Rozdział 2 PANI

Po powrocie do Błękitnego Królestwa Stile cofnął zaklęcia: stał się widzialny i odzyskał ciężar, po czym odesłał Neysę na pastwisko i rozpoczął rozmowę z Hulkiem i Błękitną Panią.

— Za dwa tygodnie mam stoczyć rytualny pojedynek z Ogierem — powiedział. — W czasie obchodów Rożcolimpiady. Będziemy walczyć o honor i prawo do posiadania Neysy w tym sezonie. Nie wyobrażam sobie, jak mógłbym mu dorównać, i na pewno skończy się to dla mnie poniżeniem.

— I o to właśnie mu chodzi — stwierdził Hulk. — Nie o krew, a o honor. Ogier pragnie odebrać coś cennego Błękitnemu Adeptowi, publicznie, a nie dzięki kradzieży lub kruczkom prawnym, lecz zgodnie z wszelkimi regułami.

Niebieskie oczy Pani zabłysły ogniem. W tym świecie wyrażenie to należało brać dosłownie: słońce na chwilę zajaśniało. Pani nie była co prawda Adeptem, ale miała spore umiejętności magiczne. Takie drobiazgi wciąż interesowały Stile’a, który dopiero od niedawna przebywał na Phaze.

— Żadne stworzenie nie jest w stanie upokorzyć Błękitnego Adepta! — zawołała.

— Tak naprawdę to nim nie jestem i Ogier dobrze o tym wie — przypomniał jej, zupełnie niepotrzebnie, Stile.

— Masz jego wygląd, moc i stanowisko — odparła stanowczo. — To nie twoja wina, że nim nie jesteś. Dla dobra królestwa nie możesz pozwolić, by jednorożec cię pokonał.

Dla niej wszystko ograniczało się do kwestii przetrwania Błękitnego Królestwa. Stile’a traktowała jak marionetkę.

— Gotów jestem zaakceptować wszelkie propozycje — odparł łagodnie. — Zapytałbym Wyrocznię, jak mogę zwyciężyć, gdyby nie to, że wykorzystałem już moje pytanie, zdobywając obecne stanowisko.

— Wyrocznia — powtórzył Hulk. — Każdy ma prawo do jednego pytania, tak?

— Tylko jednego — potwierdził Stile.

— Wobec tego ja mogę je zadać!

— Nie powinieneś marnować swego pytania na rozwiązywanie cudzych spraw — zaprotestował Stile. — Zapytaj lepiej o swoją przyszłość na Phaze. Kto wie, co dobrego może cię tu czekać — wystarczy, że zapytasz.

— Ale ja chcę to zrobić — upierał się Hulk. — Neysa jest również moim przyjacielem, a ty pokazałeś mi, jak dostać się do tego cudownego, niewiarygodnego świata. Nie mogę nie pomóc ci w tej sprawie.

— Pozwól mu iść — szepnęła Pani.

Stile rozłożył ręce.

— Jeśli naprawdę tak uważasz, to idź, i niech towarzyszy ci moje błogosławieństwo. Pozostanę na zawsze twoim dłużnikiem. I oczywiście zorganizuję ci magiczny pojazd…

— Nie, wolę udać się tam na własnych nogach.

— To zbyt daleko. Nie zdążysz wrócić na czas. Muszę jak najszybciej wiedzieć, co mam robić. Jeśli okaże się, że muszę się czegoś nauczyć…

— No, niech będzie — zgodził się Hulk. — Ale pamiętaj, że nie umiem jeździć na jednorożcach.

Pani uśmiechnęła się i cała komnata na chwilę pojaśniała.

— Nie znam nikogo oprócz mego pana, Stile’a i mnie, kto zdołałby dosiąść jednorożca bez jego przyzwolenia. Adept zawezwie dla ciebie latający dywan.

— O, nie! Tylko nie latający dywan. Jestem pewien, że zaklęcie przestanie działać, gdy tylko znajdę się nad przepaścią albo legowiskiem smoka. Wiecie przecież, że nie jestem zbyt lekki. Czy nie dałoby się załatwić czegoś w rodzaju motocykla?

— Motocykla? — powtórzyła bezmyślnie Pani.

— To urządzenie z tamtego świata — wyjaśnił Stile. — Coś w rodzaju podróżującego koła, przypominające nisko lecący dywan. To nie najgorszy pomysł. Technika tu nie zadziała, ale wyczaruję magiczny pojazd.

Zaczął próbować i w końcu Hulk otrzymał swój motocykl: dwa drewniane koła, drążek sterowniczy, siodełko i szyba ochronna. Urządzenie to oczywiście nie miało silnika, baku czy kontrolek — napędzane było magią. Hulk musiał jedynie wydawać podstawowe ustne komendy i sterować. Z czystej ciekawości panowie dokładnie zbadali konstrukcję pojazdu, eksperymentalnie sprawdzili zakres działania magii i ustalili, gdzie znajduje się granica między funkcjonującą magią i niefunkcjonującą techniką.

W końcu Hulk dosiadł magicznego motocykla i odjechał bezgłośnie, wzniecając tumany kurzu. Stadko przerażonych tym widokiem kuropatw poderwało się do lotu.

— Mam nadzieję, że nie zabłądzi i nie wpadnie w szczelinę albo na potwora — powiedział Stile. — Mógłby zrobić potworowi krzywdę.

— Nie, Hulk nie jest w stanie nikogo skrzywdzić — zaprotestowała Pani, pomijając milczeniem żart. — W tym ciele atlety kryje się łagodna dusza. Hulk to mądry i uczciwy człowiek.

— Racja. To jeden z powodów, dla których go tu sprowadziłem.

Pani podniosła się i odwróciła, błękitna szata łagodnie zafalowała. Poruszała się z taką elegancją!

— Teraz, kiedy zostaliśmy sami, chciałabym z tobą pomówić, Adepcie.

Stile próbował opanować nagłe bicie serca. Przecież chyba nie powie mu, że jej uczucia w stosunku do niego uległy zmianie. Wiedział, że w oczach Pani wciąż pozostaje uzurpatorem. Jej lojalność wobec zmarłego męża stanowiła przedmiot zazdrości i pragnień Stile’a. Gdybyż odnosiła się tak do niego!

— Kiedy zechcesz, pani — odparł.

Zaprowadziła go do swej komnaty i posadziła na wygodnym, błękitnym fotelu. Z oddaniem i miłością pielęgnowała błękitne symbole Królestwa. „Aż dziwne”, pomyślał z dobrotliwą ironią, „że nie przefarbowała sobie włosów na niebiesko”.

— Twój towarzysz opowiedział mi, kim byłeś w alternatywnym świecie — rzekła Pani. — Prosiłam go o to, gdy byłeś nieobecny, gdyż nie godzi się, abym nic o tobie nie wiedziała.

Wyciągała z Hulka informacje, to jasne.

— Sam bym ci wszystko powiedział, pani, gdybyś się tylko spytała.

Oczywiście, chciała uzyskać obiektywny obraz. Do czego zmierza?

— Wiem teraz, z ust bezstronnego świadka, że wielce przypominasz mego małżonka — człowieka wielkiego serca i mądrości, który niejedno wycierpiał z racji swojego wzrostu. Neysa też mi dużo o tobie opowiadała.

— Neysa ma stanowczo za długi język — mruknął Stile. Był to oczywiście żart, klacz słynęła ze swej małomówności.

— Jesteś dobrym człowiekiem, a ja skrzywdziłam cię swoją powściągliwością. Lecz taką mam naturę i winna ci jestem wyjaśnienie.

— Nie chcę cię do niczego zmuszać — odparł szybko Stile, choć w rzeczywistości był gotów słuchać wszystkiego, co zechciałaby mu opowiedzieć.

— A więc powiem ci dobrowolnie — odparła, obdarzając go przelotnym uśmiechem, od którego stopniało mu serce. Czy to możliwe, że polubiła go choć trochę? Nie, starała się tylko być sprawiedliwa i przekazać mu niezbędne informacje.

Stile słuchał opowieści z przymkniętymi oczami, chłonąc jej słodki głos i widząc wszystko, o czym mówiła, z najdrobniejszymi szczegółami.

