Rozdział 5 ZAGADKI

Sheen była bardzo zadowolona.

— Zostaniesz tu przez cały tydzień?

— Aż do Rożcolimpiady — potwierdził Stile. — Neysa i Błękitna Pani odpoczywają po pobycie w kraju Małego Ludu, a ja mam wiele do zrobienia na Protonie, pod warunkiem że mój wróg mnie nie zaatakuje. — Wzruszył ramionami. — Oczywiście w pewnej chwili będę musiał zostać dłużej na Phaze, wyśledzić mego wroga i odnaleźć tego, którego przyjście zostało przepowiedziane. A jeśli odpadnę z Turnieju, zamieszkam tam na resztę życia.

— Powiedz, jak wygląda życie wśród Małego Ludu? — spytała Sheen.

Znajdowali się w jej mieszkaniu i zajmowali się tym, co zwykle. Sheen była w nim ogromnie zakochana, a jego częste nieobecności i niepewna przyszłość tylko wzmagały jej namiętność. A Stile, ze swoim nieudanym romansem na Phaze…

— Niesamowicie — odparł. — Czułem się jak olbrzym, a zdarzyło mi się to po raz pierwszy w życiu. Tak musi czuć się Hulk. Teraz bardziej akceptuję mój wzrost. — Zmienił temat. — Gdzie jest Hulk? Czy mu pomogłaś?

— Chyba tak. Skontaktowałam go z moimi przyjaciółmi. Przyjęłam, że skoro go do mnie przysłałeś, to można mu ufać.

— Oczywiście.

— Z pewnością moi przyjaciele wymogli na nim taką samą przysięgę, jak na tobie, o ile w ogóle ujawnili się przed nim. Możliwe, że podali mu tylko właściwy adres. Nie dowiadywałam się o niego, gdyż nie chciałam ściągać na niego i na nich uwagi jakiegoś obywatela. Wiesz, że byłoby to bardzo niepożądane.

— Racja — przytaknął Stile. — Gdyby tylko obywatele wiedzieli, że niektóre roboty obdarzone są wolną wolą…

— Czyżbyś miał coś przeciwko takim robotom? — spytała figlarnie.

— Wiesz, czasami zapominam, że ty też do nich należysz. Nie byłabyś lepsza, gdybyś była człowiekiem.

— A mimo to wolałabym nim być — odparła smutno. — Nigdy nie pokochasz mnie naprawdę. Nawet gdybyś wygrał Turniej, został obywatelem i zamieszkał tu na resztę życia, nawet gdyby nie udało ci się zdobyć Błękitnej Pani, nigdy nie będziesz mój.

Stile’owi przypuszczenia te nie przypadły do gustu.

— Mam niewiele szans na zwycięstwo w Turnieju. Ledwie przeszedłem pierwszą grę.

— Wiem. Patrzyłam. Miałeś szczęście.

— Szczęście bywa kapryśne.

Nagle zwróciła się do niego ostrym tonem.

— Obiecaj mi, że jeśli kiedyś będziesz chciał pozbyć się na zawsze obecnej tu kochanki, to oddasz mnie na złom, pozbawisz świadomości. Nie chodzi mi o deaktywację czy zmianę programu, ale o zniszczenie całego mózgu. Wiesz, jak to zrobić. Nie pozwól, bym cierpiała samotnie.

— Sheen — zaprotestował Stile — nigdy nie oddam cię na złom!

— Polubiłam Neysę i pogodziłam się z obecnością Błękitnej Pani. Wiem, że zaczynasz ją kochać, i z czasem ona odwzajemni to uczucie; ona jest twoją prawdziwą miłością. Ale Pani należy do innego świata i nigdy się nie spotkamy. To, co robisz tam, nie musi wpływać na twoje życie tu, na Protonie.

— Należę teraz do obu światów — rzekł Stile. — To, co ma dla mnie znaczenie w jednym ze światów, liczy się też i w drugim. Wiesz, że gdyby Pani obdarzyła mnie kiedyś miłością, ja… Pozostalibyśmy przyjaciółmi, ale… — Urwał, wzdragając się przed tym, co musiał powiedzieć, ale nie mógł ukrywać prawdy.

— Ale nie kochankami — dokończyła za niego. — To jeszcze potrafię przyjąć. Neysa też się z tym pogodziła. Lecz jeśli zdecydujesz kiedyś, że moja przyjaźń nie jest ci potrzebna…

— Nigdy!

— To zniszcz mnie. Obiecaj.

Stile oczyma wyobraźni ujrzał siebie, rąbiącego na kawałki żywego Robaka. To nie była ładna śmierć. O ile lepiej byłoby, gdyby mógł usunąć Robaka spośród żywych jednym, bezbolesnym zaklęciem. Sheen zasłużyła przynajmniej na to.

— Obiecuję — rzekł. — Ale ta chwila nigdy nie…

— A teraz zacznij lepiej myśleć o Turnieju — przerwała mu energicznie.


* * *

Poprzednim razem Stile znalazł się na początku kolejki, w której dobierano partnerów; tym razem był blisko jej końca. Oznaczało to, że nie zagra natychmiast. W czasie późniejszych rund nie trzeba było tyle czekać, gdyż liczba uczestników systematycznie spadała. Przyjęty system eliminacji sprawiał, że liczba graczy malała o połowę nie po każdej rundzie, a dopiero po czwartej; rundę ósmą kończyło około sześćdziesięciu czterech szczęśliwców i rozpoczynało się rozdawanie nagród. Osiągnięcie tej rundy było jego celem minimum. Oznaczało, że będzie miał jeszcze jedną szansę, nawet gdyby zaraz potem został wyeliminowany. W pewien sposób te pierwsze gry były najbardziej niebezpieczne. Jego przeciwnikami mieli być w przeważającej mierze słabi gracze, poza pewnymi godnymi uwagi wyjątkami, i należało uważać, by nie popełnić jakiegoś głupiego błędu. Bez sensu byłoby oddać zwycięstwo w grze, która dzięki odrobinie uwagi może z łatwością przynieść wygraną.

