Ciemna plama, mknąca ku niej z głębi sawanny, zderzyła się z pancerzem zupełnie nie tam, gdzie należało oczekiwać.

Plama ognia zakryła szczegóły, ale udało mi się dostrzec koziołkujący karabin maszynowy i jęzor ognia kumulacyjnego, którego rozmyte resztki zapaliły drzewo aż po drugiej stronie wąwozu. T-72 znikł. Zapadł się jak pod ziemię.

Z boku, cichutko w porównaniu z hukiem eksplozji, puknął karabin. Potem jeszcze raz. Tymoszuk. Nie obchodziło mnie to. Nasłuchiwałem. Czekałem na wycie palących się żywcem ludzi. Filipiakowi musiały latać po głowie podobne myśli, bo zupełnie zapomniał o tradycji porozumiewania się szeptem.

– Drabowicz?! Żyjesz?! Odezwij się!

Na szczęście o zwolnieniu przycisku nadawania jeszcze pamiętał. Coś zatrzeszczało i usłyszeliśmy mocno zduszony głos plutonowego.

– Trafili nas, panie poruczniku… Chyba nic się nikomu… ale trafili nas. Wy… wychodzę z boju. Bez odbioru, muszę…

Wyłączył się, nie kończąc. Przywrócił jednak Filipiakowi zdolność normalnego funkcjonowania.

– Poszła górą – wymamrotałem.

– Chyba tak – przyznał. – Tylko ich musnęło. – Obejrzał się, spoglądając na południe. – Zauważył pan ogień, dym? Za tym pociskiem?

– Nie. To znaczy… chyba po prostu leciał. Już bez napędu. No i raczej był mały.

Skinął głową.

– Granatnik. Nie pepeka. Zresztą za szybko… – Teraz ja kiwnąłem głową. Pociski kierowane wystrzeliwuje się zwykle z odległości paru kilometrów; nawet te szybkie jakiś czas muszą lecieć. – Cholera, musi siedzieć gdzieś niedaleko.

– Pana snajper strzelał – przypomniałem.

Powrócił do peryskopu i długo oglądał przedpole. Czekałem. Dopiero widok pełznącego od strony wąwozu żołnierza przełamał moje skrupuły. Mieliśmy zaległy temat na rozmowę w cztery oczy.

– Widzi ją pan? – zacząłem na pozór neutralnie. Nie odpowiedział. – Jak pan mógł tam posłać kobietę, i to w dodatku cywila?

– Nikt inny nie dogada się z rannym tubylcem – mruknął.

– Wie pan, jaka jest szansa, że…?

– Mała – przerwał mi. – Ale jest. Widział to pan? – Dał spokój lornecie i machnął w stronę chmury kurzu, znaczącej miejsce niedawnej eksplozji. – Zgadnie pan, co to było? Jak RPG, możemy zaryzykować; pancerz czołgu przetrzyma. Ale jak coś cięższego i nowszego, to szlag trafi Drabowicza i całą załogę. A przydaliby mi się na górze. Po to tam poszła. Bo wolałbym wiedzieć, co te gnoje na nas mają. – Zamilkł na chwilę, po czym dorzucił: – Sami się zgłosili.

– Oni?

– Z Wołynowem. Poszli we dwoje.

– Zaraz… Tylko oni?! I nikt więcej?!

– A co pan myśli: że dowodzę dywizją? – wzruszył ramionami. – Mam osiemset metrów frontu do utrzymania i ludzi półżywych ze zmęczenia. A poza tym… – zawahał się, lecz dokończył: – Poza tym to niezła okazja, by ich sprawdzić. Gdyby zwiali, mielibyśmy z głowy przynajmniej ten problem.

Nie skomentowałem tego. Problem w tym, że miał rację.

Przez następne kilka minut przysłuchiwałem się, jak ściąga posiłki – kaem i trzech strzelców – oraz instruuje Staśkę. Sprowadzało się to w gruncie rzeczy do dwóch instrukcji: powoli i ostrożnie.

– Założę się, że założyli miny – zakończył ponuro. – Nimi się zajmij. Strzelców biorę na siebie.

Wypełzli z okopu w żółwim tempie – zanosiło się na długą operację.

Przez pierwsze kilka minut przyglądałem się Giełzie i okolicznym zaroślom. Bez rezultatów: nie wypatrzyłem żadnego czającego się w zasadzce Somalijczyka, a chłopak nie ruszał się i był opleciony rzemieniami na tyle mocno, że nie dało się dostrzec ruchu płuc. Słaby, ale wyczuwalny powiew kołysał listowiem i taniec cieni niweczył wszelkie szanse na wychwycenie drobnych ruchów.

Po dziesięciu minutach, hałasując i kurząc, przyczołgał się do mnie Morawski. Był w kamizelce i z karabinem, co trochę to tłumaczyło.

– Dla ciebie – wysapał, wpychając mi zakurzony chlebak. – Morfina i takie tam. Jola wybrała. Za stary jestem, by targać całą apteczkę. Jezu, już zaczyna piec… Naboje masz?

– Naboje?

– Filipiak wyszeptał przez radio, że potrzebuje medyka. – Wyciągnął kartonowe pudełko z amunicją kalibru 9 mm i dwa pistoletowe magazynki, już napełnione. – Nie mówił, że masz być akurat ty, ale jakoś nie widzę tej panienki w roli Marusi.

– Wyszeptał? – Musiałem mieć dostatecznie zbolałą minę i Morawski darował sobie nazywanie rzeczy po imieniu.

Uzupełniłem amunicję we własnych magazynkach, włożyłem te od majora w kieszenie. Cztery; sześćdziesiąt naboi. Plus te w paczce. Dużo, ale jakoś nie podniosło mnie to na duchu.

Poprawiliśmy oporządzenie i wyczołgaliśmy się z okopu.

Następny kwadrans trwał w moim subiektywnym odczuciu dobrą godzinę. Pewnie dlatego ucieszył mnie widok żołnierskiego buta, wyłaniający się zza setnej kępy suchorostów. Chyba zdążyłem uwierzyć, że nigdy nie dopełznę do Filipiaka.

Zmęczenie to dobry środek uspokajający. Odkryłem to dwa metry dalej, gdy powyżej buta ukazała się zeszmacona, niegdyś biała opończa zastępująca mundur. Z tyłu brakowało jej sporego fragmentu: pocisk wyszarpnął nieszczęśnikowi spory kawałek pleców. Zwłoki jeszcze nie śmierdziały: noc była naprawdę chłodna.

Kilka krzaczków dalej znalazłem wreszcie tych, których szukałem.

Staśko leżał w połowie drogi między porucznikiem a Giełzą i nawet poruszał się, nie potrafiłem jednak nazwać czynności, jaką wykonywał. Na fotografii wyglądałoby to na nakłuwanie saperską macką kamienistej ziemi. Tyle że fotografia abstrahuje od czasu. Chłopak miał ruchy oblepionej syropem muchy i od razu zorientowałem się, że coś nie gra.

Przeniosłem spojrzenie na Giełzę. Wciąż żył. Wyglądał jak świeżo ekshumowane zwłoki, ciasno przywiązane do pnia, tyle że zwłoki nie spływają potem spod pach. Powieki zakrywały oczy, a głowę utrzymywał w pionie szeroki knebel, owinięty wokół pnia.

– Nie da się podejść? – Strach rozciągał przestrzeń tak samo jak czas, ale choć mogli mnie zabić sto razy, gdybym próbował wstać i podejść do Filipiaka, obiektywnie nie było to daleko i mogłem posługiwać się głośniejszym szeptem.

– Nie wiadomo.

Nawet Morawski, który potraktował serio wręczenie mu karabinu i jeździł teraz wzrokiem po otoczeniu z metodycznością dobrego radaru, przerwał na chwilę i posłał porucznikowi zdziwione spojrzenie.

– Jak to?

– Kamień i glina. – Filipiak trącił rudawe podłoże magazynkiem beryla. – Za cholerę nie wymacasz miny.

– Znalazł jakąś? – wskazałem wzrokiem sapera.

– Nie. I chyba nie znajdzie. Wysiadł.

– Co? Jak to…?

– Tak to. Koniec. Stres, załamanie, zwał jak zwał. Dobrze, że przyszliście, bo trzeba go tu ściągnąć. Osłonicie. Nie wiem, może będę musiał wstać.

– Kogo ściągnąć? – Byłem z lekka oszołomiony, ciągle nie wierzyłem, że dobrze go zrozumiałem.

– Od pięciu minut leży i dziabie to samo miejsce. Próbowałem z nim rozmawiać, ale nie reaguje, a wrzeszczeć nie mam ochoty. Jesteśmy tu w martwym polu, ale jeden granat i…

Rozumiałem, w czym rzecz. Giełzy nie przytargano tu bez powodu. Leżącą u jego stóp płachtę z brudnych worków ktoś zdarł z niego stosunkowo niedawno: nocą nie miało to sensu. Byli tu parę minut temu i chyba nie odeszli daleko. Zostawili przynętę, odsłonili ją, gdy wszystko było gotowe, i teraz zapewne czekali. Przynajmniej jeden. Tkwiliśmy w zagłębieniu terenu, w grę wchodziły jedynie granaty i niezależnie od tego, czy będą to karbowane jaja rzucane ręką, czy wystrzeliwane z odległości kilometra pociski moździerzowe, w pobliżu powinien ukrywać się ktoś, kto dałby sygnał do ataku.

Popatrzyłem na sapera. Leżał tam, gdzie poprzednio, ani centymetra dalej. Druciany szpikulec macki nie poruszał się już.

Filipiak uniósł tułów i na czworakach ruszył naprzód. Chyba starał się stawiać dłonie i kolana jedynie na śladach Staśki, ale przy takim podłożu nie była to żadna gwarancja przetrwania.

Kilkanaście metrów. Na każdym z nich mógł się ze cztery razy oprzeć o coś, co pozbawi go kończyny, jeśli nie życia. Czekaliśmy na huk.

Doszedł cały i zdrowy. Przez chwilę tłumaczył coś skulonemu chłopakowi, ale efekt okazał się żaden. Oplótł go więc ramieniem i zaczął ciągnąć. Osłonięty plamistym pokrowcem hełm uniósł się tylko o kilkanaście centymetrów wyżej – ale to wystarczyło.

Coś puknęło z prawej strony, w sekundę później zajazgotał automat Morawskiego, a jeszcze później eksplodował granat.

Przeniosło go o dobre trzydzieści metrów. Rzucając nie da się tak spudłować. No i ten dźwięk…

– Widzisz go? – Sam przeczesywałem wzrokiem lewą stronę świata: nieszczęścia lubią chadzać parami.

– Chyba. Coś jakby ruch.

Może i widział, ale nie pomogło to nam. Po paru sekundach krótka melodyjka powtórzyła się: najpierw ciche puknięcie granatnika, później – czyli za późno – jazgot beryla, a w finale trzask granatu.

Tym razem bliżej. Za blisko. Kłąb pyłu zakrył sklejone sylwetki piechurów, coś gładko ścięło gałązkę tuż przy mojej głowie. Durnej głowie, której nie raczyłem nakryć hełmem.

Trzeci granat rozerwał się w koronie akacji, rosnącej między nami a strzelcem. Morawski nie odgryzł się: tamten pewnie zmienił pozycję. Za to Staśko zareagował.

Może nadal znajdował się w szoku, ale niewielu psychologów potrafiłoby to zdiagnozować: najpierw musieliby go dogonić. Przebiegł obok mnie, nim w ogóle zorientowałem się, że ktoś biegnie.

Filipiak pozostał tam, gdzie był. Morawski na chybił-trafił, ale spokojnie i metodycznie, pojedynczym, mierzonym ogniem, ostrzeliwał podejrzane kępy roślinności. Inni też strzelali – chyba na podobnej zasadzie. W tym celowniczy somalijskiego karabinu maszynowego, który zaczął wymacywać nas, bijąc krótkimi seriami z odległego wzgórza. Na szczęście, póki leżeliśmy w zagłębieniu, nie stanowił problemu.

Niewidzialny grenadier stanowił. Czwartym pociskiem omal nie wykończył Filipiaka. Widziałem, jak trafiony odłamkiem hełm przekrzywia się porucznikowi na głowie. Na jego miejscu zwiałbym stamtąd czym prędzej, ale on pozostał konsekwentny i po prostu szybciej odczołgał się w bezpieczne miejsce.

Dwa następne granaty upadły z grubsza tam, gdzie po raz pierwszy pokazał się napastnikowi.

– Nie widzisz…? – Nie dokończyłem: Morawski gdzieś przepadł. Za to Filipiak wyłonił się z chmury kurzu tuż obok, szarpnięciem za pas dał znać, że ciągle leżymy w niedobrym miejscu. Miał rację: kiedy doczołgiwaliśmy się do najbliższej dziury, kolejny granat pękł ze trzy metry od mojej poprzedniej pozycji.

Zagłębienie było żałośnie płytkie, ale Filipiakowi uderzyło chyba do głowy nagłe poczucie bezpieczeństwa. Ni z tego, ni z owego podniósł się na klęczki i wywalił w zarośla cały magazynek.

– Teraz już wie, gdzie jesteśmy – rzuciłem cierpko, gdy zwalił się na brzuch i przeładowywał beryla.

– Wystrzelał ze dwa kilogramy. Jeszcze chwila i będzie goły.

Niby miał rację: trzy naboje do granatnika to kilogram, a do ataku nie biega się z toną żelastwa na karku.

– A jak trafi? – Rachunki rachunkami, ale właśnie nas zabijał.

– Prędzej Giełzę niż nas.

Giełza. Zupełnie zapomniałem, że ktoś taki istnieje.

Uniosłem głowę. Poderwany wybuchami pył powoli opadał, widoczność nie była jednak najlepsza i nie miałem pewności, czy naprawdę krzyżujemy spojrzenia. Dopóki nie zaczął krzyczeć.

Knebel robił swoje i brzmiało to jak kwilenie dziecka. Źle brzmiało. Niełatwo wsłuchiwać się w podobny dźwięk, patrząc na człowieka mogącego umrzeć w następnej sekundzie, całkowicie bezradnego i świadomego grozy swego położenia. Natychmiast wybaczyłem Filipiakowi strzelania Panu Bogu w okno, choć ten mógł zapatrywać się na to inaczej i zwalić nam na głowy granat numer siedem.

Czekałem na to. Nie doczekałem się.

– Jeszcze raz. – Nie chciało mi się wierzyć, że to mówię.

– Mam strzelać?

Nie rwał się do tego. Nic dziwnego: właśnie wylądowała nam przed nosami spora gałąź. Odłupał ją od drzewa jeden tylko pocisk, ale właśnie dlatego nabrałem nagle szacunku do polującego na nas kaemu. Półcalówka, jak nic. Małe monstrum, z definicji niezdolne do zadawania lekkich ran.

– Może pomyśleć, że czołgamy się po Giełzę – wyjaśniłem.

Filipiak uniósł się, wystrzelił trzy razy, padł. Coś zawyło nad moim karkiem, druga seria zmieliła ziemię z przodu, trzecia przeszła górą, dużo za wysoko. Beryl porucznika zlał się w jedno dopiero z czwartą. Zgasił ją, kończył już sam, ale trwało to za długo.

– Dostał?

– Nie. Może przypadkiem… – Odsunął się ode mnie. – Chyba nas ma. Gdzie ten cholerny Morawski?

Pomyślałem, że mógł wziąć przykład ze Staśki i zwyczajnie zwiać.

– To ten od granatnika? – Rozglądałem się bezsilnie.

– Czort wie. Niech się pan stąd zabiera. Spróbuję osłonić.

Była to najmilsza rzecz, jaką tego dnia usłyszałem.

– Jak damy nogę, to zastrzelą Giełzę.

– On już nie żyje.

– Żyje. – Nie miałem odwagi patrzeć na radiotelegrafistę. Ułatwił mi to: przestał się szarpać i krzyczeć przez knebel. Czułem jednak na sobie jego wzrok. Nie musiał wcale żyć, bym go czuł.

– Pewnie postawili go na minie. Nie da się do niego podejść, a nawet jak nawet, to nic więcej.

Podpisałbym się pod każdą sylabą. Miał rację. A ja byłem idiotą.

– Osłaniaj.

Oczekiwał, że poderwę się i pobiegnę, więc nie od razu zorientował, że zgadza się wszystko, tylko nie kierunek.

– Dokąd?! – Zagłuszył własny gniew i strach długą serią. Dwie, trzy sekundy, może nawet cały magazynek – nieźle jak na faceta, który był na mnie wściekły.

Nikt, kto schował głowę przed taką serią, nie podnosi jej od razu. Zyskałem następne kilka sekund. Wystarczyło. Dobiegłem. Nie wiem, czy ktoś do mnie strzelał – nie przy wszechobecnej pukaninie karabinów. Wiem, że nic nie wybuchło mi pod nogami. Przeżyłem.

Tylko po to, by padając na kolana przy podtrzymującym Giełzę pniu omal nie spalić się ze wstydu. Nóż, bagnet, siekiera – cokolwiek!

– Już dobrze, zaraz cię stąd zabierzemy…

Powinienem trzymać gębę na kłódkę. Panika.

Nikt nie strzelał. Chyba.

Jak na durnia przystało, szarpnąłem parę razy rzemień, potem węzeł. Nic. Jakiś ruch z lewej, tam, skąd miała nadejść śmierć. Usłyszałem terkot beryla Filipiaka: jakimś cudem zdążył zmienić magazynek. Strzelał oszczędniej, ale i tak w którymś momencie musiał przestać.

Wtedy strzelił ten z granatnikiem. Prawie celnie. Chyba widziałem pocisk, śmigający nad głową Giełzy. W każdym razie na pewno słyszałem, jak przelatywał.

Poderwałem pistolet, wpakowałem trzy pociski w rzemień. Ktoś krzyknął. Blisko, niezrozumiale. Miękkie uderzenie w oko, łzy. Wykonałem unik, padłem na kolana, usłyszałem trzask granatu i wyplułem z ust następną muchę.

Nagle zaroiło się od nich, były wszędzie, oślepiały. Musiały krążyć tu od dawna, zwabione zapachem krwi. Połowa pleców chłopaka pokryta była brunatną skorupą.

Pół drzewa zwaliło się nam na karki. Nagle, w zupełnej ciszy. Potrzebowałem trochę czasu, by zrozumieć, że to nie latająca kosiarka, a po prostu pierwsza dobrze mierzona seria wukaemu. Ktoś mnie wypatrzył i zaczęło się.

Poderwałem się na nogi, zacząłem odwijać linę. Wolno szło. Przeszkadzał pistolet, Giełza, szarpiący się i krzyczący pod kneblem, a także cisza. Ona najbardziej.

Coś się przed chwilą stało, gdzieś obok. Czekałem na strzał w plecy. Na stuk granatu pod nogami. Chyba że to Filipiak… Tylko że Filipiak nie strzelał.

Gwizd ciężkich pocisków, wysoko. Ja też strzelałem: w knebel. Poprawiłem szarpnięciem i płótno zostało mi w dłoni.

– Uciekaj… – Głos Giełzy brzmiał jak skrzypnięcie starej szafy, i to z daleka. – Nie warto… Niech mnie pan zastrzeli. Szybko.

Pięćdziesiąt metrów od nas zagotowała się ziemia. Nie było rykoszetów: pociski były ciężkie i leciały z daleka, stromo. Mała pociecha. Chmura kurzu też nie niosła pocieszenia. Kurz widać z daleka, a to ułatwia wprowadzanie poprawek.

Giełza bredził, ale w jednym miał rację: musiałem być szybki.

Odskoczyłem i zacząłem strzelać w kolejne oploty liny. Zanim pusty magazynek zablokował zamek w tylnym położeniu, udało mi się przeciąć prawie wszystkie zwoje spirali. Giełza przechylał się coraz bardziej, w końcu padł z bezwładnością worka ziemniaków.

Zaskoczył mnie. Rana na karku kosztowała go sporo krwi, ale nie wyglądała na poważną.

– Zastrzel mnie…

Padłem na kolana, by uwolnić jego nogi. Zaraz potem pień buchnął setką drzazg w miejscu, gdzie przed chwilą znajdowały się łopatki żołnierza. Przez dziurę spokojnie przełożyłbym pięść. Dostrzegłem smugacz odlatującego pocisku. I sylwetkę ludzką w miejscu, gdzie powinien znajdować się facet z granatnikiem. I to coś, przyszyte do wstęgi knebla, który wciąż zaciskałem w dłoni.

Nie wiem, czy już wtedy zrozumiałem. Chyba nie, po prostu pod powiekami pozostał obraz oślinionej, pomarszczonej bryłki padającej w piach. Miałem większe zmartwienia. Chyba umierałem.

Szarpnąłem ciałem w rozpaczliwym skręcie i strzeliłem w sam środek nadbiegającej śmierci. Trafiłbym. Nie było czasu celować, ale wiem, że pocisk przeszedłby dokładnie przez ukryty pod zieloną bluzą mostek i pewnie ugrzązł w kręgosłupie, bo biegła prościutko na mnie.

Zabiłbym Gabrielę. Gdyby w magazynku pozostał nabój.

Nie wiadomo kiedy i jak znalazła się tuż obok, klęczała, łapała Giełzę pod drugą pachę. Zerwaliśmy się, pobiegliśmy. Kiedy powietrze zaczęło warczeć, a pnie eksplodować snopami pogruchotanego drewna, opadliśmy na czworaki. Potem na łokcie i kolana. Wepchnąłem pistolet do kabury. Trochę pomogło, ale nie bardzo, bo dziewczyna oprócz Giełzy uparcie taszczyła karabin, a odrętwiały radiotelegrafista lał się nam przez coraz słabsze ręce.

Minęła wieczność, nim pojawił się Filipiak, za to potem poszło lżej. Wukaem zamilkł, gdzieś z boku wyskoczył Morawski. Wpadliśmy do okopu, cudem nie łamiąc sobie nawzajem kości ani ramion lornety, po czym uczciłem powrót do świata żywych, pozwalając swemu żołądkowi pozbyć się wszystkiego, co pozostało z wczorajszej kolacji.


*

Musiałem długo dochodzić do siebie: Morawski i Filipiak zdążyli się wynieść, a Giełza – wcisnąć w kąt jak zaszczute zwierzę. Chyba udawał, że śpi, ale mocno zaciśnięte powieki i podkulone pod brodę kolana nie zmyliłyby nawet dziecka.

Żałowałem, że na kolację nie podali słonia, a ja nie zjadłem go w całości. I że nie mogę rzygać w nieskończoność.

– Gdzie ich poniosło? – Nie obchodzili mnie, grałem na czas.

– Nie słyszałeś? – Głowa siedzącej po turecku Gabrieli uniosła się dopiero teraz. Starała się nie widzieć, jak haftuję do własnego okopu. – Poszli po nosze i ludzi do pomocy.

Zerknęła na Giełzę. W jej twarzy znalazłem lekki niepokój, umiarkowane współczucie – i radość. Głównie radość. Uratowaliśmy go. Tak to widziała.

– Mam wodę – zaczęła obracać opinający talię pas, dźwigający manierkę i ładownicę starego typu. Wyglądała zabawnie w żołnierskim dresie, adidasach i tym typowo bojowym oporządzeniu. Zabawnie i żałośnie zarazem. No i ładnie. Przemknęło mi przez myśl, że po prostu nie umie wyglądać inaczej. Właśnie dlatego nie chciałem jej tutaj.

– Zostaw to – rzuciłem sucho. – I wracaj do wąwozu. No, już.

Niczego nie rozumiała. Czułem się, jakbym ją spoliczkował. Zastygła z dłonią na klamrze, chciała coś powiedzieć, lecz nie znalazła słów. W końcu zdjęła pas, zsunęła manierkę, przewiesiła karabin przez plecy i jak obrażona jaszczurka odpełzła śladem Filipiaka.

To bolało, ale mniej niż coś, co miało dopiero nadejść.

Nie była wiarusem i w manierce nosiła wodę. Szkoda.


*

– Mogę to obejrzeć? – zapytałem cicho, kucając przed Giełzą. Nie poruszył się, nie otworzył oczu. – To marne pocieszenie, ale przynajmniej żyjesz. Życie też jest coś warte.

W końcu uniósł powieki. Zrozumiałem, dlaczego tak mocno je zaciskał. Łez było niewiele, ale właśnie teraz miał prawo chcieć je ukryć przed światem.

– Prosiłem… Dlaczego mnie pan nie zastrzelił?

– Nie mów tak.

– Nie chcę żyć. – Przeraził mnie jego spokój. – Proszę.

– Teraz nie chcesz. – Podkreśliłem to: „Teraz”, aż zazgrzytało.

– Niech mi pan da pistolet. I odejdzie. Poczekam, słowo.

– To minie. – Chciałbym wierzyć w to, co mówię. – Życie to coś więcej niż… Masz rodzinę. Nie rób im tego. To skurwysyństwo. Egoizm.

Nie był skurwysyńskim egoistą i to, co powiedziałem, sprawiło mu ból. Milczał jakiś czas, patrząc w bok załzawionymi oczyma.

– Myśli pan, że łatwiej im będzie? Mieli syna i brata, a teraz? Tylko byśmy się wszyscy męczyli, na raty, dzień w dzień. Chyba lepiej od razu…? Będą przynajmniej mogli powiedzieć: „Walczył, zginął jak prawdziwy…” – urwał. Obaj wiedzieliśmy, dlaczego. – I tak ze sobą skończę. Tak przynajmniej byłoby na czarnuchów. Powie pan, że snajper. Nikt nie będzie sprawdzał. A rodzicom wypłacą z ubezpieczenia.

Pokręciłem głową. Wolno. Z przekonaniem nie potrafiłem.

– Bardzo boli? – W myślach łamałem zasady etyki, błagając los, by spotęgował ten ból, zepchnął na dalszy plan czarne myśli. – Mogę…

– Nie pomoże mi pan? – wpatrywał się we mnie błagalnie.

– Nie tak.

Zamknął oczy.


*

– Co z nim? – Morawski jako pomoc medyczna okazał się kompletnie bezużyteczny i cały czas unikał widoku ran, chowając się za moimi plecami, ale przynajmniej poczekał z zadawaniem pytań.

Wciągnąłem chłopakowi na biodra opuszczone do kolan spodnie, zapiąłem torbę sanitarną i ciężko klapnąłem na dno okopu.

– Wygląda na to, że dobrze go opatrzyli. – Nie patrzyłem mu w twarz. – Chwilowo nie mam tam nic do roboty.

– To… postrzał?

Przez chwilę zastanawiałem się nad odpowiedzią.

– Może tak powinniśmy mówić – skinąłem w stronę wąwozu.

– To znaczy… – wolał nie kończyć. Zbladł pod warstwą kurzu. Sam też byłem blady. Do szpiku kości.

Przez dłuższy czas siedzieliśmy w milczeniu. Nikt nie strzelał.

– Po co wróciłeś?

– On nas słyszy? – zerknął na Giełzę.

– Nie. Musieli mu podać coś przeciwbólowego. No i dostał w kość. W takich przypadkach organizm ucieka w sen. To forma samoobrony.

Pokiwał głową. Potem zapytał, nie patrząc mi w twarz:

– Wierzysz tej swojej czarnuli?

– Nie ma jak konkretne pytanie – uśmiechnąłem się blado. – Dobra, wiem, o co ci chodzi. Ale z tym idź do Filipiaka. Jemu się spowiadała.

Nie odfiltrowałem goryczy z ostatniego zdania. Za dużo jej było.

– I co: przełknął jej wersję? – Trzymał się sedna sprawy.