— Od chwili gdy Phaze została odcięta od mitycznego świata techniki, minęły setki lat, i wciąż pozostawała w izolacji od wszelkich innych światów. Przez trzysta lat nasz gatunek rozprzestrzeniał się na tej ziemi i odkrywał moc, która się tu kryła. Królestwa zwierzęce także zdobywały nowe terytoria i walczyły ze sobą, aż każdy gatunek zajął swoją niszę: smoki na południu, demony śniegu na pomocy, giganci na dalekim zachodzie, i tak dalej. Wkrótce najzdolniejsi z ludzi zostali adeptami magii, zabraniając innym jej używania, chyba że w bardzo wąskiej dziedzinie. Nie więcej niż dziesięciu magów mogło żyć jednocześnie. Wyróżniał ich tylko talent, nie honor czy zasługi osobiste, i każdy, kto aspirował do statusu Adepta, lecz mniej był wprawny niż mistrzowie, ginął z ich ręki. Dziś zwykli ludzie używają tylko najprostszych zaklęć i omijają Adeptów; podobnie i zwierzęta trzymają się od nich z dala.

Wyrosłam w liczącej piętnaście rodzin wiosce, na wschód stąd, niedaleko wybrzeża. Znano tam niewiele zaklęć, tylko te najprostsze. Mogłam wyjść za mąż za chłopca z mojej wioski, ale rodzice radzili, żebym się nie spieszyła. Nie wiedziałam wtedy dlaczego; uważali, że jestem ładna, i nie chcieli, żebym zmarnowała życie, wychodząc za miejscowego rybaka czy farmera. Gdyby wiedzieli, kto stanie się moim mężem, czym prędzej oddaliby mnie pierwszemu lepszemu świniopasowi! Lecz oni nie mogli przewidzieć, iż pragnie mnie jeden z Adeptów, a że byliśmy zamożni i posiadaliśmy wiele pól i zwierząt, nie było potrzeby, bym prędko wychodziła za mąż. Mój ojciec jest czymś w rodzaju uzdrowiciela, choć nie wiem, czy zawdzięcza to swojej naturze, czy umiejętnościom, a ja odziedziczyłam jego sztukę. Pomagaliśmy chorym i rannym zwierzętom z naszej wioski, nigdy nie popisując się naszym talentem, toteż nigdy nie spoczęło na nas złowrogie spojrzenie nieprzyjaznego Adepta.

Kiedy skończyłam dziewiętnaście lat, większość moich rówieśnic była już zamężna. Lecz ja kochałam swoje zwierzęta i nie odczuwałam samotności. Mówi się, że mężczyznom najbardziej podobają się te kobiety, które ich nie potrzebują, i tak było w moim przypadku. Pewnego dnia źrebię urodzone przez moją klacz zabłąkało się z dala od stajni i nie wróciło na noc. Nazywaliśmy je Śnieżynką, miała sierść białą jak śnieg, choć temperament ognisty. Często zdarzało się jej oddalać, lecz tym razem zginęła naprawdę. Wzięłam moją dzielną klacz, Gwiazdeczkę, matkę Śnieżynki, i długo szukałyśmy zguby, lecz ślady prowadziły w samo serce lasu. Wtedy poczułam w głębi duszy, że Śnieżynkę spotkało coś złego. Miałam dziewiętnaście lat i kochałam ją, więc ruszyłam za nią do puszczy, chociaż wiedziałam, że to szaleństwo.

W puszczy napotkałam zakryte całunami mchów drzewa, które z sykiem sięgały po mnie. Piasek wciągał kopyta mego wierzchowca, a dziwne kształty i cienie pojawiały się coraz bliżej i bliżej. Poczułam lęk.

Wiedziałam, że muszę zawrócić. Śnieżynka była już stracona i czułam, że ja też narażam się na zgubę, nie przerywając i tak daremnych poszukiwań. Lecz uwielbiałam moje źrebiątko, tak jak wszystkie konie, i myśl o Śnieżynce, samotnej i opuszczonej w głuszy, była dla mnie torturą. Wynajdowałam kolejne preteksty, by sprawdzić, czy nie ma jej za coraz to nowym drzewem, czy też głazem. W pewnej chwili wydało mi się, że słyszę słabiutkie rżenie; z radością w sercu zeskoczyłam z konia i pobiegłam w kierunku, skąd mnie dobiegło, lecz była to tylko gałąź skrzypiąca na wietrze.

Zbliżała się burza, a to nie wróżyło nic dobrego, gdyż w naszych stronach pogoda taka wyciągała trolle z kryjówek. Mimo to nie wsiadłam na konia. Tym razem byłam pewna, że słyszę żałosne rżenie. Pobiegłam, lecz znowu nic nie znalazłam; było to tak, jakbym próbowała dogonić błędny ognik.

Nagle niebiosa rozwarły się i w jednej chwili zalały mnie strugi deszczu. Uderzenie pioruna spłoszyło Gwiazdeczkę, która zapominając o mnie, rzuciła się do ucieczki, za co jej zresztą wcale nie winiłam. Pobiegłam za nią, lecz gałęzie czepiały się mojej sukni, a podmuchy wiatru szarpały mną, tak że nie widziałam, dokąd biegnę. Drżałam cała i to nie tylko z chłodu. Krzyknęłam, mając nadzieję, że usłyszą mnie w wiosce, lecz szalejąca burza głuszyła wszystko.

Zjawiły się za to trolle i kiedy ujrzałam ich złowrogie postacie, krzyknęłam ze zdwojoną siłą. Obrzydłe potwory schwyciły mnie szorstkimi i chciwymi łapami i poczułam, że to koniec. Nie ocaliłam życia mej ulubienicy, a niebawem utracę własne.

Jeden z trolli złapał mnie za włosy i uniósł do góry. Zbyt byłam przerażona, by wydać głos. Bałam się śmierci, która wydawała się teraz nieunikniona, lecz jeszcze bardziej lękałam się tego, co miało ją poprzedzić, gdyż wiedziałam, że trolle łakome są na kobiety.

Wtedy to dobiegł mnie stukot końskich kopyt. Zmusiłam się do krzyku w nadziei, że to wraca Gwiazdeczka, niosąc na grzbiecie mego ojca. Lecz dźwięki przybliżyły się i spostrzegłam, że nie było to żaden ze znanych mi koni, lecz ogromny błękitny ogier o purpurowej grzywie i kopytach jak stal, a dosiadał go odziany w błękit chłopiec-mężczyzna…

— Błękitny Adept! — wykrzyknął Stile, przerywając jej.

Pani z powagą skinęła głową i ciągnęła dalej:

— Nie wiedziałam wtedy, kim jest. Wydawał mi się chłopcem z pobliskiej wioski, a może kimś z Małego Ludu. Zawołałam, a on wyciągnął błękitny miecz i trolle cofnęły się w cień drzew. Chłopiec ruszył w moją stronę i gdy monstra pojęły, czego chce, puściły mnie. Cała i zdrowa upadłam na ziemię i na czworakach popełzłam w jego kierunku.

Chłopiec wyciągnął dłoń, by pomóc mi dosiąść konia, a kiedy to zrobiłam, błękitny ogier skoczył z siłą, która rozpędziła przerażone trolle i sprawiła, że o mało co nie spadłam z jego grzbietu, choć rozpaczliwie przywarłam do mego wybawcy.

W jednej chwili znaleźliśmy się na skraju lasu, galopując w kierunku wioski. Wciąż padało; drżałam z zimna, a mokra suknia oblepiała moje ciało, lecz chłopiec nie zwracał na to uwagi. Nie pytając o drogę, zawiózł mnie na moje własne podwórze i zatrzymał konia. Zeskoczyłam, cała mokra, szczęśliwa i pełna wdzięczności.

— Młodzieńcze — zwróciłam się do niego, wspaniałomyślnie uznając go za starszego, niż mi się wydawał. — Cały przemokłeś. Wejdź i ogrzej się przy kominku.

Lecz on tylko odmownie pokręcił głową i nie wyrzekł ani słowa. Uniósł na pożegnanie drobną dłoń i zniknął wśród burzy. Ocalił mój honor i życie, ale nie czekał na podziękowania.

W domu, susząc się i grzejąc przy wesołym ogniu, opowiedziałam rodzicom o mej przygodzie. O tym, jak nierozsądnie zawędrowałam do puszczy, o burzy, trollach i chłopcu na błękitnym rumaku, który mnie ocalił. Sądziłam, że będą szczęśliwi słysząc, jak uniknęłam strasznych konsekwencji własnej głupoty, lecz rodzice przerazili się.

— To był czarownik! — zawołał ojciec, blednąc.

— Nie, to tylko chłopiec, dużo niższy ode mnie — tłumaczyłam. — Jechał na koniu swego ojca i kiedy usłyszał mój krzyk…

— Czy tak ci powiedział?

Niechętnie przyznała, że błękitny chłopiec nie powiedział ani słowa, a był to zły znak. A jednak nie skrzywdził mnie w żaden sposób i nie groził mi, a ocalił od pewnej zagłady. Rodzice stłumili swe obawy, szczęśliwi, iż wróciłam do nich cała i zdrowa.