W drugiej grze zmierzyć się miał z niemłodą niewolnicą. Prawdopodobieństwo, że okaże się godnym przeciwnikiem, było niewielkie. Najpewniej spróbuje szczęścia w grach losowych; typowy wybieg stosowany przez słabszych graczy.

Plansza dała jej tę sposobność. Kobieta wylosowała bok oznaczony liczbami. Cóż, istniały metody, pozwalające lepszemu graczowi odzyskać przewagę i Stile już o to zadbał. Wybrał opcję NARZĘDZIA.

I oczywiście — wylosowali 3B — gry losowe z użyciem narzędzi. Pojawiła się podplansza. Stile rozgrywał ją tak, by uniknąć konkurencji opartych jedynie na prawdopodobieństwie, takich jak gra w kości czy ruletka, a osiągnąć te mniej zależne od przypadku — na przykład karty. Rezultatem ich wspólnego wyboru okazało się domino.

Nieźle. Stile’owi udało się narzucić wybór wariantu dwunastokropkowego, o dziewiędziesięciu jeden kamieniach, a jego przeciwniczka wprowadziła konwencjonalną regułę dobierania. Stile, znając wszystkie odmiany tej gry, dążył do takiej, która byłaby obca kobiecie, i wprawił ją w zakłopotanie. Udało mu się to połowicznie.

Przeszli do sali gier i rozpoczęli pojedynek. Ułożyli wszystkie kamienie tak, aby nie było widać, jaką mają wartość, pomieszali je i każde wylosowało po jednym. Stile wyciągnął kamień 6:7, jego przeciwniczka 4:5. Miał więc pierwszy ruch. Świetnie, dawało mu to przewagę.

Dobrali teraz oboje po siedem kamieni i Stile z radością odkrył, że ma całą serię czwórek: 4:0, 4:2, 4:8 i 4:11. Zaczął od 4:8. Tak jak na to liczył, jego przeciwniczka nie mogła nic dołożyć, bo nie miała czwórek; musiała trzy razy dobierać, zanim nie wylosowała odpowiedniego kamienia. Stile znowu wyłożył jedną ze swych czwórek.

I tak już poszło. Kobieta, zagubiona w ogromnej liczbie kamieni, nie miała na tyle sprytu, by pozbywać się tych, które miały najwięcej oczek; przegrała, a Stile zarobił sporo punktów. Rozegrali jeszcze drugi i trzeci pojedynek, i Stile przekroczył 0 punktów, wygrywając grę. Jego przeciwniczka nie zdobyła ani jednego punktu. I tak Stile przeszedł do trzeciej rundy lekko i łatwo.

Kiedy skończyli grać, kobieta siedziała dalej, z nieruchomą twarzą. Stile uświadomił sobie poniewczasie, że musiała przegrać i swój pierwszy pojedynek. Druga przegrana oznaczała wypadnięcie z Turnieju, a więc natychmiastową i nieodwołalną deportację z Protonu. Niektórzy z niewolników woleli zabić się, niż opuścić tę planetę. Należeli tutaj do najniższej kasty, której przeznaczeniem był służenie aroganckim obywatelom, lecz o niczym innym w życiu nie marzyli. Stile to rozumiał; do niedawna jeszcze w pełni podzielał ich pragnienie. Dopiero Phaze i jej cudowne możliwości otworzyły przed nim nowe perspektywy. Żal mu było kobiety. Ale co miał zrobić? I tak nie miała szansy na zwycięstwo w Turnieju. Lepiej było dobić ją szybko. Tak jak Sheen? Nie, oczywiście nie tak! A jednak Stile nie potrafił pozbyć się tej myśli i jej cień nie dawał się do końca wymazać.

Zostawił kobietę samą. Nie czuł radości.


* * *

Gdy Stile i Sheen weszli do mieszkania, rozjarzył się ekran informacyjny.

— Zamelduj się u pracodawcy. Oczekuje sprawozdania — oznajmił lakonicznie niewolnik funkcyjny, pokazując jednocześnie identyfikację obywatelki zatrudniającej Stile’a. — W tym miejscu, o tej godzinie. — I z otworu na listy wypadła karta.

Sheen podniosła ją.

— O, nie! — jęknęła. — Mamy tylko pół godziny na dojazd, a to bardzo oddalona kopuła. Liczyłam, że starczy nam czasu…

— Jak na robota, jesteś bardzo przywiązana do jednej czynności — zażartował Stile.

— Tak mnie zaprogramowano! — warknęła.

Sheen została zaprojektowana zgodnie z jego upodobaniami, a najwyraźniej pociągała go uroda, inteligencja i kokieteria. Stile po raz kolejny uświadomił sobie, i wcale nie było to specjalnie miłe, że jest pod tym względem typowym mężczyzną. Jego ujawnione w ten sposób skłonności okazały się podejrzanie jednostronne. A jednak Sheen była pod każdym względem — oprócz jednego — idealną dla niego partnerką. Lecz ta jedna cecha przekreślała wszystkie jej zalety; Sheen nie była człowiekiem. Stanowiła konstrukcję z metalu, pseudociała i sztucznego intelektu.

Stile czuł jednak, że nawet gdyby Sheen była prawdziwą, żywą osobą, nie potrafiłaby utrzymać go przy sobie, od chwili gdy spotkał Błękitną Panią. To, co było ideałem kobiety dwa miesiące temu, przestało nim być. Błękitna Pani miała nie tylko skomplikowaną i fascynującą przyszłość, ale i przeszłość; zmieniała się wraz z upływem czasu, dotrzymując kroku rozwojowi osobowości Stile’a, czego Sheen nie była w stanie dokonać. Pani sprawiła, że Stile zmienił postać swego ideału, nadając mu jej ciało, duszę i historię. Zaczął przyzwyczajać się do życia na Phaze i przestał się identyfikować ze światem Protonu.

I wcale nie chodziło tu o kobietę; i tak pokochałby Phaze. Magia stała się wyzwaniem silniejszym niż Gra. Miał jednak na Protonie pewne zobowiązania i zamierzał je wypełnić. Poza tym dręczyło go pragnienie, by wyśledzić swego anonimowego wroga i załatwić z nim porachunki.