– Posłał ich tam, mogła zwiać do swoich. Nie zwiała.

– Nie – przyznał. – Wołynow też wrócił. Pogubili się, jak zaczęła się strzelanina.

– To chyba dobrze – wzruszyłem ramionami. – Byli osobno, żadne nie uciekło. Są czyści.

Tak pewnie pracuje mózg polityka. Powiedz coś, co jest prawdą, wyciągnij nieskazitelnie logiczny wniosek i po prostu nie dopowiadaj, że nie jest on jedynym możliwym.

– Dobry szpieg nie ucieka w takich okolicznościach.

– Szpieg? – uśmiechnąłem się, nawet dość szczerze.

– Jak zwał tak zwał, ale sam pomyśl: ktoś pomaga Mengeszy buchnąć resztki śmigłowca, a zaraz potem zwala się nam na kark połowa ogadeńskich rebeliantów. I najśmieszniejsze: nikt nie wiąże jednego z drugim. Jak nas tu wybiją, zostaniemy uznani za ofiary seksu, a nie polityki. To wygodny układ dla kogoś na górze.

– Co znaczy: na górze?

Strzeliłem na oślep, ale chyba w coś trafiłem. Zawahał się.

– No… na górze. Ktoś tym przecież kieruje.

– Czym?

Westchnął. Ciężko mu się ze mną rozmawiało.

– Nie mamy wiele czasu, więc może pogadajmy szczerze, co?

– Staram się – wzruszyłem ramionami.

– To ładna dziewczyna – mruknął.

– Myślisz, że widok ładnej wyłącza mi mózg? Dzięki.

– Nie każdej – wzruszył ramionami. – To ci muszę przyznać.

– Daj spokój. Nic nas nie łączy.

– Gapisz się na nią bez przerwy. To aż kłuje w oczy.

– Nawet jeśli… Na ciebie mam się gapić? Ma lepsze nogi.

– Kręcicie, doktorze, a czas ucieka. Jeśli cię ta panienka nie obchodzi, tym lepiej. Bo mnie się nie podoba. Widzisz, jak zaczęła się strzelanina, próbowałem obejść tego faceta z granatnikiem i…

– To znaczy, że nie zwiałeś, gdzie pieprz rośnie? – Naraził mi się, nie potrafiłem darować sobie małej złośliwości.

– Pieprz nie, ale zarośli tu dużo. I teraz nie mam pewności. – Odczekał chwilę w nadziei, że zapytam. Milczałem tchórzliwie, więc dokończył wypranym z emocji tonem: – Kiedy ich zobaczyłem, facet miał pół głowy, a ona leżała prawie na nim i majstrowała przy granatniku. Nie był nabity. Pamiętam, że ciut wcześniej ktoś z niego strzelił. To charakterystyczny dźwięk, trudno pomylić. Jak zawołałem, rozpłaszczyła się na ziemi. I dalej majstrowała. Głowy za to nie dam, ale myślę, że gdyby miała pocisk w lufie, toby strzeliła.

Zajrzałem mu w oczy. Dopiero tam dało się dostrzec skryte wyzwanie. Nie chciał mnie ranić, ale ta niechęć miała swoje granice.

– Przestraszyłeś ją – powiedziałem cicho.

– I wzięła moje: „Hej” za okrzyk Somalijczyka? Powiedzmy. Może i jest czysta jak łza. Tylko że widziałem ją w miejscu, skąd do was strzelano, chwilę po ostatnim strzale i z granatnikiem w ręku. Mam prawo zakładać, że próbowała zabić Filipiaka i tego sapera? Mam.

– I mnie – dopowiedziałem.

– I ciebie? – Zmarszczył brwi. – Myślisz, że to ważne? – Nie kpił, pytał śmiertelnie serio. – Że gdyby to ona strzelała i cię zobaczyła, to dałaby sobie spokój?

Sam chciałbym wiedzieć. I przerażał mnie głód tej wiedzy. Jedyne dopuszczalne pytanie brzmiało: „Czy strzelała?” Tego w ogóle nie miałem prawa sobie stawiać.

Zabrnąłem cholernie daleko.

– Nic nas nie łączy – powiedziałem. – Nie wiem, dlaczego akurat do mnie przychodzisz z tymi rewelacjami.

– Z wątpliwościami. A do Filipiaka też pójdę, nie bój się.

– I co mu powiesz? Widziałeś, jak do nas strzela?

– Gdybym widział, już by nie żyła.

Uwierzyłem mu. Dwa dni temu ja sam… Jezu. Ale wpadłem.

– Co chcesz z tym zrobić? – Nie patrzyłem mu w oczy.

– A co ty byś zrobił na moim miejscu?

– Dziesięć razy pomyślał.

– Gdyby to był facet, też byś mi kazał siedzieć i myśleć?

– Odwal się.

– Słuchaj, też bym wolał nie mieć racji. Ale jeśli mam?

Gdzieś w oddali zaterkotał granatnik automatyczny, a kilka sekund później, jak echo, pękło pięć pocisków. Nasi nie odpowiedzieli.

– Jak chcesz – mruknął Morawski – możemy z nią najpierw pogadać.


*

Do ewakuacji Giełzy posłużyło coś w rodzaju sań, które dwaj żołnierze przywlekli razem z końcówką stalowej linki. Drugi koniec został na bębnie wyciągarki honkera: wystarczyło ją uruchomić i asekurowany przez pełznących obok ludzi wehikuł ruszył żwawo w stronę wąwozu. Cała operacja przebiegła bez przeszkód, nikt do nikogo nie strzelał.

W punkcie sanitarnym, oprócz Świergockiego, oczekiwała na nas tylko Gabriela. Oczywiście nie potrafiłem tego docenić.

– A tę gdzie znowu poniosło? – warknąłem. Szeregowi, którzy przydźwigali Giełzę, wynieśli się błyskawicznie.

– Jolę? Poszła… no, na stronę.

– Akurat teraz?

Wzruszyła ramionami, ale nie tak, jak na to zasługiwałem, tylko bezradnie i przepraszająco. Jak ktoś, kto czuje się winny.

– Dostał śniadanie? – wskazałem Świergockiego. Chyba spał.

– N… nie wiem.

– Jakieś leki?

– Przecież wiesz, że niedawno wróciłam – powiedziała cicho.

– Jeśli chcesz się bawić w pielęgniarkę, bądź konsekwentna. Jak kogoś zmieniasz przy chorym, to zapytaj o jego stan. I myj ręce – dorzuciłem trochę na wyczucie. Pod siatką panował półmrok, a ona należała do rasy nieźle roztapiającej się w ciemnym tle.

– Mamy mało wody.

Morawski usiadł obok Honkera i przyglądał nam się bez słowa. Nie wiedziałem, które z nich bardziej działa mi na nerwy.

– To weź bańkę i przynieś. Albo idź zająć się swoimi sprawami. Na cholerę mi brudna pielęgniarka?

Dopiero teraz zahaczyłem wzrokiem o jej dłonie. Były zaciśnięte w pięści. To mógł być gniew, ale równie dobrze ucieczka przed chłodem, jakim w nią plunąłem.

Klęknąłem przy noszach Giełzy, wyjąłem instrumenty i przez jakiś czas bawiłem się w pana doktora. Stetoskop, pomiar ciśnienia, na koniec temperatury. Nie myślałem, że wytrzymają tak długo bez słowa.

– Prawie nie gorączkuje. – Sięgnąłem po kanister. Ważył jeszcze mniej niż przed godziną. – Szlag by to… Mówiłem, żeby nie ruszać tej wody! Jest dla rannych i do niczego więcej! Na piśmie mam wam to dać?!

– Mogę skoczyć po więcej – zaofiarował się Morawski.

– Tu był czysty ręcznik – zmiąłem pustą folię i cisnąłem w pierwszą lepszą stronę. Tak się złożyło, że wyhamowała na łydce Gabrieli.

– Masz trochę spirytusu w apteczce? – zapytał Morawski.

– A co: mam go nalać na palce i obmyć Giełzę?

– Na trzy – skinął głową. – Do szklanki. I wypić. Wyraźnie tego potrzebujesz.

Posłałem mu mroczne spojrzenie.

– Lepiej rusz tyłek i przynieś ręcznik z sanitarki.

Przyniósł. Ostrożnie zwilżyłem materiał i zacząłem usuwać brud z torsu żołnierza. Szło dobrze, póki nie doszedłem do pleców. Niełatwo obrócić nieprzytomnego mężczyznę, nie zwalając go z noszy w piach. Uparcie podtrzymując mit samowystarczalności, po prostu go posadziłem. I nagle zabrakło mi rąk.

– Daj ten ręcznik – mruknęła Gabriela. Do szarpania się z nią też brakowało mi rąk. Pozwoliłem odebrać go sobie i ograniczyłem się do podtrzymywania chłopaka. Trwało to wieki: albo uznała, że kara musi być długa i bolesna, albo potraktowała serio moje słowa o czystych rękach pielęgniarki. Nie umyła ich, więc teraz manipulowała ręcznikiem z ostrożnością kucharki, operującej brytfanną w rozgrzanym piekarniku: brązowa skóra jej dłoni ani razu nie spotkała się z brązową skorupą zaschniętej krwi.

Dopiero pod koniec zaświtało mi, że takie przemyślane, delikatne ruchy przynoszą także mniejszy ból.

Unikałem jej wzroku. Do tego stopnia, że przegapiłem całą niemą scenę, w wyniku której Morawski znalazł się obok dziewczyny.

– Skurwiele.

Odwróciłem głowę.

– Musi źle wyglądać – mruknąłem. – Walił w niego jak w bęben.

Gabriela odłożyła ręcznik i pomagając sobie kolanem, przejęła ode mnie ciężar kiwającego się bezwładnie ciała.

– Idę po Filipiaka – oznajmił major. – Powinien to zobaczyć.

Nie zauważyłem, kiedy wyszedł. Znokautowało mnie to, co zobaczyłem. Próbowałem zrozumieć, dlaczego dopiero teraz. Skrzep skrzepem, brud brudem, ale gdzie, do cholery, miałem oczy?!

W końcu wziąłem się w garść. Odszukałem butelkę ze spirytusem, rozdarłem pakiet waty i obmyłem pokaleczony kark. Gabriela robiła swoje, konsekwentnie omijając mnie wzrokiem. Przemówiła dopiero, gdy sięgnąłem po bandaż.

– Może lepiej poczekać – mruknęła. – Filipiak…

– Przepraszam – rzuciłem oschle. Cofnęła rękę.

Założyłem opatrunek i nagle okazało się, że nie mam nic do roboty. Mogłem oczywiście zabić czas, wypytując ją, czy nie próbowała przerobić paru z nas na pokarm dla robaków za pośrednictwem granatnika kaliber 40, ale ostatecznie wybrałem spirytus.

Ogień w gardle dogasał, kiedy brzeg siatki powędrował w górę.

– Zabandażował go pan? – Filipiak nie krył zaskoczenia.

– Za to mi płacą.

– Co pan robi z tą butelką? – zainteresował się kapelan.

– Zakręcam. Spirytus ma przykry zwyczaj: szybko paruje.

– No, ma jeszcze inne przykre właściwości. Na przykład…

– Major mówi, że Giełza ma jakiś napis na plecach – przerwał mu Filipiak, mało zainteresowany chemią. – Coś jakby list. Chyba do mnie.

Nie wiem, czy świadomie akurat wtedy spojrzał w kąt, gdzie wsparta o ściankę okopu stała Gabriela. Wiem, że ją to dotknęło.

– Pułkownik Sabah okazał wielkoduszność – skrzywiłem usta w cierpkim uśmiechu – i nie wpisał adresata. Tak że trudno powiedzieć.

– Pułkownik Sabah?

– Podpisu już sobie nie darował – wyjaśniłem.

– A treść? – zapytał Filipiak po chwili oswajania się z myślą, że to wszystko dzieje się naprawdę. – Co tam jest poza podpisem?

– 65 megaherzów. Cyframi i skrótem, trzeba przyznać. Dokładnie tyle rycia gwoździem w skórze, ile było konieczne. Nie sposób oskarżyć ich o okrucieństwo.

Przyglądał mi się przez chwilę z twarzą jak drewniana maska.

– A poza tym… – zawahał się – wykastrowali go? Posłałem Morawskiemu mało życzliwe spojrzenie. Wyglądało na to, że wszyscy już wiedzą.

Pomyliłem się.

Po raz pierwszy dane mi było zobaczyć kogoś, pod kim uginają się nogi z wrażenia. Dosłownie. Wystarczyły dwa słowa i Gabriela Asmare usiadła na piasku.

– Przeżyje? – zapytał Lesik.

– Raczej tak. Papla – rzuciłem mroczne spojrzenie pilotowi.

– Póki co, wiedzą tylko oficerowie – wzruszył ramionami. – A zresztą… Chłopcy nasłuchali się o Konwencji Genewskiej; diabli wiedzą, czy w krytycznej sytuacji nie przyjdzie któremuś do głowy, że lepiej podnieść ręce, przekiblować parę miesięcy w niewoli, ale przeżyć. Chyba powinni wiedzieć, co ich tam może spotkać.

– Będą przerażeni – powiedziałem spokojnie.

– Już są – mruknął Filipiak.


*

U góry Agnieszka Wielogórska miała na sobie kamizelkę kuloodporną i hełm. U dołu kuse szorty, poniżej których był już tylko lakier na paznokciach zakurzonych stóp. Kiedy wszedłem do okopu, chichotała jak smarkula, a grzebiący w rozbebeszonym radiu Olszan robił sobie przerwę, by łaskotać ją pod piętą końcem śrubokręta. Nie wymagało to zachodu: trzymała nogi na jego udach.

– O… przepraszam. – Zaczynałem chyba odzyskiwać dobre maniery. Do tego stopnia, że omal się nie wycofałem z ich ocienionego samochodową plandeką dołka. – Nie chciałem…

– Niech się pan nie zachowuje jak ten smutas Lesik. – Olszan posłał mi błysk białych zębów. – Chwilowo nie grzeszymy Można wchodzić.

– Dzień dobry, panie Jacku. – W pierwszym odruchu chciała chyba usiąść bardziej przyzwoicie. Olszan położył jednak dłoń na jej łydce i to wystarczyło. Nogi zostały, gdzie były.

– Chciałem zapytać, co z łącznością – wyjaśniłem.

– Kiepsko – podrapał się śrubokrętem za uchem. – Albo im coś siadło w tym Imi, albo nam. No i dłubię. A Agnieszka mi pomaga. Duchowo.

– Widzę – posłałem burowłosej lekki uśmiech. Odwzajemniła się przyjaznym. Była trochę zakłopotana, ale wyraźnie przekroczyła jakąś barierę i spodobało jej się po drugiej stronie.

– Trwam na dziennikarskim posterunku – powiedziała. – Z serią drastycznych pytań pod adresem Zaręby.

– Załatw go – podchwycił Olszan. – Facet pomiata młodymi, zdolnymi pilotami lotnictwa cywilnego. Pod kapelusz drania.

– Przeceniasz moje możliwości.

– Wierzę w ciebie – przesunął palcem po jej kolanie. Przez chwilę spoglądali sobie w oczy. Przemknęło mi przez myśl, że znają się krócej niż ja z Gabrielą. I że zaszli w tym czasie naprawdę daleko.

Zazdrościłem im. Cokolwiek ich połączyło.

– Sześćdziesiąt pięć megaherzów. To UKF, prawda? Może pan wejść na tę częstotliwość?

Olszan uniósł lekko brwi, ale równocześnie przechylił się na krzesełku i postukał w klawiaturę drugiego, nietkniętego śrubokrętem bloku radiostacji.

– Spodziewamy się samolotu z Abeby? – ożywiła się Agnieszka. Nie zdążyłem odpowiedzieć. Służący za tubę kask przemówił znienacka.

– …na pomoc z zewnątrz – dokończył kwestię spokojny, męski głos, posługujący się zbyt poprawną angielszczyzną. Nastąpiła chwila ciszy, po czym usłyszeliśmy nieco toporny akcent Filipiaka.

– Nasze samoloty były tu wczoraj i przylecą dziś. Już są w drodze.

– Nie słuchał pan, poruczniku. Możecie liczyć tylko na siebie.

– Przekonamy się.

– Straci pan wszystkich ludzi, a ja wielu. Czy naprawdę warto?

– Wypełniam swoje obowiązki.

– Osłania pan morderczynię. I kradnie kobietę muzułmaninowi. Już teraz łamię uświęcone tradycje mego narodu, zniżając się do negocjacji. Mój honor wymaga waszej krwi. A jeśli chcę zyskać autentyczny szacunek, powinienem zażądać od swych ludzi wielu żywych jeńców. Wie pan, po co.

Filipiak nie od razu odpowiedział. Starał się, by każde z jego słów brzmiało twardo i stanowczo. Widocznie musiał ochłonąć.

– Na pana miejscu wyniósłbym się za granicę. Od wczoraj jest pan zbrodniarzem wojennym i…

– Od dzisiaj. – W niskim, bezsprzecznie bardzo męskim głosie Sabaha zabrzmiała iskierka rozbawienia. – Nie gustuję w zbędnym okrucieństwie. Po co mieliśmy pozbawiać tego chłopca męskości już w nocy, skoro plan zakładał, że przyjdziecie po niego rano? Przy okazji: przepraszam za tę strzelaninę. Kogoś poniosły nerwy. Nie polowałem na sanitariuszy. Nie strzela się do własnego listu.

Zerknąłem na Agnieszkę. Trudno o prawdziwą bladość w piekarniku pod nazwą Ogaden, ale chyba była blisko.

– Nie robi się czegoś takiego bezkarnie Błękitnym Hełmom – powiedział Filipiak stłumionym od pasji głosem. – Może nie my, ale inni cię dopadną.

– Proponuję panu życie. Ma pan pół godziny do namysłu.

Coś stuknęło. Czekaliśmy chwilę, po czym Olszan wyłączył radio.

Agnieszka zrzuciła hełm, pozbyła się też kamizelki. Pod spodem miała przepocony podkoszulek, klejący się do obfitych piersi. Tak jak Gabriela, nie nosiła stanika.

– Chodźmy – powiedziała cicho, trochę chrapliwym głosem.

– Obiecałaś nie zdejmować… – Olszan urwał, zaskoczony czymś, co znalazł w jej twarzy.

– Słyszałeś: mamy pół godziny. Chodź.

– Chcesz…? – Nie byli sami, ale chyba nie to go powstrzymało. Słowa nie zawsze są potrzebne.

Byłem tu zbędny; usłyszałem i zobaczyłem i tak zbyt wiele. Na przeprosiny było za późno, ale coś jednak mogłem dla nich zrobić.

– Niech pan idzie – powiedziałem z powagą. – Kto wie: może to rzeczywiście ostatnia okazja?


*

W manierce pozostawionej mi przez Gabrielę chlupało jeszcze trochę wody, a przecież zmieściłem w niej prawie cały precyzyjnie odmierzony przydział. Nadwyżkę wypiłem od razu: z braku Agnieszki dobre i to na pożegnanie z życiem.

– Dużo zostało? – zapytałem, oddając sierżantowi kubek.

– Obiad, prawie cały. – Wykreślił mnie z listy i schował zeszyt w raportówce. – Chyba że kogoś kropną. Wtedy może starczy na cały.

Pomyślałem, że się zapomina: jego pomocnik stał obok.

– Do obiadu daleko. Nawet jak nie skombinują dla nas śmigłowców i nie dowiozą posiłków, to pewnie coś zrzucą na spadochronach.

– Byle nie kwiaty. Na groby.

Za pierwszym razem mógł się zagalopować. Teraz zyskałem pewność, że z pełną premedytacją tryska żółcią.

– Zaraz przylecą myśliwce. Miejmy nadzieję, że nic się już nikomu nie stanie.

– Założy się pan?

Było gorąco, ale udaru cieplnego chwilowo nie doznałem. Skinąłem Ciołkoszowi głową i powlokłem się ku stercie worków, osłaniających główną kwaterę Filipiaka. Paru nieszczęśników pogłębiało schrony.

– Miałem po pana posłać – przywitał mnie siedzący na skrzynce amunicyjnej porucznik.

– Mówiłem o tym granatniku – wprowadził mnie w sprawy dosiadający innej skrzynki Morawski. – Zniknąłeś gdzieś, a Sabah dobija się o narzeczoną. Musimy szybko zdecydować, co z nią robimy.

– Na początek możecie zapytać ją o zdanie.

Spirytus trochę mi pomógł, ale nie wyleczył do końca. Nadal nie nadawałem się do prowadzenia przepojonych życzliwością rozmów.

– Wziął pan pod uwagę, że może się zgodzić?

– Słuchaj, stary, przecież ty jej w ogóle nie znasz – starał się łagodzić Morawski. – Ładna, ma klasę… Ale właśnie takim nie wolno ufać. Są zepsute powodzeniem i mają wielkie ambicje.

– Które realizują, dając dupy – dokończyłem. – Mądrze mówisz, tylko to się ma nijak do skrytobójczych mordów granatami. – Przeniosłem spojrzenie na Filipiaka. – Ta puszka Pawlikiewicza to nie jej robota. Co: wstała, poszła i próbowała mu ją wcisnąć? Byłby idiotą, gdyby go to nie zastanowiło. No i poszedłby obudzić pana: wszyscy wiedzieli, że chce ją pan jak najszybciej przesłuchać.

– O czym wy mówicie? – zamrugał powiekami Morawski.

– To znaczy – ciągnąłem – że jeśli Asmare wypełnia jakąś tajną misję, nie jest jedyna. Pawlikiewicza poczęstował piwem ktoś inny. Czyli dwoje agentów. Nie uważa pan, że to trochę za dużo?

– Nie – zaskoczył mnie Filipiak. Przez chwilę sycił się moją niezbyt mądrą miną. – Gdybym był na miejscu kogoś, kto zamierza rzucać nam kłody pod nogi, przysłałbym tylu swoich ludzi, ilu by się dało. Choćby i cały śmigłowiec.

– Co za piwo? – upomniał się Morawski.

– Logiczne – przyznałem niechętnie. – Ale z większą grupą pan sobie nie poradzi. Metodę eliminacji diabli biorą.

– I dlatego mam wierzyć w jednego? To chciejstwo, nie logika.

Miał rację.

– Co pan zamierza?

– Chyba niewiele mogę – przyznał. – Zresztą podejrzewam, że major źle zinterpretował to, co widział. Nie dlatego, że wierzę tej dziewczynie; po prostu wydaje mi się, że całą krecią robotę już wykonano. Niedługo przylecą francuskie myśliwce. Dostaniemy parasol powietrzny i wojna się skończy.

– Myśli pan, że ten skradziony UAZ załatwił sprawę? – zapytał Morawski. – Fajnie, tylko co z Sabahem? Pojawił się, kiedy po UAZ-ie mieliśmy tylko wspomnienia. I dalej próbuje szczęścia.

– Jest pan tego pewny? – uśmiechnął się bez radości Filipiak.

– Nie rozumiem… To ultimatum, półgodzinny termin…

– Zna pan przepis na udany odwrót? Trzeba wmówić przeciwnikowi, że się szykuje wielkie natarcie.

– Myśli pan, że to wszystko…? Giełza, pogróżki, żądania…?

– Zobaczymy. Ale gdybym miał ciężarówki i oczekiwał pościgu na wozach bojowych, tak bym to właśnie rozegrał.


*

– Mam tego dość! – Jola wpadła na nas z impetem lokomotywy, w której zamiast pary buzuje czysta wściekłość. – Dłużej tego nie zniosę!

Zawsze miała problemy z dozowaniem perfum. Otulająca ją warstwa powietrza w każdej chwili mogła eksplodować – tyle ich tam było.

Morawski zawahał się, ale pozostał. Jako osoba postronna mógł pogapić się na jej łydki.

– O co chodzi? – zapytałem znużonym tonem.

– Ta brudna Murzynka zabrania mi ruszać wodę, wyobraża pan sobie?! Mi, pielęgniarce! Wielka uczona pani rolnik! Że takiej dyplom dali, ciekawe za co, bo chyba nie za głowę… Zasrane krowy maca, to jej się wydaje, że do chorego człowieka też wystarczy ręce strzepnąć. Samym smrodem rannych pozabija!

– Już dobrze, nie ma sensu się…

Tylko dorzuciłem do ognia.

– Ja nie mogę pracować z kimś takim! Normalnie się jej boję! Coś jej odbije, ciachnie mnie nożem, i co? Teściową mogła, to co dopiero obcego! W ogóle nie wiem, co ona tu jeszcze robi! A kopnąć ją w dupę i pognać do swoich!

– Porozmawiam z nią – obiecałem. – Ale co do wody…

– Tu nie ma co rozmawiać – przerwała mi. – Jak mam się zajmować rannymi, nie chcę jej widzieć na oczy. Niech w kuchni pomaga. Chociaż nie: jeszcze nas czymś pozaraża.

Mówiła ciszej, ale właśnie dlatego zdałem sobie sprawę, jak daleko niosły się jej słowa. Siedzący na stoku wprost nad nami operator groma słyszał wszystko, Grochulski większość, a Gabriela na tyle dużo, by dopowiedzieć sobie resztę. Widziałem kątem oka jej nieruchomą sylwetkę.

Obie czekały na moją decyzję. Czułem, że się nie wykpię.

– Francuzi lecą!

Okrzyk dobiegł z góry, ale to nie Bóg się zlitował, a Szyszkowski, celowniczy groma. Zadarł głowę, wpatrując się w coś, co nadlatywało z północnego zachodu.

– No, w końcu – uśmiechnąłem się z ulgą.

– Zabiorą nas? – zapytała z nadzieją Jola. Odchyliła wdzięcznie głowę i spod daszka z dłoni wypatrywała punkcików na niebie. Nie doczekała się odpowiedzi. Wolałem nie pozbawiać jej złudzeń, a Morawski cieszył oczy widokiem zgrabnej, uroczo przechylonej sylwetki.

Nie dziwiłem mu się. Trochę dziwiłem się sobie. Cokolwiek nie mówić o intelekcie i osobowości tej dziewczyny, ładna była bez dwóch zdań. Była też od dawna pod ręką i chyba nie brakowało jej chęci na coś więcej niż wspólne leczenie. A jednak niczego innego nigdy we dwoje nie zrobiliśmy.

Nadlatywały mirage, a wraz z nimi normalność. Krótki czas szaleństw i improwizacji dobiegał końca, wracała monotonia życia codziennego z jego przemyślanymi po stokroć decyzjami i poczuciem odpowiedzialności rozciągniętej na dziesięciolecia w przód. Pomyślałem o wszystkich rzeczach, których nie zrobiłem przez te kilkadziesiąt godzin, gdy było łatwo, i których tym bardziej nie zrobię teraz. W zasadzie powinienem być z siebie dumny. Ale nie byłem.

Szyszkowski sięgnął bez pośpiechu po leżącą obok wyrzutni lornetkę.

– Wywołaj porucznika – powiedział Morawski bez szczególnego nacisku. – Pewnie ich jeszcze nie widzi. Wysoko lecą.

Żołnierz odłożył lornetkę i podniósł radiostację. Głosu nie podniósł, więc nie zrozumiałem, co dokładnie powiedział.

– Może się boją przenośnych rakiet – podpowiedziałem Morawskiemu. – Z partyzantami nigdy nic nie wiadomo.

Nie skomentował. Stał i patrzył w niebo, mrużąc oczy.

– Możesz pożyczyć na chwilę tę lornetkę? – odezwał się w końcu.