Źrebię nie wróciło do stajni. Następnego dnia znów wyruszyłam na poszukiwania, lecz tym razem towarzyszył mi ojciec, uzbrojony w solidną pałkę. Wołałam Śnieżynkę, lecz nadaremnie. Zamiast niej pojawił się błękitny chłopiec, nadjeżdżając przez pola. W świetle dnia ujrzałam, że jego rumak wcale nie jest błękitny; to tylko odblask uprzęży nadawał mu ten kolor. Grzywa jego mieniła się jednak wszystkimi barwami tęczy.

— Które ze stworzeń nocy wyjdzie na światło dnia? — zażartowałam z ojca, gdyż wszystkie duchy boją się słońca.

Ojciec pozdrowił chłopca. — Czy jesteś tym młodzieńcem, który wczoraj ocalił życie mojej córki?

— Tak — odparł chłopiec. I mówiąc to, rozwiał kolejną z naszych obaw, gdyż nieliczne tylko potwory potrafią mówić ludzkim językiem.

— Kim jesteś i gdzie mieszkasz, że tak w samą porą zdążyłeś na ratunek?

— Pochodzę z wioski Brant, za wzgórzami, pośrodku doliny — odparł zapytany.

— Ależ wioska ta została zniszczona przez trolle dziesięć lat temu! — zawołał mój ojciec.

— To prawda. Tylko ja ocalałem, gdyż potwory nie spostrzegły mnie, zajęte dziełem zniszczenia. Teraz wędruję samotnie, a mój dzielny rumak jest całą moją rodziną.

— Musiałeś być wtedy dzieckiem! — zaprotestował ojciec. — A wszyscy wiedzą, że trolle jedzą najpierw małe dzieci.

— Ukryłem się — odparł młodzieniec, marszcząc brwi. — Widziałem, jak trolle pożerały moją rodzinę, a jednak nie zdobyłem się na odwagę, by wyjść z kryjówki i walczyć. Byłem tchórzem. To złe wspomnienia i lepiej o nich zapomnieć.

— Oczywiście — zgodził się mój ojciec, nieco zakłopotany. — Choć nikt nie nazwie tchórzem dziecka kryjącego się przed żarłocznością trolli. Pamiętam, że sama natura zemściła się na tej właśnie bandzie, gdyż w wioskę Uderzył piorun i wszystkie zginęły w ogniu.

— Tak — mruknął chłopak, a jego twarz przybrała posępny wyraz. — Wszystkie oprócz jednego trollowego szczenięcia. — Zdziwiło to mego ojca, lecz chłopak mówił dalej: — Szukacie zagubionego źrebaka? Czy mogę pomóc?

Mój ojciec chciał odmówić, lecz wiedział, że ściągnie na siebie potępienie, jeśli odrzuci pomoc oferowaną nawet w tak daremnej sprawie.

— Jeśli taka twoja wola. Nie wiemy, gdzie rozpocząć poszukiwania.

— Mam dobre stosunki z dzikimi końmi — odparł chłopiec. — Gdyby Pani zechciała pojechać ze mną tam, gdzie pasą się stada, i przepytać te konie, które coś wiedzą…

Zdumiało mnie, że zostałam nazwana Panią, gdyż byłam dopiero co dojrzałą dziewczyną, i zobaczyłam, iż ojciec mój również był tym zaskoczony. Jednak wytłumaczyliśmy sobie, że tak młodemu chłopcu mogłam wydawać się dorosłą kobietą.

— To wielce uprzejma propozycja — rzekł z powątpiewaniem mój ojciec — lecz wahałbym się wysyłać na poszukiwania dwoje tak młodych ludzi, a brak mi czasu, bym sam…

— Och, tato — przymilałam się — cóż złego może mnie spotkać na koniu? — Wolałam nie przypominać ojcu, że nie tak dawno temu napytałam sobie biedy, zsiadając z konia w lesie nawiedzanym przez trolle. — Będziemy jechać ostrożnie. — Pragnęłam też zobaczyć stada dzikich koni, co rzadko zdarzało się mieszkańcom wioski.

— Twoja klacz rozpacza po stracie źrebaka — przypomniał ojciec, wynajdując jeszcze jeden powód do odmowy. — Gwiazdeczka nie ma sił na tak długą podróż. Nie zrozumie powodu jazdy.

Zachmurzyłam się w sposób najbardziej wzruszający. Ale zanim zdążyłam coś powiedzieć, zrobił to chłopak. — Mam odpowiedniego dla niej wierzchowca, panie. Nazywa się Hinny i jest osłomułem. To najszybsza i nąjbystrzejsza klacz spośród dzikich rumaków. Jeśli ktoś potrafi znaleźć źrebaka, to właśnie ona.

Zaklaskałam w dłonie jak mała dziewczynka. — Och, tak! — Nic jeszcze nie wiedziałam o tym stworzeniu prócz tego, że osłomuł jest bezpłodną krzyżówką ogiera i oślicy, podobną do muła, lecz łagodniejszą; mimo to pragnęłam się na niej przejechać.

Ojciec, rozsądniejszy niż ja, zmarszczył brwi.

— Osłomuł i to dziki. Nie podoba mi się to. Takie bywają źle usposobione do ludzi.

— To prawda — zgodził się błękitny chłopiec. Nigdy otwarcie nie przeczył mojemu ojcu. — Ale to nie jest jakiś tam osłomuł. To Hinny. Może mieć potomstwo, ale tylko z moim błękitnym ogierem. Za tę cenę będzie najlepszym wierzchowcem, o jakim można zamarzyć. Jest silna i dobrze zna życie w głuszy; żadne stworzenie nie odważy się stanąć na jej drodze, nawet troll czy smok. Bardzo przypomina jednorożca.

Ojciec mój zawahał się, gdyż zawsze darzył szacunkiem dobre konie. Pragnąc zachęcić go do wyrażenia zgody, udałam, że zaczynam się znowu dąsać. Miałam w tym sporą wprawę, a ojciec mój był na to dosyć czuły; często odgrywaliśmy podobne scenki.

— Czy mógłbyś zawołać to zwierzę? — zapytał, grając na zwłokę. — Przyjrzę się mu.

Chłopak wsadził palce do ust i przenikliwie gwizdnął. Prawie natychmiast dobiegł nas tętent kopyt i ujrzeliśmy rumaka. Cóż to było za zwierzę! Całe w różnych odcieniach szarości, jaśniejsze na bokach i kłębie, o ciemniejszych nogach, z długą na metr dwubarwną grzywą powiewającą leniwie na wietrze. Jej ogon, również grający różnymi odcieniami szarości, przypominał rzeźbiony onyks i płynął za nią niczym morska fala.

Ojciec, mimo że usiłował zachować sceptycyzm, aż jęknął. — Jaka szybka! — sapnął. — Co za budowa!

— Twoja córka będzie bezpieczna na jej grzbiecie — zapewnił błękitny chłopiec. — Kogo Hinny nie potrafi pokonać, może prześcignąć, z wyjątkiem jednorożców, które zostawiają ją w spokoju. Jeśli tylko Hinny podejmie się zadania, będzie strzec swego jeźdźca nawet za cenę życia.

Ojciec stracił kompletnie głowę. Oczu nie mógł oderwać od Hinny, najpiękniej zbudowanej klaczy, jaką kiedykolwiek widziano w naszej wiosce. Czułam, że oddałby lewą rękę za posiadanie takiego wierzchowca.

— Posłuchała twojego wezwania — powiedział z przejęciem.

— Nie — zaprzeczył pospiesznie chłopiec. — Posłuchała mojego ogiera. — Podszedł do Hinny i wyciągnął rękę, a klacz ją obwąchała. Stuliła do połowy swe jedwabiste, szare uszy. A kiedy uspokojona wyprostowała je, chłopiec zwrócił się do niej. — Hinny, proszę cię o przysługę, za cenę, którą znasz.

Klacz machnęła perłowym ogonem i uniosła głowę. Nie była wcale wysoka, mierzyła bowiem około piętnastu dłoni, lecz odznaczała się smukłością i elegancją, co czyniło ją klasycznie piękną. Zerknęła na błękitnego ogiera i wszyscy odnieśli wrażenie, jakby jakaś magiczna siła uniosła jej grzywę. Hinny była bardzo zainteresowana.

— Przysługa za przysługę — powtórzył cicho ojciec, bardzo tym zaintrygowany. Przyjrzał się uważnie kształtom ogiera, rozpoznając w nim najwspanialszy okaz owego gatunku. Potomstwo zrodzone z tej pary mogło okazać się czymś wyjątkowym.