Kto uszkodził mu laserem kolana? Kto przysłał Sheen, by go strzegła? Nie będzie mógł spokojnie żyć na Phaze, dopóki nie znajdzie odpowiedzi na te pytania.

— Nie wolno nam się spóźnić; musimy dojechać na czas. — Sheen zaczęła już go popędzać.

— Masz rację — zgodził się Stile, choć zły był, że musi tracić czas.

Zgodnie z prawem niewolnik przerywał pracę u obywatela z chwilą wstąpienia w szranki Turnieju, gdyż decyzja ta oznaczała rozwiązanie kontraktu. W pewnym sensie jednak niewolnik dalej pozostawał związany ze swoim pracodawcą, gdyż obywatele identyfikowali się ze swoimi pracownikami biorącymi udział w Turnieju i często zakładali się o to, kto zwycięży. Wielu dawało swoim niewolnikom urlop, by mogli przygotować się do Turnieju i lepiej w nim wypaść; tak zrobiła też pracodawczyni Stile’a. A gdyby udało mu się wygrać przedłużenie kontraktu, nadal potrzebowałby jakiegoś pracodawcy. Tak więc bez względu na to, jaki jest teraz jego status prawny, lepiej postępować tak, by nie stracić przychylności obywatelki.

— Nie wiedziałam, że ona ma tam kopułę. — zauważyła Sheen, gdy spieszyli do stacji metra. Jako robot, pozbawiona była ciekawości, lecz wpływ Stile’a i zaprogramowanie obudziło w niej tę najbardziej kobiecą z cech. Rzadko myliła się, oceniając czyjś charakter. — Ale oczywiście wszyscy obywatele są obrzydliwie bogaci. Na pewno oglądała Turniej z jakiegoś ustronnego miejsca.

Wsiedli do wagonu. Przyłączyła się do nich jeszcze jedna pasażerka, ładnie zbudowana niewolnica w średnim wieku. Była oczywiście nago i niosła szczelnie zamknięty termos.

— Moja pracodawczyni upiera się, że lody z pewnego supermarketu smakują lepiej niż skądkolwiek — zwierzyła się im, pukając palcem w termos. — A więc codziennie muszę tam jechać i przywieźć je osobiście. Ona uważa, że mechaniczny posłaniec zepsułby ich smak.

— Bardzo możliwe — uśmiechnęła się tajemniczo Sheen.

— Obywatele już tacy są — zauważył Stile, poddając się atmosferze koleżeństwa typowej dla niewolników. — Biorę udział w Turnieju, lecz moja pracodawczyni nalega, bym osobiście złożył jej raport, tak jakby nie wystarczył jej oficjalny, i muszę odbyć podróż równie bezcelową jak twoja. — Nie obawiał się ukrytych kamer i urządzeń podsłuchowych, mogących przekazać tę rozmowę jakiemuś obywatelowi; istniały oczywiście mechanizmy kontroli, ale obywatele nie interesowali się poglądami niewolników i wręcz oczekiwali, że będą oni narzekać.

— Dziwne — powiedziała kobieta. — W tej kopule mieszka tylko troje obywateli. Moja pracodawczyni w ogóle nie interesuje się Turniejem, drugi z obywateli wyjechał w interesach na inną planetę, a trzeci… — Urwała nagle.

Sheen bardzo się tym zainteresowała.

— A co z tym trzecim?

— Cóż, on nienawidzi Turnieju. Twierdzi, że to strata czasu, a jedynym efektem jest tworzenie nowych obywateli, choć i tak jest ich zbyt wielu. Na pewno nie z nim macie się spotkać.

— Mój pracodawca jest kobietą — wyjaśnił Stile.

— Moja jest jedyną kobietą mieszkającą w tej kopule, a ona na pewno nie sponsoruje twojego występu.

Stile pokazał jej kartę z adresem.

— To ten przeciwnik Turnieju! — wykrzyknęła niewolnica. — Na pewno nie jest kobietą! — Uczyniła drobny, choć wiele znaczący gest w okolicy brzucha. — Wiem przecież.

Stile i Sheen spojrzeli po sobie. Kobieta zasygnalizowała, że obywatel, o którym mówili, wypożyczył ją do celów seksualnych, do czego miał prawo, o ile oczywiście wyraził na to zgodę jej pracodawca. Obywatele obojga płci mogli używać w ten sposób niewolników bez względu na ich płeć i kobieta musiała wiedzieć, kim był wypożyczający.

— Moja pracodawczyni jest kobietą — powtórzył Stile, czując przypływ niepokoju. Czyżby kazała mu stawić się osobiście, gdyż miała ochotę na drobny flirt? Nie mógłby jej przecież odmówić, choć wcale nie pragnął podobnych komplikacji. — Czy jesteś pewna, że miejsce to nie zmieniło ostatnio właściciela?

— W żadnym wypadku. Byłam tam przedwczoraj. — Znowu ten sam gest. — Niebo i piekło.

— Może moja pracodawczyni przyjechała go odwiedzić — zauważył Stile.

— Bardzo możliwe — zgodziła się niewolnica. — On lubi kobiety i woli obywatelki, jeśli tylko uda mu się jakąś zdobyć. Czy ona jest piękna?

— Ładna — odparł Stile. — Podobna do ciebie. Niewolnica pokiwała znacząco głową. — Ale ty — zwróciła się do Sheen — trzymaj lepiej swoje wspaniałe ciało z daleka od niego, bo możesz popsuć szyki swojej pani.

Stile uśmiechnął się. Oczywiście, niewolnica wzięła Sheen za koleżankę. Sheen potrafiła pokrzyżować plany każdej rywalce i to nie tylko posługując się swą urodą.

Wagon zwolnił.

— To już moja stacja — oznajmiła kobieta. — Wy musicie wysiąść na następnej. Powodzenia!

Kiedy zostali sami, Stile poczuł, że musi przedyskutować to z Sheen.

— Zupełnie mi się to nie podoba. Nie możemy zlekceważyć tego polecenia, ale coś mi tu brzydko pachnie. Czy wiadomość mogła być sfałszowana?

