dadzą rady. I mają drugą dziurę, między bojowym a silnikowym. Jak się z tyłu zapali, to cały wóz szlag trafi. Wystarczy, że walniesz serią po lewej tylnej części kadłuba.

Przez dłuższą chwilę daremnie wyczekiwaliśmy odpowiedzi. W stajni panowała cisza porównywalna jedynie z tą na starych łodziach podwodnych. Gdyby Tomczak wyłowił jakiś podejrzany dźwięk, pomyślał, że jego rozmówca może nie być sam…

– To ryzykowne – odezwał się w końcu. – Strasznie blisko.

– Mierzy z armaty w wieś. Wukaemu nie ma. Sprawdziłem: nikt inny was nie ostrzela. Tylko musisz podejść z brzuchem przy ziemi. Parę sekund ognia, czołg się pali, dajesz do tyłu i mamy wojnę z głowy.

– Usłyszą nas. Musiałbym podlatywać strasznie wolno.

– Nie usłyszą. W tym cały urok. Uruchomię sokoła.

– Sokoła? Przecież to trup.

– Daleko by nie doleciał, więc go zostawiliśmy. Ale hałasować może. Nie spalili go. Nie pali się paru milionów dolców. Sabah też ma pilotów, pewnie pomyślał, że zdąży któregoś tu ściągnąć i jakoś ewakuuje wiatrak. To samo ci od APH. Prawdę mówiąc, spróbuję nim dać nogę, jak już rozwalicie czołg. Za gorąco się tu zrobi.

Tomczak znów zafundował nam kilkadziesiąt sekund nerwowego oczekiwania. Bałem się. Zbyt pięknie to brzmiało. Na jego miejscu nabrałbym podejrzeń.

– A ci ze wsi? – Jego głos faktycznie nie ociekał ufnością.

– Przedtem nie strzelali, to i teraz nie będą. Nie wiedzą, co jest grane, ale skoro zjawił się jakiś śmigłowiec i wali do ich przeciwnika, to na pewno go nie zestrzelą.

– Doniosą tym z APH, że widzieli apache’a.

– Chłopie, co mieli widzieć, to już zobaczyli. Tak czy siak, musisz ich rozwalić. I rozwalisz, bo na te lepianki działko jest aż za dobre. Nie będą się mieli gdzie pochować. Ale wszystko po kolei. Najpierw ty czołg, potem Somalijczycy naszych, w tym faceta z gromem, a potem ty Somalijczyków.

Następna chwila ciszy. I westchnienie.

– No dobra. To kiedy mam zaczynać?


*

Osioł miał na imię Gniewko – to dlatego dziewięćdziesiąt godzin temu Gabriela szarpała się w milczeniu z uzdą, wciągając go na pokład śmigłowca.

Dziewięćdziesiąt godzin. Mijała północ, kiedy pakowaliśmy Olszana na jego grzbiet. Nie chciało mi się wierzyć, musiałem dwa razy liczyć. Ale tak właśnie było. Dziewięćdziesiąt godzin temu gapiłem się z głupią miną na uwiązanego do mego namiotu kłapoucha, a ona nadeszła od strony umywalni, bosonoga, trochę senna, piękna jak Pani Wiosna z dziecięcych bajek.

Wydawało mi się, że wieki minęły od tamtej chwili. Albo minuty. Bo pamiętałem każdy szczegół.

– Chodź, Gniewko. I masz być grzeczny, słyszysz?

Miała zmęczony głos, a za groźnym marszczeniem brwi nie kryła się już żadna realna siła. Kiedy wychodziliśmy na dwór, zawadziła o futrynę naramiennikiem kamizelki, omal nie upadła. Mógł ją posłać na ziemię jednym energicznym ruchem łba – w jego spojrzeniu było coś łajdackiego i od razu wyczułem, że miewał już na koncie podobne numery.

Właściwie chciałem, by popisał się swą przekorną oślą naturą. Tu i teraz, na samym starcie. Nim znikną w mroku, pewnie raz na zawsze. Ale był osłem i naturalnie robił wszystko nie tak, jak trzeba. Zamiast szarpać się, stawać ni z tego, ni z owego czy choćby wlec kopyto za kopytem, pobiegł, gdy tylko ona zaczęła truchtać. Nie zdążyliśmy zamienić jednego słowa.

Pośpiech okazał się zbędny. Nikt nas nie wypatrzył, nie strzelał. Brodząc w chmurze dymu z dopalającego się beteera, dotarliśmy bezpiecznie do południowo-wschodniego skraju Kasali, gdzie stało kilka nietkniętych domów i skąd rozciągał się widok na sąsiedztwo sadzawki.

Nadal płonęła. Na szczęście słup rozżarzonego powietrza wymiatał dym wprost ku gwiazdom i Drabowicz dobrze widział przedpole. Front, wykreślony piechotą Morawskiego, trzymał się nieźle.

– Dobra, widzę was – usłyszałem w radiu głos plutonowego. – Dalej tylko na brzuchach. To osioł?

Gabriela uwiązała linkę do jakiegoś kołka. Agnieszka, sama ledwie trzymająca się na nogach, pomagała Olszanowi w zsiadaniu. Wolałem na to nie patrzeć. Położyłem radmora pod ścianą i najpierw w półprzysiadzie, a potem na czworakach i brzuchu ruszyłem w stronę czołgu.

Było cicho. Drabowicz nie musiał wystawiać głowy ponad krawędź otwartego włazu, by zorientować się, kiedy dotarłem do gąsienicy.

