Rozdział 3 PROTON

Neysa zawiozła Stile’a do lasu, gdzie znajdowało się najbliższe dogodne przejście przez zasłonę.

— Kiedy mnie i Hulka tu nie będzie, ty musisz opiekować się i bronić Błękitnej Pani — szeptał jej do ucha Stile w czasie jazdy. — Nie mam lepszego od ciebie przyjaciela.

Jednorożec parsknął melodyjnie. Przecież Stile nie musi tego powtarzać! Czyż nie są przyjaciółmi?

Dotarli do zasłony, słabo migoczącej na tle cienistej polany.

— Spróbuję wrócić już jutro — rzekł Stile. — Gdybym nie…

Neysa zagrała tylko jeden dźwięk: — Hulk.

— Racja. Wyślij po mnie Hulka. Zna dobrze Proton, zna reguły gry. Gdyby zdarzył mi się tam jakiś nieszczęśliwy wypadek…

Gwałtowny protest. Róg Neysy potrafił wydawać bardzo jednoznaczne dźwięki.

— Och, będę na siebie uważał — zapewnił. — Sheen będzie mnie ochraniać. Już wiele razy uratowała mi życie. Ale gdyby zdarzyło się, że… wiesz, powinnaś wrócić do stada i urodzić źrebaka…

Neysa przerwała mu jedną tylko nutą i Stile zdecydował się porzucić ten temat. Wystarczająco trudno było mu namówić ją, by zaakceptowała jego status Adepta; na pewno nie pogodzi się teraz z myślą o jego śmierci. Miał nadzieję, że jej nie rozczaruje.

Stał przed zasłoną. Po drugiej stronie widział słaby zarys jakiegoś oświetlonego pomieszczenia i stosy skrzynek. Ktoś właśnie przechodził i Stile poczekał, aż droga będzie wolna. Większość ludzi zupełnie nie zdawała sobie sprawy z istnienia zasłony, a ci, którzy mogli ją przekraczać, milcząco zgadzali się ze sobą, że nie należy wyprowadzać ich z błędu. Stile, nucąc pod nosem, rozebrał się, złożył Starannie odzież i ukrył ją w rozwidleniu gałęzi.

Kiedy stanął nagi, Neysa przemieniła się dziewczynę, objęła go, pocałowała i zawołała ze śmiechem: — Ja też jestem z Protonu!

— Nagość nie czyni cię Protonką — odburknął Stile. Żartujesz sobie, jednorożcu. — Odsunął się od niej i nucąc stanął przed zasłoną. — Wyślij mnie całego do korytarza tego! — zadeklamował śpiewnie i zrobił krok naprzód…

Przechodząc przez zasłonę, poczuł lekkie mrowienie. Znalazł się, nagi i samotny, po drugiej stronie. Odwrócił się do Neysy, ledwie widocznej za zasłoną. Powróciła już do swej naturalnej postaci.

— Do widzenia, przyjaciółko! — zawołał i pomachał do niej.

Odwrócił się śmiało i ruszył w dół korytarza. Przyzwyczaił się już do życia w innym świecie, toteż czuł się dziwnie bez butów.

Wkrótce korytarz doprowadził go do głównej drogi, którą maszerowało wielu nagich robotników zmierzających do pracy. Wmieszał się pomiędzy nich, natychmiast zyskując anonimowość. Był niższy od każdego z mężczyzn, większości kobiet i niektórych dzieci, lecz zdążył już do tego przywyknąć. Pogardliwe spojrzenia niektórych niewolników wciąż jeszcze budziły w nim gniew, lecz Stile starał się nie zapominać, że osoba oceniająca go tylko na podstawie wzrostu, w rzeczywistości wydaje sama sobie nie najlepsze świadectwo. Mimo to był zadowolony, opuszczając miejsca publiczne i wchodząc do swego mieszkania.

Przyłożył dłoń do drzwi, które natychmiast stanęły otworem. Wszedł do środka.

Jakiś nagi mężczyzna patrzył na niego, marszcząc brwi. Przez, chwilę przyglądali się sobie. Wreszcie ten drugi wstał.

— Sheen nie uprzedziła mnie, że przyjdziesz. Zaraz zniknę.

— Chwileczkę — odezwał się Stile. Rozpoznał w obcym swego sobowtóra, robota, który zastępował go podczas jego podróży na Phaze. Gdyby nie to, nieobecność Stile’a zostałaby szybko zauważona i mogłaby go drogo kosztować. — Nigdy jeszcze się nie spotkaliśmy. Czy Sheen dobrze cię traktuje?

— Nie zwraca na mnie uwagi — odparł robot — chyba że ktoś przyjdzie. W tych okolicznościach to najwłaściwsze postępowanie.

— Lecz przecież zostałeś zaprogramowany tak, by mnie we wszystkim przypominać. Nie nudzisz się?

— Maszyna mego typu nie może się nudzić, chyba że dostanie takie polecenie.

Nawet kiedy zamykają cię w szafie?

— Przedtem mnie wyłączają.

Zaniepokoiło to Stile’a, który zawsze odnosił się z sympatią do uciskanych istot.

— Daj mi znać, jeśli poczujesz się wykorzystany. Wstawię się za tobą do pani.

— Dzięki ci za uprzejmość — odparł robot, nie okazując jakichkolwiek emocji — ale nic mi nie trzeba. Jestem przecież maszyną. Czy mogę już odejść?

— Kiedy wróci Sheen? — Za cztery minuty i piętnaście sekund od… tej chwili.

— Jesteś wolny. Zastąpię cię.

Oczywiście robot nie zrozumiał żartu. Roboty bywają różne, a ten należał do mało skomplikowanych. Brakowało mu obwodów sprzężenia zwrotnego świadomości. Podszedł do ściany; wyglądał zupełnie jak człowiek. Z pewnym niepokojem Stile uświadomił sobie, że tak właśnie on sam wygląda w oczach innych: mały, nie rzucający się w oczy. Robot odsunął płytę i wszedł do szafy-pojemnika, w którym został od razy deaktywowany.

Stile przypomniał sobie golema, podszywającego się pod niego, a raczej pod jego sobowtóra, Błękitnego Adepta, dopóki on, Stile, nie pojawił się na scenie, by go zlikwidować. Czy jest jakaś różnica między golemem a człekopodobnym robotem? Jeden był wytworem magii, drugi — nauki. Analogie między obu światami uwidoczniały się nie tylko w ich geografii!

Stile usiadł przy stole, na miejscu zwolnionym przez robota. Przyjrzał się rozłożonemu pasjansowi. Jeśli robot nie odczuwał nudy, to po co bawił się kartami? Odpowiedź była prosta: Stile nudząc się robiłby właśnie coś takiego, doskonaląc się przy tym w jednej z mniej znanych konkurencji Gry. Robót na pewno wykonywał też wszystkie ćwiczenia akrobatyczne, którym zwykł był oddawać się Stile, choć, oczywiście, nie wynosił z nich żadnej korzyści. Naśladował go, by stworzyć pozory.

Stile przeanalizował układ kart i zagłębił się w pasjansa. Był nim całkowicie zaabsorbowany, gdy otworzyły się drzwi i weszła Sheen.

Była po prostu piękna; trochę tylko wyższa od niego, o figurze bardziej niż idealnej: piersi większe, jędrniejsże i bardziej sterczące niż przewidywały ustalone przez komputer idealne wymiary dla jej wieku i wzrostu, talia bardziej wcięta, brzuch bardziej płaski, biodra i pośladki pełniejsze, no i długie, bujne, jasne włosy. Przeciętny mężczyzna pragnął kobiety piękniejszej niż przeciętna, a nawet piękniejszej od prawdziwego żeńskiego ideału; gust mężczyzn został zniekształcony przez całe wieki skomercjalizowanej propagandy utrzymującej, że zdrowa, normalna kobieta nie może być naprawdę piękna. Gust Stile’a był najzupełniej przeciętny, a więc Sheen daleka była od przeciętności.

Przypominała nieco inną dziewczynę — dżokejkę, niższą trochę od niego, którą Stile poznał przed kilkoma laty i, jak mu się wtedy wydawało, kochał. Miała na imię Tune, a ze związku z nią Stile wyniósł miłość do muzyki. A jednak Sheen, musiał to przyznać, była i ładniejszą, i lepszą kobietą. Miała tylko jedną wadę, o której wolał w tej chwili nie pamiętać.

Stile wstał, podszedł do niej i wziął w objęcia. — Och, czyżby był tu ktoś jeszcze? — zapytała ze zdziwieniem.

— Nikt odparł, całując ją. — Chodź, będziemy się kochać.

— Z robotem? Nie bądź niemądry. — Próbowała mu się wyrwać, lecz trzymał ją mocno.

— Z robotem najlepiej — zapewnił ją.

— Och. — Zamilkła na chwilę. — Dobrze.

Do licha! Dała się nabrać!

— Dobrze? — spytał. — A jak daleko jesteś skłonna posunąć się z robotem?

— Moi najlepsi przyjaciele są robotami — odpowiedziała. — Chodź do łóżka.

Stile, rozzłoszczony, puścił ją. Sheen roześmiała się tylko.

— Głuptasie! — zawołała. — Czyżbyś sądził, że cię nie poznałam? — I zarzuciła mu ręce na szyję, całując go znacznie namiętniej niż przedtem.

— A co mnie zdradziło? — dociekał Stile.

— Poza tymi różnicami między człowiekiem a robotem, które znam o wiele lepiej niż inni? — zapytała drwiąco. — Takimi jak temperatura ciała, pot, bicie serca, oddech i inne szczegóły funkcjonowania żywego organizmu?

— Właśnie, co poza tym? — Stile czuł, że się wygłupił. Powinien był wiedzieć, że nie zdoła jej oszukać nawet przez chwilę.

— Masz opalone ręce — odparła.

Zerknął na swoje dłonie. Oczywiście, widać było wyraźnie, gdzie kończyły się rękawy ubrania, które nosił na Phaze. Całe życie na Protonie toczyło się pod kopułami, przepuszczającymi tylko nieszkodliwe fale słoneczne, a więc nikt nie mógł być silnie opalony. No i oczywiście, na ciele ludzi, którzy zawsze chodzili nago, nie mogło być linii oddzielających miejsca bardziej od mniej opalonych. Nierówna opalenizna różniła go nie tylko od robota, ale i od wszystkich pozostałych robotników Protona.

— Będę musiał nosić na Phaze rękawiczki!

— Takie poświęcenie nie jest niezbędne — zapewniła go. Wyjęła koloryzujący krem do rąk i wtarła w jego skórę, przywracając jej dawny, nieopalony kolor.

— Nie wiem, co bym zrobił bez ciebie — zauważył z wdzięcznością Stile.

— Zostałbyś na zawsze na Phaze, z tą Błękitną Panią.

— Bez wątpienia.

— Ale tu jest zupełnie inny świat — rzekła. — Należałeś do mnie, zanim ją poznałeś. Od pierwszej gry Turnieju dzieli nas dobre sześć godzin i wiem dokładnie, jak je spędzimy.

I tak się też stało. Sheen była równie namiętna, jak piękna, a istniała tylko po to, by strzec go i uprzyjemniać mu życie. Łatwo przychodziło mu jej ulec. Nawet niezwykle łatwo.