— Była prawdziwa — uspokoiła go Sheen. Jako robot umiała rozróżniać takie rzeczy. — Ale zgadzam się z tobą. Coś tu jest nie tak. Wezwę pomoc.

— Sądzę, że nie powinnaś wciągać w to swoich przyjaciół. Oni nie chcieliby zwrócić na siebie uwagi jakiegoś obywatela.

— Poproszę tylko, by wyśledzili, skąd przyszła wiadomość — rzekła Sheen. — I uruchomili twego robota-dublera. Możemy przecież poczekać, aż dotrze tu ekspresem.

Pojazd zatrzymał się. Wysiedli i podeszli do automatu z jedzeniem, marnując tyle czasu, ile się dało. Sheen zjadła marchewkę — choć była robotem, mogła przepuszczać przez swój układ jedzenie, oczywiście nie trawiąc go — Stile zadowolił się filiżanką nutrokakao.

W zdumiewająco krótkim czasie otworzył się właz poczty ekspresowej i wyszedł z niego dubler Stile’a z przymocowanym kwitem przewozowym.

— Zacznij oddychać — poleciła Sheen i robot ożył. — Weź kartę i zgłoś się pod podany na niej adres. Nie przerywaj łączności.

Robot bez słowa wziął kartę, spojrzał na nią i odszedł korytarzem. Był taki mały, że Stile poczuł zażenowanie; tak właśnie widzieli go inni: chłopiec-mężczyzna, trzydziestopięcioletni, lecz wzrostu dwunastoletniego dziecka.

— Ruszamy — mruknęła Sheen, popychając Stile’a w stronę przejścia służbowego. — Jeżeli zaczną się kłopoty, będziemy musieli stąd szybko zniknąć.

Znaleźli magazyn i rozsiedli się w nim, oczekując na mające nastąpić wydarzenia.

— Nareszcie! — szepnęła Sheen, zarzucając mu ręce na szyję i całując go. Była równie zmysłowa i delikatna jak prawdziwa kobieta. W połowie pocałunku znieruchomiała. — Do licha!

— Co się stało? Czyżby moje wargi straciły smak żywego ciała?

— Odbieram właśnie raport od robota. — Sheen użyła tego terminu bez cienia zakłopotania. Tyle w niej było ze zwykłego robota, ile dziecięcych bazgrołów w hologramie. — To była pomyłka! Mężczyzna-obywatel nie ma żadnych gości i nie wysyłał żadnych wezwań. Och! — Potrząsnęła głową. — To boli!

Skąd ten ból?

— Jakieś niemiłe słowa?

— Destrukcja. Skazał robota na przetopienie. Już go nie ma.

Tak po prostu! Dubler Stile’a, podający się za niego, został przetopiony! Oczywiście nie było co rozpaczać nad jakimś robotem, z wyjątkiem Sheen, lecz Stile zdążył nawiązać z nim jakiś kontakt i poczuł, że zaczyna się z nim identyfikować.

— Czy obywatel wiedział, że ma do czynienia z robotem?

— Nie sądzę. Teraz jednak już wie. Ludzie nie palą się w taki sam sposób jak roboty. Płoną i śmierdzą. — Przechyliła głowę na bok, przysłuchując się. — Tak, musimy stąd uciekać. Obywatel zaczął sprawdzać, czy w kopule nie ma innych intruzów.

Stile przypomniał sobie spotkanie z Czarnym Adeptem na Phaze; ta sama absolutna wrogość wobec intruzów i cicha zgoda na morderstwo. Ten typ osobowości występował nie tylko pośród Adeptów.

Sheen pociągnęła go za sobą. Wkrótce znaleźli się na górze, na ponurej powierzchni Protonu, tuż obok kopuły wypoczynkowej. Sheen otworzyła swój korpus i wyciągnęła małą, obejmującą tylko nos maskę.

— Załóż ją. Dostarczy ci tlenu. Dzięki temu zdołasz tu przetrwać.

Stile zrobił, co mu kazała. Kiedy zaczynał się dusić, wciągał nosem trochę tlenu i znowu czuł się normalnie.

Krajobraz wokół nich był przerażający. Goły piasek i żadnej roślinności. Na południu widać było łysy grzbiet górski, przesłonięty żółtawą chmurą zanieczyszczeń. Stile dokonał w pamięci kilku obliczeń i stwierdził, że muszą to być Góry Purpurowe. Znajdowali się bardzo blisko ziem, które na Phaze zajmował Lud Kurhanu. Tyle że na Protonie nie było nikogo takiego. A może? Większość ludzi miała swoich sobowtórów; czy to możliwe, żeby cały szczep też miał swój odpowiednik? — Sheen, czy ktoś mieszka w tych górach?

— Tam są kopalnie protonitu — przypomniała mu. — Niewolnicy, którzy tam pracują, karleją i… — Nagle przerwała i rozejrzała się wokoło. Coś się poruszyło. — Och, nie! Uruchomił zewnętrzną linię obrony. Nie przejdziemy!

Stile stanął i patrzył przerażony. Z okopów wypełzały małe czołgi z działami na wieżyczkach. Błyskawicznie uformowały krąg wokół kopuły; anteny ich radarów poruszały się, szukając celu.

Sheen zaciągnęła go poprzez pole siłowe z powrotem do kopuły. Pole przypominało w pewien sposób zasłonę; odczuwalne jako lekkie mrowienie skóry dzieliło od siebie dwa różne światy. Kiedy weszli do środka, poczuli znowu bogate w tlen powietrze. Jednocześnie rozległy się syreny alarmowe. Wpadli w prawdziwe kłopoty!

— Czy twoi przyjaciele nie mogliby rozbroić czołgów? — spytał Stile, biegnąc za Sheen przez zewnętrzne pomieszczenie magazynowe.

— Nie. Czołgi są całkowicie autonomiczne. Tylko obywatel może je wyłączyć. W kopule będziemy bezpieczniejsi.

Usłyszeli nadciągające androidy.

— Bezpieczniejsi, ale nie aż tak bardzo — mruknął Stile, ale musiał przyspieszyć kroku, gdyż Sheen zaczęła biec.