Szyszkowski zszedł na dół, podał mu ją. Wyrzutnia i nadajnik zostały w wyścielonej kocem niszy, z której wylazł. Samoloty zakręcały, łagodnie schodząc w dół. Były na północ od nas. Urosły nieco, i tyle potrafiłem o nich powiedzieć. Nie byłem nawet pewien, czy to para, czy trójka: trzymały się zbyt blisko siebie.

– Ciekawe, czy coś nam zrzucą. Trochę leków albo nadajnik satelitarny bardzo by się…

– Ciekawsze niż myślisz – wycedził Morawski, nie odrywając szkieł od oczu. – Masz to radio, synku?

– Co się dzieje? – zapytałem zdziwiony.

– Nie jestem pewien. Ale to nie Francuzi.

Zerknąłem w stronę sanitarki. Powinienem był w niebo. Gabriela, jak wszyscy, których było widać, stała z zadartą głową i patrzyła na samoloty. Któryś z niewidocznych dowódców drużyn zdecydował się sięgnąć po służbowy gwizdek. Nie znałem sygnałów, ale to chyba było coś w rodzaju: „Uwaga!”, bo nic się nie zmieniło i nikt nie zaczynał rozglądać się za najbliższym okopem. Inna sprawa, że nauczyliśmy się już nie odchodzić od nich dalej niż na kilka kroków.

– Jak to: nie Francuzi? – W głosie Joli zabrzmiała pretensja.

– Oni nie latają na migach. A to są chyba stare migi. Piętnastki albo siedemnastki. Albo shenyangi, jeden pies. Szyszkowski! – uniósł nieco głos, choć i poprzednią kwestię wypowiedział dostatecznie głośno, by żołnierz ruszył w górę stoku, ku leżącej na kocu wyrzutni. – Powtórz to dowódcy. To mogą być etiopskie maszyny, ale nie muszą.

– A niby kto by to miał być? – rzuciłem niepewnie. Normalność i rutyna nagle zaczęły mi się dużo bardziej podobać. – Po prostu Zaręba dogadał się szybciej z rządowym lotnictwem.

Samoloty nadal skręcały, łącząc to z powolnym obniżaniem pułapu. Oceniłem, że nadlecą nad wąwóz od wschodu i że – o ile nic się nie zmieni – nadal będą wysoko.

Miałem rację, choć nie do końca. Wyglądało na to, że myśliwce nie zmieściły się w zakręcie. Wyniosło je poza oś wąwozu, na południe; znikły oślepionym oczom obserwatorów w słonecznej plamie.

– Coś chyba rzucają. – Dzięki lornetce Morawski oglądał tylko wąski wycinek nieba i mógł sięgnąć bezkarnie wzrokiem dużo bliżej słonecznej tarczy. Ale najwyraźniej nie na tyle blisko, by dorobić się pewności.

– Zrzut? – zapytałem z niedowierzaniem. – Z takiej odległości?

Myśliwiec mógł od biedy wyręczyć samolot transportowy w dostawie niewielkiego ładunku, mieszczącego się w zasobniku o gabarytach bomby. Ale nawet powolne transportowce z odpowiednim wyposażeniem i przeszkoloną załogą nie ryzykują zrzucania ładunków z daleka i wysoka: za duże ryzyko, że wiatr i drobne błędy wyniosą spadochrony daleko poza wytyczony obszar. Co prawda mieliśmy tu nietypowe warunki – czyli linię frontu tuż pod nosem – ale właśnie dlatego piloci powinni maksymalnie się postarać.

Z drugiej strony: mogli nie wiedzieć, że kilkaset metrów od nas czają się po krzakach ogadeńscy rebelianci. Radio kaprysiło i nie potrafiłem sobie przypomnieć, jak dalece niedoinformowana jest Addis Abeba.

Z trzeciej strony: etiopscy piloci mogli doskonale wiedzieć o Sabahu i właśnie dlatego ryzykowali przeznaczonym dla nas ładunkiem, zamiast ryzykować życiem.

Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Nikt nie wiedział. Chyba nawet Morawski. Kiedy rzucał lornetkę i sięgał do kabury, w jego twarzy niepewności było chyba więcej niż strachu.

– Kryć się!!! – Wrzasnął zdrowo i chyba nawet bez wspomagania krzyku wystrzałem w powietrze zwróciłby uwagę wielu osób. Ale strzelił, i to trzy razy. – Do schronów!!!

Z tej odległości, nawet przez szkła, nie mógł odróżnić bomb od zasobników z zaopatrzeniem. Biegnąc, usłyszałem jego: „Jeszcze nie!” i bez oglądania się za siebie wiedziałem, że to odpowiedź na nieme, wyrażone spojrzeniem pytanie Szyszkowskiego.

Dopadłem sanitarki, zanurkowałem pod siatkę, na czworakach pokonałem kawałek nietkniętej łopatą ziemi między kołami honkera a brzegiem okopu. Nie byłem pewien, ile czasu mi zostało, więc nie bawiąc się w wyjaśnienia, runąłem z góry na odwracającą się Gabrielę. Zwaliliśmy się między nosze; cała finezja mojego manewru sprowadzała się do tego, że nie grzmotnąłem dziewczyną o żadnego z rannych.

Zabolało jak cholera: zdążyłem ją objąć i to moje łokcie oraz kolana pierwsze zderzyły się z ziemią. Niczego sobie chyba nie złamałem, jednak z mocnym akcentem na „chyba”.

– Pojebało cię?! – Wrzasnęłaby jeszcze głośniej, gdyby twarde lądowanie nie wycisnęło jej z płuc większości powietrza.

– Zaraz spadną bomby! Usta szeroko, zakryć uszy!

Leżała pode mną, wgniatała w ziemię moje obolałe i odrętwiałe łokcie. Miałem tuż przed nosem jej skrzywioną twarz, widziałem dokładnie miejsca, w których pojawią się zmarszczki. Może zresztą już tam były – kwestia definicji. Tak czy inaczej znalazłem się za blisko. Zbyt intensywnie czułem pod sobą ciepło i miękkość, zbyt wyraźny był zapach jej potu. Coś się we mnie zablokowało, mięśnie i rozsądek odmówiły posłuszeństwa. Niewiele można zrobić, leżąc w okopie i czekając na bomby, ale w tym minimum mieściło się i zlezienie z Gabrieli, i zastosowanie się do własnych rozkazów: naszym bębenkom mogło to tylko wyjść na dobre.

Nie zrobiłem nic. Kręciło mi się w głowie na myśl, że mogłoby być tak naprawdę, że mógłbym na niej leżeć, przyglądać się jej spoconej twarzy, oddychać jej zapachem. Noc po nocy, poranek po poranku, popołudniami, w środku dnia – zawsze, gdy tylko zechcę. Pod siatką panował półmrok i mogłem wyobrażać sobie, że ten dziwny, zbolały grymas, zastygły w trochę zbyt wyrazistych rysach jej twarzy, to resztki słodkiego bólu, jaki jej dałem, wspomnienie rozkoszy, które rozlało się po czekoladowym ciele od kędzierzawych włosów poczynając, a na palcach szczupłych stóp kończąc.

Leżałem na niej, a ona nie zrobiła nic, by to zmienić. Patrzyła na mnie, ale żadną miarą nie dało się tego podciągnąć pod pomoc w odzyskiwaniu rozsądku.

Otrzeźwił mnie wybuch pierwszej bomby. Uniosłem się na łokciach. Starałem się nie dotykać Gabrieli, ale w ciasnocie okopu było do dość beznadziejne i kiedy siadaliśmy, nasze nogi, ręce i barki zderzały się miękko ze sobą.

– Gdzieś blisko – powiedziała chrapliwym głosem. – Może… może to niewypał?

Nie było to zbyt mądre pytanie, bo bomba mimo wszystko wybuchła. Ale najwyraźniej nie ja jeden wyczułem, że coś tu nie gra. Coś, co przyrżnęło w ziemię z impetem rozpędzonej ciężarówki, nie powinno w chwilę później pyknąć tak anemicznie, niewiele głośniej od granatu.

Siedziałem skulony, wyczekując z lękiem jakiegoś nieszczęścia. I doczekałem się.

– Samochód się pali! – Szerokie nozdrza dziewczyny wychwyciły swąd sekundę wcześniej. Zerwała się na nogi. Zdążyłem ją złapać.

– Zostaw! To nie pożar! Zrzucili dymne!

Jeszcze przez chwilę patrzyła na samochód, wypatrując płomieni i gaśnicy. Na zewnątrz rozszczekało się działko przeciwlotnicze. Prawie zapomniałem, że mamy coś takiego: Bodnar i większa część obsługi od dawna służyli w piechocie.

Do okopu wlewał się brudnoszary opar. Szybko i w zastraszających ilościach. Poczułem, że plecy nad brzegiem szortów są mokre od potu. Tak jak moje. I chyba też był to bardzo świeży pot.

– Biegnij do beerdeema. – Powoli znikała za kłębami dymu. – Szybko, póki coś widać.

– A ty?

– Dam sobie radę. Mam maskę – dodałem szybko, widząc, że otwiera usta. – Ty nie masz. Tylko byś przeszkadzała.

– A ranni?

– Też mają. – Pchnąłem ją w cuchnący, gryzący oczy i gardło półmrok przy wyjściu. – Zjeżdżaj, ale już!

Nad wąwozem zagwizdał moździerzowy granat. Jeszcze za długi, ale następne pewnie trafią.

– Tu nie ma masek! – Wyszarpnęła mi się. – Puszczaj, do cholery!

Puściłem i na poły po omacku odnalazłem drzwi honkera. Wewnątrz było jeszcze gorzej, ale tłukłem się tym blaszanym pudłem dostatecznie długo, by bez pomocy wzroku odnaleźć, co trzeba. Torba z maską Andrusiaka oczywiście tkwiła pod fotelem – już nawet Bush junior nie wierzył w muzułmańskich bojowników atakujących kogoś gazem.

Ze swoją maską męczyłem się dłużej: leżała na samym dnie plecaka. Nim jej dopadłem, bomba zrobiła swoje i przestałem cokolwiek widzieć. Na szczęście staroświeckie migi wyposażono w przyzwoite, ekologiczne i godne XXI wieku bomby i dym ani nie dusił ponad miarę, ani nie wyciskał wodospadu łez.

Brnąc na czworakach w stronę okopu, zastanawiałem się, czy nie lepiej byłoby się stąd wynieść. Mieliśmy pecha: bomba spadła gdzieś tuż za sanitarką, a słaby wiatr omijał wąwóz górą. Stężenie dymu będzie tu największe, i to cholernie długo. Na razie nie miałem problemów z oddychaniem, ale za kilka, może kilkanaście minut…

– Masz? – Usłyszała mnie, bo raczej nie zobaczyła.

– Dwie. Wiesz, jak się z tym obchodzić?

– Jak?

Wyciągnąłem maskę, odsłoniłem wlot powietrza, przycisnąłem do wyłaniającej się z szarości twarzy.

– Po prostu oddychaj. Raz ty, raz Świergocki. To nie gaz, nic wam nie będzie. I zaciskaj powieki. – Sam już teraz zaciskałem.

– Nie boję się – powiedziała nieoczekiwanie. I już zupełnie innym, rzeczowym tonem, dodała: – Uważaj, Giełza się obudził.

No tak: nieszczęścia chadzają parami.

Póki co, nie było jednak najgorzej. Znaleźliśmy się oboje w okopie, nim moździerzyści poprawili nastawę i nad punktem opatrunkowym zawył pierwszy odłamek. Nikogo też nie przydeptaliśmy: Giełza leżał spokojnie na noszach, pokasływał i grzecznie przyjął ode mnie najpierw krótki instruktaż, a potem parę łyków powietrza z maski.

Wymienialiśmy się co pół minuty – względnie pięć wystrzałów. Moździerz nie bił rekordów szybkości ognia. Granaty padały na południe od wąwozu, w coraz to innych miejscach, próbując zapewne zmusić do milczenia parę PKM-ów, wypluwających w zgodnym duecie taśmę za taśmą.

Niedobrze. Dużo strzałów oznacza zwykle strzały na oślep. Między nami a gromadą mężczyzn, którzy biegli tu pewnie, by zabijać, kuliło się w płytkich dołach kilkunastu wystraszonych dwudziestolatków. Dym oślepił ich, a dziesiątki metrów dzielących poszczególne stanowiska w połączeniu z hukiem i deszczem żelaza uczyniły samotnymi.

Nie byłem pewny, czy wytrzymają. Osamotnienie rodzi panikę, łamie wiarę w sens stawiania oporu. Ale nawet jeśli żaden nie porzuci stanowiska, zło się dokonało. Żołnierz, który sieje dookoła nerwowymi seriami, chcąc już tylko drogo sprzedać życie, jest dużo mniej efektywny od walczącego w zespole.

Wdychając śmierdzące gumą powietrze, zastanawiałem się, do jakiego stopnia jest źle. Dłoń sama odnalazła ramię Gabrieli, zsunęła się po nim i splotła z palcami jej dłoni. Były mokre, ciepłe, sztywne przez chwilę. Potem odwzajemniły uścisk, a mnie znów zakręciło się w głowie.

Przez tych parę sekund była moją własnością. Nie dlatego, że jej pragnąłem – po prostu chciała tego. Ona sama.

Gdzieś niedaleko zawarczał silnik. Czar prysł. Byliśmy parą przestraszonych ludzi, dotkniętych wspólnym zagrożeniem.

– …okopów! – Łącznik musiał pędzić wzdłuż krawędzi wąwozu. – Strzelać do wszystkich na zewnątrz! Nie wychylać się z okopów!

Ochrypły głos roztopił się w melodii wystrzałów równie nagle, jak się zjawił. Starałem się myśleć, że to zasługa młodych nóg, adrenaliny i szczęścia, że odległość, a nie pocisk wymazała krzyk z jazgotu bitwy.

Bo powoli robiła się z tego bitwa. Nie nalot, ostrzał i profilaktyczna strzelanina z kaemów, ale prawdziwa bitwa z udziałem wielu ludzi i wielu różnych luf.

Do PKM-ów dołączyły beryle, bijące trzystrzałowymi seriami, i dużo liczniejsza, chyba mocno urozmaicona broń atakujących. I granaty.

Wiele granatów. Rzucali nimi. Musieli być blisko.

– Daj mi ten karabin. – Nie miałem pojęcia, gdzie go trzyma.

– Masz pistolet – powiedziała cicho.

– Jezu, tylko nie mów, że go zgubiłaś!

– Masz pistolet – powtórzyła. Łyknęła powietrza z maski, chyba oddała ją Świergockiemu i dokończyła: – Osłaniaj tamtą stronę i północny stok, ja biorę resztę. I nie zastrzel mnie.

Nie zrozumiałem tego ostatniego, nawet gdy wyskoczyła z okopu i znikła w dymie. Rozjaśniło mi się w głowie dopiero po kilkunastu sekundach, mniej więcej wtedy, gdy rozjaśniło się przed oczami.

Krążyła wokół okopu, wyrywała z ziemi kołki, cięła linki i manewrowała oswobodzoną siatką tak, by nie zakopać nas pod nią. Nie dała rady usunąć nawet połowy odpowiedników śledzi namiotowych, ale zaimponowała mi. Kiedy pierwszy łomocący buciorami cień przebiegł obok honkera, widziałem prawie całe otoczenie, mając zarazem nad głową trzy czwarte pierwotnego zadaszenia. Ze ślepca stałem się krótkowidzem.

– Wystarczy!

Mój okrzyk też wystarczył: posłusznie zeskoczyła do okopu. Szybka, mądra, opanowana dziewczyna, która mimo załzawionych oczu i widma śmierci nad głową nie wylądowała na żadnym z rannych.

Inna sprawa, że wolałem nie ryzykować i złapałem ją w ramiona. Dostałem w nagrodę Berylem po szczęce – okazało się, że cały czas miała go przy sobie – ale warto było. Przez bluzę czułem, jak wali jej serce.

Miało prawo się wystraszyć.

Następny przebiegający obok punktu opatrunkowego żołnierz wypatrzył w dymie jej sylwetkę i wygarnął z automatu.

Spóźnił się, a ponieważ miał problemy z prostowaniem palca, seria była za długa i niemal cała poszła górą. Tylko dwie kule pacnęły w przedpiersie. W sumie był to podręcznikowy obraz paniki na polu bitwy, choć padając na kolana i pociągając za sobą dziewczynę, wcale nie miałem w tej kwestii pewności i wszystko skuliło się we mnie z obawy, że w ślad za pociskami nadleci granat.

– Nie strzelaj! – Połączyłem krzyk z chwytem za kaburę, bo równie dobrze jak granat mógł się nam zwalić na karki ten półprzytomny nerwus z ziejącym ogniem peemem.

Nie zjawił się: pognał dalej. Ale zostałem usłyszany.

– Na transportery! – zawołał jakiś inny żołnierz, zjeżdżający ze stoku wraz z lawiną piachu i kamieni. – Zrywamy się stąd!

Oddalił się, nim oprzytomniałem. Zresztą i tak nie usłyszałby mego pytania: BRDM zawył właśnie wściekle w rozpaczliwej próbie sforsowania któregoś ze zboczy. Najpierw oczami wyobraźni, potem już chyba tymi właściwymi – choć nie na pewno – widziałem kanciaste pudło samochodu pancernego, gramolące się w górę i raz po raz spychane grawitacją na dno wąwozu. W końcu kierowcy udała się niezła sztuka: zdławił silnik firmy Mercedes. Uruchomił go co prawda dość szybko, ale zdążyłem usłyszeć walenie żelazem o blachę i rozpaczliwy krzyk:

– Otwieraj, kurwa! Otwieraj właz!

Silnik ryknął, zagłuszając łomot kolby o pancerz. Nie zagłuszył wystrzału z granatnika. Pocisk rozminął się wprawdzie z beerdeemem i wybuchł na skarpie za samochodem, ale wystrzelono go z daleka. Resztek złudzeń pozbawiła mnie seria iskier, przecinających pancerz.

Poderwałem pistolet i posłałem trzy kule w mrugający ognik. Przejaśniało się i nurkując za przedpiersie wyłowiłem z szarego tła zarysy głów i ramion.

Nie wiem, czy trafiłem. Na pewno nie tego z karabinem. Już po paru sekundach zaczął mielić pociskami okolice okopu. Kuliłem się przez chwilę o pół metra niżej, nim dotarło do mnie, że Somalijczyk nie zorientował się jeszcze dokładnie, skąd strzelano. Uniosłem się. Akurat znikał.

– Nie utrzymamy się tu. Jak zaczną rzucać granaty…

Nie dokończyłem. Karabin Gabrieli prychnął trzystrzałową serią i gdzieś z lewej, praktycznie już poza granicą widoczności, coś ciemnego zwaliło się na ziemię.

Jakoś nie pomyślałem, że może się do czegoś przydać w walce. Miała karabin, ale raczej do zabijania własnego strachu. Nie odebrałem go jej dotąd, bo w ciasnocie okopu i walce na krótki dystans pistolet był chyba trochę lepszy.

– Chcesz się wycofać? – Wzięła przykład ze mnie i nie krzyczała, choć chwilami aż się prosiło. Jej głos brzmiał zdumiewająco normalnie jak na trzydziestoletnią absolwentkę polskiej akademii rolniczej, która właśnie zastrzeliła człowieka. Nawet dobór słów był niezwykły: normalna polska dziewczyna mówiłaby raczej o ucieczce. Niezależnie od tego, jaki kolor miałyby jej oczy, włosy i skóra.

– Chyba lepiej nie.

Od razu skreśliłem to „chyba”. Najpierw lżejszy z karabinów BRDM-a, a potem zenitówka wypełniły rynnę wąwozu taką ilością szaleńczo rozpędzonej stali, że samo wychylenie głowy ponad przedpiersie zaczęło zakrawać na samobójstwo.

Pchnąłem dziewczynę na dno okopu. Ukucnęła, ale od razu wycelowała w prześwit między dachem z siatki a krawędzią wąwozu. To właśnie tę krawędź obrabiała zenitówka, ale nic nie trwa wiecznie. Już po kilkudziesięciu sekundach zabrakło albo naboi w zasobnikach, albo – co bardziej prawdopodobne – celowniczego. Działko ZU-23 nie było idealną bronią do walki na krótkie dystanse: chcąc strzelać, trzeba było zasiąść w fotelu, wystawiając na ogień przeciwnika górną połowę ciała.

Próbowałem dostrzec, co się dzieje z bewupem Bielskiego, ale tak daleko mój wzrok nie sięgał. W każdym razie wóz był na chodzie, porykiwał silnikiem i od czasu do czasu strzelał z armaty. Z karabinu maszynowego pewnie więcej, ale karabinowe wystrzały trudno było wyłowić z tła.

Somalijczycy odgryzali się granatami. Głównie odłamkowymi, ale od czasu do czasu wąwozem wstrząsała dużo głośniejsza eksplozja. Ręczne granaty przeciwpancerne. Ich czas minął jakieś pół wieku temu, ale w miejscach, gdzie piechur potrafi zbliżyć się na dwadzieścia metrów do czołgu, nadal mogły uchodzić za skuteczną broń. Załogę bewupa ratował dym i gęsta strzelanina na górze: niedoszli zabójcy stalowej bestii nie bardzo ją widzieli i nie bardzo mogli się zamachnąć, nie ryzykując odstrzelenia głowy. BRDM, przynajmniej póki zmagał się ze stromizną północnego stoku, był trochę za daleko jak na rzut półtorakilogramowym żelastwem.

Granatników na razie nikt chyba nie użył.

– Jak myślisz: co tam się dzieje? – Zadając to pytanie, Gabriela nawet nie musnęła mnie wzrokiem. Jej głowa obracała się z regularnością wahadła, oczy szukały celu. Nie wierzyłem, by trafiła w głowę, którą w końcu wypatrzy. Raz jej się udało, ale cel był znacznie większy.

– Przebili się w środku. Skrzydła chyba nadal mamy.

Nie zapytała, skąd wiem. Na zachodzie raz i drugi zadudniła armata czołgu, na wschodzie pohukiwało lżejsze, ale też hałaśliwe działo BWP-1 drużyny Hanusika.

– Tam też strzelają – skinęła głową do tyłu.

– Zgadza się. Zaatakowali z obu stron.

Giełza usiadł na noszach, złapał mnie za pas.

– Dajcie mi karabin. – Mówił cicho, ale to akurat nie musiało przemawiać na jego niekorzyść. My też staraliśmy się nie hałasować.

Zawahałem się. Uczyli go strzelać. Gabriela pewnie nie potrafiłaby wymienić magazynka. Ale Gabriela, prosząc o broń, pewnie spojrzałaby mi w oczy. W tym dymie niewiele to kosztowało. On nie patrzył.

– Leż i nie przeszkadzaj – warknąłem. Ostro. Wychwyciłem zdziwione spojrzenie dziewczyny. Giełza opadł na nosze. A nad okopem przemknął długi jęzor rakietowego ognia.

Pocisk przeleciał z prawej w lewą, wysoko. Nie do nas strzelano i tylko dlatego przeżyliśmy: mimo chaosu przemielonej wybuchami ziemi, dymu i płonących traw od razu wypatrzyłem popiersie strzelca. Był blisko. Tak blisko, że gdy w chwilę później armata kalibru 73 mm wzięła na nim odwet i mężczyzna rozleciał się na kawałki, oboje z Gabrielą zgodnie rzuciliśmy się na ziemię, spłoszeni hukiem, podmuchem rozżarzonych gazów i gradem odłamków, szarpiących przedpiersie.

BWP ocalał. Wywinął się także kolejnemu pociskowi, tym razem wystrzelonemu z nasadki na karabinową lufę, po czym dał za wygraną i zaczął się cofać na wschód.

Decyzja była słuszna, tyle że zostawaliśmy sami.

– Uważaj – dotknąłem ramienia dziewczyny, bardziej po to, by dotknąć, niż żeby uważała. – Teraz pewnie spróbują zejść i rozciąć nas ostatecznie na pół.

Cholera, źle zabrzmiało. W przypadku tych facetów słowo „nas” mogło faktycznie oznaczać naszą czwórkę, a nie strefę obrony. W Etiopii raczej nie zabijało się żołnierzy ONZ, ale poza tym zabijało się dużo, chętnie i możliwie spektakularnie.

– Jest jakaś broń w sanitarce? – Świergocki uniósł się na łokciach. – Stąd widać tamten stok. Mógłbym…

Urwał, widząc, jak kręcę głową.

– Spokojnie – powiedziałem. – Trochę nas zaskoczyli, ale chłopcy siedzą tam na górze w solidnych okopach i cały czas strzelają. Założę się, że wykosili już połowę czar… – zająknąłem się, ale za wiele śmierci było wokół nas, by rozczulać się nad wpadką. – Będzie dobrze.

Ludzie mają zaufanie do lekarzy. Może nawet przekonałem tych dwóch. Kłopot w tym, że było nas w okopie czworo.

– Nie chcę wpaść żywa w ich ręce. Jak oberwę i zrobi się beznadziejnie, to strzelcie mi w głowę, dobrze? Boję się bólu, a oni lubią torturować.

Gdyby nie powiedziała tego z lodowatym spokojem, zaznałaby trochę bólu już teraz: miałem ochotę wymierzyć jej siarczysty policzek.

– Masz jak w banku – warknąłem. – Jak się nie zamkniesz, to choćby zaraz.

– Trzymam za słowo.

Nie czekała długo: już po kilkunastu sekundach uniosłem zaciskany oburącz pistolet. Nacisnąłem spust, gdy znikła za bryłą dłoni.

Wist kopnął, kula przemknęła nad czołem Gabrieli, minęła oddaloną o trzydzieści metrów północną krawędź wąwozu i zakończyła lot, wbijając się w brązową twarz, zwieńczoną strzechą kudłatych włosów.

Któryś z towarzyszy Somalijczyka musiał znaleźć się dostatecznie blisko, by dostrzec, co mu się przytrafiło. Na prawo od okopu wylądował granat.

Efekt okazał się mizerny. Nasza dziura znajdowała się na dnie innej i dopóki tamci rzucali z góry, mogliśmy strzelać do nich, nie zaprzątając sobie głów choćby najgęściej padającymi granatami – oczywiście o ile nie wpadały prosto do okopu. Ponieważ nie ma nic za darmo, okop dawał mniejszą, niż to wynikało z jego głębokości, ochronę przed ogniem karabinowym. Na szczęście atakujący z północy partyzanci nie od razu się w tym połapali i przez parę następnych minut ograniczali się do zarzucania wąwozu granatami. Było ich wielu albo przytaszczyli mocno wypchane torby, bo doliczyłem się piętnastu bliskich eksplozji, nim kolejna głowa pojawiła się w polu widzenia.

Tym razem chybiłem: Somalijczyk podpełzł do krawędzi daleko z boku i wypatrzył okop, nim dobrze wycelowałem.

Znikł. Czekaliśmy. Doczekaliśmy się dwóch granatów, przy czym ten drugi był bliski załatwieniu sprawy: gdyby przedpiersie było niższe o jeden worek, wtoczyłby się do okopu.

Przypadłem instynktownie do ziemi, a kiedy się uniosłem na tyle, by widzieć wyznaczony krawędzią wąwozu horyzont, zrobiło się niemal za późno. Trzy bure sylwetki malały błyskawicznie, zbiegając po stoku i znikając za workami przedpiersia. Czwarta, spóźniona, bryznęła mgiełką soczystej czerwieni z przestrzelonej klatki piersiowej. Napastnicy przebili się przez linię obrony, ale ta linia wciąż istniała.