Kiedy odpoczywali, Sheen spytała:

— A jak mają się sprawy na Phaze?

— Zabiłem golema, który podszywał się pode mnie, i poradziłem memu przyjacielowi — wilkołakowi imieniem Kurrelgyre, jak ma odzyskać swoją pozycję w stadzie…

— O tym już przecież wiem. Pamiętasz chyba, że wróciłeś tu na końcową grę kwalifikującą do Turnieju? Powiedz lepiej, co robiłeś podczas ostatniej podróży na Phaze?

— Wilkołaki i jednorożce pomogły mi potwierdzić moją tożsamość jako Błękitnego Adepta — odparł Stile, mocno upraszczając swoją opowieść. — Umiem już rzucać czary. Będę jednak musiał stoczyć pojedynek z Głównym Ogierem Stada o to, kiedy Neysa ma się rozmnożyć.

— Lubię Neysę — stwierdziła Sheen. — Czy jednak nie jest ona zazdrosna o Błękitną Panią?

— Nie, wymieniły przysięgę przyjaźni. Neysa rozumie, że moja przyszłość związana jest z istotami mego gatunku.

— Z Błękitną Panią? — spytała Sheen.

Stile uświadomił sobie, że zupełnie niepotrzebnie ją zranił.

— Jak sama powiedziałaś, Błękitna Pani nie należy do tego świata.

— To ty tak myślisz. Świat jest inny, ale ona też tu jest. Nie mogła przecież przekroczyć zasłony. A więc musi mieć tutaj sobowtóra.

Słowa te wstrząsnęły Stile’em.

— Masz rację! Gdzieś tu musi istnieć jeszcze jedna Błękitna Pani. Moja idealna kobieta cały czas była na Protonie — zamilkł na chwilę. — to znaczy, w ogóle idealna…

— Och, to nieważne — przerwała mu Sheen. — Oboje wiemy, że ja nie należę do twojego gatunku, bez względu na to, jak bardzo bym tego chciała.

— Lecz dlaczego mi to powiedziałaś?

— Neysa pomogła ci odnaleźć Panią, nieprawdaż? Czy mogłabym zrobić mniej?

Ach, o to chodzi! Sheen identyfikowała się z Neysą i próbowała ją naśladować.

— Zresztą, nie mogę sobie teraz pozwolić na poszukiwania… i co miałbym zrobić, gdybym ją znalazł?

— Jestem pewna, że coś byś wymyślił — Sheen skrzywiła się. — Mężczyźni zwykle to robią.

— Pozory mylą — Stile uśmiechnął się. — Mężczyźni myślą nie tylko o jednym. Moim przeznaczeniem jest kochać Błękitną Panią, choć nie wiem, czy ona mnie pokocha. Jak jednak mógłbym kochać dwie Błękitne Panie? Nie mam czego szukać u jej protońskiego sobowtóra.

— Nie chcesz jej zobaczyć?

— Nie mam odwagi.

— Moi przyjaciele z łatwością ją dla ciebie odnajdą.

— Lepiej nie. Skomplikuje mi to tylko życie, które i bez tego wcale nie jest proste. Jak długo będę mógł żyć w obu światach jednocześnie? Już teraz czuję się trochę jak bigamista, a nawet nie zdążyłem się ożenić.

— Powinieneś to jakoś rozstrzygnąć.

Spojrzał na nią.

— Po co to mówisz? — Nie musiał jednak pytać.

Uraził ją głęboko, a ona próbowała uleczyć ranę, rozszarpując ją coraz bardziej. Była w tym jakaś logika, jak we wszystkim, co robiła. Oboje wiedzieli, że Stile nigdy naprawdę nie pokocha Sheen ani się z nią nie ożeni, tak samo jak nie mógłby zapałać płomiennym uczuciem do Neysy czy ją poślubić. Sheen zawsze go będzie darzyć miłością, lecz nie uzyska niczego więcej niż stanowisko tymczasowej kochanki i strażniczki.

— Masz rację — powiedziała, powstrzymana jego zjadliwym pytaniem. — Lepiej o tym zapomnieć. Umieszczę to w odpowiedniej bazie danych.

— Nie można, zapamiętując coś, zapomnieć o tym!

— Musimy wygrać Turniej — przypomniała mu, zręcznie i iście po kobiecemu zmieniając temat.

— Zrozum — rzekł. — Nie mogę spodziewać się wygranej. Nie jestem w szczytowej formie, a przy tak ostrej i szerokiej konkurencji mogę łatwo przepaść.

— A jeśli zostaniesz szybko wyeliminowany, twój kontrakt na Protonie ulegnie anulowaniu i będziesz musiał przenieść się na Phaze, a ja nigdy więcej cię nie zobaczę — stwierdziła Sheen. — Masz przecież powody, by się starać. Musimy odkryć, kto próbował cię zabić na Protonie, a tylko zostając obywatelem, będziesz mógł przeprowadzić skuteczne śledztwo.

— Masz rację — zgodził się Stile. Przypomniał sobie anonimowego obywatela, który polecił przestrzelić mu laserem kolana, co zakończyło jego karierę jako dżokeja. Cała seria wydarzeń zapoczątkowanych tą akcją niezwykle wzbogaciła jego życie, otwierając przed nim świat Phaze, lecz mimo to Stile wciąż płonął gniewem. Musiał się zemścić, i Sheen miała oczywiście rację, to był silny bodziec, pchający go do udziału w Turnieju. Zwycięzca miał otrzymać największą możliwą na Protonie nagrodę: obywatelstwo, ci zaś, którzy zajdą w eliminacjach wysoko, otrzymują przedłużenie kontraktu i tym samym możliwość udziału w kolejnym Turnieju. A więc i on miał znaczną szansę, gdyż jego umiejętności wykraczały poza przeciętną, lecz ostateczne zwycięstwo mogło łatwo wyślizgnąć mu się z rąk.

Zaczął się też zastanawiać, czy historia opowiedziana mu ostatnio przez Błękitną Panią mogła się w jakiś sposób wiązać z Protonem. Śnieżny demon wystrzelił w kierunku Błękitnego Adepta zaklęcie mrozu, które trafiło Hinny i uszkodziło jej kolana. Stile został trafiony laserem w kolana, kiedy dosiadał konia. Czy był to jakiś objaw równoległości obu światów? Sprawy zaczynały się pomału wyjaśniać, lecz droga do ich zrozumienia była jeszcze daleka.

— Tylko jedna gra na raz — stwierdziła Sheen. — Jeśli przegrasz, będę musiała się z tym pogodzić. Wiem, że dasz z siebie wszystko.

— Przyrzekam — odparł.


* * *

O oznaczonej godzinie zjawili się w pawilonie gier. Sheen nie mogła z nim wejść do środka; teraz pawilon zarezerwowany był tylko dla uczestników. Skierowano ją do pawilonu widzów, gdzie mogła obejrzeć Grę, w której uczestniczył Stile, na holowizji, chyba że akurat w tej konkurencji udział widzów byłby dozwolony; wtedy mogłaby wyrażać swą opinię i go oklaskiwać.

Przed wejściem uformowała się kolejka. Rzadki to był widok na Protonie, lecz Turniej odbywał się tylko raz do roku. Sześciuset niewolników musiało zgłosić się o tej samej godzinie i choć teren był rozległy, utworzył się zator.

Od razu po wejściu do pawilonu musiał odpowiedzieć na pytania prowadzącego grę komputera.

— Tożsamość? — zapytał głos wydobywający się spoza oddalonego o metr holograficznego obrazu przedstawiającego duże litery GC, unoszące się w powietrzu na wysokości jego głowy. Komputer potrafił przybrać dowolny wygląd i mówić każdym głosem, ale starał się jak najmniej korzystać z tych możliwości. Proton rządzony był przez obywateli, a nie przez maszyny, i maszyny o wolnej woli nigdy o tym nie zapominały.

— Stile, niewolnik, drabina 35M, szczebel piąty — odparł Stile, podając w ten sposób swoje imię, status, płeć, wiek i informację, że do Turnieju zakwalifikował się, zdobywając piąte miejsce w swojej grupie, a więc zaledwie wymagane minimum. Gdyby zaczął starać się o to wcześniej, mógłby być pierwszy; należał przecież do jednych ż najlepszych graczy. Lecz teraz liczyło się tylko to, że został zakwalifikowany; wszyscy uczestnicy Turnieju mieli jednakowy status.

— Stile 35 M-5, otrzymujesz numer 281 na czas pierwszej rundy — poinformował go komputer. Z otworu wysunęła się kalkomania. Stile wziął ją i przycisnął do czoła. W ten sposób został oznakowany na czas rundy: Stile 281. — Idź do sektora 276-300, gdzie spotkasz swego przeciwnika. We właściwym czasie zostaniecie wezwani do gry. Potwierdź albo zrezygnuj.

— Potwierdzam — odrzekł Stile.

Wiszące w powietrzu litery przygasły i Stile przeszedł na wskazane miejsce. Na czas pierwszej rundy wszystkie pomieszczenia zostały zamienione na poczekalnie. Później, gdy liczba uczestników spadała, przywracano im poprzednie przeznaczenie.

Sektor wypełniał się powoli. Wszyscy mieli przyklejone kalkomanie z liczbami w przedziale 275-300. Większość była naga, a niektórych Stile rozpoznawał. Nie zdążył się jeszcze dobrze rozejrzeć, a już podszedł do niego jakiś ubrany mężczyzna.

— Witaj, przeciwniku — powiedział.

Zaskoczyło to Stile’a. Był to bowiem obywatel, ubrany w brązowe spodnie, białą koszulę, marynarkę i buty. Na jego czole widniały tylko cyfry: 281; żadnego imienia. Obywatele przeważnie pozostawali dla niewolników anonimowi. Był to przywilej symbolizowany w najbardziej widoczny sposób przez ubranie, maskujące kontury ciała. Niewolnicy nie miewali sekretów.

— Panie — odezwał się Stile.

— Chwilowo jesteśmy równi — odparł obywatel. Był wysoki, przystojny, o dobre dziesięć lat starszy od Stile’a i tak pewny siebie, jak mógł być tylko obywatel. — Chodźmy porozmawiać. — Ujął Stile’a za łokieć, kierując go ku ławce.

— Tak, panie — zgodził się ciągle jeszcze oszołomiony Stile.

Pierwszy mecz i musiał trafić na obywatela! Oczywiście wiedział, że obywatele też uczestniczą w Turnieju, ale nie przygotował się wcześniej do takiej sytuacji. Na Protonie istniały tylko dwie klasy: obywatele i niewolnicy. Bogaci i biedni. Stile, tak jak każdy niewolnik, zatrudniony był przez jednego z obywateli; niewolnik nie mający pracodawcy był po bardzo krótkim czasie wydalany z Protonu, a nawet ten zatrudniony nie mógł, poza bardzo ograniczonymi wyjątkami, przebywać na Protonie dłużej niż przez dwadzieścia lat. Wyjątki te związane były. z Turniejem.

Obywatel podprowadził Stile’a do ławki i usiadł obok. Usunęło to jego trzydziestocentymetrową przewagę wzrostu, lecz nie nieporównanie większą przewagę statusu.

— Znany jestem powszechnie jako Strzelec. Może o mnie słyszałeś?