– Radio nawaliło? – zapytał półgłosem. Przewróciłem się na plecy i leżałem przez chwilę obok rzędu stalowych kół, próbując zgadnąć, które z latających mi przed oczyma gwiazd to te prawdziwe, z helu i wodoru.

– Nie – wydyszałem w końcu. – Wolałem… tak.

Miał poważniejsze zmartwienia na głowie i nie zapytał, dlaczego. Z głębi wsi dochodził warkot pracujących na jałowym biegu silników. Od czasu do czasu któryś z kierowców dodawał gazu, może nawet ruszał, by po paru sekundach wycofać się w poprzednie miejsce.

– Ufa mi pan?

Żałowałem, że nie widzę jego miny. Ale refleks miał niezły.

– No. Ufam. A bo co?

– Fajnie byłoby zestrzelić tego apache’a. Pewnie daliby panu od razu starszego sierżanta.

– To był apache? – zdziwił się, ale jego głos pozostał spokojny. Albo raczej roztargniony. Jak przystało na głos człowieka, który stał się dodatkiem do paru oczu, przyklejonych do peryskopu. – No to raczej od razu chorążego. I wpis do Guinnessa.

– Chyba tak – zgodziłem się. – Ale to może wypalić. Tylko musicie obrócić wieżę. Zjawi się dokładnie na dziewiątej, między tymi górkami.

– Leci? – W końcu go ruszyło. – Mazurek…?

– Nie – przerwałem mu szybko. – To nie radar. I jeszcze nie leci.

Ktoś mógł obserwować czołg z głębi wsi. I poinformować załogę M113, że przeciwnik właśnie gorączkowo obraca lufę, wystawiając na strzał bezbronny profil wieży. Chciałem namówić Drabowicza do takiego właśnie, ryzykanckiego manewru, ale przecież nie teraz.

– Nie? – Odetchnął. – To skąd pan wie, że…?

– Wiem. I wiem, o co proszę. Ale to jedyna szansa. Potem panu wszystko wyjaśnię. Teraz nie ma na to czasu.

– Nawet do przodu nie mogę strzelać, a co dopiero…

– Mamy plan.

– Porucznik coś wymyślił? – zapytał z nadzieją.

– Nie. Olszan i ja. I to najbardziej gówniany plan, o jakim słyszałem. Tylko że innego nie będzie. Albo nam to wypali, albo po nas.


*

Nie wiem, jak długo to trwało. Pewnie kwadrans. Był jednak posłuszny, stosował się do moich poleceń i prawie nie próbował pomagać, więc kiedy dotarłem do lewego koła śmigłowca, odczytanie czegokolwiek z fosforyzującej tarczy zegarka przekraczało zdecydowanie moje możliwości. Balansowałem na granicy zawału i nie bardzo widziałem sam zegarek. Całą trasę pokonałem na brzuchu, ciągnąc linkę z zamocowaną na końcu siatką. Za wiele jej nie zostało po tym, jak rakieta trafiła w T-72 i zdarła maskowanie, ale na sanie dla Olszana wystarczyło. Nikt nie strzelał, a jeśli dobrze oceniłem kąty, to nie tylko my dwaj, ale i cały sokół znajdował się w martwym polu. Stawka była jednak zbyt wielka, bym odważył się ryzykować.

Gdzieś z prawej stuknął krótką serią kaem Grochulskiego. Olszan wyciągnął zza paska długi na przeszło metr, ale smukły nabój do armaty kalibru 73. Rolkę zabranego ze stajni sznurka miał w kieszeni, razem z granatem-zapalnikiem. Ale tylko sznurek wyciągnął.

Nie zwróciłem na to uwagi. Dość długo nie docierało do mnie, co robi. Mój karabin został u dziewczyn, poza tym jednak przywlokłem tu wszystko: hełm, kamizelkę, siebie i Olszana. Ledwie żyłem.

Ocucił mnie błysk ostrza. Odczołgał się w stronę nosa maszyny i nawet otworzył drzwi kabiny pilotów, potem jednak, nie wiadomo kiedy, wylądował pod brzuchem sokoła. Dokładniej: obok przedniego koła.

– Co? – zapytałem tępo. Mdliło mnie; gdybym miał czym, puściłbym potężnego pawia.

– Nic – mruknął Olszan. Odciął nadwyżkę sznurka, złożył scyzoryk i rakiem wyczołgał się spod śmigłowca. – Dobra. Dawaj kamizelkę.

To się mieściło w planie. Przywiązany do goleni przedniego koła nabój armatni – już nie.

– Co chcesz…? – Nie dokończyłem. Metrowej długości żądło uniesione było ku górze, zapalnik niemal dotykał spodu kadłuba, ale właśnie dlatego wyzbyłem się błyskawicznie resztek wątpliwości. Szybki start wymaga ostrego przechyłu w przód. – Oszalałeś?!

Uśmiechnął się słabo. Dzięki płonącej sadzawce widziałem go aż za dobrze. Ja – i one. Dzieliło nas trochę ponad sto metrów, skrywał je mrok, ale niemal fizycznie czułem na sobie nacisk ich spojrzeń.

– Naprawdę myślałeś, że to na petardę? Nie zalewaj.

Miał rację. Mówił o symulowaniu wystrzału z czołgowej armaty, o rozbłysku, który do reszty rozwieje wątpliwości przyczajonego za wzgórzem, wpatrzonego w łunę Tomczaka – ale byłem oficerem, nie roztrzęsioną kobietą, i nie powinienem dać się na to nabrać. Zwłaszcza że prosił Wołynowa o przeciwpancerną odmianę pocisku.