– Uwaga! – wrzasnąłem, zrywając się na równe nogi. Prawie udało mi się dogonić ostatni z trzech pocisków, które Gabriela posłała gdzieś za moje plecy. Poderwała się z ziemi niemal równocześnie ze mną, odbiła w lewo, widząc, że rzucam się na ściankę z prawej, i trzema szybkimi seriami oczyściła południowe zbocze.

Nie widziałem, do czego strzela. Nie bardzo widziałem nawet ludzi, do których sam strzelałem, choć do najbliższego miałem piętnaście, a do najdalszego trzydzieści metrów. Środkowy, posługujący się cudacznym angielskim automatem ze sterczącym w bok magazynkiem, przejechał kulami po przedpiersiu i udało mu się wywołać małą burzę piaskową.

Wywaliłem pół magazynka, nim bliższa z rozmytych sylwetek runęła na wznak, a ten cholernik ze stenem, czy cokolwiek to było, na brzuch. Przy czym wcale nie przestał strzelać, nawet gdy chowając głowę, na oślep, opróżniłem wista z ostatnich naboi i sięgnąłem po nowe.

– Gapa!!!

Znów tkwiliśmy przy przeciwległych ściankach wykopu i znów musiała posyłać kule tuż obok lub tuż nad moją głową – to drugie, gdy przysiadłem z wrażenia. Oberwałem po twarzy żarem płomienia wylotowego.

– Kurwa – zaklęła dziwnie cicho i wstrzemięźliwie.

– Co?

– Schował się za sanitarkę. Nie mogę strzelać.

– Co?! – Tym razem podniosłem głos, może trochę dlatego, że klęcząc między jej udami a ścianą, jakoś nie potrafiłem przeładować pistoletu.

– Rozwalę wóz! – W końcu coś pękło i w niej.

– Pierdolę wóz! Załatw go, ale już!

Nacisnęła spust, dwa razy. Honker stał blisko, przesłaniał sobą ogromną część przedpola i wbrew pozorom nie był tylko zbiorem cienkich arkuszy blachy, którą pocisk karabinowy przebija jak papier. Podwozie i układ napędowy miał solidne, a człowiek, którego musieliśmy zabić, trzymał się blisko ziemi i właśnie te elementy go osłaniały. Plus worki z piaskiem, którymi obłożono koła i niektóre newralgiczne miejsca.

– Nic z tego – przysiadła, gdy przedpiersie zagotowało się od bijących w nie kul. Chyba nie zrozumiała, co się stało. Ja tak: facet z angielskim peemem. Omal jej nie zabiłem.

– Osłaniaj od strony wozu! – Wbiłem wreszcie magazynek w gniazdo, przeskoczyłem w najdalszy kąt okopu. Obaj ranni stanęli na szczęście na wysokości zadania i kulili się pod ścianami, unikając naszych nóg.

Udało mi się zmylić człowieka ze stenem. Efekt był taki, że zaczęliśmy strzelać równocześnie. Widział pół mojej głowy i miał szybkostrzelny automat, ja widziałem popiersie i strzelałem wolniej. Szanse były wyrównane.

Los uśmiechnął się do mnie. Trzeci czy czwarty pocisk ugodził brodatego mężczyznę w przedramię i choć automat jazgotał do końca, bezsensownie ryjąc piach, następne cztery strzały były już bliższe egzekucji niż walce. Powinny mi wystarczyć dwa, ale człowiekowi walczącemu o życie szybkim zginaniem palca trudno nagle przestać.

Przed zmarnowaniem następnych naboi powstrzymało mnie warknięcie nad uchem. Ruch za bryłą sanitarki. Numer trzeci.

– Uważaj na boki! – rzuciłem Gabrieli w twarz. – Tego ja biorę!

Miała dość rozsądku, by nie dyskutować.

Przez następne trzy minuty opróżniłem magazynek, wychylając się to tu, to tam i próbując trafić kawałek ludzkiej głowy odległy o czterdzieści kroków. Za każdym razem witała lub żegnała mnie kula, ale jakiś efekt osiągnąłem: udało mi się zablokować go w miejscu, skąd nie dorzuciłby do nas granatem.

Gabriela nie próbowała mi pomagać. Starała się zabić kogoś, kto z kolei próbował wystawić głowę z kępy porastających brzeg wąwozu traw i utrzymać ją w tym miejscu na tyle długo, by zgrać muszkę ze szczerbinką i twarzą dziewczyny. Albo moim karkiem.

Obojgu nie szło. Do wąwozu dotarła nowa dostawa dymu, widoczność spadała. Jakiś czas temu odnotowałem serię czterech wybuchów gdzieś w oddali. Przyjąłem, że nie mają znaczenia. Okazało się, że jednak mają.

Nie chodziło o to, że dotarły do nas rozrzedzone przebytą drogą zagony dymu. Problemem polegał na tym, że gdzieś dalej ważące po kilkadziesiąt kilogramów ładunki masy dymotwórczej pokryły szczelną zasłoną parę hektarów sawanny i oślepiły żołnierzy Filipiaka. Piloci migów nie poczęstowali nas tą drugą salwą bez powodu: nie ulegało wątpliwości, że Sabah rzuca do ataku następną falę piechoty.

– Transporter wraca! – Gabriela ostrzeliwała wschodnią część wąwozu i to ona dostrzegła pędzącego kolosa.

– Spróbujemy go osłonić. – Wymieniłem magazynek. – Chyba będą próbowali wyjechać na górę tym zjazdem za radiostacją.

Nie zapytała, dlaczego para słabeuszy ma bronić żelaznego smoka. Zachowała się jak rasowy piechur: wyprostowała ugięte kolana i zaczęła strzelać. Ja też strzelałem. Bez przerwy jazgotał karabin maszynowy bewupa, a z otwartych włazów nad przedziałem desantowym pluły ogniem ze trzy automaty.

Kosztowało mnie to jeden, a dziewczynę półtora magazynka, ale wóz przebił się. Nie wiem, czy kogoś trafiliśmy. Wszystko rozgrywało się w szalonym tempie, pół tuzina granatów różnego autoramentu i jedna rakieta przeciwczołgowa zderzyły się z dnem wąwozu, wyrzucając w górę kilogramy kurzu, a ludzie Sabaha nie pchali się wcale do muzułmańskiego raju i chowali głowy, gdy obok gwizdały kule. Kłopot w tym, że było ich zbyt wielu w zbyt wielu miejscach.

A jednak bewup przejechał. Pod warkoczem zbyt wysoko wystrzelonej rakiety, przez ognistą kulę jakiegoś ciężkiego granatu, pękającego pod brzuchem, sypiąc iskrami rykoszetów i mrowiem łusek, ryczący, ogromny, wściekły jak osaczony mamut – zbyt wielki i szybki, by ciosy łowców poradziły sobie z jego żywotnością.

Widziałem, jak rozjeżdża faceta, który do mnie strzelał i którego tak długo nie potrafiłem uciszyć. Somalijczyk zerwał się, dostał po plecach klinem pancerza, runął pod gąsienicę – i koniec.

Zza sztucznego pagórka z worków i siatki, kryjących cysternę, zamigotał blady ognik spalanego prochu. Wracał BRDM. Osiemdziesiąt metrów od nas skręcił, zaatakował stromiznę stoku.

BWP zmagał się z grawitacją i sypkim podłożem tuż obok, jakby chcąc natchnąć otuchą mniejszego i słabszego kolegę. Obie wieże obracały się, ziejąc nieustannie ogniem, od obu odskoczyły kreseczki granatów dymnych, wybuchające trzydzieści metrów od wyrzutni. Trudno powiedzieć, co przesądziło. Tak czy inaczej oba wozy wygramoliły się na północny brzeg.

Właśnie wtedy przypomniałem sobie, że na dole jest trochę więcej okopów, nie tylko ten nasz. Były dobrze zamaskowane, przeważnie puste, no i nie strzelano z nich. Chyba. Teraz przejaśniło się nieco i dostrzegłem wychylające się zza piaskowego nasypu głowy w hełmach.

Pierwszego mężczyzny nie rozpoznałem: pobiegł w poprzek wąwozu zbyt szybko. Drugim był Lesik.

– Przedostatni – dobiegł zza pleców głos Gabrieli, poprzedzony szczęknięciem zmienianego magazynka. – Co oni: uciekają?

Jakimś cudem słyszałem ją wyraźnie. No tak: żadnych granatów, a oba wozy odjeżdżały szybko w głąb sawanny.

– Z dystansu więcej zwojują – powiedziałem szybko. Patrzyłem na towarzysza Lesika, który zaległ właśnie u podnóża stoku i machaniem ręki zachęcał kapelana do skoku.

Lesik nie mógł się zdecydować. Mijały sekundy. Ten z przodu uniósł się na łokciu, krzyknął coś, pokazał ręką do góry. Coś mignęło w powietrzu i zupełnie nieoczekiwanie sztuczny pagórek, na tle którego oglądałem leżącego żołnierza, przeistoczył się w krater małego wulkanu.

Olej napędowy to nie benzyna: nie wybucha od byle kuli, iskry czy zapałki. Trzeba go porządnie rozpylić, by zareagował równie żywiołowo, jak jego pobudliwa kuzynka. Ale kiedy w częściowo opróżnioną cysternę trafia kilkusetgramowa porcja materiału wybuchowego…

Według czarnego scenariusza zbiornik miał zostać przedziurawiony kulą lub odłamkiem i po prostu stanąć w płomieniach. Samochód diabli by wzięli, ale bez szkody dla przebywających w pobliżu ludzi.

Granat rozbryzgał wiele kilogramów oleju wokół cysterny i zainicjował jeśli nie wybuch, to w każdym razie gwałtowne spalanie i potężny podmuch. Pagórek z worków i maskowania rozwinął się na boki niczym ogromny kwiatowy pąk oglądany na przyspieszonym filmie. Jeden z płatków nakrył podrywającą się ludzką sylwetkę, od niechcenia wymierzając klapsa podwieszonym do siatki workiem.

W chwilę później znokautowanego mężczyznę dosięgły pierwsze krople spadającego z góry ognia.

Gabriela strzelała do kogoś na zachodzie. Ona i chyba Szyszkowski: od strony punktu dowodzenia dobiegał terkot glauberyta. Nie zwracałem na to uwagi. Patrzyłem na obciążony dwoma workami płat siatki. Poruszał się. Słabo. I płonął. Razem z na pół ogłuszonym człowiekiem, próbującym się spod niego wydostać. Człowiek krzyczał z bólu.

Gdzieś obok pękł granat. Padliśmy twarzami na przedpiersie. Potem Gabriela znów strzelała, oszczędnie, pojedynczym ogniem, a ja…

Po prostu patrzyłem. Bardziej na Lesika niż na morze ognia za plecami przywalonego siatką żołnierza. Tylko Lesik mógł prześcignąć śmierć. I tę ratowanego, i tę ratownika. Bo w grę wchodziły obie i było to jasne dla każdego, z odwróconą plecami Gabrielą włącznie.

– Nawet nie próbuj! – Musiała mieć trzecie oko w potylicy: dałbym głowę, że ani na chwilę nie oderwała wzroku od celownika i miejsca, w którym krył się jej przeciwnik. Marnowała się tu. Z takim zmysłem dookolnej orientacji i budzącym respekt głosem rozgniewanej Amazonki byłaby idealnym belfrem.

Wcale nie chciałem próbować.

– Wyciągnij go! Lesik!!!

Widziałem jego okrytą hełmem twarz. Nie ukrył się, gdy wybuchała cysterna. Później przyszło mi na myśl, że właśnie tak, bezruchem, reagują ludzie, których przerosła sytuacja. Ale wtedy miałem w głowie tylko jedno.

Hełm i kamizelka. Był dużo bliżej, miał na sobie mnóstwo kevlaru i bez porównania większe szanse przeżycia niż ja.

– Lesik!!!

Spojrzał na mnie, to wszystko.

Kilka strzałów, potem wybuch granatu. Worek przede mną zadrżał. Może od odłamków, może od krzyku. Płonący żywcem ludzie krzyczą bardzo głośno. Na początku.

Nim dobiegłem, przestał krzyczeć. Nie szarpał się też; chyba stracił przytomność. Szybko. Albo po prostu biegłem tak, jak to odbierał mój mózg: w żółwim tempie z koszmarnego snu.

Karabin Gabrieli strzelał, strzelał i strzelał. Tamci chyba nie. Nie miałem pewności. Zastrzyk adrenaliny robi z człowiekiem różne dziwne rzeczy. Trochę uskrzydla, trochę ogłupia.

Zacząłem fatalnie: wyszarpując krawędź siatki spod własnych nóg. Zwaliłem się na ziemię, zgubiłem pistolet. Kiedy podrywałem się, zbijając dłonią płomyk z rękawa, coś dużego, ciężkiego i względnie powolnego szarpnęło powietrzem nad mą głową. Pękła szyba szoferki – dopiero teraz – wybuch granatu wstrząsnął samochodem.

Drąc zwęglone kawały siatki pomyślałem, że strzelano z tyłu. Gabriela zawiodła, ale nie na całej linii: mimo wszystko chybił, spłoszyła go wystarczająco mocno.

Zaplątany w siatkę żołnierz miał hełm i kamizelkę. Liczyłem na to, że osłonią spore partie ciała przed płomieniem i tylko dlatego nie uciekłem, gdzie pieprz rośnie. Nie bałem się ognia, niewiele go tu było, jeśli ktoś dysponował swobodą ruchu. Bałem się tego, co znajdę pod zwęglonym mundurem.

Siatka zdążyła pójść z dymem, więc dość szybko oswobodziłem nieruchome ciało. Gorzej z jego gaszeniem. Koc, pałatka – cokolwiek. Byłem już bliski zdzierania z siebie bluzy, na szczęście w ostatniej chwili trafiłem stopą na odrzucony trochę wcześniej worek. Ten sam, który ogłuszył chłopaka.

Zerwałem się na nogi, chwyciłem go. Byłem już z powrotem nad skwierczącym jak befsztyk żołnierzem, kiedy z dymu wybiegł człowiek. Tyle zdążyłem zauważyć: że człowiek. Potem huknął pojedynczy strzał i coś grzmotnęło mnie w sam środek brzucha.

Próbowałem zamortyzować zderzenie z ziemią. Efekt był mizerny, ale jedno osiągnąłem: nie dałem się przygnieść workowi. Inna sprawa, czy można było to uznać za sukces. Zerwałem się wprawdzie, nim na dobre zapalił mi się lewy naramiennik i tylko parę rozżarzonych węgli utkwiło w opinających pośladek spodniach, za to uświadomiłem mężczyźnie w rozchełstanej koszuli, że nie zabił mnie dostatecznie mocno.

Był starszy ode mnie i co najmniej tak samo jak ja przerażony. Szarpnął za spust trzy razy, nim dotarło do niego, że wystrzelił ostatni nabój.

Dym gęstniał, wciąż jednak widziałem głowę Lesika w okopie.

– Strzelaj! – krzyknąłem. Somalijczyk wrzasnął jeszcze głośniej i rzucił się biegiem wprost na mnie. Poderwałem wyżej worek. Gdzieś obok leżał mój pistolet, ale nie było czasu go szukać. Półprzytomny czy nie, partyzant rozłożył przegubowo mocowany bagnet, nim zbiegł do wąwozu. Po tym bagnecie rozpoznałem broń: samopowtarzalny simonow, kojarzący się przeciętnemu Polakowi z kompanią honorową WP.

Wyglądał staroświecko, ale właśnie dzięki temu dużo lepiej sprawdzał się w roli broni białej. Nie wiem, jakim cudem udało mi się osłonić workiem.

Uderzyłem lewą pięścią, z boku. Łatwy cios, bo Somalijczyk próbował uwolnić karabin. Gdybym przyłożył się lepiej, może nawet na tym jednym sierpowym by się skończyło, ale obaj popełnialiśmy błędy i po prostu odrzuciło go o parę kroków.

To był najlepszy moment na strzał. Lesik nie strzelił. Skoczyłem ku tkwiącemu w worku karabinowi. Udało mi się zmusić partyzanta do ciosu pięścią, co się liczyło, jako że zaraz potem odskoczył miękko i wyciągnął czort wie skąd ćwierćmetrowe nożysko. Gdyby nie rozpaczliwa szarża ku karabinowi, tym bym oberwał, nie kułakiem.

Mimo wszystko zainkasowałem niebezpieczny cios. Kiedy człowiek ma przed sobą koczownika z nożem, nawet lekkie oszołomienie może zaowocować tragedią.

Lekarzy, nawet tych wojskowych, nie uczy się walki wręcz. Może w komandosach, ale ja służyłem w porządnym wojsku, które w razie czego zabijałoby wroga z przyzwoitej odległości, używając armat, rakiet i w ostateczności karabinów. Armia wyposażyła mnie w przyzwoity pistolet i na tym poprzestała, wychodząc ze słusznego skądinąd założenia, że ktoś, kto nie zastrzeli napastnika żadnym z piętnastu pocisków, tak czy inaczej spisany jest na straty i nie warto uczyć go walki na noże.

Byłem kompletnym amatorem i pewnie dałbym się zabić. Ocalił mnie trzask pocisku nad naszymi głowami. Rzucając się do ataku, koczownik już tylko w połowie żył myślą o dziurawieniu mnie nożem. Równie ważne było dla niego osłonięcie się żywą tarczą. Bo strzelano z tyłu, od strony punktu opatrunkowego.

Miał mało miejsca i żadnych planów. Tylko dlatego udało mi się chwycić go za nadgarstek, nim coś podcięło nam nogi i runęliśmy na dymiące pogorzelisko.

Potem już tylko odwlekałem zgubę. Gdzieś wybuchł granat, zastukał obco brzmiący karabin, pękł kolejny granat. Lesik nie strzelał i wiedziałem już, że nie strzeli, a Gabriela była za daleko. Leżałem pod dyszącym z wysiłku mężczyzną i starałem się zatrzymać powolny ruch jego prawej dłoni, milimetr po milimetrze przybliżającej ostrze do mego gardła. Był za ciężki i za silny. Musiałem przegrać.

Nagle zrobiło się cicho. Może nie wszędzie, ale tu, wokół nas. Jakby świat postanowił pożegnać mnie chwilą żałobnej ciszy. Nikt nie strzelał, nic nie wybuchało. Słyszałem tylko ni to charkot, ni jęk wysiłku, dochodzący z krtani leżącego na mnie mężczyzny. Też nie było mu łatwo. Dawał z siebie wszystko. Tyle że w jego przypadku to skutkowało.

Brakowało kilku centymetrów i kilku sekund, kiedy rozległo się niepozorne pyknięcie, a pochylone nade mną czoło rozbłysło maleńką plamką czerwieni. Naprawdę maleńką. Somalijczyk, jakby zdziwiony, podniósł rękę, chyba nawet zdążył dotknąć rany Dopiero potem, prawie całą sekundę po trafieniu, mięśnie zwiotczały i mój niedoszły zabójca zwalił mi się na twarz.

Zepchnąłem na bok podrygujące w agonii ciało i na czworakach, słaniając się z wyczerpania, zacząłem wyciągać z popiołu i ognia coś, co do niedawna było młodym, pełnym życia dwudziestolatkiem.


*

– To nie ja – powiedziała Gabriela. Siedziała na skrzynce po nabojach i napełniała magazynek, ale uwierzyłem jej natychmiast. Miała załzawione oczy, ręce jej drżały. Nie tak wyglądają snajperzy. – Nie było czym. Amunicja mi się skończyła.

– A kto? – właściwie nie bardzo mnie to obchodziło. Ale dobry był każdy temat, który nie ocierał się o szeregowego Juszczyka.

– Nie wiem. Chyba ktoś z tamtego okopu, od Olszana. Nie ja.

– Tak czy tak, dziękuję. Dobrze mnie osłaniałaś. Skinęła apatycznie głową. Odłożyła magazynek, podniosła pusty.

– Jest… – musiała odchrząknąć. – Jest szansa, że on…?

– Oficjalnie? Oficjalnie zawsze jest.

– To znaczy – powiedziała powoli – że już po nim, tak?

– W specjalistycznej klinice przeżyłby… no, może i tygodnie.

Usiadłem po turecku naprzeciw niej, starając się nie patrzeć w prawo, na dopalające się resztki stara cysterny. Strzelanina umilkła parę minut temu i teoretycznie nic nie powinno trzymać majora Lesika w okopconym okopie. Ale mógł tam być, więc nie patrzyłem na zachód.

– Co teraz będzie?

Pierwsze prawdziwie babskie pytanie, jakie od niej usłyszałem. Bezradne. Podbudowane wiarą, że mężczyzna wie lepiej, coś z tym zrobi.

– Morfina. Spróbuję poszukać dawców krwi, ale tak naprawdę to jedno się liczy.

– Ale… mamy morfinę? – Chyba dopiero teraz obudził się w niej lęk, który podgryzał mnie od wielu godzin.

– Każdy żołnierz nosi jedną dawkę w pakiecie z opatrunkiem osobistym. Teoria jest taka, że nim przestanie działać, ranny będzie w szpitalu. W najgorszym razie w śmigłowcu.

– Chcesz powiedzieć…? – wolała nie kończyć.

– Najpierw Świergocki, potem Lewandowski – policzyłem na palcach. – Wylatywaliśmy po jednego rannego. A poza tym nigdy nie mamy dużo przy sobie. Zdarzały się kradzieże, ginęły torby z lekami… No i lewe rozchody. Rekordzista poleciał wspomagać etiopską służbę zdrowia po ataku na Dese i w jeden wieczór przepuścił półtora tysiąca porcji. Nawet próbowali grzebać w tej sprawie, ale guzik mu udowodnili, a od waszych jeszcze medal dostał. No i zaczęło się dmuchanie na zimne. Z opatrunkami osobistymi też zresztą jest podobnie. Dużo narkomanów w szeregach, dużo śmigłowców do ewakuacji, małe straty. Więc zmniejszono i dawki. Mniejsza pokusa, a w razie czego, nawet jak medycy się spóźniają, koledzy z pododdziału dołożą swoje. Jeszcze się nie zdarzyło, by jakaś drużyna miała więcej niż dwóch rannych.

– Ile zostało? – Nie bardzo mnie słuchała.

– Zakładając, że nas do wieczora ewakuują albo coś zrzucą, dla Juszczyka wystarczy. Bez zabierania innym ich przydziałowych porcji.

– A Giełza i Świergocki? – Siedzieliśmy poza dawną granicą zasięgu siatki, dość daleko od okopu, nie powinni więc jej usłyszeć.

– Zależy. – Każdą inną zbyłbym stwierdzeniem, że nie jest źle, ale to nie była każda inna. – Jeżeli mamy nowych rannych…

– Będą cierpieć… Z mojej winy.

Musiałem trochę pomyśleć nad komentarzem.

– Powód a wina to dwa różne pojęcia – mruknąłem. – Jesteś przyczyną, owszem. Polacy byli przyczyną drugiej wojny światowej. Ale to nie nas sądzili w Norymberdze.

– Chyba powinnam do niego wrócić. – Napełniła amunicją, co mogła, i od razu zaczęły się problemy z rękami. Objęła nimi kolana, dało to jednak tyle, że dygotały jej teraz wszystkie cztery kończyny.

– Zabije cię – powiedziałem spokojnie.

– Może. A może nie. Nie znasz go.

– A ty go znasz?

– Teraz trochę lepiej – zdobyła się na blady uśmiech. – To właściwie proste: weź stereotyp Araba z wyższych sfer, i już.

– Stereotypowy szejk nie daruje zniewagi czemuś tak gównianemu jak kobieta.

– Miły jesteś.

– Streszczam stereotypy. Źle?

– Dobrze. – Pośliniła brudny od smaru kciuk, przetarła krwawą pręgę na udzie. Kurz zasuszał ranę, ale każda zmiana położenia nogi owocowała paroma czerwonymi kropelkami. – Ale kogoś o tyle gorszego od siebie szanujący się mężczyzna nie musi zabijać. Wystarczy ukarać, upokorzyć i podporządkować sobie. Zabicie kobiety to poniekąd przyznanie się do własnej bezsilności.

– Nie licz na to. Zabiłaś albo próbowałaś zabić jego matkę. Uciekłaś do niewiernych. Zginęło wielu dobrych muzułmanów. Nie wspomnę o finansowych kosztach tej wojenki. Bekniesz za to, i to mocno.

– Najwyżej obetnie mi ten durny łeb – rzuciła mi wyzywające spojrzenie. – A jeśli tu zostanę, zginie wielu ludzi. Po obu stronach.

– Ktoś tu niedawno błagał, by nie oddawać go żywcem. – Odwróciła twarz. – Przestań filozofować i zejdź na ziemię. Widziałaś, co zrobili z Giełzą. A to dla nich obcy, nic nieznaczący facet. W dodatku potrzebowali go żywego, musieli się hamować. W twoim przypadku nie będą musieli. I jeszcze coś: przerabianie na ochłapy pięknej kobiety jest przyjemniejsze.

Nie zdobyła się na odpowiedź. Chyba nawet nie dotarło do niej, że właśnie nazwałem ją piękną. A zaraz potem w wąwozie zaczął się ruch.

Na początek dwóch ledwie żywych ze zmęczenia żołnierzy przytaszczyło trzeciego. Zaraz po zrzuceniu pierwszych bomb otrzymał postrzał w nadgarstek; zdołał opatrzyć ranę i nawet postrzelać przez następne kilkanaście minut, ale w końcu utrata krwi i efekty wstrząsu wygrały z adrenaliną. Zaaplikowałem mu ćwierć litra krwi z porcji przeznaczonej jeszcze dla Urbańskiego, jego własną morfinę oraz trochę wody do oczyszczenia rany. Odłamków kości chwilowo nie usuwałem: zabrakło czasu.

Olszan, podpierany przez dużo bardziej przejętą panią redaktor, przyszedł na własnych nogach, choć ktoś mocno spóźnił się z opatrunkiem i strumień krwi dotarł od dziury w barku aż pod lewe kolano.

Zaraz potem koledzy przynieśli chłopaka, któremu granat wybuchł tuż przed wychyloną z okopu twarzą. Stracił prawe oko i trzy zęby, a w czole, nosie, policzkach i szyi miał w sumie dziewiętnaście kawałków metalu i kamienia, co dostarczyło mi zajęcia na dobre pół godziny. W przerwach kierowałem zespołem Gabriela-Agnieszka, opatrującym Olszana, oraz reanimowałem żołnierza z postrzałem klatki piersiowej, który jednak zmarł. Ten z poszatkowaną twarzą też nie rokował dobrze: dwa odłamki tkwiły mu pod skorupą czaszki. Nie próbowałem się do nich dobierać. Morfina, środki uspokajające, bandaż. Wszystko.

Potem było lżej. Zamiast Joli pojawił się wprawdzie szeregowy z niewyraźną miną i informacją że „ta pani nie może przyjść”, ale przynajmniej pomagałem ludziom, którym nie zagrażała śmierć.

Szewczyk, kierowca beerdeema, miał złamaną piszczel i potężnego guza: dwa trafienia jedną kulą, która przebiła pancerz i tak dowcipnie zrykoszetowała. Ktoś stracił palec, Zanetti dał sobie odstrzelić kawałek ucha, a Andrusiakowi ktoś lub coś złamało ząb, kalecząc policzek. Drobiazgi; żaden nawet nie próbował układać się pod przeznaczoną dla rannych wiatą. Nawet żołnierz, któremu zderzenie kuli peemu z kamizelką złamało żebro, wolał wynieść się z powrotem do własnego okopu, byle dalej od smrodu spalonej ropy i widoku ludzkiego cierpienia.

Filipiak i nadciągający z przeciwnego kierunku Wołynow zjawili się, gdy szyłem kolano Hanusika.