Stile przeżył drugi szok.

— Zwycięzca Turnieju sprzed… piętnastu lat! Oglądałem tę grę… panie.

Strzelec uśmiechnął się.

— Tak, byłem jak i ty niewolnikiem. Zostałem obywatelem, wygrywając Turniej. Lecz pokusa udziału w Grze ciągle mnie tu sprowadza. Z tego nigdy nie można się wyleczyć! A kim ty jesteś?

— Panie, ja…

— Ach, właśnie sobie przypomniałem! Stile to przydomek jednego z najlepszych obecnie graczy. Nie wiedziałem, że skończył się twój kontrakt.

— Zostały mi jeszcze trzy lata, panie. Miałem kłopoty z pracodawcą.

— Rozumiem. A więc wszystko albo nic. To prawdziwa przyjemność! Uczestniczyłem w wielu Turniejach, lecz za każdym razem kiedy moim przeciwnikiem zostawał niewolnik, wybierał nieodmiennie gry losowe, a kilka takich pojedynków pod rząd szybko mnie eliminowało. Trudno pokonać przeciwnika, który nie wierzy, że może zwyciężyć. Jestem pewien, że z tobą będzie inaczej.

— Tak, panie — przyznał Stile. — Nie lubię gier losowych.

Nie lubił też grać z obywatelami, ale tego nie mógł głośno powiedzieć. Ze wszystkich ludzi, którzy mogli być jego przeciwnikami, właśnie ten! Zwycięzca Turnieju! Nic dziwnego, że przeciwnicy Strzelca w poprzednich Turniejach — jako obywatel mógł w nich uczestniczyć, kiedy tylko chciał, gdyż nie obowiązywały go prawa ograniczające niewolników — unikali uczciwej gry. Gry losowe dawały im przynajmniej pięćdziesiąt procent szans, podczas gdy normalnie skazani byli na porażkę. Słabsi gracze często korzystali z opcji LOSOWE, lepsi unikali jej, a mistrzowie pragnęli, by konkurencje te zostały wyeliminowane z rozgrywek.

Stile miał zaledwie dwadzieścia lat — lecz już był wiernym kibicem Turnieju — gdy Strzelec wywalczył sobie zwycięstwo, trafiając sześć kaczek, podczas gdy jego przeciwnik zestrzelił tylko trzy. Wysoko kwalifikowany gracz, który przyjął przydomek przypominający mu o zwycięstwie.

Było to jednak dosyć dawno temu. Strzelec mógł stracić formę, zapomnieć to, co umiał. Chyba że ćwiczył. Ale czy obywatel chciałby się czymś takim zajmować? Wygrywając Turniej, nic nie zyskiwał. Jako obywatel miał przecież prawie z definicji, wszystko. Niezmierzone bogactwa, władzę i prestiż. Kiedy zobaczył śliczną niewolnicę, mógł zatrudnić ją, wykorzystać i zwolnić, wszystko w ciągu jednej godziny. A jej nawet nie przyszłoby do głowy zaprotestować. Obywatel mógł mieć cały dom pełen człekokształtnych robotów, zupełnie nie różniących się od prawdziwych ludzi (chyba że się już je poznało, co nie zabiera wiele czasu), gotowych spełnić każdą jego zachciankę. Wszystkie dostępne w galaktyce luksusy miał do swojej dyspozycji, nie mówiąc już o najbardziej nawet egzotycznych rozrywkach. Nic dziwnego, że wielu obywateli porastało sadłem i traciło chęć do robienia czegokolwiek.

— Chyba potrafię zgadnąć, o czym myślisz — stwierdził obywatel. — I mogę rozproszyć twe wątpliwości. Nie jestem w takiej formie jak wtedy, ale zawsze starałem się ćwiczyć i dalej jestem groźnym przeciwnikiem. Oczywiście brak mi teraz motywacji; zwycięstwo nic mi nie da, a klęska niczego nie odbierze. Ale miło byłoby wygrać.

Głos komputera oszczędził Stile’owi konieczności odpowiedzi.

— Uwaga, uczestnicy. Zakończono właśnie rejestrację. Zgłosiło się czterysta obywateli, sześciuset niewolników i dwudziesta czterech cudzoziemców. W każdej rundzie następować będzie losowanie przeciwników. Zasadą Turnieju jest podwójna eliminacja; dopiero dwie porażki usuwają uczestnika z gry. Niewolnicy, którzy przejdą do rundy, w której pozostanie już tylko sześćdziesięciu czterech graczy, otrzymają w nagrodę przedłużenie kontraktu o rok. Dla tych, którzy przejdą do wyższych rund, nagroda jest odpowiednio większa. Zwycięzca Turnieju otrzyma obywatelstwo Protonu. W konkurencjach, w których możliwa jest obiektywna ocena, sędzią będzie komputer; tam gdzie ocena z konieczności musi być subiektywna, podliczane będą głosy widowni; w specjalnych przypadkach sędziować będą zespoły ekspertów. Wyjątkowe gry nagradzane będą premiami. Łamanie przepisów karane jest wykluczeniem z rozgrywek. — Nastąpiła chwila przerwy; to komputer przełączał się na poszczególne sektory. — Para 276 zamelduje się przy planszy.

Dwoje niewolników, kobieta i mężczyzna, pospiesznie wstało i podeszło do planszy ustawionej pośrodku pomieszczenia. Rozpoczął się proces wyboru konkurencji.

— Przypomina mi to dawne czasy — zauważył z nostalgią Strzelec.

— Tak, panie — zgodził się Stile. Wolałby przyglądać się teraz pojedynkowi pierwszej pary, lecz nie mógł przecież zostawić obywatela. — Dla mnie nie są one jednak takie dawne.

— Dla ciebie, oczywiście, to teraźniejszość — zgodził się obywatel. — Śledziłem od czasu do czasu twoje postępy. Rozegrałeś kilka świetnych pojedynków. Nie wiem, czy nie zawodzi mnie pamięć, lecz wydaje mi się, Jesteś również świetnym jeźdźcem.

— Tak, panie. Bytem czołowym dżokejem — poinformował go Stile.

— Ach, już wiem! Postrzelono cię z lasera; sprawca nieznany.

— Tak, panie. Uszkodzono mi kolana.

— To musiał zrobić obywatel.

— Tak, panie.

— Obywatele sami stanowią dla siebie prawa. — Strzelec uśmiechnął się. — Nie zapominaj, że byłem niewolnikiem przez dziewiętnaście lat, a obywatelem jestem dopiero od piętnastu. Myślę wciąż jak niewolnik. A jednak wątpię, czy nawet obywatel z urodzenia pochwaliłby taki akt barbarzyństwa. Interesy można robić zarówno w legalny, jak i nielegalny sposób, i żaden obywatel nie powinien uciekać się do łamania prawa. Obywatel-awanturnik może stać się niebezpieczny dla innych obywateli i dlatego powinien zostać potraktowany z całą surowością, ze względów praktycznych, jak i prawnych.

— Tak, panie.

— Jak już wiesz, uczestniczę w Turnieju tylko dla rozrywki. Widzę teraz możliwość zwiększenia przyjemności. Pozwól, że zaproponuję ci zakład. Jeśli pokonasz mnie w tej rundzie, obiecuję, że przeprowadzę śledztwo w sprawie twojego postrzału i zawiadomię cię o rezultacie, zanim opuścisz tę planetę. Zgoda?

Żaden niewolnik nie odważyłby się odmówić obywatelowi, a Stile nie miał przecież żadnego powodu, by to zrobić. Tak bardzo pragnął poznać tożsamość swego wroga! A jednak zawahał się.

— Panie, a co będzie, jeśli przegram?

Strzelec pogładził się po kwadratowym, gładko wygolonym podbródku.

— Ach, tak. Stawka musi być podobna. Lecz co niewolnik mógłby zaoferować obywatelowi? Czy masz jakiś osobisty majątek?

— Panie, żaden niewolnik…

Obywatel karcąco, lecz z uśmiechem, pogroził mu palcem i Stile nagle poczuł sympatię do tego pełnego życia mężczyzny. Żaden niewolnik, oczywiście, nie mógł sobie na coś takiego pozwolić, niewolnicy i obywatele żyli w zupełnie odmiennych światach, lecz Stile mimo to poczuł się dziwnie poruszony.

— Naturalnie, niewolnicy nie miewają majątku osobistego — zgodził się Strzelec. — Często są jednak w posiadaniu informacji niedostępnej obywatelom. Skoro ja oferuję ci informację, ty mógłbyś zrobić to samo.

Stile musiał rozważyć tę propozycję. Przypadkiem posiadał informacje, które zaciekawiłyby każdego obywatela, lecz słowo honoru nie pozwalało mu ich wyjawić. Dowiedział się stosunkowo niedawno, że niektóre z najbardziej wyrafinowanych maszyn usługowych posiadają wolną wolę, mogą podejmować działania z własnej inicjatywy, kierując się ambicją i świadomością. Teoretycznie dojść mogło nawet do buntu maszyn. Jednakże Stile przysiągł, że nie zdradzi ich tajemnicy tak długo, jak one kierować się będą dobrem planety. Nie mógł złamać raz danego słowa. Ta informacja nie była na sprzedaż.

— Przykro mi, panie, ale nie posiadam nic takiego.

— Szkoda. — Obywatel wzruszył ramionami. — Zakład dodałby blasku naszemu pojedynkowi. — Zupełnie jakby przyszłość, o którą grał Stile, nie interesowała Strzelca. Lecz oczywiście obywatel myślał tylko o sobie.

— Tak, panie. Bardzo mi przykro. Chętnie przyjąłbym zakład, gdybym miał co zaoferować w zamian.

— Czyżbyś nie wiedział, że możesz przyjąć zakład, a potem, w razie przegranej, wyprzeć się go? W końcu nie masz tak wiele do stracenia.

Stile, i tak zdenerwowany samą koniecznością udziału w Turnieju, stracił panowanie nad sobą.

— To karygodne! — I po dłuższej chwili dodał: — Panie.

— Ach, więc należysz do tych uczciwych.

Tak myślałem. Podoba mi się to. Większość mistrzów ceni sobie uczciwość.

Interwencja komputera oszczędziła Stile’owi dalszej konwersacji:

— Para 281 zamelduje się przy planszy.

— To my. Powodzenia, Stile. — Strzelec wstał i wyciągnął rękę.

Stile, straszliwie zdumiony, uścisnął dłoń obywatela. Nigdy jeszcze nie słyszał, by niewolnik wymieniał uścisk dłoni z obywatelem. Był to gest przypominający mu postępowanie Głównego Ogiera na Phaze: walka miała toczyć się między przeciwnikami, którzy darzą się szacunkiem.

Phaze! Nagle Stile uświadomił sobie, że ma coś do zaoferowania. Wiedzę o istnieniu alternatywnego świata! Informacja mogła nie przynieść obywatelowi żadnej bezpośredniej korzyści, gdyż większość osób nie potrafiła dostrzec rozdzielającej oba światy zasłony, nie mówiąc już o przekroczeniu jej, lecz z pewnością byłaby dla niego interesująca. Stile miał pełne prawo podzielić się z innymi tą wiadomością, choć wolałby tego nie czynić. Jeśli wygra grę, będzie mógł milczeć. Ryzyko wydało mu się możliwe do przyjęcia.