– Nie dolecisz. – Skakałem spojrzeniem między nim a czarną plamą zabudowań na wschodzie. Bałem się widoku zgarbionej ludzkiej sylwetki, biegnącej w naszą stronę. Agnieszka była do tego zdolna.

– Dolecę. Tylko daj tę zbroję. Z automatów pewnie zdążą wygarnąć.

– Całkiem ci odjebało. – Usta mówiły jedno, a mięśnie robiły drugie. Zanim się zorientowałem, moja kamizelka kuloodporna wylądowała na ziemi. – To samobójstwo.

– Wiem, gdzie stoją. Z tymi silnikami to nie taki znów dobry pomysł. Rozpieprzę transporter i będą mogli naskoczyć Drabowiczowi.

– Nie dolecisz. – Przesunąłem się na kolanach bliżej niego, zacząłem pomagać. Nie bardzo sobie radził z zakładaniem kamizelki.

– Ale mam szansę. A ta wyrzutnia was wykończy.

Zerknąłem za siebie. Nikt nie nadbiegał. Może zwyciężył rozsądek. Może Gabriela. A może nie było czego zwyciężać. Kiedy odchodziliśmy, Agnieszka po prostu siedziała pod ścianą i chyba nawet nie patrzyła w naszą stronę. Zbliżała się do czterdziestki, miała syna, sławę, pewnie setki znajomych i dziesiątki okazji. Był miłym, barwnym epizodem, nie zapomni go do końca życia, może nawet urodzi mu dziecko – lecz to jeszcze nie powód, by biegać po polu bitwy.

Zwłaszcza że powiedziałem…

– Jeszcze żyjesz. – Byłem lekarzem, ale byłem też żołnierzem i facetem, więc przepychanie tych słów przez gardło nie przyszło mi łatwo. – I jeszcze możesz przeżyć. To nie…

Nie wiem, czy zdążył mi przerwać. Może. A może sam utknąłem na ten ułamek sekundy, który przesądził o wszystkim.

– Dawaj hełm. I uratuj je. To najważniejsze: dziewczyny.

Zdarł mi z głowy kompozytową skorupę, zaskakująco zręcznie wdrapał się do kabiny. Nie zadał sobie trudu zasuwania drzwi. Widziałem, jak manipuluje przy przełącznikach, jak rozkwitają ekrany wielofunkcyjnych monitorów i choinki kontrolek. Pierwszy silnik odpalił niemal od razu, druga turbina trochę kaprysiła, ale też zaskoczyła. Zanim oswoiłem się z myślą, że jeszcze raz udało mu się wyprowadzić wszystkich w pole, nad moją głową poruszyła się łopata wirnika.

Grochulski znów do kogoś strzelił. Tę pierwszą serię zdążyłem usłyszeć. Następnych, o ile były, już nie. Podobnie jak nie słyszałem ani jednego słowa Olszana. Nawet początek dłuższej kwestii wyczytałem jedynie z ruchu warg – na chwilę oderwał wzrok od przyrządów, posyłając ostatnie spojrzenie w miejsce, z którego przyszliśmy.

– Jesteś? No to rura, chłopie! Zaraz…

Więcej nie zrozumiałem. Głównie dlatego, że nie potrafiłem dłużej spoglądać w jego twarz.

Czekałem, klęcząc u progu kabiny ze zwieszoną jak pokutnik głową. Długo. Raczej minuty niż sekundy. Kiedy byliśmy w połowie drogi, Olszan połączył się z Tomczakiem i kazał mu uruchomić silniki, ale ostrożny przelot na pozycję wyjściową musiał potrwać.

Przez ten czas nikt chyba do nas nie strzelał.

Wpatrywałem się w czołg. Sprawiał wrażenie bezużytecznego białego wraku. Żadnego ruchu, żadnych błysków z karabinowej lufy. Przyszło mi na myśl, że tak już pozostanie. Że Drabowicz, sam bądź po konsultacji z Filipiakiem, podjął najbardziej racjonalną z decyzji i cofnął mi kredyt zaufania.

Może miał rację?

Oddając radio, straciłem wszelką kontrolę nad tym, co robi Olszan. Na dobrą sprawę mógł zmienić plan, naprowadzić apache’a od wschodu i odlecieć, śmiejąc się w duchu z bezkarnie rozstrzeliwanych frajerów. Niby czemu nie? Rana o niczym nie przesądzała. Jeśli nie uwierzył, że jest śmiertelna, jeśli starczyło mu zimnej krwi na grę do końca…

Cholera. To miało sens. Dużo więcej sensu niż ta zabawa w kamikadze. Jeśli sokół nie rozpadnie się w locie, za pół godziny może być w Werder. Mieli tam garnizon, więc może i chirurga.

Cholera.

Dotknąłem kabury. Myśli, coraz bardzie paranoiczne, latały mi po głowie, rezonowały z narastającym hukiem wirnika. Jeszcze mogę zdążyć. Nawet bez strzelania. Poderwać się, wywlec go z kabiny, zedrzeć słuchawki. Rozmawiał, ale sądząc po geście uniesionej na chwilę dłoni, na razie z Drabowiczem. Musiał zgrać w czasie obrót wieży z wejściem apache’a w przełęcz. Może miałem jeszcze czas. Zostawił Filipiaka i poszedł szukać radiostacji, z której mógłby swobodnie pogadać z kumplem. Do tej pory nie miał okazji. Musiał ściągnąć Tomczaka w pobliże wioski, ale dopóki słuchaliśmy, chcąc nie chcąc, pakował go w zasadzkę. Gdyby nie zdążył tego odkręcić, cała intryga mogła wyjść nam na dobre. O ile to była intryga.