– Znajdzie pan chwilę? – Pomijając szramy na hełmie i kamizelce, porucznik wyglądał na całego. Na szczęśliwego już nie.

– Trudno będzie. – Odciąłem igłę, sięgnąłem po bandaż. – Mam rannych, a nie mogę doczekać się siostry Joli, więc będę musiał…

– Ja właśnie o tym.

Wskazałem mu skrzynkę, nasze nowe krzesło. Zerknął na Wołynowa.

– Majorze, mógłby zostawić nas pan na chwilę?

Kazach skinął głową i z miną pokerzysty odszedł za sanitarkę, gdzie Olszan gawędził z paniami.

– Nadal tu jest – uśmiechnąłem się lekko. – I dziewczyna też. Twardzi z nich szpiedzy. Ja bym zwiał.

– To niczego nie dowodzi.

– Ciągle ich pan podejrzewa? To cud, że oboje przeżyli. Nie wiem, co porabiał major, ale tu było gorąco. A ona się zdrowo nastrzelała.

– Nie o tym chciałem mówić.

– No tak. Słucham.

Jak na osobę dopominającą się o zmianę tematu, zwlekał całe wieki. Widać było, że wolałby być gdzie indziej i rozmawiać z kimś innym.

– Juszczyk nie powinien umrzeć – wypalił wreszcie.

– Co?

– Mówię, że Juszczyk nie powinien…

– Słyszę. – Przyglądałem mu się z niedowierzaniem. – Tylko nie bardzo rozumiem, w czym rzecz.

– Był u mnie kapelan. Żądał, bym z panem pomówił. No tak. Lesik. Że też udało mi się wymazać go z pamięci.

– Co konkretnie powiedział? – zapytałem bez zapału.

– Że trafił pan tu prosto z aresztu. I dlaczego pana wsadzili.

Chyba nadal miał nadzieję, że zrobię wielkie, zdumione oczy.

– To żadna tajemnica. Nie chwalę się tym, ale to nie znaczy…

– Do tej pory to nie była moja sprawa – przerwał mi łagodnie, lecz stanowczo. – Ale teraz muszę coś z tym zrobić. Odpowiadam za życie moich żołnierzy. Nie mogę zignorować tego, co mówi major Lesik.

– Major Lesik mówi, że w niebie żyją anioły, a dziewice rodzą dzieci chodzące po wodzie.

– Co to miało znaczyć? – Najeżył się, ale nie aż tak, jak można by oczekiwać od osobnika chodzącego z krzyżykiem na szyi.

– Tylko tyle, że niektóre stanowcze twierdzenia majora cholernie trudno byłoby udowodnić.

– Zastrzelił pan bezbronnego człowieka.

– I jaki stąd wniosek?

Był zaskoczony takim stawianiem sprawy. Zarzut morderstwa spotyka się raczej z gwałtownymi zaprzeczeniami, nie postulatem o wnioski.

– Naprawdę strzelił pan w głowę jakiemuś tubylcowi?

– Naprawdę.

Przyjmował to do wiadomości jakiś czas, a ja dopiero teraz, trochę za późno, spostrzegłem stojącą z boku Gabrielę. Nie byłem pewien, ile usłyszała. Ale oczy miała wyjątkowo szeroko otwarte.

– Skończmy może – westchnąłem, lekkim skinieniem głowy wskazując dziewczynę. – Czego pan oczekuje?

– Chciałem pana po prostu ostrzec. Jeśli, nie daj Boże, Juszczyk umrze, Lesik oskarży pana o spowodowanie jego śmierci. Już teraz zażądał, byśmy pod żadnym pozorem nie porzucili gdzieś zwłok. I jeszcze coś – dorzucił wyraźnie zakłopotany. – Sugerował, że nie byłby pan zmartwiony, gdyby coś mu się przytrafiło. Chce, bym skonfiskował pańską broń i nie pozwolił brać do ręki żadnej innej.

Nie miałem odwagi patrzeć w górę i sprawdzać, czy twarz Gabrieli jest równie nieruchoma i twarda jak jej gołe kolana.

– Szkoda, że tak późno – rzuciłem przez zęby. – Mógł pan przyjść godzinę temu. Oddałbym broń i grzecznie poległ, osłaniając rannych gołą piersią. Jak na lekarza przystało.

– To zły czas na żarty – mruknął.

– Skalpele też mam oddać?

– Umówmy się, że zostanie pan przy swoim pistolecie. Dookoła wala się teraz mnóstwo broni, a ja nie chciałbym, by zobaczono pana z czym innym niż służbowy wist. W porządku?

Skinąłem głową. Dźwignął się ze skrzynki, ale zamiast odejść, popatrzył na Gabrielę.

– Nie wspomniała pani, że narzeczony ma prywatne lotnictwo.

– Jak się okazuje – uśmiechnęła się blado – słabo go znam.

– Mało nas nie wykończyli. Nie spodziewałem się nalotu.

– Wiem.

– I co jeszcze pani wie? – zapytał na pozór łagodnie.

– Jest tu kimś. Mówiłam, ale nie słuchaliście.

– Rozumiem. I ta rzeź – zatoczył krąg dłonią – to nasza wina?

– Nie powiedziałam… – utknęła.

– Strzelała pani?

– Co znowu? – wyręczyłem dziewczynę.

– Jeden z żołnierzy twierdzi, że omal go pani nie zastrzeliła.

Przez chwilę miałem w gardle wielką, zimną kulę. Przypomniałem sobie uchwycony kątem oka widok padającej wśród dymu ludzkiej sylwetki. Seria dosłownie rzuciła nią o ziemię, nie było w tym odrobiny przypadku. Gabriela wiedziała, do kogo…

I nagle ulga. Tak ogromna, że aż budząca strach, bo przecież oskarżano obcego człowieka, nie mnie. Ciągle starałem się tak o niej myśleć – jako o obcym człowieku.

– Czy ten skarżypyta nie uciekał aby przez wąwóz – zapytałem z krzywym uśmiechem. – Bo jeśli tak, chyba go kojarzę.

– Nie strzelałam do naszych – rzuciła przez zęby.

– Po co miałby kłamać? – Nie powątpiewał, naprawdę pytał.

– Spanikował – powiedziałem. – Strzelił do nas. A z oskarżeniami jest jak z pojedynkami rewolwerowców: kto pierwszy, ten z reguły lepszy. Może się bał, że go podkablujemy. Teraz ma pan dwie wersje i nie wie, komu wierzyć. Poza tym widziałem, jak sobie radzi z karabinem – skinąłem głową, wskazując dziewczynę. – Córka szefa strzelnicy się nie umywa.

– Tata… ojciec mnie nauczył – mruknęła zakłopotana. – Pracował w Erytrei, tam od zawsze była wojna…

Zastanawiał się przez dłuższą chwilę. Jak dla mnie – za długo.

– Myślicie, że to był wypadek? – Nie zmarnował tego czasu: udało mu się mnie zaskoczyć. – Pośpiech, nerwy czy może…?

Jezu. Tego tylko brakowało.

– Nnnie wiem – zająknęła się Gabriela. Sugestia i nią wstrząsnęła. – To tak szybko… Ale dlaczego pan myśli, że ktoś mógłby…?

Nie spieszył się z odpowiedzią. Pewnie sama zdążyła się domyślić.

– Teoretycznie – mocno podkreślił to słowo – ktoś może wpaść na pomysł, że jeśli pani zginie, skończą się nasze kłopoty. – Zrobił przerwę, dając jej czas na przemyślenia. – Chciałbym, by trzymała się pani blisko doktora. Cały czas, bez żadnych wyjątków. Dla własnego bezpieczeństwa, a mojego spokoju.

– Nadal ją pan podejrzewa – pokiwałem głową.

– Wie pan, czym się różni grom od strzały?

– Nie rozumiem…

– Leci dalej, szybciej, trudno ją zmylić flarami. A teraz krótki komentarz Morawskiego na temat miga-17: to szturmowiec, nie bombowiec. Nie nadaje się do zrzucania bomb z pułapu kilku kilometrów. Te nasze rzucały.

– I co z tego wynika?

– Mocno ryzykowali, wybierając taką metodę. Nawiasem mówiąc, drugie podejście wyszło im fatalnie, choć oślepili nas i mogli zejść niżej. Zeszli i spudłowali o ćwierć kilometra. Co dowodzi, że sposób jest fatalny. Szturmowiec ma latać nisko i strzelać do przodu.

– Nie wiem, do czego pan zmierza.

– Rozmawiałem z Bodnarem. Mówi, że pierwszy raz przeszli trochę powyżej zasięgu groma. Drugi raz ciut wyżej i dalej niż strzela armata. Przy czym teoretycznie mogli oberwać wtedy rakietą. A mimo to nie próbowali rzucać flar. Wie pan, dlaczego?

– Umieram z ciekawości. Przez dym?

– Brawo. W jakiś sposób zgadli, że mamy groma, nie strzałę, pułapki termiczne guzik im dadzą, a lecieć powinni wyżej. I że jak już oślepią operatora wyrzutni, nadal muszą uważać na armatę. Zanim pan coś powie, krótka informacja: mamy w brygadzie prawdziwy bigos, jeśli idzie o sprzęt. Z rakiet są strzały i gromy. Z celownikami nocnymi i bez. Podobnie z działkami: jedne mają nowoczesny celownik tachometryczny, inne nie; jedne widzą w nocy i przez dym, inne ani trochę. W dodatku nie istnieje stały etat. Jadąc na patrol bierze się za każdym razem inny zestaw. Gdyby mi pan dał lornetkę i pozwolił pooglądać jakiś pluton z mojej własnej kompanii, też miałbym zgryz z zaplanowaniem bezpiecznego nalotu. A co robią te orły Sabaha? Przeprowadzają optymalny atak: sto procent bezpieczeństwa przy możliwie dużej skuteczności. Jakimś cudem wiedzą, który typ rakiety wystrzelimy i że dym nie załatwi działka. Mam chyba prawo wyczuwać smród?

– Mogli po prostu założyć, że ma pan to, co najlepsze.

– Armata jest najlepsza – przyznał. – Tyle że i jedyna w swoim rodzaju. Ma tachometr i kamerę termiczną. Tachometr jest potrzebny, by trafić w samolot. Przy strzelaniach naziemnych guzik daje. Kamera pozwala widzieć w nocy. Nie ma sensu łączyć jednego z drugim. Armata służy do niszczenia celów latających nisko, a tu nikt nie lata nisko po ciemku. Nie ten poziom techniki. Owszem, mamy parę działek z termowizorami, tyle że na tych nikt nie zakładał tachometrów. Służą do obrony baz i konwojów, także nocą i w przypadku zadymienia.

– No i? – Trochę się pogubiłem w jego argumentacji.

– To mały cud, że dostaliśmy taki zestaw. Sabah nie miał prawa się go spodziewać. Za to powinien się spodziewać groma z nocnym celownikiem. Którego z kolei nie uwzględnił w planie nalotu. Mieliśmy dostać właśnie taki. Celownik się popsuł, więc jakiś mądrala dał nam uniwersalną armatę. Jednorazowa prowizorka. Tak to wygląda.

Odwrócił się i odszedł, pozostawiając mnie ze świadomością, że nie wygląda to dobrze.


*

Wóz wyglądał żałośnie. Spod rozdartej, w połowie spalonej siatki widać było poobtłukiwaną dziesiątkami ciosów biel oenzetowskiego malowania, a spod niej z kolei zieleń pierwotnego kamuflażu i przygnębiająco wiele kraterów gołej stali. Z reflektorów pozostały strzępy blachy, falochron przypominał sito, antenę odstrzelono, a wgnieciony w środku właz dowódcy poczerniał. Lewa gąsienica ciągnęła się długą wstęgą za pojazdem, a on sam stał w śmierdzącym błocie z piasku, popiołu i smaru.

– Gorąco wam tu było – pokiwałem głową. – Jest na chodzie?

– Pojedzie. – Kierowca Hanusika ominął zapiaszczony strzęp ciała, duży, ale zbyt brutalnie potraktowany pociskiem, by dało się go zidentyfikować. – Nie wiem tylko, jak daleko. Pomacało nas i po silniku, i po przekładniach. Aż dziw, że nikomu się nie dostało. Pewnie dlatego, że mało nas było w środku. Tylko my z celowniczym i siostra.

Bewup nagrzał się jak piekarnik, ale Jola wciąż tam tkwiła. Zrozumiałem, co skłoniło kierowcę do porzucenia wciąż niesprawnego wozu i szukania mojej pomocy. Z kimś, kto dobrowolnie piekł się w tej blaszance, musiało być coś nie w porządku.

– Gorąco tu – rzuciłem łagodnie w wypełniający wnętrze półmrok. Wszystkie włazy i otwory strzelnicze były zamknięte. – Przyjemniej byłoby na zewnątrz. Już nie strzelają.

Żadnej reakcji. Siedziała w najdalszym kącie. Na podłodze.

– Pani Jolu?

Nadal nic. Ruszyłem na czworakach po ławce. Dopiero teraz uniosła spojrzenie. A ja poczułem coś więcej niż odór gorącego smaru.

– Nie. – To nie był anemiczny protest; raczej ostrzeżenie.

– Nie może pani tu zostać – wyciągnąłem ostrożnie dłoń.

– Nigdzie nie pójdę – rzuciła przez zaciśnięte gardło.

– Potrzebuję pani pomocy. Mamy wielu rannych. – Czekałem jakiś czas. Bez rezultatu. Chociaż nie: coś mi przyszło do głowy. Pomachałem dłonią jak ktoś, kto rozpędza dym. – O to chodzi? Nie ma się czego wstydzić. Ja sam o mały włos… Załatwimy to dyskretnie, nikt się nie dowie. To w tym problem? Pani Jolu?

Chyba trafiłem kulą w płot. Względnie nie doceniłem głębi jej odczuć. Nie należała do ekstraklasy, ale musiała uchodzić za ładną dziewczynę, a te nie doznają w życiu wielu upokorzeń. Mogła nie być dostatecznie zahartowana. Wziąłem to pod uwagę i wycofałem się.

Minąłem punkt opatrunkowy, ale nie doszedłem do następnego w kolejności okopu, wyznaczonego na stanowisko dowodzenia. Siedzący na jego obrzeżu Zanetti pokazał gestem, bym dołączył do zebranych w środku osób, zmieniłem więc zamiar, pokazałem Włochowi koszykarską prośbę o czas i skręciłem ku sanitarce.

– Gapa, można na chwilę?

Odłożyła łopatkę, za pomocą której przedłużała nasz okop, wytarła dłonie o szorty, podeszła. Z uśmiechu przeznaczonego dla rannych zostało całkiem sporo, ale w jej oczach doszukałem się ostrożności. Ostatnio każda nowina okazywała się tą złą. Ciut późno przyszło mi do głowy, że potwierdzę tę regułę. To dlatego zacząłem nie tak, jak zamierzałem.

– Eee… nie podoba mi się twoja noga. – Wyglądało na to, że opatrywanie uda zakończyła na pocieraniu poślinionym palcem. Brunatne zacieki sięgały aż pod kolano, też zresztą podrapane.

– Obie są trochę krzywe. – Uśmiech uniósł tylko jeden kącik spękanych ust, ale to wystarczyło, bym zyskał pewność, iż nie ma kompleksów związanych z kończynami dolnymi. – Przykro mi.

– To znaczy… ta rana. – Całkiem nie wyszedł mi ten początek, więc szybko przeszedłem do rzeczy. – Mniejsza z tym. Masz czyste majtki?

Spojrzała w dół – z lekkim skłonem – po czym z zimnym okrucieństwem dobiła mnie, bez pośpiechu marszcząc trzykrotnie nos, co miało symbolizować uważne wąchanie. Czułem, że się czerwienię.

– Nie umówiłabym się ze sobą na randkę, jeśli o to pytasz.

Gdyby była biała, jej skóra świeciłaby teraz wyraźnym różem. Przy czym nie byłby to rachunek wystawiony za język szybszy od myśli. Nie poniosło jej: powiedziała, co chciała, godząc się z konsekwencjami.

Chociaż raczej nie przewidziała, że tak mnie zatka. Stałem, patrzyłem na nią i nie potrafiłem wykrztusić słowa.

– Przepraszam. – Spoważniała, może nawet trochę się wystraszyła. – Nie gniewaj się. To… nerwowa reakcja na stres.

W końcu jej się udało: zacząłem się śmiać. Zaskoczyło ją to. Trochę potrwało, nim dołączyła do mnie. I nagle zrobiło się przyjemnie.

– Przede wszystkim myśli masz brudne. – Napięcie gdzieś znikło, mogłem jej to powiedzieć ot tak, po prostu. – Chodzi mi o zapasowe. Majtki – dodałem. – Chciałbym pożyczyć, jeśli można.

Poszerzyła uśmiech, choć przedtem wydawało się to niemożliwe.

– Dalej mam brudne myśli. Aż się boję pytać, jak je wykorzystasz.

– Zaszyję ci tę nogę – obiecałem. – Tępą igłą na żywca.

– No przecież nie pytam.

– Nie chcę cię rozczarowywać, ale to nie dla mnie. Joli puściły… no wiesz: nerwy. Jeśli jesteś do szpiku kości szlachetna, to idź do Hanusików i ją poratuj. A jak nie do szpiku, to poślij Wielogórską. Ale załatw to, dobrze?

– Rozkaz – stuknęła żartobliwie piętami.

Powlokłem się do okopu dowódcy. Czułem, że następna wymiana zdań nie będzie tak miła. Widok Agnieszki pośród zebranych nie zmienił tego.

– No to mamy komplet. – Morawski przesunął się na swojej skrzynce po amunicji, robiąc mi miejsce. – Melduj porucznikowi, co i jak.

– Co konkretnie chce pan wiedzieć? – Miałem świadomość, iż wyraz mojej twarzy skutecznie zastąpi połowę raportu.

– Nie chcę być uznany za wyjątkowego skurwysyna – zerknął na Olszana, co nasunęło mi podejrzenie, że zaczęli beze mnie. – Ale to kwestia życia i śmierci, więc zapytam. Czy Giełza może być na chodzie?

– Głowa czy nogi? – Nie oburzyłem się: to nie był szpital, tylko pole kiepsko idącej bitwy.

– Trzeba uruchomić krótkofalówkę. Następny nalot może załatwić nas na amen. I czuję, że Sabah nie powiedział ostatniego słowa.

– Podali mu morfinę. Uniknął szoku.

– Jak to? – Agnieszka, nieodłączna już chyba towarzyszka Olszana, przestała miętosić jego dłoń. – Zrobili to ze znieczuleniem?

Podzielałem jej oburzenie, choć nie potrafiłbym szybko i składnie go uzasadnić.

– Mogę podać mu łagodniejsze środki przeciwbólowe. Nie utracił wiele krwi, o to też zadbali. Fizycznie jest w niezłym stanie. Ale co do reszty… – pokręciłem sceptycznie głową.

– Dajcie chłopakowi spokój – rzucił Olszan słabym głosem. Też aż się prosił o trochę spokoju. Kula ładnie przeszła przez bark, ale ludzie różnie reagują na obrażenia. Jemu postrzały nie służyły.

– To musi być jakiś drobiazg. – W głosie Filipiaka wyczułem podszytą gniewem bezsilność dyletanta. – Oglądałem to radio. Wygląda na nietknięte. Może styki?

– Jak się psuje telewizor, też nie widać przestrzelin – pouczył go Olszan. – Spokojnie, sam dojdę, co jest nie tak.

– Co dwie głowy, to nie jedna – zauważył Ciołkosz.

– Jego samego trzeba pilnować – westchnąłem. – Wątpię, czy jest w stanie roztrząsać problemy techniczne. Zastanawia się teraz, kim właściwie jest. Albo czym.

– Nie jest pan specjalnie subtelny – mruknęła Agnieszka.

– Może sobie coś zrobić? – zapytał rzeczowo Filipiak.

– Ja bym zrobił. – Nie stać mnie było na patrzenie komukolwiek w twarz, ale był moim pacjentem i miałem obowiązek ratowania mu życia. Choćby i kosztem składania takich deklaracji.

– Da mu pan, co uzna za stosowne – zdecydował porucznik – i przyśle na radiostację. Pan Olszan będzie drugi, kapelan trzeci. Nikogo więcej nie chcę tam widzieć. Czy to jasne?

Patrzył na redaktor Wielogórską. Zbyt jawnie, by to przełknęła.

– Niby dlaczego?

– Nie jest pani specjalnie subtelna – zrewanżowałem się. – Trudno mu się będzie pozbierać, jeśli tuż obok usiądzie młoda kobieta.

Zamknąłem jej usta.

– A co z drugimi? – zapytał Wołynow kulawą polszczyzną. Zdobył gdzieś kamizelkę i pozbył się bluzy, zostając w marynarskim pasiaku.

– Rannymi? – westchnąłem. – Juszczyk ma rozległe poparzenia. Jeśli zostaniemy do wieczora, razem z tym drugim, Wenclorzem, zużyją cały zapas wolnych leków.

– Co znaczy: wolnych? – zapytał lekko roztargniony Morawski. Po nalocie awansował na nieformalnego doradcę Filipiaka do spraw lotnictwa i chyba miał się czym gryźć. Migi mogły powrócić.

– Tak naprawdę liczą się środki uśmierzające. Mógłbym pozbierać te z indywidualnych opatrunków, tylko że…

– Nie wchodzi w grę – zdecydował Filipiak. – Morale leży i tak.

Rozumiałem go. W razie następnego ataku ranni mogli bardzo długo czekać na ewakuację. Może nawet godziny. Bez morfiny byłyby to godziny spędzone w piekle i żołnierze dobrze o tym wiedzieli.

– Trzeba poszerzyć front. – Wołynow przeszedł na angielski.

– Żartuje pan – parsknął Filipiak.

– Tylko wysunięte na skrzydła karabiny maszynowe zatrzymały poprzedni atak. Drugi taki… i po nas.

– Nie tym razem. Mamy na górze radar, a zaraz będziemy mieli zenitówkę z termowizorem i czołg. A poza tym… – zawiesił z premedytacją głos.

– Tak? – Wołynow nie skorzystał z danej mu szansy.

– Ten rozciągnięty szyk drogo nas kosztował. Dałem się panu przekonać i przeszli przez nas jak przez masło.

– Ponieśli duże straty.

– My też. Proporcjonalnie pewnie większe. Cud, że nie straciliśmy żadnego z wozów bojowych.

– Cud to złe słowo. Partyzanci prawie nie mieli granatników. To znaczy: ci, którzy pobiegli do ataku.

– Do czego pan zmierza?

– Mówię tylko, że nie było cudu. Albo brakuje im broni przeciwpancernej, albo Sabah zostawił ją na lepszą okazję. Tak czy inaczej nie wolno dopuszczać ich drugi raz tak blisko.

– Zgadza się. Dlatego nie będziemy rozpraszać sił.

– Musimy. Mniejsza już o samochody, ale jedna celna bomba oślepi wszystkich, jeśli wpakuje pan cały pluton do jednego wspólnego okopu.

– To się akurat zrobiło łatwe – rzucił Filipiak z mieszaniną goryczy i rozdrażnienia. – Zostało mi, licząc z sierżantem, dwudziestu trzech sprawnych ludzi. Odliczając załogi wozów: czternastu. Wie pan, jakiego odcinka powinno bronić czternastu żołnierzy?

– Niech pan zapomni o normach. Musimy mieć szeroki front. Strzelać ze skrzydeł, by nie weszli w dym.

– Wozy ich zatrzymają – powiedział Filipiak. – Dopóki są na górze, nikt tu nie podjedzie. Z dymem czy bez. Widział pan: wydostały się z wąwozu i było po bitwie.

Wołynow spasował. Ale mieliśmy jeszcze jednego majora.

– Na wszelki wypadek wykopałbym po dodatkowym stanowisku na skrzydłach – powiedział Morawski. – Póki cicho.


*

– Dobra robota – pochwaliłem bez przekonania Gabrielę. Zsunąłem stetoskop i jeszcze raz sprawdziłem dozownik kroplówki. Dekstran w roztworze soli spływał ku igle, wbitej w przedramię Juszczyka. Rurka była długa, nie powinno jej zaszkodzić obracanie chłopaka. Dojrzewałem do decyzji, by to zrobić i obejrzeć spustoszenia, jakich dokonałem.

Musiałem ułożyć go na wznak. Trudno reanimować pacjenta, leżącego twarzą w dół.

– Niedobrze mi – powiedziała cicho dziewczyna. Klęczała w dole posłania i podtrzymywała w powietrzu nagie biodra Juszczyka. Kamizelka z kevlaru uchroniła część pleców, ale nogi i pośladki wyglądały przed nałożeniem barwnika jak zdjęte z rożna. Po jego nałożeniu wyglądały gorzej. Kazałem Gabrieli robić wszystko, by nie rozbabrać tej upiornej brei – i robiła. Tyle że oznaczało to przeniesienie ciężaru ciała na mniej uszkodzone miejsca, a tych od pasa w dół prawie nie było.

Przez wiele minut nadwerężała grzbiet i mięśnie, ściskając z boków miednicę chłopaka i nie znajdując w sobie dość bezwzględności, by na dłużej niż parę sekund wspomagać się kolanem, wpychanym pod upieczony pośladek. Poprawiała szybko chwyt i cofała nogę. Naprawdę wykonała kawał dobrej roboty, ale nie było mnie stać na szczere gratulacje. Gdyby przywołała mnie odrobinę później…

– Nie krępuj się – mruknąłem. – Byle nie na niego. Choć to i tak…

Nie widziałem jej twarzy. Drżała z wysiłku, nie dała rady trzymać głowy w górze. Jeszcze minuta, a czołem zetknie się z tym, co budziło jej mdłości. Z popękanym, krwistobrązowym członkiem.

– Odwracamy go. Ostrożnie.

Pomogła mi, ale zaraz potem padła na wznak i już sam musiałem profilować legowisko. Z przodu nie był poparzony aż tak bardzo, ale bez morfiny i tych obrażeń wystarczyłoby, by wył z bólu.

– Wolałbyś, żeby umarł?

Udałem, że nie słyszę. Kawałek po kawałku odrywałem gazę od półpłynnej skorupy na pośladkach. Było lepiej, niż myślałem. Poharatała mu paznokciami głównie zdrowe kawałki skóry. Inna sprawa, że prawie nie było tu bąbli: niemal wyłącznie zwęglona skorupa.

– Możesz już iść – powiedziałem, nie patrząc w stronę Gabrieli. Usiadła, ale pozostała pod brezentową wiatą, będącą oddziałem poparzeń mojego szpitala. Umieściłem Juszczyka osobno. Nawet zdrowi nie powinni go oglądać.

– Chcesz, żebym sobie poszła?

Miała szarą, znękaną twarz, z której nie ocierała potu. Zabroniłem jej: nie stać nas było na powtórne mycie rąk.

Na górze zaterkotał karabin maszynowy. Podarowano nam krótką przerwę, która chyba właśnie dobiegała końca.

– Mogę o coś zapytać? – Zniżyła głos. Ranni powiększali okop, hałasowali, ale nie byli daleko. Kiwnąłem głową. – Jak zaniosłam Joli ubranie, próbowałam namówić ją, by tu przyszła. Prawie w ogóle się do mnie nie odzywała, ale… Może źle ją zrozumiałam. Rozkleiła się.

– Co ci powiedziała? – zapytałem miękko.

– Coś w tym guście, że po co go ratować, jeśli jest taki poparzony, bo ty i tak go…

Utknęła. Chyba nawet przegapiła pierwszą basową eksplozję. Męczyła się. Inaczej niż podczas reanimacji Juszczyka, ale też mocno.