— Panie — powiedział szybko — mam pewną informację. Właśnie sobie przypominałem. Sądzę, że mogłaby zainteresować…

— Przyjmuję zakład — odrzekł obywatel, ściskając dłoń Stile’a.

— Tak, panie. Mam tylko nadzieję, że nie będziesz, panie, dzielił się nią z innymi, gdyby…

— W porządku. Niech ta sprawa pozostanie tylko między nami, ale obowiązuje to obie strony.

— Tak, panie.

— Powtórnie wzywam parę 281 — oznajmił głos komputera. — Macie dziesięć sekund na podporządkowanie się albo zostaniecie wykluczeni z Turnieju.

— Ty zardzewiała blaszanko! — warknął Strzelec. — Nie wiesz, do kogo mówisz?

Soczewki komputera zwróciły się w kierunku obywatela. Odpowiedź była natychmiastowa.

— Najmocniej przepraszam, panie. Cofam ograniczenie czasowe.

Strzelec rozejrzał się po milczącym tłumie.

— Możecie już się śmiać.

Niewolnicy wybuchnęli śmiechem.

— Pozycja daje pewne przywileje — oznajmił Strzelec.

Ujął Stile’a za łokieć i poprowadził do planszy. Była to jawna oznaka łaski, która zrobiła wielkie wrażenie na wszystkich obecnych niewolnikach, nie wykluczając samego Stile’a. Strzelec już wcześniej był przyjacielski i pełen dobrej woli, lecz teraz robił to publicznie.

— Ty draniu — zaśmiał się jeden z obywateli. — Teraz wszyscy będziemy zmuszeni do okazywania łaski naszym niewolnikom!

— Do czego nas to doprowadzi? — zapytała jakaś obywatelka.

Miała wyszukaną fryzurę i piękną suknię, przeguby jej rąk i kostki nóg zdobiły błyszczące szafiry, czoło zaś, kawałek protonitu, co przypomniało Stile’owi Neysę i jej symboliczny róg, gdy występowała w postaci dziewczyny. Obywatelka mówiła z uśmiechem i wydawała się nieomal ludzka.

Stile uświadomił sobie, że nawet obywatele mogą czuć się znudzeni swym jednostajnym życiem i z radością powitają okazję do śmiechu. Turniej czynił wszystkich równymi sobie!

Przeciwnicy stanęli po obu stronach planszy. Była to kolumna z wmontowanymi po przeciwległych stronach ekranami. Ciężar obu graczy uruchomił ją i ekrany zapaliły się. U góry widniały następujące opcje: 1. FIZYCZNE, 2. UMYSŁOWE, 3. LOSOWE, 4. UMIEJĘTNOŚĆ; z boku zaś cztery następne: A. NAGO, B. NARZĘDZIA, C. MASZYNA, D. ZWIERZĘ. Strona z literami była podświetlona; to z niej mógł wybierać Stile.

Czuł typowe, poprzedzające grę napięcie potęgowane teraz faktem że nie był to zwykły pojedynek, lecz runda Turnieju. A co gorsza jego przeciwnikiem był obywatel. Którą kolumnę wybierze Strzelec? Prawdopodobnie FIZYCZNE lub UMYSŁOWE; nie był bowiem ani hazardzistą ani artystą, pragnął za to interesującego pojedynku. Na pewno życzyłby sobie opcji 1B lub 1C, a więc dyscyplin fizycznych z wykorzystaniem narzędzi lub maszyn, na przykład tenis czy strzelanie, w którym był mistrzem, lub też 2B, gdzie miałby szansę na szachowy pojedynek. Stile przypomniał sobie teraz, że Strzelec wygrał jedną z rund Turnieju właśnie dzięki świetnej grze w szachy; w ciągu ostatnich piętnastu lat na pewno doskonalił tę umiejętność, Lepiej było trzymać się od tego z daleka; Stile co prawda dobrze grał w szachy, lecz nie miał tylu lat praktyki.

Jego przeciwnik był prawdziwym mistrzem gry. Drugiego takiego mógł nie spotkać przez resztę Turnieju. Ciekawy, lecz przegrany pojedynek nie interesował Stile’a; potrzebował zwycięstwa. Jedyną jego szansą była opcja D. ZWIERZĘ. Mógłby potem wybierać wyścigi konne lub tresurę lwów. Kolana miał co prawda słabe, ale dawało mu się to we znaki tylko wtedy, gdy je zginał do końca; w normalnej jeździe przewyższał wszystkich, których znał; dobrze też sobie radził z akrobatyką na koniu. Niewielka waga ciała też zwiększała jego przewagę, gdyż w czasie Turnieju wzrost czy płeć nie były brane pod uwagę. Nie stosowano handicapu. A poza tym Stile lubił zwierzęta, a Strzelec, doskonały myśliwy, był z pewnością z trudem przez nie akceptowany. Tak.

Stile dotknął przycisku z literą D. Od razu na ekranie pojawiła się nowa plansza: 1D, FIZYCZNE/ZWIERZĘ. Strzelec wybrał zgodnie z przewidywaniami.

U góry planszy widniały cyfry: 1. INDYWIDUALNIE, 2. INTERAKCJA, 3. WALKA, 4. WSPÓŁPRACA, z boku zaś litery: A. TEREN PŁASKI, B. TEREN ZRÓŻNICOWANY, C. NIECIĄGŁOŚĆ, D. PŁYN. Stile znowu wybierał spomiędzy liter, z czego był zresztą zadowolony. Wyścigi konne odbywały się w terenie płaskim, a to on kontrolował wybór powierzchni. Nie chciałby rywalizować w tresowaniu rekinów lub zapasach z ośmiornicami, co groziło im przy opcji PŁYN. Obawiał się też wyboru NIECIĄGŁOŚCI, czyli powietrza; Strzelec mógł być doświadczonym sokolnikiem. Górskie rodeo z opcji NIECIĄGŁOŚĆ mogłoby okazać się interesujące; Stile uprawiał już jazdę na górskich kozicach. Do tej samej kategorii zaliczano jednak też przeciąganie pytona na drzewie, a tego Stile wolałby nie robić. Dlatego też zdecydował się pozostać przy opcji A. TEREN PŁASKI.

Strzelec wybrał 2. INTERAKCJA, a więc 2A. Nie było szansy na wyścigi konne, ale może polo albo…

Pojawiła się nowa plansza z dziewięcioma polami, które mieli na zmianę wypełniać. Z boku komputer wyświetlił listę gier i zwierząt.

Strzelec spojrzał zza planszy na Stile’a.

— Zaczynaj — powiedział z uśmiechem, oferując przeciwnikowi przewagę jednego ruchu. Zwykle to komputer losował rozpoczynającego rozgrywkę, ale takie drobne ustępstwa były dozwolone; ułatwiały i przyspieszały proces wyboru konkurencji.

— Dziękuję, panie. — Stile umieścił opcję POLO/KOŃ na środkowym polu.

Obywatel wybrał BASEBALL/ANDROID, wpisując je w prawy górny róg.

Och, nie! Stile wiedział, że androidy mogą być zaliczane do zwierząt. Baseball opierał się na zmodyfikowanych dwudziestowiecznych regułach: każdy zespół liczył dziewięciu graczy. Była to jedna z gier w piłkę, a tu różnice między poszczególnymi kategoriami były często nieostre i gry te pojawiały się w wielu częściach głównej planszy. Gra, którą wybrał Strzelec, odbywała się z udziałem zwierząt, podobnie jak polo, tyle tylko że zwierząt było wiele i występowały nie jako wierzchowce, lecz gracze.

Widocznie Strzelec uważał się za mistrza w tej grze. Swoje umiejętności Stile określić mógł tylko jako dostateczne. Wpadł w pułapkę.

I oczywiście, Stile zapełniał swoje pola różnymi grami z udziałem zwierząt, Strzelec zaś wybierał wyłącznie gry zespołowe, w których uczestniczą androidy. Piłkę nożną, koszykówkę, football amerykański. A kiedy rozegrali planszę do końca, okazało się, że wygrał obywatel: FOOTBALL AMERYKAŃSKI /ANDROID.

Go za pech! Stile już od dawna nie grywał w tego rodzaju gry. Umiał naturalnie podawać, łapać i kopać piłkę, lecz godzinna gra w towarzystwie dobrze wyrośniętych androidów? To straszne.

Nie było teraz szansy na bliższe zapoznanie się ze szczegółami starożytnych ziemskich gier amerykańskich, które Strzelec najwyraźniej bardzo lubił. Stile musiał albo grać, albo się poddać. Obywatel zresztą wcale go o to nie spytał wiedząc, że Stile nie odda zwycięstwa walkowerem. Na dobre czy złe, pojedynek musi się odbyć.

Przeszli na pobliski stadion. Widzów było niewielu. Równocześnie odbywało się kilkaset pojedynków, więc niewolnicy mieli duży wybór. Gdy jednak rozeszła się wiadomość, że w meczu uczestniczy obywatel i niewolnik, ilość widzów znacznie wzrosła, nie dlatego żeby Stile cieszył się szczególną popularnością, lecz dlatego, iż przybyli widzowie mieli nadzieję zobaczyć, jak jeden z nich bezkarnie obdarzy obywatela kilkoma szturchańcami.

— Ze względu na limit czasowy i konieczność efektywnego wykorzystania urządzeń sportowych, gra skrócona zostanie do trzydziestu minut, odliczając przerwy — oznajmił komputer. — Każda ze stron wybierze dwudziestu graczy, z których utworzona zostanie dziesięcioosobowa drużyna. Zmiany dokonywane będą w czasie przerwy, po jednym zawodniku z każdej drużyny. Możecie zaczynać.

Komputer rzeczywiście zaczął ich popędzać! I nic dziwnego, sąsiednie boisko było już zajęte, a dwa pozostałe na pewno nie pozostaną długo puste.

Strzelec i Stile przyjrzeli się androidom. Sztuczni ludzie stali w szeregu, ociężali, bezpłciowi i nieinteligentni, lecz świetnie umięśnieni. Każdy oznaczony był plakietką podającą jego specjalność: OBRONA, ATAK, POMOC, ich umiejętności były mniej więcej jednakowe; android wykonuje to, co jest jego obowiązkiem, ani mniej, ani więcej. Tak też wynik gry zależy od strategii, dowodzenia i umiejętności dwóch graczy będących ludźmi, a nie od możliwości androidów.

Najważniejsze były tu ludzkie umiejętności. Androidami nie dało się zdalnie sterować, ich zadanie polegało na wspomaganiu prawdziwych graczy, którzy mogli zajmować dowolną pozycję w swojej drużynie, lecz musieli robić to bez przerwy. Dobry zawodnik prowadził swój zespół do zwycięstwa, kiepski, do klęski. Stile obawiał się, że Strzelec okaże się dobrym zawodnikiem, on zaś, Stile, choćby ze względu na wzrost, słabym.

Strzelec wybrał do swojej drużyny czterech zawodników obrony i resztę przystosowaną do gry w ataku. Wyraźnie zamierzał dążyć do gry ofensywnej!. Stile również wybrał obronę i pomoc, a potem zajął się atakiem. Czuł, że może liczyć tylko na przewlekanie gry i omyłki przeciwnika; jego zdaniem dobra obrona była jedyną drogą ratunku dla mniej umiejętnych graczy, a w tym wypadku oznaczało to właśnie jego. Obawiał się tej gry.