Cholera. Naprawdę nie wiedziałem.

Dziewięćdziesiąt godzin temu bym wiedział. Nie poświęca się życia dla obcej baby tylko dlatego, że jest ładna, miła i dobra w łóżku. Koniec, kropka. Jesteśmy dorośli, a świat jest pełen tego towaru. Męczyć się, dokonywać wyrzeczeń, nawet ryzykować – owszem. Ale umierać?

Teraz niczego już nie byłem pewien.

Wcale nie rozjaśniło mi się w głowie, kiedy Olszan zerwał słuchawki i rzucił mi razem z radiostacją. Właśnie tak rozegrałby to wytrawny spec od ciosów w plecy. Odlecieć, nie budząc podejrzeń. Samobójcy niepotrzebny nadajnik. Dobrze planującemu zabójcy też nie. Już uruchomił machinę zniszczenia: lufa czołgowej armaty właśnie drgnęła, zaczęła rosnąć w miarę obracania się ku zachodowi.

Sokół dygotał. Jedna łopata urwana, druga uszkodzona. Środek ciężkości wirnika nie pokrywał się z osią głowicy; potężne mimośrodowe obciążenie oddziaływało na elementy, których nie projektowano na podobne okoliczności. Wstałem, zacząłem się cofać. Unoszący się ogon był wygodnym pretekstem. Mogłem uciec od decyzji, skryć się za tarczą instynktu samozachowawczego. Jeśli śmigłowiec rozsypie się przy starcie, dla kogoś, kto przebywa w pobliżu, nie będzie miało znaczenia, czy pilotował go nawrócony grzesznik, czy skończony drań.

Do końca nie byłem pewien. Musiał ruszyć na południe, bo tak go Morawski posadził: ogonem do wioski. Mógł równie dobrze zawrócić po nabraniu rozpędu i wysokości, jak i pomknąć prosto w kierunku Werder.

Wdzierający się do oczu pył niemal mnie oślepił. Przegapiłem błysk na przedłużeniu armatniej lufy, a eksplodujący pocisk pewnie pomyliłbym z odblaskiem któregoś z pożarów, gdyby przez łomot śmigłowca nie przebił się podwójny huk. No i gdybym nie patrzył we właściwą stronę.

Błysnęło na zachodzie.

Wyobrażałem sobie tę scenę co najmniej ze sto razy, więc natychmiast zrozumiałem, że przegraliśmy. Drabowicz chybił. Dobrze trafiony, rozrywany wybuchem zbiorników śmigłowiec wygląda inaczej.

I faktycznie. Zamiast rozpaść się na setki ognistych kawałków, Apache zaczął strzelać. Pewnie i to bym przegapił. Gdyby nie fakt, że jeden z pierwszych pocisków rozerwał mi się niemal pod nogami.

Pociski do trzydziestomilimetrowych armat ważą jakieś ćwierć kilograma. Tyle co pół granatu. Ale te były kumulacyjne, przeznaczone do dziurawienia blach, miały duży ładunek i lekką skorupę, więc rąbnęło jak cały granat i dosłownie wyleciałem w powietrze.

Najpierw wcale nie bolało. Może uszy. Ale na pewno nie noga. Zawyłem dopiero, gdy wpychała mnie na ośli grzbiet. Wcześniej chyba musiałem zostać postawiony w pionie – to dlatego.

Niewiele słyszałem. Własnego krzyku prawie wcale: tylko dygot w krtani podpowiedział mi, że zdrowo sobie wrzasnąłem. W głowie huczało. Z oczu ciekło raczej błoto niż łzy. Nie wiedziałem, co się dzieje dookoła, i prawdę mówiąc ani trochę mnie to nie obchodziło.

Ból wywołał mdłości. Próbowałem zwymiotować, ale nie wychodziło, bo przewiesiła mnie jak worek przez kark Gniewka, a galopujący w dzikim tempie osioł wytrząsł ze mnie cały zapas powietrza. Chyba nie da się rzygać bez powietrza? Byłem lekarzem, powinienem to wiedzieć.

Prawie sobie przypomniałem, ale na drodze wyrosła nam jakaś lepianka czy inna palma, przywaliłem w nią akurat tą prawą nogą i film urwał mi się ostatecznie.


*

Coś poruszało się pode mną. Rytmicznie, bez pośpiechu, ale na tyle mocno, że powinienem zwalić się na pysk we wszechobecny mrok. Nie padałem jednak. Trochę potrwało, nim skojarzyłem ten cud z odrętwiałymi ramionami. Ktoś owinął mi wokół pach kawałki liny i uwiązał końce do wepchniętego pod udo i siodło drąga. Zostałem zakotwiony jak maszt, tyle że nie w ziemi, a na zwierzęcym grzbiecie.

No tak. Gniewko. Zaczynałem sobie przypominać.

– Jacek?

Przedtem musiałem kiwać się w siodle ze zwieszoną bezwładnie głową. Podniosłem ją, więc się zorientowała.

– Gdzie…? Co tu tak ciemno?