Przemykali się służbowymi przejściami. Sheen, która cały czas odbierała sygnały nadawane przez obsługujące kopułę roboty, prowadziła ich bezbłędnie. Pogoń była jednak tuż za nimi. Nie mieli chwili czasu, by się ukryć lub przemyśleć taktykę obrony.

Niespodziewanie wpadli do głównej części mieszkalnej. Zatrzymali się, oszołomieni.

To było niebo. Dosłownie, jak z komiksu. Podłoga zrobiona z białej, miękkiej gąbki ukształtowana została tak, by przypominać chmury; nad ich głowami unosiły się małe obłoczki, na których przysiadły skrzydlate dzieci, grające na harfach. Z oddali dochodziła cudowna, przyciszona muzyka: chóry anielskie.

Jakiś anioł spostrzegł ich i podszedł, trzepocząc ogromnymi skrzydłami. Odziany był w powłóczystą szatę z wyhaftowaną złotą literą „G”.

— Och, nowi goście Pana. Czy odrzuciliście wszelkie grzechy i pragnienia?

Ani Stile, ani Sheen nie potrafili wymyślić właściwej odpowiedzi. Stali bez ruchu, a za ich plecami pojawiły się ścigające ich androidy.

— Cóż to! Któż to! — zawołał anioł. — Bezduszne istoty nie mają tu wstępu.

Androidy, niezadowolone, wycofały się. Przypominały swym zachowaniem zwierzęta z meczu futbolowego, gdy odgwizdano karny.

Z chmury dobiegł ich nowy głos.

— Cóż to za zamieszanie, Gabrielu? — spytała jakaś kobieta.

— Mamy gości — odparł archanioł Gabriel. — Ale nie jestem pewien…

I wtedy pojawiła się dama ubrana w przejrzystą suknię, opinającą jej bujne wypukłości. Stile zdecydował, że efekt końcowy jest nieopisanie seksowny. Przyzwyczajony był albo do nagości, albo do zasłaniającego wszystko ubrania. A to niezdecydowanie… Doprawdy, niebo nie pozbawione było erotyki.

— To niewolnicy! — kobieta zmarszczyła brwi. — Nie mają prawa znajdować się tutaj!

Stile i Sheen rzucili się do ucieczki. Pobiegli przez barierę chmur ku najbardziej rzucającej się w oczy drodze ratunku: wyłożonej złotem ścieżce, która spiralą przechodziła przez podłogę z chmur, zmieniając się w kamienne schody. Na stopniach wyryte były litery i Stile, biegnąc, zdążył przeczytać napis, jaki tworzyły: DOBRE CHĘCI. Na dole schody doprowadziły ich do potężnych, nieprzezroczystych, podwójnych drzwi. Sheen pchnęła je i weszli do środka.

Znowu stanęli zdumieni. Dolna komnata była całkowicie odmienna od górnej. Panował w niej żar, w jamach płonęły ogniska. Przerażające freski na ścianach pokazywały groteskowe sceny pełne tortur i wyuzdania. Do metalowych pali przyczepione były łańcuchy z obręczami na końcu.

— To jest piekło — stwierdził Stile. — Niebo na górze, piekło na dole. Zgadza się.

— Niewolnica z metra wspominała o tym — dodała Sheen. — Wiedziała, co mówi.

Podszedł do nich mały diabełek, odziany na czerwono, rogaty, z haczykiem na końcu ogona. Machał groźnie widłami.

— Świeże mięsko! — zawołał radośnie. — Och, rozpaliliśmy już dla was ogień. Chodźcie tu, dusze zgubione i potępione!

Za nimi, na schodach, słychać było tupot nóg. To androidy podjęły pogoń. Wyglądało na to, że bezduszne istoty miały prawo wkraczać do piekła.

Stile i Sheen zaczęli znowu uciekać. Sheen zaatakowała małego diabełka, wyrywając mu broń. Biegli, omijając dymiące jamy.

— A cóż to? — zawołał tłusty, duży diabeł. — Niewolnikom wstęp wzbroniony! — A więc wstęp do piekła był równie trudny, jak do nieba. Diabeł przyjrzał się Stile’owi, mrużąc oczy. — Przecież cię przed chwilą przetopiłem!

— I dlatego tu jestem — odparł Stile, nie mogąc darować sobie tej przyjemności.

— To obywatel! — zawołała Sheen. — To on jest szatanem!

— Trafna charakterystyka — zgodził się Stile.

— Każę rozszarpać cię na kawałeczki! — wrzasnął obywatel, prawdziwie szatański w swym gniewie.

— Lepiej rozedrzyj fałszerza, który nas tu przysłał, panie — odciął się Stile.

Obywatel zamilkł.

— A więc o to tu chodzi. — Zerknął na sufit. — Daj mi raport na temat tego wezwania.

Na suficie zapalił się ekran.

— Wezwanie pochodziło od obywatelki, pracodawczyni tego mężczyzny. Adres był nieprawdziwy.

— Połącz mnie z nią! — Przez chwilę wydawało się, że z jego nozdrzy unosi się dym.

Po chwili na ekranie pojawiła się pracodawczyni Stile’a z gniewnym wyrazem twarzy. — Czy to ty posłałaś po tego niewolnika? — spytał szatan-obywatel, wskazując na Stile’a.

Kobieta przyjrzała się piekłu i szatanowi.

— Czyżbyśmy się znali? — spytała zimno.

— Jesteś przecież kobietą! Oczywiście, że się znamy! Obywatelka zdecydowała się zmienić temat.

— Wezwałam tego niewolnika pod mój adres. Co on tu robi?

— Taki właśnie adres mu dano, ty idiotko!

— Oczywiście, że nie! — krzyknęła. Przyjrzała się karcie z adresem. — A co to… adres został zmieniony! Kto jest za to odpowiedzialny?

— Zmieniony — mruknęła Sheen, a obwody jej skomputeryzowanego mózgu pracowały tak szybko, że prawie je było słychać. — To dzieło naszego zamachowca.

Obywatelka zwróciła się do Sheen.

— Niewolnico, czy wiesz, kto jest za to odpowiedzialny?