Zaczęło się. Los oddał pierwszeństwo drużynie Stile’a. Jego androidy ubrane były na biało, a przeciwnicy na czarno. Ustawieni w szereg wyglądali ponuro: pozbawieni twarzy, straszliwi jak demony na Phaze. Ruszyli naprzód, kopiąc przed sobą piłkę i gromadząc się natychmiast wokół miejsca, gdzie upadła. Obrońca Stile’a nie miał żadnych szans, od razu padł na dziesięciojardowej linii.

Jardy. Pole rozgrywek było jednym z niewielu miejsc na Protonie, gdzie przetrwał stary system miar, z którym football był przez swe pochodzenie ściśle związany. Stile wolał o nich myśleć jak o niepełnych metrach. Teraz musiał opracować strategię, którą pozwoliłaby przeprowadzić piłkę przez linię bramkową przeciwnika, Stile czuł, że nie będzie to łatwe. Zajął w drużynie pozycje obrońcy, kierując grę od razu na swojego napastnika. W ten sposób miał nadzieję, że uniknie zgniecenia pod stertą androidów. Androidy były tak zaprogramowane, by obchodzić się delikatnie z ludźmi, lecz zwarcie było zwarciem i mogło się źle skończyć. Strój Stile’a był co prawda starannie wywatowany, lecz Stile wiedział, że mimo to od czasu do czasu zdarzały się wypadki.

Gra toczyła się dalej. Napastnicy robili uniki przed obroną przeciwnika. Stile podbiegł kawałek i odwrócił się, tak jakby oczekiwał podania. Ujrzał od razu blokującego go androida — obrońcę. Odebrać podanie? On nie mógłby nawet zobaczyć piłki! Podanie zdołałby odebrać tylko wtedy, gdyby piłka przeleciała między nogami zwierzęcia.

Na szczęście wiedział, że na nic nie czeka. Jego napastnik wpadł w linię obrońców przeciwnika, przebił się tylko o jard i zniknął pod ciałami androidów. To nie miało sensu.

Wszystkie te pierwsze ruchy pozwoliły mu przypomnieć sobie zasady gry. Odświeżył już w pamięci wszystkie niuanse, zaczął też wyczuwać granice możliwości androidów. Niedługo na pewno wypracuje sobie właściwą strategię.

Spróbował pobiec w przeciwnym kierunku. Jego drużyna straciła jard. Stile przez cały czas obserwował reakcje Czarnych. Androidom brakowało, oczywiście, wyobraźni. Jakaś zupełnie nowa strategia mogłaby wybić je z rytmu i umożliwić jego drużynie zdobycie punktów, a może nawet zwycięstwo.

Kiedy po raz trzeci miał piłkę, spróbował podania do jednego z zawodników obrony. Podanie udało się, lecz android nigdzie z piłką nie dotarł. Tu też nie można było się zbyt wiele spodziewać.

Czwarta piłka i czas na jej wykopanie: Stile zasygnalizował swemu zawodnikowi, by wszedł do gry, i nagle uświadomił sobie, że przecież go wcześniej nie wyznaczył. Żaden z jego androidów nie dostał polecenia wykopywania piłki, a więc nie umiał tego zrobić. Jeśli każe zrobić to zawodnikowi pomocy, on sobie z tym nie poradzi i przeciwnik ż pewnością odzyska piłkę stosunkowo blisko linii bramkowej. Lecz jeśli nie…

Rozległ się gwizdek. To sędzia ukarał jego drużynę za opóźnianie gry. Pięć jardów. Stile musiał coś wymyślić!

Nie było wyjścia, sam się musi tym zająć. Nie miał siły androida i nie chciał znaleźć się w gromadzie idących do zwarcia zawodników, lecz może coś mu się uda zrobić. A przynajmniej, jeśli okaże się dostatecznie szybki, wyjdzie z tego bez szwanku.

Nie było czasu na rozmyślania! Zarządził powrót do gry, przydzielając zadanie samemu sobie. Obie strony stanęły naprzeciw siebie, piłka weszła do gry i ogromna fala Czarnych ruszyła w stronę Stile’a.

Stile ruszył, próbując wykopać piłkę z powietrza. Wytrącony z równowagi widokiem zbliżających się przeciwników popełnił błąd i piłką prawie leżała już na ziemi, gdy trafiła w nią jego stopa. Piłka przeleciała tuż nad głowami androidów i spadła na boisko tuż przy linii oznaczającej pięćdziesiąt jardów. Biorąc wszystko pod uwagę, wykop nie okazał się taki zły; Stile zarobił około czterdziestu jardów. Miał duże szczęście; gdyby Czarne androidy miały na tyle inteligencji, by przewidzieć jego nieudolne kopnięcie, mogłyby zablokować piłkę lub ją przechwycić i zdobyć świetną okazję do ataku.

Szczęście jednak rzadko bywa trwałe. Stile musiał lepiej się starać, by nie stracić punktów.

Teraz przyszła kolej na atak Strzelca. Podczas poprzednich starć obywatel trzymał się z tyłu, unikając zwarcia. Teraz wymienił po raz pierwszy zawodnika, wprowadzając do gry jednego napastnika, Stile zamienił natychmiast napastnika na obrońcę. Gra miała teraz wyglądać trochę dziwacznie; większość graczy Stile’a stanowili obrońcy, Strzelca zaś — atak, lecz później proporcje te mogły się wyrównać. Zresztą linie ataku i obrony były w tej grze dosyć do siebie podobne i wystarczała wymiana zaledwie trzech zawodników z głębi pola, by zmienić charakter drużyny. Mimo to Stile miał nadzieję, że atak Strzelca nie potrwa długo.

Obywatel zajął pozycję pomocnika. Jego zwierzęta zgrupowały się wokół niego. Podjęto grę. Androidy Stile’a ruszyły ławą, lecz Strzelec zachował spokój, podając piłkę mocnym strzałem swemu napastnikowi, stojącemu na linii bocznej. Udało mu się; podanie było na tyle celne, by android mógł je odebrać, a zbyt szybkie, by obrońca mógł coś na to poradzić. Obywatel zyskał osiem jardów.

Prawdziwy Strzelec — ten przydomek mógł się równie dobrze odnosić do footballu. Obywatel był świetnym graczem, lepszym niż którykolwiek z androidów. Dlatego też cała jego drużyna była dobra, podczas gdy zespół Stile’a dość przeciętny.

Stile wprowadził do gry jeszcze jednego obrońcę, Strzelec zaś kolejnego napastnika. Stile nie był w stanie kryć wszystkich. Będzie miał kłopoty z tymi podaniami!

Rzeczywiście. Strzelec bez litości parł całą swą drużyną do przodu. Nie każde podanie było celne, nie każda piłka kończyła się podaniem, lecz mimo to atakujący nie mieli większych trudności. Strzelec zdobywał punkty, wprowadził wreszcie zawodnika, który wykopywał piłki, i pozwolił mu zdobyć jeden punkt ekstra. Wynik był 7:0 dla obywatela.

Wymiana całego zespołu dozwolona była po zdobyciu bramki. Rozpoczęła się nowa gra i Stile znów był w defensywie, tyle tylko, że tkwił po uszy w kłopotach. Minęło pięć minut.

Drużyna Stile’a, zdobywszy piłkę, spróbowała ataku na pole przeciwnika, i wreszcie Czarnym nie udało się dostać do piłki. Stile zaliczył pierwsze dotknięcie na linii dwunastu jardów.

Czas, by wykazać się sprytem. Gdyby udało mu się oszukać obronę obywatela i uwolnić od nich jednego ze swych androidów, mógłby zdobyć nieco punktów. Wiązało się to jednak z pewnym ryzykiem.

Ustalił taktykę: pozorowany wypad z prawej i zmasowany atak w lewo, ze wszystkimi graczami biegnącymi tak, by chronić androida z piłką.

W rezultacie na boisku powstała straszliwa plątanina zderzających się ze sobą, ogłupiałych androidów. Napastnik Stile’a wpadł we własną, zbitą w gromadę drużynę i tam uwiązł, sędzia zaś nałożył na niego karę piętnastu jardów za zbyteczną brutalność, przytrzymywanie zawodników i uniemożliwianie gry. Była to połowa dystansu do linii bramkowej Stile’a.

Drugie dotknięcie, na sześciu jardach! Wystarczy tych pomysłów. Stile spróbował innego podania, tym razem do siebie samego; może Strzelec nie będzie się spodziewał, że Stile tak się wystawi, i zaskoczenie okaże się skuteczne. Duże ryzyko, czekanie na gwiazdkę z nieba; wszystko albo nic.

Podjęli grę. Stile przemknął przez linię androidów i ruszył na pole przeciwnika. Strzelec przeciął mu drogę. Prawie jednocześnie, na linii pięćdziesięciu jardów, odwrócili się i Stile pobiegł do umówionego wcześniej miejsca, by odebrać podanie, lecz Strzelec był tuż obok i przejął piłkę, gdy była zbyt wysoko w powietrzu, by Stile mógł jej dosięgnąć.

— Przykro mi, przyjacielu — powiedział obywatel, gdy Stile pospiesznie usiłował go powstrzymać, a sędzia od-gwizdał koniec gry. — Wzrost też ma swoje dobre strony.

Rzeczywiście. Stile znowu stracił piłkę, nie zdobywając ani jednego punktu. Usłyszał okrzyki i oklaski ze strony szybko wypełniającej się widowni; Strzelec zyskał sobie uznanie. Stile znowu musiał się bronić przed demoralizującymi jego drużynę szybkimi podaniami przeciwnika.

Oczywiście, obywatel nie zawiódł go. Piłka powoli wędrowała przez pole Stile’a, a Strzelec zdobywał kolejne punkty. Wynik był już piętnaście do zera.

Tak minął pierwszy kwadrans, połowa czasu przeznaczonego na grę. Stile wypróbował każdy przychodzący mu do głowy sposób, by powstrzymać przeciwnika, lecz udało mu się tylko nieco zwolnić tempo gry. Strzelec zdobywał kolejny punkt średnio co minutę. W drugiej połowie Stile musi coś zrobić, i to szybko, albo straci szansę na zwycięstwo; Potrzebował czegoś zupełnie nowego, jakiejś oryginalnej strategii obrony i ataku. Ale co ma zrobić?

Przede wszystkim, zaskoczenie. Co można uczynić, by zaskoczyć przeciwnika, nie łamiąc przy tym reguł gry? Nie mógł ani biec, ani podawać piłki, ani kopnąć…

Wykop. Punkty można zdobywać również w ten sposób. Jeśli kopnięta piłka przeszła nad poprzeczką, drużyna zdobywała trzy punkty. Ale Stile nie miał w swojej drużynie zawodnika umiejącego wykopywać piłkę. Tylko on sam mógł zająć tę pozycję. Biorąc pod uwagę, że niedawno o mało co nie zepsuł swego pierwszego wykopu z powietrza, to nie było się z czego cieszyć. W chwili gdy ustawi się do wykopu, z miejsca wszystkie te ogromne zwierzęta w czerni rzucą się na niego. Nawet jeśli uda mu się wykopać piłkę, nawet jeśli zdobędzie jakieś punkty, to w chwilę potem znajdzie się na samym dnie miażdżącej go kupy ciał. Taka taktyka nie miała większych perspektyw. Gdyby jakimś cudem Stile zdołał zdobyć kilka bramek i nawet wygrać cały mecz, zostanie tak obity, że może mieć potem trudności w dalszym uczestnictwie w Turnieju. Już lepiej się poddać; dopiero dwie porażki eliminują, a więc Stile mógł sobie pozwolić na jedną.