Właściwie wcale nie było aż tak ciemno. Po prostu resztki kurzu pod powiekami. Od razu zorientowałem się, że Gabriela nie ma już na sobie kamizelki i hełmu. Kiedy przetarłem oczy mniej zdrętwiałą z rąk, ujrzałem całkiem wyraźnie i ją, i jej dłoń, zaciśniętą na uchu mego wierzchowca. No tak: uzda posłużyła za linkę odciągową. Przynajmniej tę z lewej. Po prawej utrzymywała mnie w pionie jakaś sztukowana taśma szerokości bandaża. Bandaż też był: przebijał się bielą spod rozprutej od uda w dół prawej nogawki spodni. Pomacałem ostrożnie potężne zgrubienie, ale za wiele nie wyczułem.

– Boli? – Puściła osła, wyciągnęła dłoń w moją stronę. Zdołała ją zatrzymać, ale nad głosem nie zapanowała już tak dobrze. Był w nim strach, głęboka troska i trochę radości. – Dobrze się czujesz?

Musiałem się zastanowić. Bo czułem się… dziwnie.

– Morfina? – Kiwnęła głową. – Dużo mi dałaś?

– Połowę. Potem będzie gorzej.

Rozejrzałem się. Boki, potem tył. Nic, doskonała czerń. Tylko gwiazdy na niebie. Księżyca nie było. Albo jeszcze, albo już.

– Co się dzieje? – Zacząłem uwalniać ramię z pierwszej pętli.

– Zabrałam cię stamtąd – powiedziała cicho i wyzywająco zarazem.

– Co? Jak to: „Zabrałam”?

– Zwyczajnie. – Cofnęła się lekko, jak ktoś oczekujący ataku.

– Z Kasali? Odbiło ci?!

– Jesteś ranny. – Obróciłem się w siodle, próbowałem dopatrzyć się paseczka łuny na horyzoncie. Albo chociaż samego horyzontu. – Nie bój się. Powiedziałam Filipiakowi.

– Jasna cholera, nawet nie widać… Ty idiotko, to całe kilometry! Wiesz, ile czasu zmarnowałaś?!

– Ja?

– Sam nie dojdę. Musisz mnie odwieźć, potem tu wrócić…

– Nic nie muszę – mruknęła. Gniewko machnął uwolnionym uchem. Chyba z aprobatą. Wyczuł pokrewną duszę. Już wtedy zrozumiałem, co się stało, a przede wszystkim – że się nie odstanie. Ale musiałem spróbować.

– Gapa, jestem lekarzem – powiedziałem łagodnie, niemal przepraszająco. – Wojskowym w dodatku. Nie mogę tak po prostu…

– Nie mają ciężko rannych. Pytałam. Obejdą się bez lekarza.

– Tam trwa bitwa. W każdej chwili…

– Pomogłeś Olszanowi?! – podniosła głos. – W ogóle któremuś pomogłeś?! Jednemu chociaż?! Jako lekarz?! – Za dobrze trafiła, bym potrafił odpowiedzieć. – Gówno! Opatrunek, morfina, parę dobrych słów! Tyle im możesz dać! Każdy inny zrobi to samo!

Nie miała racji. Naga, nie poparta zapasem leków wiedza też czasem ratuje życie. Ale nie próbowałem się sprzeczać. Miała prawo mówić to, co mówiła: w moim przypadku ta zasada akurat nie zadziałała. Ci, którzy przeżyli, przeżyliby i bez mojej pomocy, a rannych, których być może ocaliłem przed śmiercią, wredna starucha z kosą dopadła po raz drugi. Może któryś z mych pacjentów będzie zdrowszy niż w przypadku, gdyby trafił w ręce kolegi z drużyny. Może Filipiak poruszy kiedyś nogą, a przynajmniej kołami wózka dlatego, że zajmował się nim lekarz, nie amator. Może. Ale to gdybanie. Fakty stały murem za Gabrielą.

– To dezercja – spróbowałem inaczej. – Zrobiłaś ze mnie dezertera.

– Filipiak się zgodził. Powiedziałam mu.

– Powiedziałaś? – Po raz drugi użyła tego słowa. – Zaraz… Przed czy po? – Nie zareagowała w żaden widoczny sposób. – Jezu… Przez radio, tak? Jak już byliśmy daleko?

Zabrała mi linkę, założyła osłowi na szyję. Gniewko ruszył bez wahania. Odczekałem chwilę. Potem szarpnąłem lekko za grzywę.

– Nie wkurzaj go – mruknęła, nie odwracając się. – Bo cię zrzuci.

– Nie miałaś prawa decydować za mnie.

– Pieprzę prawo.

– Gapa… nie wygłupiaj się. Nie możesz mnie tak wlec… A właściwie dokąd idziemy?

– Na zachód. W stronę Misrak Gashemo. Mamy twoje radio; jak dojdziemy wystarczająco blisko drogi, może kogoś się uda wywołać.

– I to ma być twój plan? – próbowałem roześmiać się szyderczo.

– Odwal się.

– Głupszego nie mogłaś wymyślić. – Ciut przesadziłem: mogła pójść na południe, w kierunku dużo ruchliwszej drogi Werder-Geladi. Sto trzydzieści kilometrów zamiast czterdziestu kilku.

– Odwal się.

– Zatrzymaj tego cholernego osła. Wracam.

– Masz złamaną nogę. Trzech kroków nie… – przerwała sama sobie gniewnym sapnięciem. – Kurwa mać, daj mi spokój! Koniec wojowania! Tylko byś im przeszkadzał!

– Jesteś zdrowo walnięta, wiesz?

– Wiem. A teraz się zamknij. Słyszałeś, co mówił ten pilot: pełno tu patroli Sabaha.