— Pani, wiem tylko tyle, że ktoś usiłuje zabić Stile’a — odparła Sheen. — Nie wiem jednak kto ani dlaczego.

Obywatelka zmarszczyła brwi.

— Wystawiłam tego niewolnika do Turnieju — oznajmiła szatanowi. — Wygrał już dwie rundy. Nie podobają mi się te przeszkody.

— A mnie nie podoba się to wtargnięcie na mój teren — odciął się obywatel.

— Jasne. Do głowy by mi nie wpadło pojawiać się w takiej okolicy. Zaraz rozpoczynam śledztwo i tobie radzę to samo. Biorąc zaś pod uwagę, że niewolnicy są bez winy, czy mógłbyś ich po prostu wypuścić?

— Ależ oni są intruzami! — obruszył się szatan. — A karą za to jest śmierć!

— Przecież już ją poniosłem — mruknął Stile.

— Ale nie dla moich niewolników — sprzeciwiła się obywatelka, odzyskując zapał. — Jeśli stracę tę szansę na wygraną w Turnieju, bardzo mnie to zdenerwuje.

— Ja już się zdenerwowałem, a poza tym Turniej nic mnie nie obchodzi. Intruzi muszą umrzeć, i dobrze im tak.

— Nie wypada — kobieta znów zmarszczyła brwi — by obywatele kłócili się przy własnych niewolnikach. Gdyby nie to, przypomniałabym ci o zdalnie sterowanym pocisku wycelowanym właśnie w twoją kopułę, mogącym zdezorganizować twój system energetyczny, a nawet napromieniować twoją własną osobę, co nie należy do przyjemności, jak przypuszczam. Mam zamiar odzyskać tego niewolnika.

Diabeł przemyślał sprawę. — Zgadzam się, obywatele nie powinni dyskutować przy niewolnikach. W przeciwnym wypadku wspomniałbym o kilku innych rzeczach, na przykład o laserze antyrakietowym, wycelowanym teraz…

— Zawrzyjmy kompromis — zadecydowała obywatelka. — Daj niewolnikom szansę ucieczki i załóżmy się o wynik.

Diabeł aż się rozjaśnił.

— Ich życie… plus kilogram protonitu.

Stile o mało co nie jęknął. Jeden gram protonitu płacono za dwadzieścia lat służby na Protonie i wystarczało to na wygodne życie w każdym miejscu galaktyki. Doprawdy, obywatele rozrzucali bogactwo jak piasek.

— Tylko jeden kilogram? — spytała obywatelka.

Stile nie potrafił zdecydować się, czy w pytaniu było więcej ironii, czy pogardy.

— Plus ty — poprawił się szatan. — Na cały tydzień.

— Oburzające!

— A więc na cały dzień. — Szatan westchnął.

— Zgoda. — Pracodawczyni spojrzała na Stile’a. — Macie na ucieczkę dwie minuty, w czasie których nikt nie będzie wam przeszkadzał, potem zostaną zwrócone przeciwko wam wszelkie zasoby tej kopuły. Radzę, żebyście umiejętnie skorzystali z darowanego wam czasu. Nie chciałabym spędzić całego dnia z kimś takim jak on.

— Teraz! — krzyknął szatan.

— Biegnij za mną — zawołała Sheen, zrywając się do biegu.

Stile poszedł jej śladem bez wahania; Sheen zaprogramowana została specjalnie do takich sytuacji. Stile wciąż nie mógł zdecydować się, co ma myśleć o negocjacjach pomiędzy obywatelami i o ustalonych warunkach. Jego pracodawczyni nie przejęła się możliwą stratą kilograma protonitu, nie spodobała jej się za to możliwość spędzenia dnia z szatanem, lecz mimo to przyjęła zakład. Czy mówiło to coś o wartościach wyznawanych przez obywateli? Stile wcale nie był tego pewny. Jego pracodawczyni mogła być na niego zła za przegrany zakład, lecz wtedy Stile będzie już martwy. Może wskazywało to tylko na relatywną wartość różnych rzeczy: życie ulubionego niewolnika, kilogram protonitu, dzień spędzony z gburem. Trzy rzeczy mające jednakową wartość.

Sheen zdążyła, korzystając ze swych możliwości robota, zbadać topografię i zasoby kopuły. Wiedziała dokładnie, gdzie co się znajduje. Stile dobrze zdawał sobie sprawę, że stawką w tej grze jest jego życie, lecz wierzył, iż uda mu się je zachować; obywatel-szatan nie rozpoznał w Sheen robota. Szansę uciekających były więc większe, niż mógł sądzić. Pracodawczyni Stile’a oczywiście wiedziała o tym, i zręcznie wszystko rozegrała. Miała nadzieję wygrać zakład.

Sheen zatrzymała się przy jednej z tablic rozdzielczych, otworzyła ją i przestawiła coś w środku.

— Da to nam dodatkową minutę — oznajmiła. — Nastawiłam mechanizm opóźniający nadanie sygnału o sześćdziesiąt sekund. Zanim zauważą opóźnienie, zyskamy całą minutę. — I Sheen ruszyła dalej.

Podbiegli do rezerwowego oddziału czołgów. Sheen otworzyła właz jednego z małych pojazdów.

— Właź do środka.

— Ależ tam jest miejsce tylko dla jednej osoby!

— Ja nie muszę oddychać — przypomniała mu. — Będę jechać na zewnątrz. — A gdy Stile spojrzał na nią powątpiewająco, dodała: — Zaczęła się dodatkowa minuta. Wsiadaj! Umiesz obsługiwać to urządzenie?

— Tak. — Stile używał już w czasie Gry tego typu pojazdów; potrafił dobrze nimi kierować. Ten jednak uzbrojony był w prawdziwe, choć niewielkie pociski, a nie, jak w czasie Turnieju, w emitującą kolorowe światło imitację laseru. To była prawdziwa machina wojenna i Stile odczuł lekki niepokój.

— Kiedy znajdziemy się na zewnątrz, nie będę mogła ci pomóc — mówiła pospiesznie Sheen. — Spróbuj naśladować inne czołgi, by nie zorientowano się, że jesteś zbiegiem. A potem uciekaj w góry albo w kierunku innej kopuły. Czołgi będą ścigać cię tylko w obrębie posiadłości tego obywatela.