— Masz nosić Panią na swym grzbiecie — oznajmił chłopak, wskazując mnie ręką. — Zawieziesz ją na poszukiwania zaginionego źrebaka i wrócisz z nią bezpiecznie do jej ojca. Pojadę z wami i będę was wspierał. A jeśli nie znajdziemy źrebaka, lecz Pani powróci bezpiecznie, otrzymasz swoją zapłatę. Zgadzasz się?

— Jak koń może to zrozumieć? — szepnął sceptycznie ojciec. Hinny spojrzała na niego z tak niesamowitą pewnością, że nie mógł już więcej protestować.

Hinny zwróciła się teraz ku mnie. Wyciągnęłam rękę i klacz powąchała moją dłoń, a potem przesunęła pyskiem wzdłuż ręki, do ramienia, i wreszcie do twarzy. Jej chrapy przypominały szary aksamit, a oddech był ciepłym tchnieniem przesyconym słodkim zapachem suszonego siana. W tym momencie pokochałam ją.

Klacz odwróciła się znów w stronę błękitnego młodzieńca, strzygąc uchem na znak zgody. Ojciec nie był w stanie zaprotestować; zwierzę napawało go zachwytem. Wydawało mi się, że upłynęła tylko chwila, a wszystkie przygotowania zostały ukończone i wyruszyliśmy w drogę. Galop Hinny był tak łagodny, że gdy zamknęłam oczy, nie czułam, że jedziemy, choć biegła tak szybko, iż prąd powietrza wydawał mi się burzą. Nigdy dotąd nie dosiadałam podobnego rumaka!

Miałam wrażenie, że znów minęła zaledwie chwila, ale gdy otworzyliśmy oczy, byliśmy o wiele mil od wioski, kierując się na zachód ku wnętrzu kontynentu, gdzie kryła się najsilniejsza magia. Doliny i lasy umykały jak pędzone wiatrem. Żaden koń nie potrafiłby utrzymać takiego tempa i do tego galopować tak gładko — a jednak Hinny biegła u boku błękitnego ogiera, od czasu do czasu strzygąc do niego aksamitnym uchem; pragnęła tego, co tylko on mógł jej dać. Przez chwilę zastanawiałam się, czy tak samo nie stanie się i ze mną, i tylko jeden mężczyzna będzie mi przeznaczony na męża. Nie podejrzewałam nawet wtedy, jak bliskie prawdy jest to przypuszczenie, a ten, o którym myślałam, nie znajdował się ode mnie dalej niż ogier od Hinny.

— Dokąd jedziemy? — spytałam.

— Dzikie konie powinny wiedzieć, dokąd zbłądziło twoje źrebiątko — odparł chłopiec. — Ich pastwiska są rozległe, lecz mój rumak potrafi je odnaleźć.

— To dobrze — stwierdziłam. — Ale czy nie uciekną na widok człowieka?

Chłopiec uśmiechnął się tylko. Wkrótce wypatrzyliśmy stado, a przewodzący mu ogier zwrócił ku nam głowę i ostrzegawczo uderzył kopytami o ziemię. Jednak błękitny chłopiec uniósł ręce do ust, układając je na kształt muszli, i zagwizdał; dźwięk ten uspokoił konie, które czekały teraz, aż się zbliżymy.

— Usłuchały twego gwizdania? — spytałam zdziwiona.

— Znają mojego ogiera — odparł gładko.

Tak też się wydawało. Dziki ogier był dużym gniadoszem z ciemnymi nogami, choć nie tak potężnym jak błękitny ogier. Obwąchały sobie pyski, a potem uprzejmie nie zwracały na siebie uwagi. Obecność Hinny zignorowana została od samego początku; jako mulica nie należała w pełni do tego samego gatunku.

Młodzieniec zeskoczył z konia, a ja poszłam za jego przykładem. Mieliśmy za sobą długą, szybką jazdę, lecz oboje byliśmy dobrymi jeźdźcami, a nasze wierzchowce nie sprawiały kłopotów. Zaraz też zaczęły się paść, gdyż konie są zawsze głodne. Weszliśmy w sam środek niedużego stada; czułam się dziwnie pośród dzikich koni, które normalnie nie tolerują bliskości człowieka. Była to dla mnie zupełnie nowa przyjemność. Większość stada stanowiły piękne, zdrowe klacze. Było też kilka źrebiąt, z których jedno wyglądało na chore. Błękitny chłopak podszedł do cienkonogiego konika i przesunął palcami po jego ciele, a ja zdumiona widziałam, że klacz nie protestuje.

— Co mu jest? — zapytałam, nie mogąc rozpoznać choroby. Ja, która sądziłam, że wiem wszystko o koniach.

— Robaki duszy — odparł obojętnie. — Magiczna zaraza typowa dla tej okolicy. — I śpiewnie wyrecytował do źrebaka — Podejdź do mnie, stworzenie, zniknie twoje cierpienie. — Głupi rym, po prostu żart, ale nagle źrebak ożywił się, ruszył ku niemu i zobaczyłam, że powietrze zadrgało, gdy coś niewidzialnego, choć jednocześnie obrzydliwego, wijąc się, opuściło źrebaka. Zwierzak od razu zaczął wyglądać lepiej, a jego matka zarżała z wdzięcznością. Zrozumiałam, że źrebak potrzebował tylko kilku słów zachęty; nie był naprawdę chory, a tylko niedożywiony.

Błękitny chłopak podszedł do przywódcy stada i rzekł:

— Szukamy źrebaka, który nam wczoraj zginął. Może widzieliście go lub słyszeliście o nim?

Ogier spojrzał na mnie, tak jakby domagał się ode mnie informacji.

— To młoda klaczka, ma tylko miesiąc, czysto biała, piękna i zupełnie bezbronna. Nazwałam ją Śnieżynką.

Ogier parsknął.

— Twierdzi, że jej nie widział — przetłumaczył chłopak. — Ale słyszał o kimś, kto zbiera białe źrebięta i podobno znalazł jedno w pobliżu. To Śnieżny Koń.

— A gdzie go można znaleźć? — spytałam.

— Ogier nie wie, gdyż Śnieżny Koń pasie się daleko i nie utrzymuje kontaktów ze zwykłymi końmi. Tylko Peg może nam powiedzieć, gdzie może teraz być.

— Peg? — spytałam zdziwiona.

— Zaprowadzę cię do niej.

Wskoczyliśmy na nasze wierzchowce i pomknęliśmy jak wiatr. Galopowaliśmy na południe, przez równiny i lasy, przecinając strumienie i przekraczając wzgórza, tak jakby nie stanowiły żadnej przeszkody. Minęliśmy pasącego się młodego jednorożca; cały był w piękne zielono-pomarańczowe paski, miał hebanowe kopyta i perłowy, skręcony róg. Ruszył i zaczął się do nas zbliżać, a ja przestraszyłam się, bo jednorożec tak się ma do konia jak tygrys do kota domowego. Lecz on tylko biegł obok nas, a potem przyspieszył, ścigając się z nami. Pragnął jedynie rozrywki.

Błękitny chłopiec uśmiechnął się i nieco pochylił, a jego ogier skoczył do przodu, jakby przedtem szedł sobie leniwym krokiem; Hinny stuliła uszy i rzuciła się za nim. Och, jak one kochały wyścigi! Ziemia umykała spod kopyt zieloną mgłą, a drzewa wydawały się mknąć jak strzały. Przywarłam do srebrzystej grzywy Hinny, bojąc się upadku, choć jej galop był niezwykle płynny. Wyprzedziliśmy jednorożca.

Jednorożec wydłużył krok i zaczął przeskakiwać przez krzaki i skały, które my musieliśmy okrążać. Wysunął się na czoło i pomachał nam ogonem w radosnym pozdrowieniu. Lecz błękitny ogier runął jeszcze szybciej do przodu, a Hinny mknęła jak sokół w czasie burzy i osiągnęliśmy tempo, które pozwoliło nam znowu wyprzedzić jednorożca. Nigdy wcześniej nie galopowałam z podobną prędkością!

Po raz trzeci jednorożec przyspieszył, a jego ciało migotało od żaru, ogień buchał mu z nozdrzy, a iskry wylatywały spod kopyt. Powoli zaczął nas wyprzedzać. Tym razem nie mogliśmy mu dorównać, gdyż wierzchowce nasze biegły obciążone, a do tego były zwykłymi, a nie zaczarowanymi końmi. A jednak okazaliśmy się dla niego godnym przeciwnikiem i nieźle się rozgrzał, zanim nas zwyciężył. Niewiele zwykłych koni potrafiło tego dokonać.