Zamknąłem się. Musiałem pomyśleć.

– Załatwił ich? – zapytałem cicho jakieś dwie minuty później. – To dlatego…? Nie było już po co zostawać, tak?

Nie od razu odpowiedziała.

– Załatwił.

Nie chciała o tym mówić. Ja też nie. Ale musiałem.

– Drabowicza też? – Czułem, że głos trochę mi drży. Ten pomysł z celowaniem w dziurę po rakiecie był mój. – Apache czy ta wyrzutnia?

Tak jakby to miało znaczenie.

– Drabowicza? – odwróciła głowę, nie przerywając marszu. Przez chwilę przyglądaliśmy się sobie. Dokładnie: swoim konturom.

– Myślałem…

– A – mruknęła. – Nie, nie, wszystko poszło dobrze. To znaczy… no, niech będzie: poszło dobrze.

Zrozumiałem.

– Olszan?

– Fajnie leciał – powiedziała cicho. – Nawet nie wiedziałam, że tak można. Slalomem, między domami. Prawie nie strzelali. I chyba spalił wszystkie wozy, całą trójkę. Ognia było na pół wsi.

Przesadzała, ale uwierzyłem w tę trójkę. Asysta stała blisko M113. Musiała stać blisko, by skutecznie wprowadzać nas w błąd.

– A apache?

– Nie pamiętasz? Drabowicz trafił obok, chyba dobrze, bo tamci zaczęli strzelać tak bez sensu, na wszystkie strony… Potem dostali od Wołynowa rakietą, wiesz, tą kierowaną, przeciwczołgową. No i… bum.

Milczeliśmy jakiś czas. Pozbyłem się drugiego z odciągów, utrzymujących mnie pionowo w siodle. Był przyjemny w dotyku.

– Nie wiedziałem, że chce to zrobić. – Musiała wyczuć coś dziwnego w moim głosie, bo obejrzała się. – Naprawdę.

Było ciemno, starała się iść możliwie szybko, więc ograniczyła się do tego jednego spojrzenia. Potem patrzyła już tylko pod nogi.

– O co chodzi?

– Chyba faktycznie nie nadaję się na lekarza. Lesik miał rację.

– Dlaczego? – zapytała spokojnie.

– Okłamałem go. Olszana. – Rytm jej kroków nie zmienił się. – To nie wątroba. Odłamek przeszedł przez jelita. Mógł przeżyć.

– Co? – Chyba drgnęła, ale pewności nie miałem. Było ciemno, co jakiś czas ona albo Gniewko musieli nagle przeskakiwać jakiś kamień.

– Zakażenie to nie krwotok. Miał szansę. Gdyby nas znaleźli… no, w parę godzin… Rozumiesz? Zabiłem własnego pacjenta.

Nie od razu się odezwała. Może dlatego nie potrafiłem się doszukać przekonania w jej głosie.

– Bzdura. Sam zdecydował.

– Bo myślał, że to koniec.

– Dobrze myślał. Nawet gdyby ktoś się zjawił… To brzuch. Bez operacji i tak… A nikt by go nie zoperował.

– Mamy w kontyngencie jeden duży śmigłowiec medyczny, prawdziwą latającą salę operacyjną. Gdyby w ogóle przysłali pomoc, to pewnie i jemu. A jak nie śmigłowiec, to zrzut kontenera, sprzętu i paru chirurgów. Teoretycznie rzecz jest do zrobienia. Mógł przeżyć.

– Gdyby chirurdzy zjawili się w ciągu paru godzin? – upewniła się. – No to daruj sobie teoretyzowanie. Nie zjawią się.

– Nie rozumiesz. Chodzi o nadzieję. Lekarz nie ma prawa…

– Zapomniałeś, co zrobił? – Nie odpowiedziałem. – A zresztą o czym my w ogóle…? – Odwróciła się w moją stronę, wyraźnie ożywiona. – Przecież powiedziałeś o tej wątrobie, zanim odkrył karty! Nie pamiętasz?! Nie okłamałeś go! Pomyliłeś się tylko!

– Nie – mruknąłem.

– Tak, Jacek. – Szła tyłem, ignorując wszelkie kamienie czy krzaczki, na które mogły się natknąć jej pięty. – Jesteś zmęczony, półżywy.

– Dzięki – uśmiechnąłem się słabo. – Nie dość, że olewa Hipokratesa, to jeszcze niedouczony. Rzeźnik, nie lekarz.

– Wszystko ci się popieprzyło. To było, zanim zastrzelił Lesika. Po co miałbyś kłamać? Nie wiedziałeś, kim jest. Po prostu potem, jak się ujawnił, nie cofnąłeś błędnej diagnozy. A to nie to samo.

Broniła mnie. Najlepiej, jak umiała. Nagle zrozumiałem, dlaczego miętoszę w dłoni połączone węzłami pasy tkaniny. Oddarła je od własnej sukienki, ostatniej, jaką miała. Może to niewiele znaczy, ale cały jej majątek składał się już tylko z tenisówek, majtek, osła i właśnie tej sukienki – a ona podarła ją tylko po to, bym podróżował wygodniej.

Miałem wielką ochotę zakończyć w tym właśnie miejscu. Jeśli spotykasz księżniczkę z bajki i widzisz odbicie księcia w jej oczach…

– Zabiłem go. Mnie uratował życie; ciebie lubił i chyba chciał, żebyśmy byli razem; Agnieszka go kocha, a ja go zabiłem.