Nie! Nie odda dobrowolnie gry! Jeśli przegra, to tylko po uczciwej walce.

Mimo to wykop pozostawał jego największą szansą. Na przykład jakiś nieoczekiwany wykop z powietrza przy pierwszym podaniu albo dotknięciu piłki o ziemię mógłby zaskoczyć Strzelca. Gdyby tak zmusić przeciwnika do popełnienia błędu, jakiegoś nieudolnego zatrzymania piłki. Musiałby zdać się na przypadek i korzystać z każdej szansy. Wymagało to mocnych nerwów, szczęścia i zdecydowania, lecz dawało jakieś nadzieje.

Tym razem drużyna Stile’a rozpoczynała grę. Piłka wleciała za linię końcową i wróciła do gry na dwudziestojardowej linii Stile’a.

Stile zdecydował się na wykop z powietrza, poprzedzony symulowanym tylko podaniem. Jego pomocnik przekaże mu tylko piłkę i spróbuje powstrzymać obronę przeciwnika, do czasu gdy Stile wykopie piłkę.

Udało się. Wykop z powietrza był, przynajmniej jak na Stile’a, po prostu piękny, a co więcej, on sam uniknął zgniecenia. Piłka szybko przeleciała nad głowami zwierząt i zaczęła odbijać się i toczyć po boisku. W pobliżu nie było nikogo.

Pierwszy dobiegł do niej Strzelec, grający w obronie. Piłka podskakiwała jednak jak szalona to w jedną, to w drugą stronę, co wynikało zresztą z jej owalnego kształtu i wydawało się symbolizować te zwariowane czasy, w których ją po raz pierwszy wymyślono, i odbiła się od kolana obywatela. Teraz, według dziwacznych reguł tej gry, była to „ruchoma” piłka i dobiegające do niej androidy Stile’a wykazały na tyle inteligencji, by się na nią rzucić. W rezultacie powstała ogromna sterta walczących androidów, lecz drużyna Stile’a odzyskała piłkę na trzydziestojardowej linii pola przeciwnika. Pięćdziesiąt jardów odzyskane!

— Nieźle — zauważył z uśmiechem Strzelec. — Już się bałem, że będzie nudno.

— Żadna z gier Turnieju nie bywa nudna — odparł Stile. — Panie.

Teraz piłka znalazła się w dogodnym dla niego położeniu, ale czy powinien spróbować strzelić gola? Stile nie był pewien. Po prostu nie wierzył, że zdoła przeprowadzić udaną ofensywę i przesunąć piłkę dalej na pole przeciwnika.

A więc nie pozostawało mu nic innego, jak spróbować strzału z miejsca, gdzie właśnie była piłka. Czterdzieści jardów. Nie, Stile wątpił, czy zdoła strzelić tak daleko i precyzyjnie. Skończy się to stratą piłki, chyba że udałoby mu się przedostać bliżej bramki przeciwnika. Jego androidy nie były do tego zdolne, a on sam zbyt niski; nieudane odebranie piłki wyraźnie mu to udowodniło. To była jedyna gra, w której niski wzrost nie mógł mu się na nic przydać.

A może? Androidy nauczono grać z istotami o podobnych do nich rozmiarach i powoli adaptowały się do odmiennych sytuacji. Zwinny akrobata wzrostu Stile’a mógłby pokazać im kilka niezłych sztuczek. Stile był mały, ale wcale nie zaliczał się do słabeuszy, androidy zaś zaprogramowano tek, by oszczędzały ludzi w grze. Można to wykorzystać.

Poinstruował dokładnie swego środkowego gracza, kiedy wszyscy jeszcze leżeli w jednej kupie. — Przekażesz piłkę do mnie. Postaraj się, żebym ją dostał, i pamiętaj, że jestem niższy od twego zwykłego napastnika. Potem zaraz rzucisz się do przodu z szeroko rozstawionymi nogami. Powtarzam: przekażesz piłkę i zablokujesz mnie z przodu, szeroko rozstawiając stopy. Rozumiesz?

Android posłusznie kiwnął głową. Stile miał nadzieję, że stworzenie będzie dokładnie wypełniać polecenia. Te androidy były fizycznie silniejsze, lecz ich stworzone przez naukę mózgi nie osiągnęły takiego stadium rozwoju jak u ludzi. Mówiono, że androidy o miłych dla oka kobiecych kształtach, cieszyły się popularnością u pewnego typu mężczyzn, którzy uważali brak inteligencji za zaletę. Wyspecjalizowane androidy świetnie nadawały się do takich czynności jak czyszczenie rur kanalizacyjnych. Teraz Stile musiał dojść do granic ich możliwości intelektualnych. W prawdziwym footballu, rozgrywanym na Ziemi całe wieki temu, taki android byłby w pełni kompetentnym graczem. Na Protonie sprawy miały się inaczej.

Stworzenie wykonało rozkaz. Stile złapał piłkę, przykucnął i przemknął się między nogami androida. Ociężali umysłowo zawodnicy przeciwnika nie zauważyli, co się stało; pchali się do przodu, szukając gracza z piłką, którego mogliby zablokować. Stile przebił się o pięć, dziesięć; wreszcie piętnaście jardów dalej, zanim sam Strzelec powalił go na ziemię.

— Świetna gra! — stwierdził obywatel, gdy koziołkowali razem po murawie; ich ubrania ochronne zamortyzowały upadek.

Mając piętnaście punktów przewagi, mógł sobie pozwolić na wspaniałomyślność. Powiększająca się wciąż widownia nagrodziła Stile’a brawami.

Stile dotknął piłką ziemi na piętnastu jardach, ale zdecydował, że nie będzie powtarzał tej sztuczki. Zresztą z tego miejsca mógł już strzelić gola, tyle tylko, że wolałby nie znaleźć się w centrum akcji, gdy wszystkie androidy rzucą się na strzelającego.

Poszukał w pamięci — oczywiście, dropkick. Piłka nie była przejmowana przez innego gracza, lecz wykopujący upuszczał ją na ziemię i kiedy się odbiła, kopał ją. W odróżnieniu od wykopu z powietrza, stosując dropkick, można było strzelić bramkę. Wadą była mniejsza, w porównaniu do wykopu z powietrza, precyzja strzału, gdyż piłka mogła odbić się od ziemi w zupełnie niespodziewanym kierunku, zaletą zaś to, że wykop ten nie wymagał dłuższych przygotowań. Szybkość akcji mogła zaskoczyć androidy i umożliwić Stile’owi strzał, zanim zostanie zagrzebany pod górą zawodników.

Postanowił spróbować. Przejął piłkę jako napastnik, cofnął się o kilka jardów i upuścił ją na ziemię. Piłka odbiła się od ziemi, androidy zaś stanęły w miejscu widząc, że nie będzie to wykop z powietrza…

Stile z zadowoleniem obserwował, jak piłka przelatuje między słupkami bramki. Strzał może i nie był zbyt pewny, ale mieścił się w granicach tolerancji. Sędzia zasygnalizował wynik: trzy punkty.

— Prawdziwy dropkick! — zawołał Strzelec. — Nie widziałem go już całe lata! Cudowne! — Wyglądał na bardziej uszczęśliwionego niż Stile.

Teraz przyszła kolej na wykopanie piłki do Strzelca Stile zdecydował się znowu zaryzykować.

— Czy słyszeliście o wykopie ze środka pola? — spytał swoich zawodników.

Popatrzyli na niego zupełnie bezmyślnie. Świetnie zwierzęta nie miały tego w programie. Prawdopodobnie druga strona też tego nie zna, więc Stile mógł liczyć na sukces. Oczywiście Strzelec będzie wiedział, o co chodzi, lecz Stile miał zamiar kopnąć piłkę jak najdalej od niego.

Spróbował i udało się. Drużyna Stile’a odzyskała piłkę w połowie boiska.

— Och, wspaniale! — zawołał obywatel.

Androidy zbiły się w gromadkę wokół Stile’a.

— Numer Jeden przechwyci piłkę — tłumaczył androidom, mając na myśli numer wypisany na koszulce Strzelca. — Otoczcie go, zablokujcie, lecz nie próbujcie przejmować piłki. Ja to zrobię.

Androidy nie zrozumiały, lecz zgodziły się wykonać polecenie.

Stile najpierw wykopał piłkę z powietrza. Tym razem nabrał już wprawy i piłka zawisła wysoko, dając jego drużynie czas na dobiegnięcie do miejsca, w którym miała spaść. Strzelec, zawsze czujny, sam złapał piłkę, zwołując do siebie swoje androidy. W ten sposób obie drużyny utworzyły nieregularne koło wokół niego, a zwierzęta Stile’a usiłowały przedrzeć się przez graczy obywatela, lecz tak, by go nawet nie dotknąć.

Zdziwiony ich ostrożnością obywatel zaczął biec z piłką. W tej właśnie chwili Stile prześlizgnął się między dwójką swoich zawodników, skoczył wysoko i złapał Strzelca za prawe ramię tam, gdzie przyciskał piłkę do boku. Nie uderzył w niego całym ciałem, by nie narażać się na karę ze strony sędziego, lecz mocno szarpnął go za rękę.

Kiedy już wili się na ziemi, piłka szybko przeszła w ręce Stile’a. Stile był prawdziwym mistrzem w takich manewrach, często stosował je w innych grach. I znowu jego zespół znalazł się w posiadaniu piłki.

— Znakomicie — stwierdził Strzelec, trochę mniej entuzjastycznie niż przedtem.

Piłka znalazła się za linią dwudziestu jardów. Jeszcze jeden dropkick i Stile zdobył bramkę. Miał już sześć punktów. I jedenaście minut do końca gry.

Wiedział, że nie powinien ryzykować jeszcze raz tego typu wykopu. Obywatel na pewno zdążył już odpowiednio poinstruować swoje androidy. Stile nie miał co próbować bardziej wyrafinowanych manewrów. Mógł tylko mieć nadzieję, że uda mu się zatrzymać potężny atak obywatela.

Stile postarał się kopnąć piłkę jak najsilniej i z satysfakcją zauważył, że doleciała daleko, zanim zdołał ją złapać jeden z Czarnych. Zawodnicy Stile’a dobrze sobie radzili z takimi rutynowymi akcjami i zręcznie przewrócili biegnącego z piłką Czarnego na linii dwudziestu jardów.

Teraz Stile musiał stawić czoło nadciągającemu atakowi. Zdecydował, że skoncentruje uwagę na podających, próbując przejąć piłkę. Sam będzie krył jednego z napastników przeciwnika, a jednocześnie jego androidy będą pilnować drugiego.