Zwolniliśmy, by trochę ochłonąć. Poklepałam Hinny po łopatce.

— Jesteś najwspanialszą klaczą, jaką kiedykolwiek spotkałam — szepnęłam. — Mogłabym na tobie jechać całe życie i nigdy nie zaznać nudy. — Wtedy w to wierzyłam.

I tak dotarliśmy do czerwonych zboczy wielkiego, południowego łańcucha gór i wspięliśmy się tak wysoko, że powietrze stało się rzadkie, a rośliny karłowate. Na wyniosłej turni ujrzeliśmy ogromne gniazdo, a w nim coś, co w pierwszej chwili wzięłam za monstrualnego ptaka, gdyż pokryte było piórami. Stworzenie podniosło się widząc, że się zbliżamy, rozpostarło skrzydła i — patrzcie tylko — okazało się koniem.

— Peg! — zawołał błękitny chłopiec. — Potrzebujemy od ciebie informacji. Czego chcesz w zamian?

Peg wzbiła się w powietrze, krążyła przez chwilę, aż wreszcie opadła na ziemię i złożyła skrzydła. Białe pióra pokrywały całe jej ciało tak, że spośród nich wystawały tylko nogi, głowa i ogon. Przy czym ogon również był upierzony, dzięki czemu mogła sterować nim w czasie lotu. Nigdy nie wyobrażałam sobie, że zobaczę kiedyś tak ogromne skrzydła! Peg zarżała, kierując pysk ku gniazdu.

— Niech się spełni twe życzenie, twego gniazda ulepszenie — wyrecytował śpiewnie, tak jak przedtem.

Dostrzegłam wówczas coś, co wcześniej umknęło mojej uwadze: pozostały pewnie po żniwach stos łodyg zbyt długich i twardych, by pociąć je na paszę. Peg podeszła, tak jakby ona również dopiero teraz je zobaczyła, i z zadowoleniem szarpnęła zębami jedno z pnączy. Był to idealny materiał na gniazdo. Znowu zarżała.

— Mówi, że Śnieżny Koń zmierza ku swojej kryjówce w Śnieżnych Górach i dotrze tam jutro o świcie — oznajmił chłopiec. — Oznacza to dla nas ponad dzień jazdy; będziemy musieli zatrzymać się gdzieś na noc.

— A więc rozumiesz mowę koni? — spytałam pomna jego wcześniejszej rozmowy z ogierem. Tak mało wtedy pojmowałam!

Skinął głową.

— Jak mógłbym kochać konie i nie rozmawiać z nimi? Czyż może być lepszy towarzysz od konia? — Oczywiście nie mogłam temu zaprzeczyć.

Wsiedliśmy na nasze wierzchowce i ruszyliśmy na północ. Mijało właśnie południe, a przed nami była daleka droga. Skręciliśmy na północny zachód, kierując się ku białemu grzbietowi gór. Po drodze napotkaliśmy zagajnik jabłoni i zatrzymaliśmy się w nim na godzinę, pożywiając się — i my, i nasze rumaki — smakowitymi jabłkami. Hinny jadła mi z ręki. Bardzo chciałam, by została na zawsze moja, ale wiedziałam, że to niemożliwe. Nie żałowałam wcale, że poszukiwania się tak przeciągają; oczywiście pragnęłam odzyskać Śnieżynkę, ale chciałam też jak najdłużej być z Hinny i poznać jak największą część magicznej głuszy Phaze.

Zatrzymaliśmy się znowu wczesnym popołudniem, by nasze wierzchowce mogły wypocząć i najeść się. Błękitny chłopiec znalazł maliny rosnące na zboczu, strumień ze zdumiewająco smaczną wodą i trochę dojrzałego ziarna. Zebrał suche drewno i rozpalił małe ognisko; w torbie przy siodle miał garnek. Gotowaliśmy ziarno, dopóki nie zmiękło. Nie zdawałam sobie wtedy sprawy, że wytwarzał rzeczy przy pomocy magii; nawet przez myśl mi nie przeszło, że mógłby być Adeptem. W końcu był to tylko chłopiec!

Wyciągnął kolejny przedmiot z torby przy siodle — dziwne, miał torbę, ale przecież nie miał siodła. Była to jakaś tkanina, z której uformował dla mnie osłonę przy ogniu. Położyłam się spać, czując się najzupełniej bezpieczna; dzikie zwierzęta boją się zazwyczaj ognia, a do tego obok mnie pasły się dwa konie.

Lecz o zmierzchu, gdy już zasypiałam, otworzyły się ukryte drzwiczki w ziemi i rzuciły się na mnie małe, płomiennookie potworki. Były to gobliny, o dużych głowach i stopach, zajadłe, kochające smak ludzkiego mięsa. Ogień ich nie przerażał, gdyż korzystały z niego w swych podziemnych włościach. Krzyknęłam.

Hinny trzymała się blisko mnie, gdyż zostałam powierzona jej pieczy. Teraz dopiero zobaczyłam, co to oznacza. Zaatakowała z kwikiem, uderzając kopytami jak maczugą, a każdy jej cios miażdżył głowę goblina, podczas gdy ja kuliłam się ze strachu obok ogniska. Gobliny walczyły z nią, gdyż cenią sobie mięso końskie prawie tak wysoko jak ludzkie. Wdrapywały się po jej ogonie, czepiały grzywy, próbowały chwytać za nogi. Było ich całe mrowie. Zobaczyłam, jak jeden z nich, siedząc na głowie Hinny otwiera żabią paszczękę i usiłuje ścisnąć ostrymi, krokodylowymi zębami jej słodkie, delikatne, szare ucho. Zerwałam się wtedy na nogi, zacisnęłam ręce na niekształtnym, szczurzym ciałku i zrzuciłam bestyjkę z grzbietu kłaczki.

Nagle pojawił się błękitny ogier, grunt zadrżał pod jego kopytami. Jego bojowe rżenie prawie zerwało mi włosy z głowy; przywarłam w panice do ziemi, choć wiedziałam, że to nie ja jestem jego przeciwnikiem. Gobliny wpadły w panikę i rzuciły się do ucieczki, a ogier je ścigał. Każde uderzenie kopyta odrzucało zgruchotane ciało jakiegoś goblina na dwadzieścia stóp w migocącą ciemność, gdzie upadało niczym gruda błota. Oczy ogiera płonęły błękitnym ogniem, podmuch wydobywający się z jego nozdrzy miał siłę huraganu, a potężne muskuły tańczyły pod lśniącą skórą, gdy skakał, kopał i atakował. Po chwili ostatni żywy goblin zniknął w głębi ziemi, zatrzaskując szczelnie drzwiczki. Ogier walił w nie kopytami, dopóki nie zmieniły się w ruinę. Wiele dni upłynie, zanim gobliny będą mogły z nich znowu skorzystać.

Wyczerpana, osunęłam się na ziemię. Nigdy w życiu tak się nie bałam, może tylko w czasie przygody z trollami. Gobliny nigdy nie pojawiały się w ludzkich wioskach.

Hinny podeszła i trąciła mnie pyskiem. Poczułam wstyd, że pozwoliłam jej walczyć samej, podczas gdy ja nic nie robiłam. Lecz błękitny chłopiec powiedział:

— Hinny dziękuje ci za to, że uwolniłaś jej uszy od zębów goblina. Docenia odwagę, którą wykazałaś, bo wie, jak przerażające są gobliny dla młodych dziewcząt. — Poczułam się lepiej, choć wcale nie byłam dumna z siebie, i obiecałam sobie, że będę odważniejsza w przyszłości. Przesunęłam palcami po sińcach, zadrapaniach i ugryzieniach na ciele Hinny, pragnąc usunąć ból i pomóc im się zagoić. Klacz trącała mnie aksamitnym nosem i wszystko było już dobrze.

Gobliny nie pojawiły się więcej — nic dziwnego — po tym, jak zakosztowały gniewu błękitnego ogiera. Bezpiecznie spałam aż do świtu. Błękitny chłopiec obudził się przede mną i znalazł, nie wiadomo gdzie, dojrzałe gruszki. Po posiłku dosiedliśmy wierzchowców i ruszyliśmy w drogę. Bałam się, że będę obolała po całym dniu jazdy, lecz krok Hinny był tak łagodny, że w ogóle nie ucierpiałam. Ciekawiło mnie bardzo, jaki chód ma skrzydlaty rumak; jaki może być rytm kopyt poruszających się w powietrzu.