Posiadłość. To brzmiało jak Królestwa Adeptów z Phaze.

— Trzymaj się — rzucił Stile. Zamknął właz, zabezpieczył go i uruchomił czołg.

Motor ożył z rykiem. Stile skierował czołg do tunelu prowadzącego do wyjścia na powierzchnię Protonu. Prawie natychmiast ujrzał krąg czołgów. Skierował się w ich stronę, chcąc dołączyć do szeregu. Obronna mimikra to świetny pomysł!

Czołgi zwróciły się jednak przeciwko niemu. Może stało się to z powodu Sheen, która przywarła do pancerza jego maszyny, a może roboty obywatela dowiedziały się, który czołg został skradziony. Najbliższa z szeregu maszyna odwróciła się w ich stronę, kierując na nich swe złowrogie działo.

Świetnie. Stile był mistrzem tego typu manewrów, choć nigdy przedtem jego życie nie zależało tak dosłownie od jego umiejętności. Skręcił w bok i strzał wroga chybił celu. Gdzieś z tyłu słuchać było detonację, a czarna chmura rozszerzała się i dryfowała w podmuchach wiatru.

Stile odwrócił swój czołg i strzelił w kierunku maszyny, która go zaatakowała. Trafił celnie, ujrzał błysk ognia i zaraz potem chmura dymu przysłoniła wroga. Stile był strzelcem wyborowym, choć nigdy nie przypuszczał, że ta przydatna w Grze umiejętność okaże się tak niezbędna w prawdziwym życiu.

Zanim chmura rozwiała się, Stile zaatakował ponownie i udało mu się unieszkodliwić jeszcze jeden czołg. Mimo to pozostałe maszyny zaczęły go otaczać. Było ich zbyt wiele, a do tego Stile bał się o siedzącą na pancerzu Sheen. Nawet odłamek mógł ją zabić! Ucieczka tą drogą nie mogła się udać.

Stile skierował się ku kopule. W ten sposób znalazł się pomiędzy nią a ścigającymi go czołgami: wrogowie przestali strzelać bojąc się, że niecelny pocisk uszkodzi kopułę. Maszyny nie odznaczały się inteligencją, lecz zostały zaprogramowane tak, by unikać tego typu sytuacji.

Jednak w ten sposób nadal pozostawał więźniem. Nie mógł wyrwać się z kręgu czołgów, nie wystawiając się na strzał. Wkrótce wyczerpie się okruch protonitu, którym pojazd był napędzany; ciężka maszyna zużywała dużo energii. Znajdą się wtedy w pułapce, zdani na łaskę i niełaskę szatana, a on wymyśli na pewno coś prawdziwie piekielnego.

Cóż, należało więc zrobić coś nieoczekiwanego. Nic innego im nie pozostało. Stile ruszył pełnym gazem, przejeżdżając przez pole siłowe i uderzając w kopułę. Niech się teraz martwi obywatel.

W ciągu kilku chwil przebił się przez ściany dzielące zewnętrzne pomieszczenia i miażdżąc rekwizyty teatralne i zapasowe materiały, wjechał na górę do nieba.

Przerażone anioły rozbiegły się z krzykiem, gdy zobaczyły, jak czołg rozbija wał chmur, miażdżąc piankową podłogę i rozrywając obłoki na kawałki. Stile zwolnił, nie chcąc nikogo zranić; w końcu to przebrani niewolnicy odgrywali role aniołów. Gdyby ktoś zginął, jego kontrakt zostałby natychmiast anulowany, i jeśli policja zdołałaby go aresztować poza sanktuarium, w którym rozgrywano Turniej, nigdy nie pozwolono by mu tam dotrzeć. Nikt nie mógł być aresztowany w sali Gier. Lecz jak wróciłby na Phaze? O ile wiedział, żaden z zakrętów zasłony nie przecinał sali Gier. A więc jechał ostrożnie, świadom, jaką to anomalię stanowi czołg poruszający się po niebie z dziewczyną-robotem siedzącą na jego pancerzu. Bardzo chciał się zatrzymać i sprawdzić, czy nic się nie stało Sheen, lecz wiedział, że nie może pozwolić sobie na najmniejszą nawet zwłokę; musiał znaleźć drogę ucieczki, zanim oddziały obywatela zdołają się przegrupować.

Może powinien spróbować przebić się do tunelu metra? Korytarze były dość szerokie i czołg mógł przez nie przejechać. Lecz co dalej? Maszyna nie zmieści się w wagonie; nie uda się jej też przeprowadzić dalej wąskimi tunelami metra. A gdy Stile wysiądzie z czołgu, narazi się na strzał z lasera. Co więc ma robić? Wydawało mu się, że nie ma żadnej drogi ucieczki.

Nagle doznał olśnienia. Zasłona… oczywiście! Widział ją przecież niedaleko stąd, po drugiej stronie kopuły. Gdyby udało mu się ją zlokalizować i dotrzeć tam na czas…

Było to wielkie ryzyko. Zasłona mogła znajdować się za daleko, Stile mógł jej nie zauważyć z czołgu, nie wiadomo też, czy zdołałby przenieść się na drugą stronę w czasie jazdy. Nie miał najmniejszego zamiaru zatrzymywać się i wychodzić z maszyny będącej pod ostrzałem innych czołgów.

Ale pozostawanie wewnątrz kopuły było czymś więcej niż ryzykiem. Tu szatan z pewnością dostanie ich w swe łapy. Stile musiał spróbować dotrzeć do zasłony!

Z hukiem wyrwał się z nieba, przejechał przez zewnętrzne pomieszczenia i wydostał się na jałowe pustkowie Protonu.

Wrogie czołgi znajdowały się po drugiej stronie kopuły, przy dziurze, jaką zrobił Stile, wjeżdżając do środka. Dawało mu to szansę. Stile skierował swój pojazd w miejsce, gdzie powinna znajdować się zasłona. Trochę szczęścia i…

Wszystkie czołgi obywatela zareagowały jednakowo; okrążyły kopułę i uformowały się w szereg po drugiej stronie. Szybko znalazł się w ich polu widzenia, i co gorsza, kopuła nie była już na linii strzału. Nie miał szczęścia!