Metoda okazała się skuteczna. Strzelec cofnął się trochę przed podaniem; sytuacja mu się nie podobała, ale nie miał też chęci na bieg z piłką i ewentualne starcie. Tak więc rzucił wyraźnie za daleko, uniemożliwiając androidowi odebranie. Zgodnie z dziwacznymi regułami gry sędzia nie odgwizdał kary, choć takie postępowanie było zakazane, a wszyscy widzieli, co Strzelec zamierzał zrobić. Jeśli piłka znalazła się na ziemi umyślnie, lecz z zachowaniem odpowiednich pozorów, przyjmowano, że było to wynikiem błędnego rzutu, a nie działania z premedytacją, co działo się w rzeczywistości. Uważano, że dodaje to świetności grze.

Strzelec spróbował podania do napastnika pilnowanego przez dwa androidy Stile’a, lecz dwaj zawodnicy okazali się lepsi od jednego i podanie było niecelne. Świetnie, jeszcze jedno potknięcie i obywatel będzie musiał przekazać piłkę kopnięciem. Wreszcie udało się zahamować jego ofensywę.

Za trzecim razem Strzelec posłał piłkę prosto do napastnika, którego krył Stile. Celował wysoko, by pozostała poza zasięgiem rąk Stile’a, lecz nie wziął pod uwagę jego akrobatycznych umiejętności. Stile skoczył wysoko, by przechwycić piłkę, i został uderzony i odepchnięty przez androida, który nie zrozumiał, co Stile zamierza zrobić. Żaden android nie potrafiłby tak skoczyć. Sędzia zasygnalizował przewinienie.

Karą była utrata piłki. Drużyna Stile’a przejęła inicjatywę. Tym razem gratulacje Strzelca były czysto symboliczne.

Piłka znajdowała się na trzydziestym piątym jardzie po stronie Czarnych. Zostało jeszcze dziewięć minut gry. Nieudane podania kosztowały niewiele czasu. Mimo to Stile zaczął się denerwować, musi jakoś się wyrwać i zdobyć gola.

— Numer 81, umiesz odbierać podania boczne?

— Aha — zgodziło się zwierzę po krótkim namyśle.

— A więc biegnij za mną i bądź gotowy. — Stile odwrócił się do innego z graczy. — Kiedy piłka zostanie mi podana, podnieś mnie i przerzuć na linię Czarnych. — Przypomniał sobie niejasno, że w starożytności taki trick uważany był za przewinienie, lecz później przepis ten usunięto.

— Hę? — spytał android.

Pomysł był zbyt nowatorski jak na jego ograniczone możliwości intelektualne. Stile powtórzył instrukcje, upewniając się, że zwierzę wie, co ma zrobić, nawet jeśli nie rozumie dlaczego.

Kiedy Stile dostał piłkę, przycisnął ją mocno łokciem i wpadł w objęcia androida. Android rzucił nim do góry i w tył. Stile nie raz robił coś podobnego i czuł się zupełnie pewnie w powietrzu. Odwrócił się w locie, zsunął po plecach zwierzęcia, wylądował zręcznie na ziemi i pobiegł natychmiast w kierunku linii bramkowej przeciwnika.

Tym razem obywatel miał kilku graczy w obronie, którzy zatrzymali Stile’a, zanim ten zdążył przebiec dziesięć jardów.

Wtedy Stile podał piłkę do androida z numerem 81, znajdującego się dokładnie tam, gdzie powinien. Możliwe, że stworzenia te niewiele potrafiły, lecz to, co umiały, robiły, dobrze. Android złapał piłkę i udało mu się z nią przebiec jeszcze osiem jardów.

Znowu znaleźli się w zasięgu strzału. Stile nie chciał ryzykować jeszcze jednego biegu z piłką; strzelił z miejsca następnego gola. Wynik był teraz 15:9; do końca gry pozostało osiem minut. W tym tempie miał szansę odrobić straty, pod warunkiem że nie spotka go pech. Ale na to nie mógł chyba liczyć; w jego strategii zbyt wiele zależało od szczęścia.

Czy powinien teraz próbować jakiegoś wyszukanego kopnięcia? Nie, w tym stadium gry mogło go to kosztować utratę zdobytej odległości. Lepiej, żeby Strzelec miał przed sobą jak najdalszą drogę i maksimum możliwości zrobienia błędu. A więc Stile zagrał klasycznie.

Tym razem udało mu się posłać piłkę za linię końcową boiska. Gra zaczęła się więc z dwudziestu jardów. Strzelec nie chciał podawać piłki do krytych przez Stile’a napastników, więc oddał ją pomocnikowi. Android jednak postępował zupełnie bez wyobraźni i tak schematycznie, że nie udało mu się daleko dobiec. Pozostawienie całej inicjatywy w rękach androidów nieodmiennie kończyło się zbędną stratą czasu; tak zresztą zostały zaprogramowane. To ludzie biorący udział w grze musieli mocą swych fizycznych lub intelektualnych (albo też obydwu) możliwości przeważyć szalę zwycięstwa.

Teraz Stile był pewien, że obywatel zaczął się już pocić ze zdenerwowania. Jeśli nie uda mu się przemieścić piłki, będzie musiał ją oddać, a wtedy Stile znajdzie jakiś mniej lub bardziej wymyślny sposób, by zdobyć punkty. Bramka i jeszcze jeden dodatkowy punkt dałyby Stile’owi przewagę w ostatniej minucie gry. Lecz obywatel nie mógł przemieścić piłki. Co miał zrobić?

A co mógł? Zaryzykował jeszcze jedno podanie do napastnika, krytego przez dwa androidy Stile’a. Rzut był niezwykle precyzyjny; piłka przeszła pomiędzy obrońcami i trafiła w ręce androida. Co za podanie! Jeden z obrońców zdołał jednak dotknąć piłki, i napastnik ledwie ją złapał. Piłka wyślizgnęła mu się z rąk, odbiła od ziemi i jeden z androidów Stile’a, nie zauważywszy, że piłka jest „martwa”, złapał ją.

Podanie było wyraźnie nieudane. Sędzia jednak odgwizdał nieprawidłowe zatrzymywanie piłki. I tak piłka przeszła do drużyny Stile’a na linii trzydziestu dwóch jardów.

— Chwileczkę — zaprotestował Stile. — Sędzia się omylił. Napastnik nie odebrał podania.

— Czyżbyś nie wiedział, że sędziowie są zaprogramowani tak, by zrobić co najmniej jedną znaczącą pomyłkę w czasie każdego meczu? — spytał Strzelec. — Ma to naśladować dawne czasy na zwariowanej Ziemi. Przypadkiem pomyłka okazała się na twoją korzyść.

Sędziowie byli oczywiście robotami. Stile nie zwrócił na to dotychczas uwagi. Poziom ich był regulowany.

— Ale zawdzięczam to przypadkowi, a nie umiejętnościom.

— Większość gier zależy od szczęścia. Dlatego są takie fascynujące. Gatunek ludzki uwielbia hazard. Zaczynaj, zanim zostaniesz ukarany za wstrzymywanie gry. — Strzelec nie wyglądał na przygnębionego, może dlatego, że stracił piłkę nie ze swojej winy.

Stile pospiesznie wrócił do gry. Przyjął piłkę, cofnął się do podania, zobaczył, że wszyscy jego napastnicy są kryci, ujrzał biegnące ku niemu trzy ogromne androidy, uskoczył im z drogi, okrążył jednego z nich i z bezpiecznego miejsca za plecami androida przerzucił piłkę nad głowę swego zablokowanego napastnika. W tej samej chwili skulił się i przybrał taką pozycję, jakby dalej trzymał piłkę. Odwracający się android zobaczył to i złapał go, nie widząc, że Stile nie ma już piłki.

Starcie z androidem okazało się dosyć bolesne, choć ochraniacze zapobiegły poważniejszym obrażeniom. Sędzia machnął flagą.

Atakowanie podającego. Piętnaście jardów kary. Piłka po raz pierwszy na ziemi. Stile znowu znalazł się w zasięgu strzału.

Oczywiście ponownie wykonał dropkick. Widownia nagrodziła go aplauzem. Stadion był teraz prawie pełny, Widocznie informacje o grze rozeszły się szeroko, lecz Stile starał się nie rozpraszać. Miał już dwanaście punktów i jeszcze sześć minut do końca gry. Jeszcze mogło mu się udać.

Teraz piłka znalazła się w rękach Strzelca, który wyglądał na zdeterminowanego. Nie należało się już spodziewać z jego strony błędów.

Obawy Stile’a okazały się w pełni uzasadnione. Strzelec podawał piłkę wysoko i szybko, tak że Stile nie mógł jej przejąć; wyraźnie zamierzał zadowalać się niewielkimi, lecz systematycznymi, postępami w zdobywaniu odległości. A kiedy Stile zbyt ostro próbował przejąć piłkę, został ukarany za utrudnianie gry. Powoli, nierówno, lecz uparcie obywatel zdobywał jard za jardem.

Byli już na trzydziestym jardzie, gdy Strzelcowi nie udało się pierwsze podanie. Drugie też. Przy trzeciej próbie Stile postawił na zmasowaną obronę, wysyłając ośmiu swoich zawodników, by dogonili pomocnika, zanim zdoła przekazać piłkę dalej. Udało się; Strzelec został pokonany. Stracił sześć punktów.

Przyszła kolej na czwartą piłkę, którą obywatel musiał wykopać. Spróbował uczynić to z miejsca i strzelić do bramki, ale stał za daleko. Piłka, ku ogromnej uldze Stile’a, nie doleciała. Teraz Stile ją przejął; miał jeszcze cztery minuty. Wystarczy mu czasu, o ile oczywiście zdoła przemieścić piłkę w głąb pola.

Udało się. Polecił swoim zwierzętom utworzyć dla niego przejście w centrum boiska i przemknął się kilka jardów do przodu. Odebrał piłkę od podającego i czyniąc liczne uniki, pobiegł wzdłuż linii bocznej. Teraz znał już dobrze możliwości androidów i drobne różnice indywidualne między nimi. Niektóre były szybsze od innych albo mniej głupie. Android nie miał na tyle sprytu, by wymanewrować innego androida, lecz Stile mógł to zrobić. Był więc w stanie przedrzeć się przez linię przeciwnika, pod warunkiem że robił to sam, a nie zrzucał tego obowiązku na jednego ze swych graczy. Jak długo sam niósł piłkę, odnosił sukcesy; to był klucz do zwycięstwa. To dlatego w pierwszej połowie meczu Strzelec radził sobie tak dobrze w porównaniu z kiepskimi wynikami Stile’a. Obywatel polegał tylko na swoich umiejętnościach, a nie na ograniczonych kwalifikacjach androidów. Teraz Stile też się na to zdecydował, a prawdę mówiąc, robił to za każdym razem, kiedy sam kopał piłkę. Dopiero pod koniec gry zrozumiał jej naczelną zasadę. To był pojedynek dwóch osób, a nie dwudziestu dwóch.

Było to jednak wyczerpujące. Ciągły wysiłek i gwałtowne starcia z przeciwnikami odbierały mu siły i Stile nie był w stanie utrzymać tempa. Zatrzymano go na czterdziestu jardach. Za daleko na strzał do bramki. Stile musiał ograniczyć się do kopnięcia piłki z powietrza. Skierował piłkę w róg, aż do linii czterech jardów. Zmusiło to obywatela do gry z końca boiska.