We właściwym czasie dotarliśmy do Śnieżnych Gór, tworzących północną granicę naszej ziemi i wdrapaliśmy się na ich podnóże. Droga stawała się coraz bardziej stroma i trudna, gdy przekraczaliśmy kolejne grzbiety. Krok Hinny stał się nierówny, gdy z wysiłkiem, choć szybko, niosła mnie coraz dalej, i nawet błękitny ogier zaczął się pocić, a jego nozdrza rozdymały się, pulsując ze zmęczenia. Wdrapywaliśmy się na zbocza, których wolałabym nie pokonywać nawet pieszo, i powoli zbliżaliśmy się do głównego grzbietu gór. Powietrze ochłodziło się i zerwał się wiatr. Otuliłam się szczelniej płaszczem, drżąc z zimna. Błękitny chłopak spojrzał na mnie.

— Czy mogę mówić śmiało? — spytał melodyjnym głosem. — Już cię słońce ogrzało.

— Tak, ogrzało — zgodziłam się bohatersko, gdyż wiedziałam, że jeśli przerwiemy poszukiwania, to już nigdy nie odnajdę Śnieżynki i do końca życia będę sobie wyrzucać to zaniedbanie. Lecz, co dziwniejsze, przestałam nagle czuć chłód, tak jakby moje ubranie zaczęło chronić mnie przed zimnem dwa razy bardziej niż przedtem. Była to, oczywiście, sprawka jego magii, ale wtedy nie zwróciłam na to uwagi. Byłam taka młoda i naiwna.

Wdrapaliśmy się aż do granicy śniegów, gdzie w jaskini na wpół skrytej pośród bieli znaleźliśmy legowisko Śnieżnego Konia. Stał tam, oczekując nas, piękny ogier-albinos, którego grzywa i ogon przypominały błyszczące sople lodu, a kopyta były tak białe, że nie byłam pewna, gdzie kończy się koń, a zaczyna się ubity śnieg.

Chłopiec zeskoczył na ziemię i podszedł do Śnieżnego Konia. Chciałam pójść w jego ślady, ale Hinny odwróciła głowę, rzucając mi ostrzegawcze spojrzenie Usłuchałam jej i pozostałam w siodle. Zdążyłam się już nauczyć, że tutaj, na dzikim pustkowiu, ostatnie słowo me należało do mnie.

Po chwili chłopiec wrócił.

— Śnieżny Koń rzeczywiście zwabił twoje źrebiątko — rzekł. — Widząc jego kolor, myślał, że należy do tego samego gatunku, lecz kiedy dotarli do śniegów, zaczęło marznąć, więc zrozumiał, że nie jest śnieżną klaczą, i pozwolił mu wrócić, gdyż nie chciał jego zguby. Wtedy pojawiły się śnieżne demony i porwały klacz, zanim dotarła do ciebie.

— Śnieżne demony! — wykrzyknęłam przejęta lękiem. Nigdy nie słyszałam nawet jednego dobrego słowa o tym gatunku.

— Módl się, żebyśmy zdążyli na czas — powiedział.

— Na czas? — spytałam, nic nie rozumiejąc. — Śnieżynka jest już zgubiona! Nie uda się nam pokonać śnieżnych demonów, nawet jeśli nie zdążyły jej zjeść. — Poczułam, jak palą mnie gorące łzy. — Ale jeśli jest jakaś nadzieja…

— Demony oszczędzą białe źrebię… na pewien czas. — Wskoczył na konia i poprowadził mnie wzdłuż zbocza.

Zagłębialiśmy się w krainę śniegów. Z nozdrzy naszych wierzchowców unosiły się kłęby zamarzającej pary, ale wciąż było mi zupełnie ciepło. Błękitny ogier nagle zatrzymał się, obwąchał śnieg i rozgrzebał go kopytami. Wiedziałam już, że znajdujemy się niedaleko legowiska demonów, i zadrżałam — ze strachu, nie z zimna. Byłam już prawie gotowa oddać źrebiątko, lecz wyobraziłam sobie, jak demony rozszarpują jego drżące ciało, i odraza, którą poczułam, wzmocniła moją nadwątloną odwagę.

Ponad nami, na skalnej półce, pojawił się śnieżny demon.

— Ktooo? — zawołał, a jego głos był jak zimowy wiatr, omiatający zmarznięte turnie.

Błękitny chłopiec nie odpowiedział mu słowami. Stanął na grzbiecie ogiera i rozłożył szeroko ramiona, jakby mówiąc:

— Oto jestem!

Byłam zachwycona, ale równocześnie zaniepokojona. Świetnie, że potrafi zręcznie utrzymywać równowagę, ale może przecież spaść i zrobić sobie krzywdę. Choć postępował tak, jakby demon miał go rozpoznać i przestraszyć się, to przecież były to tylko głupie pozy. Olbrzym albo ogr mogli napędzić demonowi strachu, ale chłopak, i to taki mały, był po prostu żałosny.

Ku memu zdziwieniu, demon cofnął się, jakby ujrzał olbrzyma.

— Cooo? — spytał.

Chłopak wskazał na Hinny i zbliżając do siebie dłonie, zasygnalizował małe rozmiary: Przychodzi po źrebię.

Demon poskrobał się po porośniętej soplami głowie, udając zdziwienie: Nie widział żadnego źrebaka! Błękitny chłopiec uczynił wtedy coś naprawdę dziwnego. Wyciągnął dużą harmonijkę — nie wiedziałam, że ma coś podobnego — i uniósł ją do ust. Zagrał tylko jedną nutę, a demon zareagował, jakby go uderzono. Począł się z niego lać deszcz zmieszany ze śniegiem, przypominający krople potu. Demon wskazał palcem w dół zbocza. Spojrzałam w tym kierunku. W wąskiej dolinie stała na skrawku ziemi moja ukochana Śnieżynka. Biedna kłaczka kuliła się i drżała, gdyż w Śnieżnych Górach nigdy nie jest ciepło.

Demon zniknął w szczelinie, a my zaczęliśmy zsuwać się w dół po stromym zboczu. Droga była kręta, błękitny ogier wynajdywał stopnie tam, gdzie wydawało się, że nic nie ma, i powoli opuszczaliśmy się coraz niżej. Miałam wrażenie, że zjeżdżamy na dno ogromnej misy o ścianach tak stromych, że każdy ruch mógł spowodować lawinę grzebiącą moje źrebiątko. O, jak ostrożnie schodziliśmy!

W końcu dobrnęliśmy do zielonego spłachetka. Zsiadłam i podbiegłam do Śnieżynki, która powitała mnie rżeniem. Ciepło, jakie mnie otaczało, wydawało się ogrzewać również i ją, i klaczka odzyskała nieco sił.

— Och! — zawołałam, tuląc ją do siebie. — Jestem taka szczęśliwa, że nic ci się nie stało. Bałam się… — Ale stare strachy nie miały już nade mną władzy. Zgodnie ze swą obietnicą błękitny chłopiec pomógł mi odzyskać Śnieżynkę.

Usłyszałam nagłe dudnienie. Przestraszona spojrzałam do góry i zobaczyłam wysoko nad nami śnieżne demony, spychające ze zboczy wielkie kule śniegu. Starały się spowodować lawinę, a my byliśmy na jej drodze! Dolina stała się śmiertelną pułapką.

Po raz pierwszy zobaczyłam gniew na twarzy błękitnego chłopca. A jednak nie zaczął ani przeklinać, ani kulić się ze strachu. Wyciągnął znowu harmonijkę i zagrał kilka taktów. Muzyka brzmiała dziko, agresywnie, lecz jak mogła nam pomóc w obliczu nadchodzącej zagłady? Wkrótce zresztą jej dźwięki zostały zagłuszone przez pędzącą lawinę.

Śnieg runął na nas z siłą wodospadu. Krzyknęłam i przytuliłam do siebie Śnieżynkę czując, że nadszedł nasz koniec. Lecz kiedy zebrałam się w sobie na przyjęcie nieuniknionej śmierci, zdarzyło się coś niezwykłego.

Oślepił mnie błysk światła i poczułam falę gorąca, jak po wybuchu. Ciepła woda obmywała moje stopy.

Ciepła woda? Zmusiłam się do otwarcia oczu i rozejrzałam się wokoło, sama sobie nie wierząc. Śnieg zniknął. W całej dolinie, aż po najwyższe otaczające ją szczyty, nie było ani krzty śniegu, po zboczach spływała natomiast woda, a w niektórych miejscach unosiła się para. Ocaliło nas gwałtowne nadejście wiosennych roztopów.

— To na pewno magia! — wykrzyknęłam zdumiona. — Chyba że jesteśmy w rejonie wulkanicznym. Ale co za zbieg okoliczności!

Chłopak kiwnął tylko głową. Wciąż nie dostrzegałam jego mocy!