– Cztery dni temu objeżdżaliśmy podstołeczne placówki UNIFE, a przy okazji etiopskie wioski. Badania profilaktyczne i takie tam. Autobus dla urlopowiczów, sanitarka, dwa wozy ochrony. No i śmigłowiec. Asekurował nas Mi-24. Wracaliśmy już, kiedy napatoczył się etiopski patrol policyjny. Dostali wiadomość, że w jednej wiosce doszło do potyczki przy rozdziale żywności. Podobno z udziałem białych cywilów, może dziennikarzy, a może ludzi od pomocy humanitarnej… diabli wiedzą. W każdym razie było trochę rannych, a lokalna milicja przywróciła spokój, więc pojechaliśmy tam w trzy wozy: sanitarka, pancerka z trzema brazylijskimi żołnierzami, no i Lesik.

– Lesik?

– Za coś przecież bierze pensję. Był wkurzony, bo przydybał na placówce karton z pornosami, a dowodzący kapral na propozycję spalenia tych świństw zaproponował mu pocałowanie się w dupę. Kontrakt mu się kończy – wyjaśniłem, widząc uniesione brwi Gabrieli. – Ja też coś tam mruczałem o wolności prasy i sumienia… Nieważne. I bez tego… Nigdy za sobą nie przepadaliśmy. Kompletna rozbieżność światopoglądów. No więc dojechaliśmy do tej wsi. Europejczyków już nie było: zdążyli zwiać. Opatrzyłem parę skaleczeń; jedyny poległy zabił się, spadając z dachu. Mieli garnizon, a ci tak zwani partyzanci przyszli po mąkę z maczetami i paroma strzelbami. Zresztą tacy z nich partyzanci, jak ze mnie… Po prostu ludzie z pobliskiej wsi. Ta nasza przechwytywała dostawy pomocy humanitarnej, bo leżała bliżej drogi, więc w końcu sąsiadom puściły nerwy.

Zrobiłem sobie przerwę. W oddali huknął następny granat. Artylerzyści Sabaha rozkręcali się wyjątkowo powoli.

– Po ludziach z pomocy humanitarnej została ciężarówka. Stary trup; pewnie po prostu nie chciał zapalić, więc go zostawili. Komendant milicji postanowił ją poświęcić dla utrwalenia porządku. Kazał zdjąć opony, wpakował w każdą trzech wziętych do niewoli szabrowników…

– Trzech? – Chwyciła się pierwszego lepszego słowa. W oczach miała już mrok i byłem pewien, że domyśla się dalszego ciągu. Chyba żałowała, że w ogóle zaczęła tę rozmowę.

– Akurat się mieścili. W tamtych stronach nie ma grubych ludzi. Wolne miejsca poupychali słomą, na to wszystko trochę benzyny i zapałka. Kiedy wjechaliśmy, dopalała się ostatnia trójka. Tak że prawie mieliśmy szczęście. Prawie, bo został jeden z grubsza siedemnastolatek, podobno dowódca. Nie mógł stać, miał przestrzelone podudzie. Podparli go z kilku stron kijami, jak tamtych przed nim. Podobno egzekucja jest spartolona, jeśli ofiara za szybko upadnie, więc paru mężczyzn otacza skazańca z żerdziami i…

– Proszę cię…

Nozdrza mieliśmy pełne zapachu przypalonego mięsa. Tu i teraz jej prośba miała swą wagę.

– Przepraszam. No więc próbowałem to powstrzymać. Ale tam było pół tysiąca ludzi, połowa z jakimś żelastwem, a wszyscy głodni i wściekli. Etiopscy gliniarze od razu się zmyli. Posłałem Lesika do samochodu, do radiostacji. Miał wezwać śmigłowiec. Gdyby zjawił się nasz Mi-24, nikt by mi nie podskoczył. Mogliśmy zdążyć. Tyle że ten palant nie dotarł do radia. Potem mówił, że tłum go zatrzymał. Nie wiem. Wiem, że nie próbował strzelać w powietrze, nie wrócił, nie powiedział. Myślałem, że lada chwila… Czekaliśmy. Ja się darłem, Brazylijczycy stali z palcami w zawleczkach granatów i myśleli tylko o tym, by w razie czego nie dać się wziąć żywcem. Naoglądali się tu niejednego, trudno mieć żal… Zresztą to oni mnie wyciągnęli z tłumu… potem.

– Kiedy… – musiała odchrząknąć – kiedy to zrobiłeś?

– Kiedy zastrzeliłem tego chłopaka? – Musiałem nazwać rzecz po imieniu. – A ty? Długo byś czekała?

– Ja… nie jestem lekarzem. – To chyba nie był wykręt, tylko przypomnienie, że coś nas różni.

– Ale człowiekiem jesteś, prawda? No to powiedz, ile twoim zdaniem powinien czekać człowiek? Aż tamten przestanie wyć? Do wypalenia włosów? Oczu? Strzelić, jak się zlitują i pozwolą mu upaść? Kiedy się przestanie ruszać? Gdzie przebiega ta granica człowieczeństwa? A może w ogóle nie wolno…

– Zamknij się! – krzyknęła. Zaskoczyła mnie. Oczywiście zamknąłem się natychmiast. – Kiedy strzeliłeś?

– Jak go podpalali. – Wyczułem, że żąda krótkich odpowiedzi. – Może ułamek sekundy przed, może po. Nie jestem pewien.

– Dobrze zrobiłeś.

Tak po prostu: „Dobrze zrobiłeś”; koniec, kropka.

Czekałem na więcej.

– Strzelają. – Odległy grzmot podkreślił słuszność jej uwagi. – Nie mamy nic ważniejszego do roboty?

Pomyślałem, że mogą nas niedługo zabić. I że nie jest takie ważne, czy umrze z pytaniem, którego nie odważyła się zadać, a na które ja sam, bez wyraźnej zachęty, nie miałem odwagi odpowiedzieć. Czy może z pytaniami: bo było i to drugie, istotniejsze.

– Płytki ten okop – uśmiechnąłem się blado.

Dziury w ziemi bywają ważniejsze od tych w duszach. Podniosła się i sięgnęła po łopatkę.


*

Drugi poranny atak nie przypominał pierwszego. Przede wszystkim trwał długo. Piechota, którą widać, nie porusza się szybko. Ludzie Sabaha z rzadka tylko biegli w naszą stronę – głównie się czołgali. Ze wszystkich stron, co od razu przysporzyło kłopotów obsługom PKM-ów. Karabiny maszynowe znakomicie sobie radzą z ostrzeliwaniem wąskich sektorów, ale żaden kaem nie zatrzyma atakujących, jeśli przyjdzie mu bronić wycinka szerokości 180 stopni. A tyle właśnie przypadło na każdy z dwóch pozostałych w plutonie karabinów maszynowych.

Wszystko dlatego, że nasze wozy bojowe poniosły porażkę.

Miały być trzonem systemu obrony. Były odporne na ogień karabinowy i odłamki, widziały daleko, strzelały celnie. Starcie piechoty z odległą o setki metrów gromadą pojazdów wydawało się przedsięwzięciem samobójczym dla atakujących pieszo partyzantów. Tyle że nie takie starcie zaplanował sobie na to przedpołudnie pułkownik Sabah.

To, co wziąłem za wstęp do kanonady moździerzowej, było początkiem polowania na stalowe olbrzymy strzegące wąwozu. Przeciw technice użyto nie mięsa armatniego, a innej techniki. Starej, ale wciąż skutecznej w rękach dobrego dowódcy. A Sabah okazał się dobry.

Zza wzgórz otworzyły ogień działa bezodrzutowe i ciężkie granatniki, prawdopodobnie radzieckie SPG-9. Strzelały z daleka, z nikłą szansą trafienia nawet stojącego nieruchomo wozu, ale same też stanowiły mały cel, porównywalny z sylwetką przyczajonego piechura. Armaty, łącznie z tą najlepszą, czołgową, nie były dostatecznie precyzyjne, a kaemy, które brak precyzji nadrabiają gęstością ognia, nie potrafiły poważnie zaszkodzić ukazującym się sporadycznie kanonierom. Obsługa znikała po każdym strzale, zwykle razem z umieszczoną na trójnogu rurą. W przypadku cięższych dział, sprytnie rozlokowanych za wniesieniami – odjeżdżała skrytym na przeciwstoku łazikiem, by jakiś czas potem pojawić się za innym pagórkiem i powtórzyć całą operację. Oczywiście podobna taktyka urągała zasadom współczesnej sztuki wojennej, opartej na doświadczeniach Blitzkriegu – stanowiska należało uprzednio starannie wybierać i przygotowywać, a sama gra w chowanego zabierała atakującym mnóstwo czasu – lecz Sabah najwyraźniej nie zaprzątał sobie głowy tempem działań. Jeden moździerz po naszej stronie pokrzyżowałby mu pewnie plany, ale nie mieliśmy moździerza i pozostawało nam mało efektywne strzelanie na wprost.

Filipiak uznał się prawdopodobnie za prowokowanego do ataku – i oczywiście nie spuścił ze smyczy ani jednego wozu. Zapewne miał rację: aż się prosiło, by gdzieś między wąwozem a pozycjami tej pchlej artylerii umieścić w zasadzce strzelców z granatnikami. Ale, na nasze nieszczęście, ewentualną szarżę pancerną i wprowadzenie czołgu czy bewupa pod okrężny ostrzał Somalijczycy potraktowali jedynie jako ekstra premię. Okazali się dostatecznie silni, by wygrać uczciwie także walkę na dystans. Popukali z dział bezodrzutowych, chcąc sprawdzić, czy nie uda się odciągnąć któregoś z pojazdów od wąwozu, a kiedy stwierdzili, że jednak nie, wzięli się do roboty na serio.

Najpierw dwa wielkokalibrowe karabiny, też chyba zamontowane na samochodach, zaczęły obrabiać beerdeema i słabiej opancerzone boki bewupów. Potem z głębi buszu nadleciały rakiety. Trzy naraz, z trzech różnych stron.

Były powolne, jeden z operatorów wpakował swoją na drzewo, a załogi naszych wozów uważały. W porę odpalono ładunki dymne, kierowcy wykonali gwałtowny manewr, szczęście uśmiechnęło się do nich – i oba pepeki minęły się z niewidocznymi celami, wybuchając gdzieś po drugiej stronie dymnego obłoku. Ale nikogo nie zdziwiła gwałtowna, ocierająca się o paniczną, rejterada całej czwórki ku zjazdom do wąwozu.

Ciężar obrony dość nieoczekiwanie spadł na barki czterech ludzi, obsługujących karabiny maszynowe, oraz Tymoszuka, snajpera plutonu.

O dziwo, udało im się zatrzymać atak. Po dwóch godzinach od jego rozpoczęcia karabinki naszych strzelców nadal milczały, a czołówki partyzantów, z sobie wiadomych powodów, zaległy w odległości pięciuset metrów i nie próbowały pchać się dalej.

Było jasne, że knują coś paskudnego i nie dziwił mnie widok czołgu, który wraz z gromadką ściągniętych z linii żołnierzy w pośpiechu rył przy krawędzi wąwozu stanowiska dla wozów bojowych. Mogliśmy nie zdążyć i zmarnotrawić mnóstwo energii tych kilku przeraźliwie zmęczonych chłopców, wspomagających saperkami czołgowy lemiesz, ale tylko w ten sposób można było użyć broni pancernej, nie wystawiając jej na nadmierne ryzyko. Przez cały czas byliśmy pod obstrzałem, a choć pociski starych znajomych – moździerza i granatnika automatycznego – nie nadlatywały częściej niż co kilkadziesiąt sekund, było tego dostatecznie dużo, by zszargać człowiekowi nerwy.

Potem przyleciały samoloty.

Początkowo wyglądało to jak kopia pierwszego nalotu: wysoki pułap, bomby dymne, po cztery sztuki na maszynę. Prowadzący celował w wąwóz, skrzydłowy o kilkaset metrów dalej, z wyraźnym zamiarem oślepienia piechoty okopanej na południe od niego. Trudno ocenić podkomendnego, ale dowódca chybił: bomby wybuchły na północ od wąwozu, w dodatku chyba za blisko, bo zamykający wschodnie skrzydło karabin maszynowy praktycznie nic nie stracił na skuteczności i szybko przydusił do ziemi podrywające się tyraliery. Sam wąwóz powoli napełniał się dymem, ale miało się to nijak do poprzedniej nocy za dnia i widać było, że nie grozi nam kolejna strzelanina na oślep.

Z braku lepszego zajęcia przez cały czas ryłem w ziemi. Spośród pięciu rannych, przebywających aktualnie pod moją opieką – Giełzę oddałem Olszanowi – trzech z grubsza nadawało się do prowadzenia walki obronnej. Zdobyłem pistolet maszynowy glauberyt dla postrzelonego w nadgarstek szeregowego Kozłowskiego – była to idealna broń dla jednorękiego, choć o ogniu seryjnym kazałem mu zapomnieć – ściągnąłem karabiny dla Szewczyka i Świergockiego, wyłudziłem amunicję i tuzin granatów od Ciołkosza, a na koniec przespacerowałem się i obdarłem parę ciemnoskórych trupów ze wszystkiego, co mogło służyć do zabijania.

Przy okazji, skandalicznie późno jak na lekarza, odkryłem, że po napastnikach nie został ani jeden ranny. Chyba nie dlatego, że cofając się, zabrali znaczącą ich część ze sobą: wdarli się za głęboko i tylko stuprocentowo sprawni mieli szansę wycofać się na pozycje wyjściowe. Po prostu oczyszczając teren, nasi żołnierze nie myśleli ani o oszczędzaniu amunicji, ani o prawach człowieka: najpierw strzelali parę razy w każdy kształt, przypominający Somalijczyka. Inna sprawa, że większość już przedtem nie żyła, bo przy walkach na krótki dystans, strzelając do głów i opróżniając w bojowym szale magazynek za magazynkiem, znacznie częściej zabija się przeciwnika, niż go rani.

Wracałem z łupem, kiedy nadleciała druga para myśliwców.

Przemknęły nad nami ze wschodu na zachód i był to pierwszy punkt dla oficera planującego atak. Minęły się ze specami od zadymiania o kilkanaście sekund – punkt drugi. Leciały nisko, kilkadziesiąt metrów nad sawanną – punkt trzeci. Czwartego nie dało się przyznać, choć zawinił nie tylko planista. Gdyby prowadzący pierwszej pary spisał się lepiej i trafił w wąwóz, nawet przy termicznym celowniku zenitówki zaskoczenie byłoby pełne. Inna sprawa, że w krytycznym momencie szczuplutka obsada ZU-23, ogłuszona porykiwaniem czołgu, patrzyła w inną stronę i kamera termowizyjna nie na wiele by się zdała.

Mogło nas to kosztować przeraźliwie słono. Gdyby nie porucznik Filipiak i starszy szeregowy Szyszkowski.

Pierwszy miał dość zimnej krwi, by mimo straszliwego deficytu siły bojowej zrezygnować z jednego strzelca więcej i pozostawić Szyszkowskiego na tyłach, przy jego bezużytecznej jak dotąd rurze. Drugi zimną krwią się nie popisał i wbrew wszelkim zasadom wygarnął do nadlatujących myśliwców, gdy tylko je zobaczył.

Kąt był fatalny, samoloty sypały na boki iskrami pułapek termicznych, a pilot zdążył odnotować start rakiety i rozpocząć unik. Flary i unik prawdopodobnie nie miały znaczenia, ale zbyt mała odległość już tak: grom po prostu nie miał szans skręcić tak ostro, wobec czego poszybował stromo w niebo, zubożając skarb państwa o równowartość porządnej limuzyny.

Nie były to jednak pieniądze wyrzucone w błoto. Unik prowadzącego miał fatalne skutki, i to nie tylko dla skuteczności ataku. Wykonując go, pilot nie zrezygnował mianowicie ze swego pierwotnego celu i zwolnił bomby. Archaiczny, pamiętający epokę wojny koreańskiej mig przenosił tylko dwie ćwierćtonówki, ale przy prawidłowym zrzucie, gdyby wybuchły w wąwozie, te dwa tępo zakończone cylindry z twardej stali prawdopodobnie dokonałyby przeraźliwych spustoszeń. Odłamki ciężkich bomb przebijają pancerze każdego pojazdu mniej masywnego niż czołg, i to w promieniu kilkudziesięciu metrów.

Na szczęście zrzut wypadł fatalnie. Podrywając maszynę, pilot posłał bomby łagodnym łukiem ku górze, co przy szybkości kilkuset kilometrów na godzinę zaowocowało błędem dobrych trzystu metrów. Wszystko, co dało się powiedzieć dobrego o tym ataku, to że do porażenia własnej piechoty odrobinę mu zabrakło.

Pilot drugiej maszyny nie miał tyle szczęścia. Trzymał się ogona prowadzącego, ale nie przesadzał z tym i przy prawidłowo wykonanym zrzucie przemknąłby nad wąwozem bez narażania samolotu na spotkanie z odłamkami bomb prowadzącego. Plany wzięły jednak w łeb i szczęście uśmiechnęło się do nas aż dwa razy.

Po pierwsze: pilot spóźnił się ze zwolnieniem bomb. Miał poprawiać po koledze – a tymczasem nie było ani błysków, ani kurzu, żadnego z zakodowanych w podświadomości sygnałów. Spóźnił się więc i także jego bomby, choć idealnie w osi wąwozu, spadły za daleko na zachód.

Po drugie: nad ziemię niczyją, oddzielającą nasze skrzydło od atakujących wzdłuż wąwozu partyzantów, dotarł dokładnie w tej samej chwili, co mocno spóźnione ćwierćtonówki pierwszego miga.

Łączny efekt obu zdarzeń był nad wyraz spektakularny. Poczynając od manewrującego przy latrynie beerdeema, na przestrzeni dwustu metrów wąwóz wypełniła ogromna chmura ognia. Trochę dalej ogon miga rzygnął gęstym dymem, zaś od skrzydła oderwało się coś dostatecznie dużego, bym zdołał to wypatrzyć mimo ogarniającej mnie grozy i błyskawicznego tempa wydarzeń.

– Jezus Maria…

Nie wiem, który z rannych wydał z siebie ten jęk. Wiem dlaczego. Ognisty walec o średnicy czterdziestu metrów dość szybko zapadł się w sobie, osiadając na dnie i stokach wąwozu niczym powłoka przebitego sterowca, ale zrodzona przezeń rzeka płomieni wciąż miała długość dwóch boisk piłkarskich. Nie wszystko się tam paliło, fakt, paliło się jednak wystarczająco wiele, by myśl o zamkniętych w ogniowej pułapce nieszczęśnikach zwijała człowiekowi żołądek w bolesny węzeł.

Jeśli byli tam jacyś ludzie…

Powtarzałem sobie, że nie powinni być. Sam wąwóz nie był obsadzony, a okopy znajdowały się po kilka, kilkanaście, nawet kilkadziesiąt metrów od krawędzi i płomienie raczej ich nie sięgnęły. Poza tym Filipiak zabrał stamtąd większość ludzi. Być może dostało się prawoskrzydłowemu kaemowi, ale było to niczym w porównaniu z planowaną hekatombą.

Gdyby pilot wycelował prawidłowo, paliłbym się teraz ja, Gabriela i pięciu rannych, a trochę dalej, lecz dostatecznie blisko, by nasze wycia zlewały się w jedno – wszystkie wozy pancerne i sześciu żołnierzy pomagających przy pracach ziemnych. Niektórym pojazdom by to zaszkodziło, innym nie. Drabowicz, wychylony z włazu, pewnie podzieliłby los piechurów, resztę załogi czołgu być może uratowałby system przeciwpożarowy.

Nieco przedwczesny zrzut byłby jeszcze tragiczniejszy w skutkach. Nie miałem pewności co do Agnieszki, ale i bez niej w węźle łączności spłonęłoby dodatkowo trzech ludzi.

Jeden ruch palca mógł skończyć naszą wojnę. Około dwudziestu ofiar. W tym, co gorsze, sporo żywych: Mig miał za mały udźwig, by zrzucić więcej niż pół tony napalmu, a to oznaczało, że nie wszyscy zostaliby błyskawicznie znokautowani pięścią zagęszczonego ognia. Czyli ucieczka, mnóstwo bólu i to najgorsze: bezskuteczne oczekiwanie na pomoc pod palącym słońcem Ogadenu.

Wątpliwe, by Filipiak, mając na karku pół tuzina krzyczących w męce, żywych trupów, potrafił opanować panikę wśród niedobitków i odeprzeć atak. Koniec był tuż-tuż. Ale uniknęliśmy go.

Człowiek, który omal nie wygrał bitwy dla Sabaha, też miał trochę szczęścia w nieszczęściu. I chyba był, mimo wszystko, dobrym pilotem. Nie potrafiłem inaczej wytłumaczyć faktu, iż trwale przechylony na skrzydło, dymiący jak komin samolot nie wyrżnął o ziemię. Mig, prezentując pomalowany w pustynne plamy grzbiet, zatoczył krąg z zachodu na wschód i znikł mi z oczu.

– Piechota ruszyła! – dobiegł z góry okrzyk Gabrieli. – Przynieś worek, szybko!

Z pustką w głowie i trzydziestoma kilogramami czerwonawej ziemi wtłoczonej w jutę wdrapałem się na krawędź sawanny.

– Wracaj na dół – zażądałem poniewczasie. W dodatku układając worek tam, gdzie chciała. Dobrze o niej świadczyło, że w ogóle raczyła odpowiedzieć. Zwłaszcza że nieopodal coś wybuchało.

– Spadaj, Szczebielewicz. Ty musisz żyć, ja tylko powinnam.

Opadła między wysokie suchorosty, opierając beryla o worek. Nim zdobyłem się na protest, posłała pierwszą kulę ku północy. Dwie sekundy celowania – i następny strzał. Przy trzecim dałem za wygraną i zbiegłem na dół.

Zaraz potem nadleciał samolot. Z południa, ale nie sposób było ulec panice i wziąć go za piątą z kolei maszynę. Pilotowi udało się wyrównać i wspiąć wyżej, ale warkocz iskier i znacznie dłuższa wstęga dymu, ciągnąca się za ogonem, stanowiły znakomity znak rozpoznawczy.

Dopiero gdy zawył, przemykając w odległości trzystu metrów, skojarzyłem niedawne wybuchy z jego obecnością. Miał działka i właśnie ich użył.

Ekipa kopaczy minęła biegiem nasz okop, kierując się na wchód. Jakiś czas potem w ich ślady poszedł BWP drugiej drużyny. BRDM pozostał na granicy pożaru: ktoś uwijał się wokół niego z gaśnicą, zbijał płomienie z koła i pokrywy silnika. T-72, przyklejony gąsienicą do krawędzi wąwozu, ostrzeliwał z kaemu północno-zachodni sektor.

Siedziałem na ustawionej na sztorc walizce i czekałem.

– Jakby mi pan kapitan dał coś na ból – odezwał się znienacka Kozłowski – to mógłbym strzelać z dwóch rąk. Bo jedną to się kury maca.

– Odezwał się postrach kulochwytów – błysnął zębami Szewczyk. – Pamiętasz, jak pomacałeś krowę tym pastuchom? I to z leżącej.

– Odwal się. Specjalnie tak strzeliłem. Po co na strzelnicę lazła?

– I akurat w róg mierzyłeś, nie?

– Dałbym ci – wybawiłem z opresji czerwieniejącego chłopaka – ale na prochach byłbyś do niczego.

– On i bez prochów… o, skurczybyk!

Wszyscy zanurkowaliśmy jak najgłębiej w okop. Chyba niepotrzebnie, bo sznur smugowych pocisków przemknął wprawdzie wzdłuż wąwozu, ale pół setki eksplozji wstrząsnęło powietrzem dużo dalej. Ukryta za szańcem worków zenitówka zaczęła obracać się ku migowi, gdy ten już umykał.

Kozłowski poderwał trzymanego w zdrowej ręce glauberyta i wygarnął do poprzedzonej błękitem chmury dymu, która z wyciem i ohydnym trzaskiem kruszonego metalu przewaliła się nad naszymi głowami. Nisko. Na tyle nisko, że kiedy otrząsnąłem się z pierwszej warstwy szoku, zacząłem od spojrzenia w górę i sprawdzenia, czy bydlę nie zahaczyło skrzydłem o Gabrielę.

Zobaczyłem tylko kurz, ale ten kurz połyskiwał raz po raz poświatą karabinowych wystrzałów. Zdziwiłem się, że ich nie słyszę, odwróciłem twarz ku wschodowi i zdążyłem na cudny, od dawna wyczekiwany spektakl.

Coś dużego wyleciało w górę zza dymu i ognistej plamy dopalacza, a w sekundę później ogromny kłąb ognia obwieścił koniec miga.

– No i co, Szewc? Kropnąłem i spadł. Może nie?

Szewczyk nie był w stanie odpowiedzieć. Ja też nie.

Patrzyłem na słup dymu i szukałem odpowiedzi na pytanie, czy naprawdę widzę to, co widzę. To znaczy spadochron, spływający między parasole odległych akacji.


*

– Nie było jak. – Maciaszek miał łzy w oczach i tylko te dwie niebiesko połyskujące plamy dowodziły, że nie jest świeżo wykopaną mumią. – Jak Boga kocham, nie dało rady…

– W porządku – powiedziała cicho Gabriela, podpierając się czerwoną od krwi ręką i ociężale podnosząc z klęczek. – Zrobiłeś, co mogłeś.

– Mówiłem: daj tę rurę i czołgaj się do doktora. – Nie wyglądało na to, by ją usłyszał. – Żebym wiedział, że aż tak… Ale to tylko noga, skąd mogłem… I nawet go nie bolało. Tak mówił, słowo. Kość cała, mówi, ścisnąć i można biegać. A w tym kurewskim kurzu nie było widać krwi. Tak nas ogniem przydusili, że cały czas, jak deszcz…

– Nie twoja wina. – Delikatnie, jakby to jeszcze miało znaczenie, wyjąłem igłę z ciała Grabowskiego. – Dobrze założyliście opaskę. Po prostu mocno oberwał.

– Jak wystrzelił ostatni granat, to się położył na plecach i tak jakoś uśmiechnął, aż mnie ciarki przeszły. Pyta: „Kapelana nie widać?”, no to ja: „A po co ci kapelan?”, patrzę, a on nieprzytomny. Ale nie mogłem go zabrać na tyły, bo te cholerne… bo tamci znów leźli.

Powoli wracał do siebie: udało mu się nie obrazić Gabrieli. Wytarłem dłonie o spodnie, przykryłem twarz zmarłego kawałkiem gazy. Wstając, dostrzegłem nadchodzącego środkiem wąwozu Ciołkosza.

– Porucznik chce was widzieć. – Twarz miał jak z kamienia, a i ton nie był tym, jakiego używają sierżanci w stosunku do kapitanów. Ale ostatecznie wszyscy nałykaliśmy się kurzu.

– Nas?

– Pana i ją. – Połączenia słów i gestu, którym wskazał Gabrielę, nie umiałbym nazwać inaczej niż chamskim, ale nadal się łudziłem. Zabijanie ludzi jest z definicji przejawem daleko posuniętego chamstwa; miał prawo trochę się spóźniać z przerzuceniem zwrotnicy na cywilizowane tory. Strzały umilkły raptem kilka minut temu.

– Cały personel za jednym zamachem?

– Nie wiem, czy cały. Czeka na pana i Murzynkę.