– Nie miałeś wyjścia. – Szła wolniej, lecz wciąż tyłem. – To morderca. Gdybyś powiedział, że się pomyliłeś, że to nie wątroba, mógł uznać, że coś kombinujesz, i zwyczajnie cię zastrzelić.

– Tylko że ja się nie pomyliłem.

Milczała przez chwilę. Długo, biorąc pod uwagę, że każdy następny krok mógł ją kosztować lądowanie na tyłku.

– O co ci właściwie chodzi? – zapytała znużonym głosem.

– Nie wiem – przyznałem. – Może… On też gadał jak najęty.

Odwróciła się w końcu, zaczęła patrzeć pod nogi.

– Ty nie umrzesz – rzuciła krótko.

– Wiedziałem, że to on. Zanim jeszcze dostał tym odłamkiem. Celował we mnie. Nie strzelił, ale… I odblokowała mi się klapka w mózgu. Pamiętasz, jak znaleźliśmy wóz Hanusika? Powiedziałaś, że może zepsuło im się radio, a ja, że epidemie zdarzają się ludziom, nie nadajnikom.

– No i?

– No i przypomniało mi się, że Olszanowi siadły dwa po kolei. Jemu jednemu. Najpierw krótkofalówka, potem radmor.

– I zacząłeś go podejrzewać?

– Wtedy? Jeszcze nie. To znaczy: wrócił na listę podejrzanych, ale na ostatnie miejsce. Miał najlepsze z was wszystkich alibi. Aż na trzy przypadki z sześciu. Nie lał kwasu, bo leciał śmigłowcem. Nie zabił Giełzy, bo siedział w okopie z parą świadków. I nie włamał się do walizki Agnieszki, bo miał do niej dostęp. Mógł co najwyżej zwerbować Mengeszę, zabić rannych i Ukraińca. Troje następnych na liście miało alibi najwyżej na jedną z akcji kreta. A Lesik i Wołynow wcale.

Przez chwilę słyszałem tylko odgłos kroków: jej i osła.

– Myślałam, że to mnie najbardziej podejrzewasz – mruknęła.

– Najbardziej to się bałem, że to ty.

Znów milczała przez chwilę.

– Nie ja.

Teraz ja pomyślałem trochę nad doborem słów.

– To już nieważne.

– Bo zginiemy? – zapytała spokojnie.

– Bo Olszan miał rację. Jak się kocha, reszta nie ma znaczenia.

Nie chciałem tego mówić. A już na pewno nie w taki sposób. Mimochodem, do jej pleców. Ale tak wyszło i kiedy klamka zapadła, byłem nawet zadowolony. Z tego, że nie zareagowała, też byłem zadowolony.

– Dlaczego go okłamałeś? – zapytała kilkanaście kroków dalej. Nic w jej głosie nie wskazywało, że usłyszała i zrozumiała.

– Bo dotarło do mnie, że chodzi mu o radio. Szedł do zenitówki, bo było tam jedyne, przez które mógłby pogadać bez świadków. Kiedy poprzednim razem pojawił się śmigłowiec, też złapał radmora i odbiegł na bok. Ale miał pecha: trafił na pierwszy nadajnik, który się sam z siebie, uczciwie, popsuł. Pomyślałem, że w obu przypadkach próbował jakoś odkręcić atak. Ja też miałem radio i gdyby mnie zastrzelił… Ale nie zdecydował się. – Przerwałem na chwilę. – Wiesz, wierzę mu. Wierzę, że nikogo nie chciał… Dlatego tak kurewsko się czuję.

– Zasłużył sobie – rzuciła bez przekonania.

– Wiem. – Znów kilkanaście sekund, wypełnionych jedynie odgłosem kroków. – Ale od początku grałem Agnieszką. Pomyślałem, że jeśli coś dla niego znaczy, a uwierzy, że to koniec, to może… Rozumiesz? Postawiłem na to, co w nim dobre. I trafiłem. Aż za dobrze. Liczyłem, że pomoże nam coś zrobić z apache’em: odprawi ich, nastraszy, zmyli… A potem zaczął wiązać ten pocisk do sokoła i nie umiałem mu powiedzieć, że wcale nie musi, bo… Jezu, nigdy nie spojrzę jej w oczy. Chyba go naprawdę kocha. Trudno się nie zakochać w takim facecie.

– Nie patrz – powiedziała spokojnie. – I nic jej nie mów. Był śmiertelnie ranny, koniec, kropka.

– Dobrze.

– I przestań gadać. Naprawdę możemy się natknąć na patrol Sabaha.

Miała rację. Zamknąłem się i zacząłem sobie wmawiać, że połowa zmniejszonej racji morfiny to aż za dużo na takiego jak ja zdechlaka i że noga ani trochę nie boli.


*

Najpierw myślałem, że mówi do mnie. Chyba zasnąłem i chyba mi się śniła. Jej głos był cichy, łagodny, prosiła o coś. Potrwało trochę, nim zrozumiałem, że nie mnie, a Gniewka. Prawdę mówiąc, musiałem rąbnąć prawą piętą o ziemię, by oprzytomnieć.

Zassałem powietrze.

– Przepraszam – szepnęła. – Leż.

Znów mówiła do osła. I to jego szyję opasała ramionami, przygniatając do ziemi. Mnie nie musiała: po tym, jak coś zachrzęściło tuż pod prawym kolanem i końcówki złamanej kości szarpnęły nerwy, sam zwaliłem się na bok i ani mi było w głowie się podnosić.