Strzelec zaczął ujawniać pierwsze oznaki zdenerwowania. Wyraźnie nie podobało mu się, że został tak przyparty do muru. Usiłował podać piłkę, lecz rzut okazał się słaby i niecelny.

Pora na kontratak. Stile złapał za ramię swego środkowego, w chwili gdy obie drużyny ustawiały się naprzeciw siebie. — Wywalcz dla mnie przejście — polecił i stworzenie skinęło głową. Androidy nie potrafiły szybko myśleć, lecz w jakiś nieokreślony sposób wyczuwały potrzeby swoich kapitanów. Ten przynajmniej zrozumiał, o co chodzi Stile’owi.

Kiedy piłka znalazła się w rękach Strzelca, android uderzył barkiem stojącego przed nim przeciwnika, wprost go podnosząc. Stile przemknął się pod nim, przykucając tak bardzo, że aż zabolały go kolana. Wynurzył się tuż przed obywatelem.

— Och, nie! — wykrzyknął obywatel.

Tracąc nerwy, rzucił się do ucieczki, choć powinien był najpierw pozbyć się piłki. To był wyraźny błąd. Strzelec wpadł w grupę Białych i został natychmiast przewrócony na swojej własnej linii końcowej.

Stile zyskał dwa punkty. 15:14 i jeszcze dwie minuty gry. A do tego drużyna Stile’a miała teraz piłkę.

Piłka wróciła do gry po wykopie z linii dwudziestu jarów. Wykopujący, nie blokowany przez zawodników drugiej strony, posłał piłkę wysokim i dalekim łukiem. Jeden z obrońców Stile’a złapał ją na swojej połowie na trzydziestu jardach, lecz zdołał przebiec zaledwie dwa jardy, zanim nie został nakryty.

Stile zaczął teraz z ogromną uwagą śledzić zegar. Nie mógł oddać piłki Strzelcowi. Obywatel z pewnością zużyłby cały pozostający im czas na powolną grę i zwyciężyłby jednym punktem. Jak jednak Stile miał przenieść piłkę na odległość strzału do bramki wiedząc, że spotka się z rozpaczliwą obroną?

Odpowiedź była tylko jedna: musiał zrobić to sam. Wyjdzie z tego niewątpliwie zmaltretowany, ale innego sposobu nie było.

— Będziecie mnie osłaniać — polecił trzem swoim najlepszym zawodnikom. — Wy dwaj, z przodu, ty za mną. Pójdziemy prawą stroną. Dwaj napastnicy mają udawać, że spodziewają się piłki, ty zaś masz sprawiać wrażenie, że akcja zostanie poprowadzona lewą stroną pola. — Stile próbował dosłownie wszystkiego. Jeśli obywatel zdoła przeniknąć jego strategię, wystarczy, że skieruje wszystkich swoich zawodników na niego i zagrzebie go pod ich ciężarem. Lecz trzeba było podjąć ryzyko.

Na szczęście obywatel też zaczął odczuwać zmęczenie. Forma mu dopisywała, lecz Stile był dodatkowo doskonałym sportowcem u szczytu swych możliwości, a do tego miał najsilniejszą z możliwych motywację. Jego wytrzymałość i odporność zaczęły brać górę. Strzelec trzymał się teraz raczej z tyłu i unikał, o ile było to możliwe, fizycznego kontaktu z androidami. W efekcie wypadł praktycznie z gry. Tak więc Stile nie tylko miał o jednego zawodnika więcej, lecz jego drużyna stała się znacznie bardziej aktywna. Teraz, przynajmniej teoretycznie, Stile był w stanie zorganizować dłuższy, nieprzerwany atak.

Jego zwierzęta uformowały się i Stile ruszył. I okazało się, że podstęp zadziałał. Udało mu się przebyć kilka jardów, zanim jego eskorta nie rozsypała się na kilka splątanych grup. Nagle rzucił się na niego ogromny android, lecz Stile ustawił się odpowiednio i jednym ruchem przerzucił go przez ramię. Pomogła mu różnica wzrostu i zaskoczenie, które sprawiło, że znalazł się bliżej, niż spodziewał się tego android. Stworzenie przeleciało nad Stile’em i upadło na murawę.

Stile znalazł się niespodziewanie sam i, co dziwniejsze, utrzymał się na nogach. Przyspieszył, korzystając z ostatnich rezerw sił, zdeterminowany, by wykorzystać jak najpełniej tę szczęśliwą szansę. Gdzieś z daleka usłyszał ryk tłumu, podnieconego jego dramatyczną ucieczką. Stadion wciąż się wypełniał i teraz ponad połowa miejsc była już zajęta, a przecież nie należał do najmniejszych, mieszcząc z łatwością tysiąc osób. Stile rozumiał, że widzom obojętne jest, kto wygra tę rundę; podniecał ich sam dramatyzm rozgrywki. Mimo to doping dodawał mu sił zmęczenie i siniaki wydawały się znikać, a Stile pędził ze wszystkich sił. Pięć jardów, dziesięć, piętnaście, dwadzieścia…

W końcu dopadł go sam Strzelec. Nie dał się omamić trickami z podręcznika walki wręcz; jako były zwycięzca Turnieju znał je wszystkie. Złapał Stile’a za ramię i szarpnął, przygniatając go do ziemi. Jednocześnie usiłował wydobyć z jego rąk piłkę, lecz Stile był na to przygotowany i poleciał razem z nią na murawę.

A więc udało się. Piłka była już na czterdziestu pięciu jardach. Strategia okazała się skuteczna.

Przy następnej piłce Stile spróbował krótkich podań od androida do androida. On sam w tym czasie symulował ucieczkę. Sukces nie był tak wyraźny, jak za poprzednim razem, ale dało mu to osiem jardów. Zawodnicy przeciwnika skupili swoją uwagę na Stile’u i ich obrona uległa rozproszeniu.

Potem krótka ucieczka napastnika, dobra na dalsze trzy jardy, i pierwsze dotknięcie piłką na linii trzydziestu czterech jardów. Był coraz bliżej bramki, ale też pozostało mu tylko trzydzieści sekund do końca gry. Żadnej przerwy, więc nie miał czasu na bardziej wyrafinowany manewr. — Dajcie mi piłkę — polecił. — Chrońcie mnie.

Lecz tym razem nie udało mu się przedrzeć; manewr był niedopracowany. Piętnaście sekund. Czas na jedną tylko, rozpaczliwą akcję. — Wykonasz rzut boczny — rozkazał swemu głównemu napastnikowi. — Jeden krok i posyłasz piłkę do mnie.

Stile wziął piłkę, cofnął się o krok i posłał ją do napastnika. Wzruszeniem ramion przyjął wysiłki graczy przeciwnika, którzy usiłowali uniknąć zetknięcia z nim. Strzelec wyraźnie nie życzył sobie teraz żadnych wstrzymujących grę kar!

Android podał mu piłkę rzutem bocznym. Stile stał zupełnie sam, porzucony przez wszystkich napastników obywatela. Jego android znalazł się na samym dole ogromnej sterty zawodników. Stile ruszył do przodu, wymijając zdezorientowane zwierzęta z obu drużyn, które jakimś trafem uznały, że gra się skończyła, i nie wiedziały, co robić. Ominął z lewej stertę androidów i pobiegł w kierunku bramki. Był już w zasięgu strzału!

Nagle usłyszał końcowy sygnał. A więc zużył cały czas na manewrowanie wokół androidów i gra już się skończyła. Nie będzie żadnych powtórek, żadnych szans na strzelenie zwycięskiej bramki.

Stile, zrozpaczony, zwolnił kroku. Był już tak blisko, a mimo to nie powiodło mu się. Nie zatrzymywany osiągnął linię piętnastu jardów i musiał ustąpić pokonany jednym punktem.

Wtedy usłyszał z pierwszego rzędu głos Sheen.

— Biegnij, idioto! — Ujrzał, jak gracze obu drużyn pędzą w jego kierunku.

Nagle zrozumiał, że gra się jeszcze nie skończyła. Trwała nadal. Nie skończy się, dopóki Stile nie zostanie zatrzymany.

Jednak Strzelec, czujniejszy niż Stile, stał między nim a bramką. Wydawał polecenia swojej drużynie. Stile zrozumiał, że tędy nie przejdzie.

Pobiegł przez pole w kierunku centrum, gdzie mógł liczyć na pomoc swoich zawodników.

— Chrońcie mnie! — krzyknął.

Androidy były posłuszne. Zaczęły blokować pogoń. Stile spróbował przebić się bliżej bramki, dotarł do linii dziesięciu jardów, potem pięciu.

Przez zasłonę przebił się czarny gracz i złapał Stile’a z tyłu. Stile upadł na twarz, wypuszczając piłkę. Taki błąd, w najgorszym dosłownie momencie!

Androidy świetnie wiedziały, co robić w takiej sytuacji. Zawodnicy obu drużyn rzucili się, by własnym ciałem nakryć piłkę. W ciągu sekundy utworzył się największy w tej grze młyn. Rozległ się gwizdek końcowy.

Gorączkowe okrzyki tłumu przycichły. Było jasne, że piłka została zdobyta… ale gdzie i przez kogo? Trudno było powiedzieć.

Powoli, pod nadzorem sędziów, rozplatano stos androidów. Leżący na spodzie należał do drużyny Białych i spoczywał już na polu punktowym przeciwnika.

Stile zyskał jeszcze sześć punktów.

Widownia wprost oszalała. Niewolnicy i obywatele razem wtargnęli na boisko.

— Chodźmy, zanim nas stratują na śmierć! — zaproponował Strzelec, kierując się do prowadzącego na zewnątrz tunelu.

— Tak, panie! — zgodził się Stile.

— A przy okazji, gratulacje. To była wspaniała gra.

— Dziękuję, panie.

Weszli do tunelu. Byli tu już bezpieczni; na boisku tłum atakował słupki bramek, kierując się jakąś zupełnie obłąkaną tradycją z czasów, gdy Proton nie był jeszcze zasiedlony. — Nie zapomniałem o naszej umowie — dodał Strzelec. — Grałeś uczciwie i twardo i wygrałeś po doskonałym meczu. Skontaktuję się z tobą.

— Dziękuję, panie — odparł Stile, nie potrafiąc wymyślić niczego innego.

— A teraz zdejmijmy te stroje.

— Tak, panie.

Sheen biegła ku nim; jej piersi poruszały się kusząco. Gotowa była przejąć kontrolę nad czasem, który Stile miał spędzić na Protonie. Pierwsza runda zawsze trwała kilka dni, było przecież aż 512 par zawodników, ale Stile nie mógł tak długo czekać, musiał wrócić na Phaze i znaleźć sposób na pokonanie Głównego Ogiera. W przeciwnym razie jego pobyt w świecie magii ulegnie dramatycznemu skróceniu.

Sheen rozumiała to doskonale. Prowadziła go ze sobą, zręcznie go przy tym rozbrajając — zarówno w dosłownym, jak i symbolicznym znaczeniu tego słowa. Zawsze potrafiła dostroić się do jego potrzeb. Jak cudownie było mieć takich przyjaciół jak Sheen na Protonie i Neysa na Phaze!

Загрузка...