To już brzmiało jednoznacznie. Filipiak chciał widzieć Gabrielę, a Ciołkosz – obrazić ją. Co mu się udało.

Porucznik czekał przed okopem kryjącym radiostację, z karabinem na plecach i hełmem przy pasku. Nie wyglądał dobrze. Wyszedł z bitwy bez szwanku, ale odniosłem wrażenie, że dotyczy to jedynie ciała.

– Zejdźmy na dół – mruknął po chwili lustrowania dziewczyny dziwnie beznamiętnym spojrzeniem. – Po co sterczeć na widoku?

Nie spodobał mi się widok zebranych. Olszan, Agnieszka i Lesik mieli prawo konferować z porucznikiem, choć nie wiem, na jaki temat, lecz ich miny nie wróżyły niczego dobrego.

– Można? – Dopiero wyciągnięta dłoń Filipiaka uświadomiła mi, że Gabriela przyszła tu z karabinem przewieszonym przez ramię.

Zawahała się, ale oddała broń. Wskazał jej niszę, mogącą służyć jako fotel, usiadł na worku i powąchał wylot lufy.

– Postrzelała sobie pani – zauważył.

– O co chodzi? – zapytałem. Wzruszył ramionami, odstawił beryla.

– Moment, doktorze. Poczekajmy na Ciołkosza.

Trzeba przyznać sierżantowi, że zjawił się szybko.

– Dziesięć – rzucił radośnie.

Czekaliśmy. Dość długo: porucznik przeciągał sprawę, chcąc wycisnąć z Gabrieli parę kropel potu więcej. Bo o nią chodziło – tyle już wiedziałem. Gapiła się na nią cała piątka.

– O co chodzi? – Wołałbym się nie wtrącać, ale to trwało za długo.

– Giełza nie żyje – oznajmił ponuro Lesik. – Ktoś go zabił.

Zerknąłem na ciemnoskóry profil z lekko zadartym nosem. Po nosie spływała kropla mętniejącej od kurzu cieczy. Rozumiała.

– Myślę… – zaczął niepewnie Olszan. – On chyba sam…

– Był dobrym katolikiem – zgromił go kapelan. – Niech pan nie opowiada takich rzeczy. On i Bóg znają prawdę, ale rodzina, koledzy… Rozmawialiśmy. Nie mógł aż tak zgrzeszyć.

– Co się stało? – zapytałem. Filipiak wzruszył ramionami, wymownie spojrzał na pilota. – Panie Krzyśku?

Potrzebował nieco czasu, by zacząć mówić.

– Nie wiem. Zachowywał się normalnie. Kombinowaliśmy z różnymi ustawieniami anteny, ja biegałem na górę, on sprawdzał odbiór…

– Rozmawialiście?

– Pewnie. Fakt, że nie o babach, tylko o elektronice, ale mówił rozsądnie, jeśli o to panu chodzi. Chyba nawet wymyślił, jak się za tego gruchota zabrać – rzucił wrogie spojrzenie nadajnikowi. – Tylko nie zdążyliśmy. Chłopaki cholernie gęsto strzelali, a my tu mieliśmy broń pod ręką. No więc w końcu skoczyłem na górę, żeby pomóc. Janek Kos to ja nie jestem, zwłaszcza z tą ręką, ale oczy mam dobre i przynajmniej jednego faceta położyłem na mur-beton.

– Giełza został sam? – upewniłem się.

– Nic mu nie groziło. – Na zasadzie stołu i nożyc odezwał się Lesik. – A tam umierali nasi żołnierze. Może i popełniłem błąd; ludzką rzeczą jest błądzić. Ale wtedy uważałem, że na pierwszej linii będę bardziej potrzebny.

– I co? – uśmiechnąłem się krzywo. – Strzelał ksiądz?

– Nie jest rolą kapłana strzelać. Tyle powinien pan wiedzieć.

– Faktycznie – zgodziłem się. – Choćby z własnych doświadczeń.

– Do rzeczy – uciął Filipiak. – Giełza został tu sam, a potem zginął od wybuchu granatu ręcznego. Naszego. Zaczepnego.

– Skąd pan wie, że akurat…?

– Mają wewnątrz kilkaset odcinków drutu. W nowoczesnych granatach prefabrykowane odłamki to prawie reguła, ale Afrykańczycy rzadko walczą nowoczesnymi.

– Niech pan to w końcu powie – usłyszałem bezbarwny głos Gabrieli.

– Co?

– Że to ja go zamordowałam. Do tego to wszystko zmierza, prawda?

– Zmierza do ustalenia prawdy – uprzedziła Filipiaka redaktor Wielogórska. Właśnie tak: redaktor W., nie żadna Agnieszka. Odezwał się w niej instynkt łowcy.

– Prawdy? Nie zabiłam go. Niby po co?

– Zacznijmy od sposobu. Sierżant twierdzi, że zostawił wam dwanaście granatów. Jednego typu. A teraz jest dziesięć.

Więc to dlatego Ciołkosz zgubił się nam po drodze. Sprawdzał.

– Mieliśmy bitwę, jeśli pani nie zauważyła – przypomniałem.

– Tak się składa, że też byłam na pierwszej linii – uśmiechnęła się nieznacznie. – Wie pan: zdjęcia. Pewnie nie wyjdą, ale co nieco obejrzałam. I nie wydaje mi się, by partyzanci gdziekolwiek podeszli tak blisko, by w nich rzucać granatami.

Miała cholerną rację. A ja, wbrew temu, co mi się wydawało, miałem jeszcze duże nadwyżki potu.

– To jakaś bzdura. Pani Asmare przez cały czas…

– Pani Asmare? Myślałam, że jesteście po imieniu. – Nie potrafiłem tego skomentować. – Więc byliście razem? Bez chwili przerwy?

Miałem ochotę potwierdzić i uciąć przesłuchanie, ale zdołałem się powstrzymać. Kłamstwo jest dobre, jeśli jest skuteczne. Te z krótkimi nogami lepiej zastąpić prawdą.

– Kwestia definicji – wzruszyłem ramionami. – Była tuż obok. Pilnowała Juszczyka, a ja Wenclorza i pozostałych.

– Kto wpadł na pomysł, by go kłaść osobno? – zapytał Lesik.

– A kto tam jest od myślenia? – Tym razem mogłem śmiało łgać: przedyskutowaliśmy to w cztery oczy. – Ja.

– Trochę dziwny pomysł: kłaść najciężej rannego z dala od lekarza.

– Gdyby lekarz OIOM-u miał do pacjenta tyle, co ja do Juszczyka, musiałby sikać do kaczki. Bo nie wyszedłby z sali.

– Nie odchodziła pani od rannego? – przejął pałeczkę Filipiak.

– Po bombardowaniu weszłam na górę. Żeby strzelać.

– Dokładnie znad honkera? – Podniósł się, wyjrzał z okopu. – Może pani pokazać to miejsce?

– Tam leży worek – wyprzedziłem dziewczynę. – Zza niego strzelała. Długo. Do niej też strzelali, jeśli już o tym mowa.

– Z okopu niewiele pan widział – zauważyła Agnieszka.

– Nosiłem jej dwa razy magazynki. I nie jestem głuchy.

– To była długa bitwa. A od was do węzła łączności jest raptem parę sekund biegiem.

– Zostawmy to – zaproponował Filipiak. – Jak pan wyjaśni kwestię granatów?

– Dajcie spokój – chwyciłem się ostatniej szansy. – Nikt tego nie liczył; sierżant sypnął na oko ze skrzynki…

– Było dwanaście. Pamiętam. – Ciołkosz bardzo pospieszył się z tą deklaracją.

– A teraz jest dziesięć? – Filipiak był zbyt subtelny, by wprost oznajmiać, że ktoś tu robi z niego idiotę, więc uznał za wskazane powtarzać tę liczbę tak długo, aż ustąpimy przed wymową faktów.

– Równa dycha. Trzy razy liczyłem.

Miałem na końcu języka uwagę, że trzy razy to być może za mało, jeśli ktoś liczy dziesięć dużych, ułożonych w rządku przedmiotów, ale nie zdążyłem jej wygłosić. Gabriela sięgnęła do parcianej torby wiszącej przy biodrze, wyjęła dwa zielone cylindry i powoli, jeden po drugim, rzuciła Filipiakowi na kolana. Oba granaty były zabezpieczone, ale i tak miał minę niewiele szczęśliwszą niż faceci, którym spada pod nogi coś takiego, tyle że bez zawleczki.

Przez chwilę nad okopem wisiało ciężkie jak akumulator milczenie. Tylko Olszan uśmiechał się z ulgą. Cała reszta robiła wrażenie skrzywdzonych. W różnym stopniu, ale cała.

– Właściwie… – Ciołkosz otrząsnął się pierwszy. – Doktor ma rację. Faktycznie nie bardzo liczyliśmy. Mogłem się rąbnąć o jedną sztukę… w tę czy tę.

Nawet dobrze to rozegrał, tylko z momentem nie bardzo trafił. Czekałem, by ktoś mu to uświadomił.

– No to się wyjaśniło – wzruszył ramionami Olszan. – Tak jak mówiłem: Giełza sam to zrobił.

Nikt nie patrzył na Gabrielę. Gabriela patrzyła na jeden ze swych butów. Z rozciętego uda znów sączyła się krew.

– Zginął od naszego granatu – mruknął Filipiak. – Leży na górze, w krzakach. A tu nie było granatów. Specjalnie zwracałem uwagę, żeby przy radiu nie było niczego, czym mógłby… Umie ktoś wyjaśnić, jak to zrobił, jeśli zrobił sam?

Nikt się nie zgłaszał. Agnieszka przez chwilę dość intensywnie wpatrywała się w Olszana, ale trudno to uznać za zgłoszenie.

– A motyw? – zapytałem. – Po co ktoś miałby zabijać Giełzę?

– To akurat proste – wskazał radiostację Lesik.

– Pozostaje pan Olszan – przypomniałem. – A zresztą to bez sensu. Nie prościej rozwalić nadajnik?

– Może i ktoś próbował – mruknął ponuro Filipiak. – Tu wszędzie pełno żelastwa, w przedpiersiu też. Możliwe, że granat miał trafić w okop, radio i obu operatorów, ale Olszan poszedł strzelać, a granat trafił w Giełzę. Bo tyle wiemy na pewno: że wybuchł mu tuż przed piersią. Mógł wpaść do okopu, Giełza go wyrzucał i właśnie wtedy…

– I co: morderca dał sobie spokój z niszczeniem radia, za to zawlókł zwłoki na górę? – Olszanowi hipoteza nie trafiła do przekonania. – Po co?

– Może nie miał drugiego granatu.

– Na radio wystarczy kamień.

– Pewnie. Tylko że to byłby już jawny sabotaż. A Giełza rozerwany na przedpiersiu okopu z daleka pachniałby morderstwem. Samobójstwa popełnia się na uboczu. Gdybym to ja go zabił, a chciał upozorować samobójstwo, też zawlókłbym ciało na górę, podrzucił łyżkę i zawleczkę, a nie ruszał radia.

To miało sens. Nie podobało mi się, ale głupie nie było.

– Jest jeszcze coś – powiedziała Agnieszka. – Na ukaefie to radio nadal działa. Nam nie jest to do niczego potrzebne, ale gdyby przyjąć, że ktoś tu gra dla drugiej strony, to pewnie dałby wiele, by pogadać z pracodawcą. Mógł mieć do przekazania ważny meldunek. Na tyle ważny, by ryzykować morderstwo. Bo ryzykował jak diabli.

To też nie było głupie. Jakoś nie miałem szczęścia do idiotów, straszyli mnie sami rozsądni, poważni ludzie.

– Ledwie dyszymy – nazwałem rzeczy po imieniu. – Ten kamikadze prawie przerobił nas na befsztyki. Sabah wali ze wszystkiego, co ma, do wszystkiego, co się rusza. Nigdy nie byłem szpiegiem, ale gdybym był, to dawno dałbym sobie spokój. Przecież jeśli Sabahowi uda się w końcu szturm, dojdzie do takiej jatki, że połowa jego poległych zginie od własnych kul. Cóż dopiero mówić o kimś od nas.

– To ryzykowny zawód – stwierdziła Agnieszka.

– Ale nikt się nie da dobrowolnie obrzucać napalmem.

– Święta prawda – poparł mnie Olszan.

Zasiałem ziarno wątpliwości. Był to krok we właściwą stronę. Zrobiłbym następny, gdyby nie podstawiono mi nogi, i to z najmniej spodziewanej strony.

– A może właśnie o to chodziło? – odezwała się Gabriela. – Może ktoś się przeraził i postanowił za wszelką cenę pogadać z szefem? Wybić mu z głowy wojnę totalną?

– To brzmi logicznie – Lesik posłał jej trochę zdziwione spojrzenie. – Czyli zgadza się pani z naszą tezą? Możemy mieć wśród siebie Judasza?

– Możemy – dobiła mnie gładko. Podniosła się, nie pytając o zgodę sięgnęła po karabin. – To nie ja, ale ktoś taki może istnieć.

Przerzuciła pas nośny przez ramię i odeszła.


*

– Powinienem ci zaszyć usta.

– Jesteś gorszy od tubylców – powiedziała bez uśmiechu. – Oni przynajmniej ustom dają spokój.

– Co to miało znaczyć?

– Nie słyszałeś? Mamy tu w Afryce stary, uroczy zwyczaj. Otóż w celu ustrzeżenia panieńskiej cnoty, dziewczynie…

– Daruj to sobie – rzuciłem chłodno.

– Lekarza nie powinno to szokować.

– Szokuje mnie twoja głupota. – Pchnąłem ją lekko w stronę worka-fotela. – Siadaj, zszyję ci nogę. Korci mnie, by coś zaszyć.

– Proszę? – Zdziwiła się.

– Nie musisz prosić. – Otworzyłem walizkę, na stałe ustawioną przy posłaniu Juszczyka, wyjąłem nici chirurgiczne. – Starczy, że płacisz.

– Nie mam czym. – Usiadła. – Jestem zupełnie goła.

– No to nie musisz się martwić o rachunek.

– Nie rozumiem – uśmiechnęła się pod nosem.

– Nie? W głębi ducha musisz być blondynką.

– No, no. Może i głupia, ale żeby zaraz blondynka? – Już otwarcie szczerzyła zęby. – Chociaż coś w tym jest. Jak byłam mała, to utleniłam sobie włosy. Naprawdę. Jedna miła sąsiadka powiedziała babce, że tak naprawdę to wcale nie wyglądam aż tak bardzo na dziecko Murzyna i gdyby tak trochę jaśniejsze włosy, to latem, kiedy ludzie są opaleni…

– Nie rób tego więcej. – Nawlokłem nić na najmniejszą ze znalezionych igieł. – Nie ma bardziej idiotycznego widoku niż czarna dziewczyna z białą fryzurą. Ciemny brąz, lekko rudawy… to wszystko, na co możesz sobie pozwolić.

– Bo co? – nastroszyła się, na szczęście żartobliwie.

– Bo ktoś uzna, że nie jesteś ładna albo że jesteś głupia. A to nieprawda. – Przyglądała mi się przez chwilę trochę większymi niż uprzednio oczami. – No, dawaj tę nogę.

Odkręciłem manierkę i zwilżyłem kawałek waty. Oszczędnie. Więcej wody nie mieliśmy.

– Ty nie żartujesz? – Zrobiła ruch, jakby chciała wstać. Pogroziłem jej palcem i pozostała na worku. – Szkoda zachodu. To nawet nie…

– Dostaniesz gangreny, utną ci nogę i nikt się z tobą nie ożeni.

– To Afryka, biały ignorancie. Tu nawet dziewczyna z jedną nogą nie jest bez szans. Na żonę numer trzy nadaje się znakomicie. Może kręcić żarnami, gotować, pilnować dzieci. Mniej je i się nie włóczy.

– Czekaj… kosztuje też mniej?

– Grosze. Muszelki, znaczy – poprawiła się.

Nie wiem, jakim cudem tak mnie zniosło. Z awantury we flirt. Byłem na nią naprawdę zły. Jeszcze przed chwilą.

– Przekonałaś mnie. Co muszę zrobić, żeby zostać muzułmaninem?

– Na początek sprać mnie za chodzenie z gołymi noga… auuua!

– Mówiłaś, że nie boli. – Ostrożnie, wmawiając sobie, że z szacunku dla deficytowej wody, oczyszczałem okolice rany. – Kłamczucha. Cholera, dawno trzeba to było umyć.

– Nic mi nie mów o myciu – jęknęła. – Czuję się jak kupa kompostu.

– Przesadzasz. – Starałem się, by brzmiało to przekonująco, więc wypadło przeraźliwie nieszczerze.

– Zgłoś się do laryngologa. Chyba ci węch odstrzelili.

– Przestań się nad sobą użalać, szczęściaro w szortach. Co ma powiedzieć regulaminowo umundurowany żołnierz?

– Ale ja się właśnie nad tobą użalam. Siebie każdy jakoś znosi. A ty przywykłeś pewnie do czyściutkich, wyperfumowanych… auu… pacjentek. Po co ci ta pęseta?

– Jesteś za brudna, by cię dotykać ręką. Teraz zaboli.

– Auuuć!

– Trzeba to było umyć i zabandażować. Masz tu jakieś paprochy.

– Nie ma wody. A to tylko zadrapanie.

– Na mózgu masz chyba zadrapanie, wiesz? To głębsze niż myślałem. Czym się tak…?

– Chyba bagnetem, jak zrywałam siatkę. – Zassała powietrze przez zaciskane zęby. – Kurczę… to naprawdę boli. Musisz w tym grzebać?

– Dałbym ci miejscowe znieczulenie, ale… A zresztą, niech tam.

Zacząłem się odwracać w stronę walizki. Złapała mnie za ramię. Dopiero teraz byliśmy naprawdę blisko siebie. Czułem wyraźnie jej zapach – i resztę. Prawdę mówiąc: głównie tę resztę.

– Zostaw. – Była trochę skrępowana. – Nie mi nie będzie.

– Niedługo przylecą samoloty i zrzucą, czego dusza zapragnie.

– A jak nie przylecą?

– Muszą.

– Minęło południe. I nic. Więc lepiej oszczędzaj leki. Mogą się dzisiaj w ogóle nie pokazać.

– Jesteś już dużą dziewczynką. – Odsunęła się trochę, wciąż jednak czułem dotyk jej kolana na piersi. – Chyba mogę ci to powiedzieć: jak nas nie wyciągną z tego gówna, to utoniemy. Najdalej w nocy. Więc daj sobie zrobić ten zastrzyk.

– Lekarz powinien bardziej tryskać optymizmem.

– Tryskam. Inaczej nie męczyłbym cię teraz. Do wieczora na pewno nie umrzesz na gangrenę.

– Nie rób mi zastrzyku – powiedziała miękko. – Boję się zastrzyków.

– A ja cię miałem za dużą dziewczynkę…

Uśmiechnęła się i odchyliła tułów do tyłu, podpierając się rękami daleko za pośladkami. Pewnie po to, by zrobić mi więcej miejsca i bym jej nie zahaczył igłą. Nie wierzę, by kierowała się czymkolwiek innym. To, co jej sutki zrobiły z napiętą koszulką, nie było zaplanowane.

Ja też niczego nie planowałem. Na pewno nie całowania jej nogi. Dopiero odrywając usta od rozciętego uda i zaglądając w zastygłą z wrażenia twarz Gabrieli, wykrzesałem z mózgu odrobinę myśli.

– Teraz już nie boli – powiedziałem lekko ochrypłym głosem. – Małym dziewczynkom to zawsze pomaga.


*

– Żyje pan, doktorze?

Dźwignąłem się niechętnie ze swego miejsca przed chłodnicą honkera. Lejący się z nieba żar i mniej permanentne, ale powtarzające się co parę minut puknięcia granatnika wykluczały wizyty o czysto towarzyskim charakterze. Olszan miał zresztą o dwa powody więcej, by takowych nie składać: ranę i Agnieszkę. Czegoś pewnie chciał.

– Nie wiem. Smażone białko nie powinno. – Przesunąłem się, robiąc mu miejsce i pozwalając kucnąć w skrawku cienia. – Co się urodziło?

– Jeszcze nic – uśmiechnął się z domieszką bólu. – Ale dobrze, że mi pan przypomniał. Dalej szerzy pan higienę i oświatę seksualną?

– Ma pan na myśli…? – Nie dokończyłem, widząc łobuzerski, choć i trochę zmieszany uśmiech. – Nie… nie wierzę. Teraz?!

– A co nam pozostało? To pana gorszy?

– Nnnnie… Od gorszenia mamy polowe duszpasterstwo. Tylko trochę mnie pan zaskoczył. W tym piekarniku… no, no.

– Jakby pan zgadł: w samuraju. Podrasowali go dla turystów: rozkładane fotele, zasłonki… W razie czego służę wolną chatą.

– Dzięki – mruknąłem. – Ale chyba nie będę miał okazji.

– E tam… Po mojemu może pan mieć aż dwie: czarną i białą. Obie na pana lecą. Ja osobiście – skorzystał z faktu, że mnie zatkało – wybrałbym białą. Mówię panu: tylko Jola. Do łóżka trzeba brać panienki ładniutkie i niezbyt bystre. Broń Boże delikatne i mądre, chyba że trafi się amatorka wolnej miłości i sama zaproponuje seks bez zobowiązań. Ale to rzadkość. Najwięcej jest prostodusznych dziewczyn, które wprawdzie pieprzą się z ochotą, ale przy okazji sprawdzają, ile facet ma na koncie i czym jeździ. Oczywiście upraszczam – zakończył łaskawie.

– Skąd panu przyszło do głowy, że Jola…?

– Addis Abeba to mała mieścina. Przyjechała do Afryki na safari. Cel: zaobrączkować faceta w mundurze. Macie stałą, pewną robotę, mieszkanie, wcześniejszą emeryturę. W dzisiejszych czasach łakome z was kąski. A gdyby się jeszcze trafił lekarz… Zresztą to tradycja, prawda? Lekarz i pielęgniarka. Mnóstwo dziewczyn nakłada czepek tylko po to, by jakiś sławny chirurg zdjął im majtki, a założył obrączkę. No i dobrze. Lepiej szukać miłości w pracy, zamiast po knajpach.

– Nie jestem sławnym chirurgiem.

– A ona nie jest królową pielęgniarek. Ma akurat tyle rozumu, by to sobie uświadomić. A tak w ogóle, to ostatnia, z którą bym się żenił.

– I pcha mi ją pan do łóżka? Naraziłem się czymś?

Posłał mi swój łobuzerski, chłopięcy uśmiech.

– Dokładnie na odwrót. Równy z pana gość, więc udzielam życzliwej rady. Nie chcę, żeby komplikował pan sobie życie. Jolę łatwo zaciągnąć do samuraja i równie łatwo potem spławić. Porzuca talerzami, rozpowie, komu się da, że ma pan małego, i raz-dwa wyląduje w łóżku z innym. Lepiej ustawionym. Nie ma się kaca po rozstaniu z kimś takim.

– Psycholog z pana – mruknąłem.

– Sporo czytam i ładnie wyglądam. – Znów ten zabójczy, zniewalający uśmiech. – Baby na mnie lecą, mam trochę doświadczenia. Aż dziwne…

Czekałem, patrząc, jak odpływa myślami gdzieś daleko.

– Dziwne? – upomniałem się wreszcie.

– Co? A… tak. Myślałem właśnie, jakie to życie durne. Tyle lat nic, a teraz, na końcu świata, akurat jak się wszystko tak popierdoliło… Myśli pan, że to dlatego? Ze strachu?

– Agnieszka? – zapytałem cicho. Ktoś chrapał w okopie; wielka, znużona upałem mucha wlokła się po podpierającym siatkę palu.

– Podobno frontowe przyjaźnie są naj… no, są naj. Pod każdym względem. Może z miłością jest tak samo?

– Miłością? – powtórzyłem z niedowierzaniem.

– Tak sobie teoretyzuję. – Nie silił się, by mnie o tym przekonać. – Co na to medycyna? Może być tak, że nie będę mógł nawet patrzeć na Wielogórską, jak się zrobi normalnie?

– Aż tak to nie. To atrakcyjna… – zawahałem się – dziewczyna.

– Kobieta – powiedział z nieco smętnym uśmiechem. – Nie bójmy się tego słowa. Jest starsza ode mnie i ma Michałka.

– Dziecko? – Zbił mnie z tropu. – A…?

– Męża nie. Kto by się żenił z taką kosą. Trzeba być kompletnie pozbawionym kompleksu niższości. W dodatku wcale nie jest ładna.

– Nie? – Doktor Szczebielewicz zbity z tropu po raz drugi.

– I to mnie zastanawia. Trochę lepiej niż brzydula, zarozumiała, obracająca się w wyższych sferach, z dzieckiem, z Warszawy…

– I to pana zastanawia? – upewniłem się. – No to faktycznie problem. Bo to wszystko może martwić tylko w jednym przypadku.

– No właśnie.

Jakiś czas siedzieliśmy pogrążeni w myślach. Każdy w swoich, ale były chyba podobne.

– Tak naprawdę kazała mi zmienić opatrunek – uśmiechnął się w końcu. – To drugie ewentualnie przy okazji. Tak powiedziała.

– Miłe – odpowiedziałem uśmiechem. Wyobraziłem sobie Gabrielę, udzielającą mi podobnego instruktażu. – Zobaczę, co się da zrobić.

Przeszukałem nawet zestaw potrzebny przy opiece nad Juszczykiem, co kosztowało mnie konieczność zignorowania sennego pytania dziewczyny. Moja odpowiedź pewnie błyskawicznie wybiłaby ją z odrętwienia.

Rezultaty były mizerne.

– Wstyd powiedzieć – machnąłem lśniącym opakowaniem. – Ostatnia.

– Niektórzy by się chwalili – wyszczerzył zęby.

– Cud, że w ogóle się tu zabłąkały. To zestaw ratunkowy, do nagłych wypadków i wylotu śmigłowcem.

– Będziemy jej używać z należytym szacunkiem – obiecał.

– Brazylijczycy mają tego na pęczki. Niezłe zabezpieczenie broni przed zapiaszczeniem… bez głupich śmiechów, mówię serio.

– Wiem, wiem… przepraszam. A my co: mamy lepsze karabiny?

– Więcej Lesików w szeregach. No, to obejrzyjmy to ramię…

Kończyłem zmianę opatrunku, kiedy pojawił się Morawski. Miał na sobie zakrwawioną kamizelkę założoną na nagi tors, góra kombinezonu wisiała z tyłu jak ogon bobra, o boki obijało się oporządzenie.

– Wyglądasz w końcu jak człowiek – przywitał go Olszan. – Niedbale i łajzowato. Jeszcze trochę, a zgodzę się z tobą latać.

– Nie ma komu dawać dobrego przykładu. Zostało szesnastu żołnierzy na chodzie.

– Szesnastu? – Straciłem rachubę przy Grabowskim. – Jezu.

– Nie widziałem, by kogoś grzebali – zmarszczył brwi Olszan. – Lesik wie?

– A co mnie obchodzi Lesik? Jak zobaczę lecącego po niebie białego faceta z harfą, to go zawołam, ale póki co… Macie coś do picia?

– Czekaj no – pociągnąłem nosem. – Czy ty aby…?

– Aby, aby – machnął lekceważąco ręką. – Wołynow miał kropelkę.

– Chyba zdurniałeś – zniżyłem głos.

– Celna diagnoza. – Miał dość rozumu, by cofnąć się na tyły honkera. Tu w zastępstwie rannych mogła nas podsłuchać Gabriela, ale demoralizowanie cywilów można oficerowi od biedy wybaczyć. – To wszystko jest tak durne, że musiałem się napić.