Wstęga blasku przecięła mrok. Zza wzgórza wytoczył się samochód. Oprócz reflektorów miał parę światełek na dachu i tylko po tym rozpoznałem ciężarówkę. Odgłos silnika niewiele mówił – w Afryce nie wlepia się mandatów za brak tłumika – a odległość była zbyt duża. Właściwie Gabriela mogła darować sobie przewracanie osła: i tak by nas nie zauważyli. Ale leżała potem jeszcze długo, mimo iż wóz zniknął w mroku, a ja nie miałem do niej o to żalu. W końcu wstała.

– Boli? – W jej głosie nie było skruchy, ale troska już tak.

– Trochę. Wytrzymam.

– To już drugi. Słyszałam jeden pół godziny temu.

– Pół godziny? – powtórzyłem z niedowierzaniem.

Wyciągnęła rękę, poczułem na czole jej chłodne palce. Może nawet bardziej zimne niż chłodne.

– Masz gorączkę. Spałeś. – Nie cofała ręki. – Zimno ci?

Było mi zimno. Delikatnie mówiąc. Pustynne noce i zdrowego potrafią przyprawić o szczękanie zębami.

– Wytrzymam.

W końcu zabrała dłoń z mego czoła.

– Jak trafimy na trzeci… – przerwała na chwilę, patrząc, jak Gniewko dźwiga się na równe nogi, odsuwa o krok i spokojnie obwąchuje kępę suchej trawy. Uśmiechnęła się ze smutkiem. – Nie umiałabym go… Mam go od maleńkiego. Jest jak pies. Zabiłbyś własnego psa?

Dostałem po głowie którymś z wiader, przytroczonych z tyłu siodła. Pewnie na wypadek, gdybym nie zrozumiał, o czym mówi.

– Jak trafimy na trzeci? – powtórzyłem.

– Samochód – wyjaśniła niepotrzebnie. – Bo to i tak bez sensu. Co z tego, że spuszczę mu krew, skoro ciebie musiałabym zostawić. Więc pomyślałam, że moglibyśmy spróbować… no wiesz.

Księżyc zdążył wyjrzeć zza horyzontu i w zupełności wystarczyłyby mi oczy. Ale wolałem sięgnąć, pomacać. Pod ładownicą było jej biodro. Czułem je aż za dobrze. W torbie pozostał jeden magazynek.

– Pełny chociaż?

– Ten? Tak.

Czyli drugi, dołączony do karabinu, już nie. Miałem pistolet z zapasowym magazynkiem, ale decyzja przyszła mi łatwo.

– Zapomnij. Nocą trzeba dużo strzelać. Nie stać nas na walkę.

– A na marsz? – zapytała ponuro.

Wstałem. Znieczulenie działało jeszcze na tyle mocno, że póki używałem lewej nogi, nawet nie bardzo bolało. Wyciągnęła ręce, by pomóc mi przy wsiadaniu. Nie poruszyłem się.

– Jedź sama.

– Sama? – powtórzyła tępo.

– Nie dojdziesz, musisz jechać, jak długo się da. A nas obojga Gniewko nie poniesie. Muszę zostać. Podam ci pozycję i przyślesz po mnie…

– Co ty pierdolisz?! – przerwała mi brutalnie.

– Zresztą nie muszę tu… Z kijem dokuśtykam jakoś do Kasali.

– Co ty pierdolisz, idioto?! – Teraz już krzyczała. – Myślisz, że cię zostawię?!

– Nie bądź wulgarna – zdobyłem się na uśmiech.

– Mam cię zostawić, żebyś tu zdechł jak pies, a tobie się język nie podoba?! Robisz ze mnie ostatnią kurwę i razi cię wulgarność?!

– Gapa, pomyśl rozsądnie. We dwoje nie mamy…

– Sram na rozsądek! Słyszysz?! Sram!

– Uspokój się.

– Jestem spokojna! Włazisz na tego osła, czy mam ci spokojnie przypieprzyć w łeb i nieprzytomnego wsadzać?! – Zaczęła ściągać karabin z pleców. – Już raz sobie poradziłam, żaden problem!

Nie wierzyłem, by mnie uderzyła, ale jeszcze mniej wierzyłem w sens dyskutowania z nią w tej chwili. Oparłem się brzuchem o osła i uniosłem dłonie w geście kapitulacji.

– Dobrze już, dobrze. Potem pogadamy.


*

Nie pogadaliśmy. Zasnąłem. Może nie był to sen w pełnym tego słowa znaczeniu – ostatecznie nie spadłem z osła – jednak mimo czuwającego błędnika, świadomość zrobiła sobie wolne.

Śniła mi się woda. Ale i łóżko. Prawdziwe, takie z grubą kołdrą.

– Zęby ci dzwonią. – Gabriela mi się nie śniła: żaden sen nie przysporzy człowiekowi tyle bólu. Uważała wprawdzie, lecz sama uwaga to za mało przeciw grawitacji i własnej słabości. Nie wyszło jej, w trakcie zsadzania z osła zawadziłem prawym kolanem o coś twardego. Na ziemię zwaliłem się ze świeczkami w oczach i jękiem w gardle. – Kurczę, przepraszam… Przepraszam, Jacek. Aż tak boli? Przepraszam.

Posadziła mnie przy pniu jakiegoś drzewa, ściągnęła siodło. Tak myślałem: że o siodło chodzi. Dopiero kiedy zdjęła z grzbietu osła pasiastą derkę i zaczęła rozkładać ją na ziemi, zorientowałem się, w czym rzecz.

Загрузка...