Poszliśmy w górę zbocza, opuszczając dolinę i formujące się na jej dnie jezioro. Jechałam na grzbiecie Hinny, a Śnieżynka szła obok. Wspinaczka trwała długo, ale przepełniało mnie szczęście.

Na wysokiej, prowadzącej na zewnątrz przełęczy, zrobiło się nagle zimno. Z dna szczeliny wyłonił się śnieżny demon.

— Tyyy! — zawył jak wiatr i gwałtownym ruchem cisnął w błękitnego chłopca zaklęciem, jak odłamkiem lodu.

Ośliczka rzuciła się naprzód, zatrzymując iskrzący się pocisk własnym ciałem. Uderzył ją w przednie nogi, pokrywając lodem kolana. Klacz potknęła się, rżąc boleśnie. Przestraszona, zeskoczyłam na ziemię.

Błękitny chłopiec zawołał coś śpiewnym głosem i obrzydły demon zamienił się w parę i rozwiał. Chłopiec podszedł, by zająć się Hinny, która leżała na ziemi z zamarzniętymi kolanami.

— Ten pocisk był przeznaczony dla mnie — powiedział. — Hinny, nie mogę wyleczyć cię całkowicie. Kolana to najtrudniej gojące się stawy, a do tego nie możesz ich teraz oszczędzać. Zrobię jednak, co będę mógł. — Zagrał znowu kilka żwawych akordów na harmonijce i zaśpiewał: — Hinny, droga, bądź już zdrowa.

Lód zniknął z jej nóg. Hinny podniosła się z ziemi i upewniła się, czy kolana są mocne. Ale dostrzegłam, że zmieniły one trochę barwę, i zrozumiałam, iż zostały bezpowrotnie osłabione. Hinny mogła chodzić i biegać, ale niektóre bardziej skomplikowane manewry miały już pozostać poza granicami jej możliwości.

W tym momencie uświadomiłam sobie to, co powinnam była zauważyć wcześniej. Odwróciłam się w stronę chłopca.

— To ty to zrobiłeś! — rzuciłam oskarżycielsko. — Umiesz czarować!

Poważnie skinął głową.

— Nie ukrywałem tego przed tobą — odparł jak dziecko złapane na kradzieży cukierków. Był taki zawstydzony i skruszony, że nie mogłam się nie roześmiać.

Objęłam jego drobne ramiona i przytuliłam go do siebie gestem starszej siostry.

— Przebaczam ci — oznajmiłam — lecz nie igraj niepotrzebnie z magią, gdyż możesz zwrócić na siebie uwagę Adepta.

Nic mi nie odpowiedział. Wstyd mi teraz za moją głupotę i ten protekcjonalny stosunek do niego! Dosiedliśmy koni i skierowaliśmy się ku równinom, jadąc powoli ze względu na niezupełnie zagojone kolana Hinny i osłabienie źrebaka. W końcu osiągnęliśmy ciepłe pogórze i zatrzymaliśmy się tam na noc. Śnieżynka pasła się obok Hinny, która opiekowała się nią jak matka; czułam, że nic złego nie może się stać źrebięciu. Zbieraliśmy smakowite jagody i orzechy rosnące tu w dużych ilościach. Było to typowe dla błękitnego chłopca, który wolał używać magii w subtelny sposób.

O zmierzchu zniżające się słońce wypełniło swym blaskiem zachodnią część nieba, a na wschodzie pojawił się niebieski księżyc. Chłopiec wyciągnął harmonijkę, zwrócił się twarzą ku księżycowi i zagrał. Przedtem wydawał tylko pojedyncze nuty i krótkie, ostre melodie. Teraz rozpoczął delikatnie — jakby strojąc instrument i grzejąc go w dłoniach — i zagrał gamę. Jego dłonie były tak małe, że ledwie obejmowały instrument, lecz ich zręczność wprawiła mnie w podziw. I kiedy księżyc rósł, a słońce znikało, chłopiec zagrał melodię.

Byłam zmęczona i nie zwracałam na niego większej uwagi, więc zaskoczył mnie. Nie wiedziałam, że z harmonijki może wydobywać się tak piękna muzyka. Nuty otaczały mnie, okrążały, wciągały i unosiły hen, wysoko, ku błękitnemu księżycowi. Żeglowałam — tak mi się wydawało — pomiędzy cudownymi, zabarwionymi na błękitno chmurami, dosiadając rumaka muzyki i brodząc pośród niebieskich obłoków ku magicznemu lądowi, który był twarzą księżyca. Rósł w oczach i jaśniał, a jego powierzchnia stawała się coraz wyraźniejsza. Kiedy się do niego zbliżyłam, ujrzałam małych błękitnych ludzi: kowali wykuwających niebieskawą stal. Tak mi się w każdym razie wydawało. Potem zobaczyłam panią odzianą w błękit, a jej włosy były jasne, tak jak moje. Miała na sobie cudowną, błękitną suknię i błękitne pantofelki wysadzane błękitnymi klejnotami, a w jej włosach lśnił błękitny diadem. Była tak piękna i rzeczywista, że aż nie do wiary. Odwróciła głowę i spojrzała na mnie, a jej oczy były niebieskie, tak jak moje, i ona była mną.

Przestraszona, zdziwiona i jednocześnie zadowolona cofnęłam się. Umykałam przez błękitne mgły jak strzała i nagle znalazłam się znowu na ziemi. Chłopiec kończył grać, melodia zamierała powoli.

Nie wiedziałam, że ukazał mi pierwszą z trzech rzeczy, za które miałam go pokochać: muzykę. Nigdy nie było na Phaze człowieka, który potrafiłby…

Błękitna Pani umilkła i ukryła twarz w dłoniach. Stile chciał coś powiedzieć, lecz przerwała mu gniewnie:

— A ty, ty, który jesteś jego fałszywym obrazem! Przychodzisz do jego Królestwa, niosąc jego harmonijkę, używasz jej.

— Jego harmonijkę? — spytał zdumiony Stile.

— Czyż nie jest na niej wypisane słowo „Błękit”? — spytała Pani. — Zrobiono ją na jego zamówienie w alternatywnym świecie.

Stile wydobył harmonijkę i obracał ją w dłoniach. Rzeczywiście, widniały na niej te małe, zgrabne literki.

— Więc wyczarowałem jego instrument — powiedział cicho, przejęty i zasmucony. — Muszę zwrócić go wdowie po prawym właścicielu.

Pani od razu złagodniała.

— Nie, jest teraz twój. Teraz ty jesteś Błękitnym Adeptem. Używaj go w dobrej sprawie, tak jak on to czynił. — I wróciła do swojej opowieści.

— Potrząsnęłam głową mówiąc: — Nigdy czegoś podobnego nie słyszałam, drogie dziecko! Gdzie ktoś tak młody mógł nauczyć się tak pięknie grać?

Zastanawiał się przez chwilę, zatopiony w myślach, jakby rozważając trudny problem etyczny. Wreszcie odparł:

— Czy mogę pokazać ci jutro moją wioskę? Nie trzeba będzie daleko zbaczać z drogi.

— Przecież została zniszczona — powiedziałam bezmyślnie.

— Tak jest w istocie.

Natychmiast pożałowałam swoich słów. — Oczywiście, jedźmy tam, jeśli chcesz. Chyba, że trolle…

— Nie ma tam żadnych trolli — upewnił mnie i zaraz przypomniałam sobie, że zostały zabite uderzeniem pioruna.

Następnego dnia pojechaliśmy na miejsce, gdzie niegdyś była wioska. Nic z niej nie pozostało, tylko łąka o niezwykle zielonej trawie i kilka pagórków. Wszystko zostało zniszczone, a ruiny zarosły. Byłam trochę rozczarowana, gdyż oczekiwałam czegoś bardziej dramatycznego; a cóż może być dramatycznego w śmierci, która miała miejsce dawno temu?

— Czy mogę pokazać ci przeszłość? — spytał, a na jego drobnej twarzy malowała się powaga.

— Oczywiście — odparłam łaskawie, nie rozumiejąc, do czego zmierza.

— Idźcie na pastwisko — polecił naszym wierzchowcom. Posłuchały chętnie, a mała Śnieżynka ruszyła za nimi.

Wtedy błękitny chłopiec zagrał na harmonijce. I znowu ogarnęła nas idealnie piękna muzyka; poczułam, jak wokół nas gromadzi się niewidzialna siła. Chmura przysłoniła łąkę, a gdy się rozwiała, ujrzałam wioskę i krzątających się ludzi; piorących ubrania, jedzących, pracujących w kuźni, bawiących się. Pojęłam, że wizja ta przedstawia jego dom sprzed wielu lat, zanim spadło nieszczęście. Wioska bardzo przypominała mi moją.