– Powinien urządzić im pogrzeb – mruknął Olszan.

– Co jest durne? – zignorowałem go.

– Ta rzeź. Dwudziestu dwóch zabitych. Nie można było tego inaczej załatwić?

Patrzyłem mu w oczy i myślałem o tym, jak trudno poznać człowieka.

– Chodzi ci o to – powiedziałem wolno – że powinniśmy ją oddać?

– W ogóle nie powinniśmy jej brać. Do piachu i… – urwał nagle. – O czym ty właściwie…? – znów urwał, tym razem na dobre.

– A wracając do pogrzebu… – Olszan przerwał chwilę niezręcznego milczenia. – Mógłbyś wziąć Lesika do galopu. Siedzi nam na głowie i przynudza, nie da swobodnie pogadać. A ciała w tym upale…

Twarz Morawskiego wróciła do normy. Tej po paru głębszych.

– Swobodna wymiana? Myśli, tak? Rozumiem, kolego pilocie. Dobra.

Gabriela pojawiła się obok z dyskrecją brązowego ducha, co tylko po części tłumaczyły bose stopy.

– Możecie na chwilę przestać? – dotknęła ramienia majora. – Chyba coś słyszę.

Zrobiło się cicho. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, jak straszną martwotą tchnie to miejsce, gdy nikt nie strzela. Dziewczyna stała przez chwilę nieruchomo, po czym uniosła rękę, wskazując jakiś punkt na horyzoncie. Morawski nie miał problemów z nakierowaniem lornetki.

– Samolot. – Olszan nie potrzebował szkieł, by to stwierdzić.

– Tak. – Nie odrywając lornetki od oczu, Morawski wdusił przycisk radiostacji. – Uwaga, panowie, mamy gościa. Jedna maszyna w namiarze dziesięć. Szyszkowski, przygotuj się.

Usłyszałem gwizdek, lufa działka obróciła się energicznie.

– Ciekawe – mruknął Morawski. Mój żołądek zrobił się cięższy.

– Wypluj to – rzuciłem ponuro. – Jak ostatni raz tak mówiłeś… Niech to będzie nieciekawy mirage. Cokolwiek, byle nie następny mig.

Już widziałem samolot. Olszan widział więcej.

– Ty, co on ma pod skrzydłami? – zdziwił się. – Zbiorniki?

– Mam dwie wiadomości – oznajmił zamyślonym głosem major. Jęknąłem. – Dobra, że to nie mig. Wygląda jak Ił-28. Silniki, nie zbiorniki.

– To jest ta zła? – upewniła się Gabriela. Pewnie nie ona jedna miała wątpliwości. W Afryce nawet w czasach zimnowojennych marka samolotu niewiele mówiła. – Co to za samolot?

– Autentyczny, staromodny bombowiec. Rocznik 48, pierwszy radziecki napędzany silnikami odrzutowymi. Trzy osoby załogi, trzy tony udźwigu, wieżyczka strzelecka w ogonie i dwa działka z przodu.

– Wszystkiego po trzy – podsumowałem. – A czyja jest ta cholerna trójka? Bo przecież nie rosyjska.

– Ruscy już zapomnieli, że takie mieli. Dobre pytanie. Nie wiem.

Rocznik 48, jak na klasyczny bombowiec przystało, przesuwał się po niebie majestatycznie i niespiesznie. Pewnie dlatego nikt nie nurkował w okopie.

– I to jest całe wojsko – splunął Olszan. – On nie wie.

– To znaczy, że mają je i Etiopczycy, i Somalijczycy? – Nie zamierzałem bronić honoru armii, tylko nazwać rzeczy po imieniu.

– W tym sęk, że ani ci, ani ci. Egipt miał w miarę niedawno parę rozpoznawczych… ale to daleko. No i chyba Jemen.

– Co by tu robił jemeński bombowiec? – wyraził wątpliwość Olszan. Po czym sam sobie odpowiedział: – Rzucał bomby?

Zauważyłem, że głos mu wyraźnie stwardniał.

– Rozproszyć się i ukryć – zaskrzeczało radio głosem Filipiaka.

Pchnąłem Gabrielę, wskazując beerdeema. Zrobiła krok i się zatrzymała. Wyglądała jak jedno wielkie niezdecydowanie.

– No już, biegnij.

– Zostanę… – zawahała się – z wami.

Pchnąłem ją ponownie, ale tak, że trzy kroki musiała przebiec. Znów się obejrzała, lecz rozsądek wziął górę. Znikła pod pancerzem. Olszan też się wyniósł. Morawski został.

Dopiero teraz zauważyłem, że ił leci nie tyle wolno, co kursem, który bynajmniej nie przebiegał nad nami. To znaczy: pierwotnie. Bo w pewnym momencie zaczął zawracać.

Mimo wszystko wlókł się po niebie. Nie tak pilotuje się maszynę, która podchodzi do ataku.

– Słuchaj… może to jednak zrzut? Nisko zszedł, wolno leci…

Morawski nie odpowiedział. To on miał wydać rozkaz otwarcia ognia. Musiał się zastanowić. Bombowiec jest nawet lepszy od samolotu transportowego, jeśli trzeba zrzucić względnie niewielki ładunek w precyzyjnie wyznaczony punkt i nie dać się przy tym zestrzelić.

– Szyszkowski – w głosie majora trudno było rozróżnić emocje – on ma etiopskie oznakowanie. Uważaj, chłopie. Spokojnie.

Nie zazdrościłem im. Gdyby zestrzelili iła, a potem okazałoby się, że to była sojusznicza maszyna z jakichś świeżych dostaw… Nie mówiąc o tym, że przy okazji mogli zabić nas wszystkich. Zaręba miałby pewnie wielkie problemy z wyżebraniem następnego bombowca.

– Podchodzi do zrzutu.

Bał się. Czułem ten strach wyraźniej niż własny.

Samolot otworzył komorę bombową. Leciał nisko i powoli, jak w starym dowcipie o matce pilota, choć oba te pojęcia były względne, bo oznaczały pułap tysiąca metrów i szybkość myśliwca z ostatniej wojny światowej. Był poza zasięgiem karabinów – tylko i aż tyle. Półcalowe wukaemy mogły go dosięgnąć, ale w rękach kiepsko wyszkolonych partyzantów i w ilości jednego czy dwóch na większy oddział nie stanowiły śmiertelnego zagrożenia. Szczególnie jeśli leciało się dwusilnikową maszyną, zaprojektowaną właśnie w epoce działek i kaemów.

Szansa wywinięcia się naszej zenitówce była znacznie mniejsza. Nie mówiąc o gromie. Pilot iła musiał to wiedzieć, a my wiedzieliśmy, że on wie, i to prawdopodobnie przeważyło szalę.

Nie otworzyliśmy ognia do sunącego nad wąwozem samolotu.

Rakieta, która go trafiła, nadleciała z głębi sawanny.

Była nieduża, widoczna tylko dzięki warkoczowi dymu. Typowy pocisk ręcznej wyrzutni, standard w każdej szanującej się armii, ale bardzo rzadko spotykany na frontach etiopskiej wojny domowej. Pilot musiał być zdziwiony, kiedy wystrzelona przez obdartego koczownika rakieta rozwaliła mu prawy silnik. Chyba nie zauważył jej wcześniej: aż do momentu wybuchu bombowiec leciał jak po sznurku, szykując się do zrzutu.

Zabrakło sekund. Lekka głowica nie przerobiła wprawdzie samolotu na tak popularną w filmach kulę ognia, ale silnik, zamiast ciągu, od razu zaczął produkować dym i ogień. Nim pilot skontrował sterami, asymetria napędu zepchnęła maszynę z kursu i wypuszczając spod brzucha pierwszy zasobnik iliuszyn był już spory kawałek poza płaszczyzną wytyczoną przez wąwóz. Jeden po drugim, dziesięć długich cygar wypadło z komory, tworząc łagodny, wznoszący się w miarę oddalania sierp.

– Cholera – zaklął Morawski. – A jednak nasz… Może dociągnie.

Pierwszy rozkwitający na północ od wąwozu spadochron ostatecznie przesądził kwestię przynależności iła. Przywiózł zaopatrzenie, które opadało teraz szybko, choć bez porównania wolniej od bomb, gdzieś na ziemię niczyją.

– Kurwa – zakląłem. – Parę sekund później i byśmy to mieli.

– Dowódca do wszystkich – przemówiło radio. – Brać namiary na miejsca upadku. Spróbujemy ściągnąć chociaż te najbliższe.

Bombowiec, dymiąc, ale wolno nabierając wysokości, odlatywał na północ. Jakiś kaem obsypał go gradem pocisków smugowych i dopiero widok leniwego sznura paciorków, o całe hektary mijającego się z powolną na pozór maszyną, pozwalał człowiekowi zdać sobie sprawę, jak trudnym celem może być odrzutowiec.

Lepiej poszło innemu kaemiście, który wziął na muszkę jeden z bliższych nam zasobników. Ładunkiem zakołysało; jeśli w środku było radio, woda czy paliwo, właśnie straciliśmy dziesięć procent zrzutu. Jeśli amunicja, to jeszcze nie.

– Na górę – rzucił Morawski.

Zdążyliśmy. Żaden z zasobników nie dotarł jeszcze do ziemi. Morawski podrywał lornetkę, gdy pierwszy zawieszony na linkach spadochronu walec rozsypał się na rój mniejszych przedmiotów, odskakujących na boki i na podobieństwo desantowanych grupowo komandosów rozwijających w pośpiechu malutkie czasze spadochroników.

Zanim z wrażenia opadła mi szczęka, nastąpiło rozcalenie kolejnej bomby. Potem drugiej, piątej… Pomijając jedną, opadającą gdzieś w połowie rozciągniętego na pół kilometra łańcucha, cała pozostała dziewiątka wysypała swą zawartość w ciągu najwyżej czterech sekund.

– O, kurwa… – Morawski omal nie rozbił lornetki, opuszczając ją wraz z bezwładnymi rękami. Prawie półtora tysiąca małych spadochroników mknęło ku ziemi, nie tyle opóźniając tempo opadania podwieszonych pod nimi ładunków, co stabilizując je i zmuszając do przyjęcia zbliżonej do pionu pozycji. Oczywiście nigdy w życiu nie policzyłbym tego rozsianego po niebie mrowia – po prostu zgadłem, na co patrzę.

Dziesięć bomb kasetowych, po półtorej setki podpocisków w każdej.

Wiedziałem, do czego zdolny jest ten stalowy deszcz. Totalna zagłada wszystkiego, co żywe i nieopancerzone w miejscu upadku, a zarazem niemal całkowite bezpieczeństwo już kilkanaście kroków dalej – urok maleńkich prefabrykowanych odłamków polega na tym, że jest ich mnóstwo i że już na dystansie kilku metrów tracą mordercze właściwości. Nie chowałem więc głowy. Klęczałem, z mieszaniną fascynacji i zgrozy wpatrując się w przeraźliwą orgię błysków i kurzu, kurzu i błysków, fruwających krzaków i płonącej trawy.

Szeroki na pięćdziesiąt i długi na pięćset metrów pas sawanny eksplodował w setkach miejsc, wypełniając się drobnymi gwiazdkami ognia jak niebo nad świętującą sylwestra metropolią. Eksplozje tysiąca kilkuset bombek, z których każda ważyła trochę ponad kilogram, poderwały do góry kilkuhektarową chmurę kurzu; przynajmniej milion okruchów metalu cięło powietrze i dziurawiło piach.

Byliśmy daleko i mogliśmy patrzeć.

Kiedy zrobiło się cicho, Morawski założył osłonę na szkła lornetki i odszedł bez słowa. Wstrząśnięty, ale chyba trochę bardziej zamyślony.


*

Worek leniwie przesunął się nad wygładzoną belką. Operator wyciągarki przegapił właściwy moment i zaczepiony na końcu liny ładunek sturlał się aż na dno wąwozu, tłukąc w regularnych odstępach wysuniętą z jakiejś dziury ludzką ręką. Kierujący ewakuacją zwłok Hanusik pokręcił głową, ale nie powiedział słowa.

Wszyscy mieliśmy dość. Pragnienie przestało dokuczać – teraz już otwarcie dręczyło. Przy trzydziestu stopniach w cieniu, nie mając tego cienia, prawie nie zdejmując ciężkich kamizelek i hełmów, ryjąc nowe i nowe rowy strzeleckie, zabijając i próbując nie dać się zabić, już dawno wypociliśmy z organizmów nie tylko dzisiejszą rację wody, ale chyba wszystko, co wypiliśmy wczoraj.

Żołnierzy wciąż było stać na walkę. Na organizowanie przyzwoitych pogrzebów – już nie. Dwaj ruszający się jak muchy w smole chłopcy przeciągnęli zwłoki na plandekę, zwalili obok trójki innych, Hanusik machnął ręką i BWP ruszył, ciągnąc za sobą makabryczny ładunek. Nikt nie miał siły wnosić trupów do środka czy na dach. Lesikowi pewnie by się to nie spodobało, ale nie było go tutaj.

– Chcą pić.

Odwróciłem się i przez chwilę przyglądałem się Gabrieli. Miała na sobie tylko szorty i podkoszulek bez rękawów, ale mimo lepszego chłodzenia nie przewyższała energią podwładnych Hanusika.

– A ty? – Nie wiem, po kiego diabła o to pytałem.

– Sprzedam się za szklankę wody – zdobyła się na słaby uśmiech.

Cholera. Żartowała, jasne, ale przez chwilę, całkiem długą, nie pamiętałem, że i ja oddałbym niejedno za łyk czegoś mokrego.

– Nie stać mnie – powiedziałem z marną podróbką udawanego żalu. Pod cienką maską błazenady coś naprawdę we mnie załkało.

– Szkoooda – westchnęła. Miała więcej klasy niż ja i nadal brzmiało to żartobliwie. Ta rozmowa zapewne nie zaprowadziłaby nas donikąd, ale chyba troszeczkę ucieszył mnie widok Morawskiego.

– Porucznik chce nas widzieć – mruknął. – Chodź, to chyba ważne.


*

Zasieki prezentowały się dużo lepiej od tych, które zdążyliśmy – a raczej nie zdążyliśmy – zbudować na drugim końcu obozu. Dużo drutu, co najmniej kilkanaście min kierunkowych, czekających na frajerów, którzy spróbują pchać się wzdłuż wąwozu. Ustawiono je chyba zgodnie z konwencją – na prąd i zdalne odpalanie – ale z przodu było też sporo odciągów i chyba przerobione na pułapki granaty.

– Trafili któregoś kaemistę? – Mój refleks wypłynął wraz z resztkami potu: wpadłem na to dopiero na końcu wytyczonej wbitymi w ziemię zapałkami, bezpiecznej ścieżki. – Cholera, nie wziąłem…

– W porządku. Filipiak nic nie mówił o rannym.

Trzysta metrów dalej znaleźliśmy go klęczącego nad ludzkim ciałem. Trochę dalej tulił się do kamienia któryś z naszych żołnierzy z karabinem wycelowanym w najbliższy zakręt wąwozu.

– Nie żyje? – zapytałem. Filipiak trzymał beryla w jednej, a jakiś papier w drugiej dłoni. Nie wyglądało to na udzielanie pierwszej pomocy. Zwłaszcza że leżący nie miał na sobie plamiaka Wojska Polskiego. Ubrany był w oliwkowy kombinezon przeciwprzeciążeniowy pilota myśliwskiego, brunatny w tej chwili od krwi.

– Jeszcze przed chwilą żył.

Posłałem porucznikowi pełne niedowierzania spojrzenie, a potem szybko klęknąłem po drugiej stronie leżącego. Miał jakieś czterdzieści lat i rzadkie, jasne włosy. Nie musiałem nawet szukać pulsu: przez otwór w brzuchu, mimo samorzutnie utworzonego czopu z materiału, ścianki jelita i kału, nadal sączyła się krew.

– Ma pan tu umierającego człowieka i ani słowem…?

– Już po nim – przerwał mi spokojnie. – Wiele by pan nie zdziałał.

Mężczyzna był siny, oddychał płytko i szybko, oprócz rany w brzuchu miał jeszcze dwie inne, w łydce i udzie – trudno było odmówić Filipiakowi racji. Zanim jeszcze skończyłem ciąć kombinezon, wiedziałem, że nie mam tu wiele do roboty. Zewnętrzne krwawienie praktycznie ustało, a z wewnętrznym i tak nie mógłbym nic zrobić.

– To ten z miga? – na pół stwierdził, na pół zapytał Morawski. – Ależ twardy sukinsyn… Tyle czasu z takimi ranami.

– Wezwałem pana – powiedział cicho Filipiak – bo facet ma przy sobie zestaw sanitarny z lekami. Jeśli jest szansa, że oprzytomnieje, to mu je podamy. A jak nie, to nie.

– Po co panu przytomny somalijski pilot? Chce mu pan podziękować, że spudłował?

– Taki z niego Somalijczyk, jak ze mnie Eskimos. A tak do końca to nie spudłował.

– Jak to? – Morawski odruchowo sięgnął po podaną mu kartkę, ale patrzył nie na nią, a na podającego. – Przecież to ten od napalmu.

– W nas chybił. Ale skrzydłowy kaem… Wołynow i Zanetti.

– Co pan opowiada?! Wołynowa widziałem nie dalej jak…

– Gdzie? – przerwał mu Filipiak.

– Nieśli z Olszanem i Lesikiem jakieś skrzynki. Chyba naboje.

– O co właściwie chodzi? – zapytałem, sięgając po zamocowany pod pachą rannego pakiet ratunkowy. Dostrzegłem tam małą manierkę.

– Znaleźliśmy nadpalone zwłoki Zanettiego. Stanowisko kaemu to trzy okopy. Najbliższy jest przy samym wąwozie, tak by można go stamtąd skutecznie ryglować. Teraz nie jest obsadzony. Jeśli wierzyć Wołynowowi, to on został przy karabinie, a Zanetti gdzieś poszedł. Ładnych parę minut przed nalotem. Nie wrócił, ale Wołynow nie szukał go. Mówi, że nie mógł zostawić karabinu, no i myślał, że tamten jest z nami.

Morawski chciał coś powiedzieć, ale nie znalazł odpowiednich słów.

– To nie wszystko? – zerknąłem na Filipiaka, po czym odrzuciłem manierkę. Była pusta.

– Mocno się palił, ale nie od tego umarł. Zabiła go kula z pistoletu. Tu – dotknął skroni. – Pistolet leżał obok. Beretta Zanettiego.

Zestaw ratunkowy zawierał opatrunek. Rozciąłem opakowanie i zamknąłem ranę – dla spokoju sumienia.

– Zaraz – Morawski otrząsnął się z pierwszego wrażenia. – Dobrze rozumiem? Sugeruje pan, że to Wołynow go…?

– Nie wiem. To niedaleko, ale była bitwa, hałas jak cholera. Zanetti mógł się palić i strzelić sobie w łeb, a Wołynow miał prawo tego nie słyszeć piętnaście metrów dalej. W okopie jest tyle łusek, że łopatą by można… Ale całe godziny minęły, nim się dowiedziałem, że Wołynow jest tam sam. I to nie od niego, a od swoich żołnierzy. Nikt nie wie, co robił Wołynow przez ten czas. Był w okopie – uprzedził pytanie majora. – Strzelał, raz i drugi odpowiadał na zawołania. Ale gdyby chciał się jakoś skomunikować z Sabahem, bez świadków…

– Naciągane – pokręcił głową Morawski. – Tu już nie ma roboty dla szpiega. Co miałby im zdradzać?

– Niby tak – zgodził się Filipiak. – Ale przy Zanettim znalazłem jeszcze jeden pistolet. Leżał na ziemi obok zwłok. Nie wiem, może zdobyczny. Tyle że dziwny. Kaliber pięć z kawałkiem, amerykańska dwudziestkadwójka. Koniec lufy ma nagwintowany.

Zapadła krótka cisza. Przyglądał się nam, próbując ocenić, czy jego słowa wywarły odpowiednie wrażenie.

– Tłumik? – Morawski pierwszy dorósł do jego oczekiwań. – Chce pan powiedzieć…? Mogę zobaczyć tę broń?

– Schowałem – porucznik popatrzył mu trochę wyzywająco w oczy. – Teraz to gówno pomoże, ale jeśli przeżyjemy, może da się zdjąć odciski palców. Nie palił się. Beretta jest przypalona, Zanetti też, a temu maluchowi się udało. No i leżał na wierzchu. Ni w pięć, ni w dziewięć, nie wiadomo dlaczego. Tłumika nie znaleźliśmy – przyznał – ale po tej historii z Pawlikiewiczem tylko idiota trzymałby go przy sobie.

– Jakiej znowu historii? – zirytował się major.

– Podcięli mu gardło, ale dostał też kulę w tył głowy – mruknąłem.

– I teraz mi to mówisz?! Wielkie dzięki za zaufanie!

– Teoretycznie pistolet też powinien wyrzucić – myślał na głos Filipiak. – Tyle że nawet bez tłumika to cicha, dyskretna broń. No i nie przypisana do konkretnej osoby. Nie wiem, w co gra albo grał ten facet, ale chyba nie liczy na to, że wszyscy tu wyginiemy. Czyli musi brać pod uwagę śledztwo, i to cholernie szczegółowe.

– Wołynow – powiedział Morawski z krzywym uśmiechem – ma własny pistolet, naszego beryla, karabin maszynowy, granaty, nóż, kamienie, pałki i ręce na koniec. A dam głowę, że potrafi zabić człowieka gołymi rękami. Byłby idiotą, nosząc przy sobie taki trefny pistolet. – Przeniósł na mnie pozbawione entuzjazmu, ale też wolne od wahań spojrzenie. – Już prędzej stawiałbym na twoją pupilkę. Służbowej broni nie ma, a gołymi rękami mogłaby sobie nie poradzić w nagłej potrzebie. Pozostawiłem to bez komentarza.

– Niech pan to obejrzy – porucznik trącił wręczoną Morawskiemu kartkę. – Głównie liczby, ale te skróty obok… Cyrylica. To Rusek.

Obracałem w palcach znalezioną w rzeczach pilota strzykawkę. Zastanawiałem się, czy jest sens używać jej właśnie teraz.

– Kiepsko zarabiał – mruknął Morawski, wodząc wzrokiem po chaotycznych zapiskach. – Za te pieniądze nie rzucałbym napalmu. A skoro mowa o Wołynowie, to tym bardziej nie podstawiałbym łba pod napalm.

– Ruscy najemnicy są tani – wzruszył ramionami Filipiak, patrząc na jasnowłosego pilota. – O ile to najemnik.

– A niby kto? – zapytałem bez zapału.

– Mógł rzucać to gówno ku chwale mateczki Rosji.

– Może. – Morawski oddał porucznikowi papier. – Ale mateczkę bym skreślił. To nie jest po rosyjsku. – Filipiakowi wydłużyła się mina. – Pierwszy rzut oka bywa mylący. Widzi się cyrylicę i od razu człowiekowi staje przed oczami sierp, młot i pijany Borys w rubaszce. A to akurat przedstawiciel bratniego narodu ukraińskiego.

Filipiak przykleił się spojrzeniem do kartki. Potem złożył ją i wepchnął gniewnie w kieszeń.

– Tak czy siak, chcę z nim pogadać – mruknął. – Najlepiej teraz. Bez urazy, ale nie wierzę, by go pan długo utrzymał przy życiu.

– Jak w filmie o gestapo. – Lekkim uśmiechem Morawski złagodził wymowę słów. – Teraz lekarz powinien powiedzieć: ale to go zabije.

– Z ust mi wyjąłeś – przyznałem.

– Ten facet wie, co jest grane – przypomniał ponuro Filipiak.

– A co ma być? – wzruszył ramionami Morawski. – Sprzątnęliśmy narzeczoną lokalnemu szejkowi, więc uruchomił wszystkie znajomości. Odrywa Ogaden od Etiopii, więc ma je pewnie spore.

– Bombowiec miał etiopskie znaki.

– Fortel wojenny. Jak chciał nas załatwić na cacy jedną celną salwą, musiał zejść nisko. I prawie mu się udało.

– No właśnie: prawie. Na szczęście Sabah zagrał fair i zestrzelił go w ostatniej chwili. To miłe, ale za cholerę tego nie rozumiem.

Dźwignąłem się z ziemi.

– Pójdę po nosze.


*

Poruszała się boso, jak Gabriela, ale widać było, że nie ma w tym wielkiej praktyki.

– Żyje pan? – uśmiech miała równie blady jak stopy. Na jej miejscu po powrocie od kraju położyłbym je Michnikowi na biurko i zażądał podwyżki: były żywym dowodem, że pani redaktor spaliła resztę ciała na brąz pracując, a nie zbijając bąki na plaży.

– Ale co to za życie – machnąłem ręką. Siedziałem na północnym stoku, skąd przez wypalone w siatce dziury widać było cały mój szpitalik, ale gdzie dało się odpocząć od smrodu, jęków i poczucia bezsilności. Nie było tu też goręcej: słońce zeszło na tyle nisko, że wąwóz znalazł się w cieniu.

– Klapnę obok, dobrze? – Nie czekając na zgodę, usiadła na podwiniętej nodze. – Siostra dalej strajkuje?

– Wywalą was do kraju jednym samolotem, nieroby.

– Załamanie nerwowe – wzruszyła ramionami. W nozdrza uderzył mnie zapach perfum. Uderzył całkiem dosłownie: nie pożałowała ich sobie. Chyba nie panowałem nad mięśniami twarzy, bo roześmiała się cicho. – Przesadziłam? Cóż, z braku wody… Przy okazji: nie namówiłby pan swojej Gabrysi na zamianę? Trochę wody za pół takiego flakonu – pociągnęła lekko za przód koszuli, wydmuchując dodatkową porcję kwiatowego zapachu. Kojarzył mi się z nieco sztywną elegancją, kobietami po trzydziestce, ubranymi i uczesanymi za ciężkie pieniądze. Właściwie pasowała do swych perfum, tyle że nie teraz.

– Nie da rady. – Zastanawiałem się, czy tego żałuję. Gabriela zupełnie nie kojarzyła mi się z takim zapachem, ale z drugiej strony…

– Nie w jej typie? No tak, o ile pamiętam, woli jabłka.

– Jabłka?

– Zielone jabłuszko. Jak byłam w liceum, też używałam. Wtedy były na topie. Teraz już nie. Przynajmniej w naszej grupie wiekowej.

Musiałbym całe lata nosić stanik i spódnicę, by zgadnąć, co miała na myśli. Kobiety potrafią wbijać szpilki tak zręcznie, że sama ofiara nie wie, czy powinna odczuwać ból. Na szczęście ta, której dotyczyła ewentualna złośliwość, kiwała się sennie po drugiej stronie wąwozu, odganiając muchy od Juszczyka.

– Mam po pół szklanki na rannego – powiedziałem. – To będzie ich ostatni mokry posiłek. Jest też maleńka rezerwa na obmywanie nowych ran i ewentualną kroplówkę.

– Aż tak źle? – Chyba nie wiedziała, do jakiego stopnia leżymy na łopatkach. – Niewiele pan może dla nich zrobić.

– Niewiele – przyznałem. – Już dawno powinni być w szpitalu. Zaręba pokazowo dał dupy.

– Nie przepada pan za nim – uśmiechnęła się.

– Można to tak ująć.

– To, że pana wsadził, nie ma oczywiście nic do rzeczy?

– Wsadził mnie, bo już przedtem nie bardzo się lubiliśmy.

Загрузка...