Była może trochę lepiej zorganizowana, bardziej zwarta, z domami otaczającymi centralny płac, na którym toczyło się życie towarzyskie i gdzie gromadziły się dzieci. Moja wioska leżała nad morzem i była otwarta od strony wody, ta zaś była typową osadą lądową, narażoną na niebezpieczeństwo napadów. Słońce świeciło jasno, aż nagle ujrzałam, że cienie się wydłużają: miało to sygnalizować upływ czasu. Zapadła noc i wioska ułożyła się do snu.

W ciemnościach bezszelestnie pojawiły się trolle — ogromne, chude, przerażające. Przedarły się w jakiś sposób przez zaklęcie otaczające wioskę pierścieniem i spadły na nią drapieżną watahą. Z oddali słyszałam słabe okrzyki — to potwory rzuciły się na śpiących mieszkańców osady. Zbudzeni mężczyźni zerwali się do walki, lecz trolle były rosłe i silne, i jakże liczne. Zobaczyłam kobietę rozdartą na części przez walczące o łup potwory; wybuchnęły odrażającym rechotem, gdy jeden z nich, wyrwawszy kobiecie lewe ramię i rozwścieczony, że dostała mu się mniejsza część, okładał nim swych konkurentów. Z krzykiem przebiegło obok dziecko, mała dziewczynka. Troll złapał ją, uniósł do pyska, rozwarł przerażające szczęki… i odgryzł płaczącą główkę.

Potem obraz rozmył się, na szczęście, gdyż i ja zaczęłam krzyczeć. Nigdy nie widziałam czegoś równie przerażającego! Ciemność zakryła wszystko. Po chwili nadciągnął świt. Trolle, obżarte, pochowały się w domach; w ciągu dnia zawsze się kryły i nigdy, w przeciwieństwie do goblinów, nie używały ognia, gdyż światło sprawiało im ból. Teraz też ponakrywały się stosami koców, chroniąc się przed słońcem. Czuły się bezpiecznie — w wiosce nie ocalał nikt.

A jednak nie, ktoś przeżył. Jakieś dziecko — chłopiec — wypełzło z pustego pnia drzewa. Pewnie bawił się tam, kiedy nadciągnęły trolle, albo robił coś zakazanego, może uczył się rzucać zaklęcia, i skamieniały ze strachu, czekał świtu, gdy minie niebezpieczeństwo. Teraz stał, przypatrując się ruinom — był to błękitny chłopiec.

— To ty! — zawołałam. — Widziałeś wszystko! Patrzyłeś, jak mordowano twoją rodzinę, niszczono wioskę!

— Nie lituj się nade mną — odparł ponuro. — Tej nocy z młodzieńca stałem się magiem. Zrozumiałem, że tylko magia może przywrócić równowagę i… — rozłożył dłonie — spójrz, co zrobiłem.

Uniosłam głowę i zobaczyłam, jak jego sobowtór podnosi ręce, i usłyszałam cichą, śpiewną deklamację, lecz nie rozpoznawałam słów. Nagle pojawił się ognisty krąg i otoczył wioskę, buchnęły płomienie. Magiczny ogień, gorący i nienasycony. Płomienie przesuwały się do środka, a błękitny chłopiec patrzył. Pewnie układał i doskonalił to straszliwe zaklęcie podczas bezsennych godzin spędzonych w kryjówce. Zapaliły się kryte słomą chaty na brzegu wsi. Trolle obudziły się i miotały w płomieniach, przerażone, lecz uciec mogły tylko do środka wsi. A ogień ścigał je niczym głodny demon.

Teraz to trolle bełkotały w panice, lecz nie było dla nich ucieczki, gdy zebrały się na centralnym placu, kryjąc twarze, plecami zwrócone do ognia. Płomienie zbliżały się nieuchronnie, skazując trolle najpierw na tortury, a potem na śmierć. I gdyby nie obraz rozdartej kobiety i dziecka pozbawionego głowy, pożałowałabym ich. Lecz nie ma litości dla tych, którzy nikomu jej nie okazali. Trolle walczyły między sobą o miejsce we wciąż zawężającym się kręgu, nie okazując swym towarzyszom najmniejszych oznak współczucia, kierując się wyłącznie egoizmem.

W końcu straszliwy ogień wypalił się, a jego magia pożarła tak ciała, jak i drewno. Pozostały tylko popioły i kopce. Wszystkie trolle zginęły. Lecz… nagle coś poruszyło się w jednym z kopców i wygrzebał się z niego mały troll, ukryty tam pewnie przez matkę, dzięki której ocalał. Rozejrzał się wokoło i rozpłakał, przerażony światłem dnia.

Dostrzegł go błękitny chłopiec, lecz zrozumiawszy, że malec nie mógł nikogo zabić, rzucił zaklęcie mroku, którym okrył trolla, i pozwolił mu uciec.

— Jesteś taki jak ja — powiedział. Odwrócił się plecami do tego, co tak niedawno było jego domem, i odszedł.

Muzyka umilkła i wizja rozpłynęła się. Spojrzałam na błękitnego chłopca. Obnażył przede mną drugi ze swych darów: moc. Nie rozumiałam jednak wtedy, lub też nie chciałam zrozumieć, znaczenia tej śmiertelnie groźnej siły.

— Ty… ty jesteś taki sam! — zawołałam. — Nie zmieniłeś się wcale, nie urosłeś! A wioskę spalono przed dziesięciu laty! Jak…

— Miałem siedemnaście lat — odparł.

— A teraz… dwadzieścia siedem? — spytałam, pojmując nagle prawdę. — Sądziłam, że dwanaście!

— Nie bardzo urosłem — uśmiechnął się.

Był starszy ode mnie, a ja myślałam, że jest dzieckiem. To nie dwunastoletni chłopiec, a dorosły mężczyzna.

— Ja… ja… — zaczęłam zakłopotana.

— Pytałaś, jak ktoś w moim wieku może tak dobrze grać — przypomniał.

— Tak było — przyznałam ze skruchą. Teraz, gdy żart obrócony został przeciwko mnie, poczułam się lepiej.

Błękitny chłopiec — nie, błękitny mężczyzna — zawołał nasze konie i ruszyliśmy w drogę. Jechaliśmy szybko i następnego dnia ujrzeliśmy moją wioskę. Bałam się trochę, że zobaczę tylko dymiące ruiny, lecz była to tylko głupia gra wyobraźni pobudzonej straszliwą wizją. Rodzice wybiegli na moje powitanie, a Śnieżynka została zwrócona matce i wszystko skończyło się dobrze.

Wtedy błękitny pan zwrócił się do swego ogiera: „Idź i usłuż Hinny. Umowa została dotrzymana”. I ogier oddalił się z Hinny do lasu. Klacz była podniecona — pewnie miała ruję, od chwili gdy po raz pierwszy ujrzała błękitnego ogiera. Ucieszył mnie ten widok. Będzie miała źrebaka, na którego tak ciężko zapracowała.

Ojciec popatrzył za nimi.

— Co za ogier! Co za klacz! — powtarzał. — Ich źrebię niepodobne będzie do żadnego z naszych zwierząt.

Błękitny człowiek wzruszył ramionami.

— Pani, gdybyś kiedykolwiek mnie potrzebowała, zawołaj tylko: „Błękitny Panie, przyjdź na żądanie”. — I odwrócił się do mego ojca, myśląc, że jestem zaabsorbowana pocieszaniem zapłakanej matki, którą moja długa nieobecność bardzo niepokoiła. — Panie, czy mogę poślubić twoją córkę? — spytał takim tonem, jakby mówił o pogodzie.

Otworzyłam usta w niebotycznym zdumieniu, ale nie byłam w stanie nic powiedzieć.

— Czy jesteś Błękitnym Adeptem? — ojciec zadał w odpowiedzi pytanie.

Domyśliłam się prawdy i przeżyłam jeszcze jeden szok. Jak mogłam tego nie zauważyć, ja, która widziałam jego moc!

Błękitny Adept uścisnął ojcu dłoń i odszedł w kierunku, w którym zniknęły konie. Nie padła żadna odpowiedź, lecz nie była ona konieczna. Zwykli ludzie nie utrzymują kontaktów z Adeptami i nie zawierają z nimi małżeństw.

Błękitna Pani zakończyła swoją opowieść i spojrzała uważnie na Stile’a. — Teraz możesz odejść do swych zajęć, Adepcie — rzekła.

— Dziękuję, pani — odparł Stile i opuścił komnatę.

Загрузка...