Kiedy czołgi rozpoczęły ostrzał, Stile zaczął poruszać się zygzakiem, utrudniając im dokładne namierzenie. Roboty strzelały dobrze do celu nieruchomego lub poruszającego się ruchem jednostajnym, lecz gdy prędkość zmieniała się w sposób przypadkowy, a maszyny używały broni nielaserowej, tak jak teraz, konieczne było przewidywanie strategii, jaką przyjmie ofiara. W przeciwnym wypadku pociski nie trafiały celu. Stile potrafił, jak każdy człowiek, działać w sposób niemożliwy do przewidzenia, a więc strzały chybiały. Nie powinien jednak zbyt długo podstawiać się pod lufy czołgów; w końcu któryś trafi, w najlepszym razie uszkadzając jego pojazd, i wtedy Stile stanie się dla nich łatwym celem: nagim celem, jak nazywano to w Grze.

Na Phaze, pomyślał Stile, kryć się musiał przed czarami, na Protonie rolę zaklęć spełniały kule.

Meandrowanie to miało jeszcze jeden cel: należało odnaleźć zasłonę. Znajdowała się gdzieś tu, lecz na pokrytej gołym piaskiem i pozbawionej wszelkich znaków szczególnych równinie Stile nie potrafił jej precyzyjnie umiejscowić. Zasłona nie tworzy prostej linii, a do tego lśni tak słabo, że ledwo jest dostrzegalna nawet dla osób, którym służy. Stile obawiał się, że zauważy ją w ostatniej chwili i ominie; będzie wówczas musiał zawrócić i próbować od drugiej strony, co da czołgom nieprzyjaciela dodatkowy czas.

Nagle na piasku tuż obok wylądował pocisk. Wybuch zakołysał gwałtownie czołgiem Stile’a. Coś — widział to wyraźnie na ekranie — oderwało się od maszyny. Kawałek pancerza?

Nie. To była Sheen.

I wtedy Stile ujrzał zasłonę tuż przed sobą. Prawdopodobnie przez dłuższy czas jechał równolegle do niej. Wystarczyło teraz lekko skręcić w prawo i przedostać się na drugą stronę…

Ale przecież nie bez Sheen! Co robić? Nie mógł się zatrzymać, skazałoby go to na natychmiastową śmierć w płomieniach. Już i tak zwolnił, goniące go czołgi przybliżyły się, a ich pociski zaczęły padać coraz bliżej. Musi przedostać się… albo zginąć.

Sheen prosiła go o lekką śmierć. Czyżby teraz miał okazję? Czy powinien pozwolić, by zginęła?

Stile wyłączył automatycznego pilota, otworzył właz i wydostał się na zewnątrz. Czołg poruszał się teraz z prędkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Stile zeskoczył z pancerza, rozpaczliwie przebierając nogami w powietrzu. Dotknął stopami ziemi, lecz nie był wystarczająco szybki. Upadł do przodu, mocno zaciskając oczy i usta i zwijając się w kłębek. Piasek był miękki, lecz siła uderzenia sprawiła, że wydawał się twardy jak beton. Przekoziołkował kilka razy, zanim udało mu się wstać. Trochę się potłukł, lecz nic poważnego mu się nie stało. Ależ ten piasek parzy!

Nieprzyjacielskie czołgi wciąż goniły jego pusty już pojazd. Stile podbiegł do Sheen, leżącej nieruchomo w miejscu, gdzie upadła. Wyglądała na nie uszkodzoną; może spowodowany eksplozją wstrząs obluzował tylko jeden z przewodów, odcinając zasilanie. Podniósł ją i ruszył ku najbliższemu fałdowi zasłony. Sheen, zbudowana z metalu i plastiku, była ciężka; z trudem niósł ją po piasku, parzącym jego bose stopy. Stile zmęczył się szybko.

Jego pusty czołg eksplodował. Pech i gęsta kanonada wykończyły go.

Wrogie czołgi przerwały pościg i zawróciły ku kopule. Oczywiście od razu dostrzegły Stile’a zataczającego się pod ciężarem Sheen. Lufy ich dział skierowały się na niego. Ale zasłona była tuż obok.

Stile zebrał w sobie resztki sił i skoczył. „Phaze!”, zawołał w myśli, wyrażając pragnienie znalezienia się po drugiej stronie. Któryś z czołgów strzelił; pocisk świsnął nad głową Stile’a i wybuchnął gdzieś z tyłu.

Stile poczuł lekkie mrowienie. Upadł na ziemię, pokrytą zieloną trawą. Sheen wypadła mu z rąk, potoczyła się po zasłanej liśćmi murawie i zastygła z rozrzuconymi kończynami.

Piekła go noga. Tkwiła jeszcze po drugiej stronie zasłony w dymie i żarze wywołanym wybuchem pocisku. Pospiesznie ją cofnął. Nie była co prawda poparzona, ale bardzo go bolała.

Podszedł do Sheen. Wyglądała na zmaltretowaną i sponiewieraną, a jej pięknie ukształtowany tors był poszarpany. Straciła jedną pierś, na głowie miała o połowę mniej włosów, a jej bok wyglądał na zmiażdżony; z prawego ramienia sterczały połamane kawałki metalu. To było coś więcej niż obluzowany przewód!

„Przecież jej nie kocham”, przypomniał sam sobie. „Sheen jest tylko maszyną, jej inteligencja jest sztuczna. Bez baterii i przewodów jest tylko kupą złomu”.

Lecz logika musiała ustąpić emocjom.

— Kocham cię, Sheen, przynajmniej trochę! — szepnął. — Oddam cię do naprawy…

Naprawy? Są na Phaze, w świecie magii, a on jest Błękitnym Adeptem. Może przecież sam to zrobić.

Ale czy naprawdę? Nie miał przecież talentów uzdrowiciela i nigdy jeszcze nie udało mu się wywrzeć wpływu na żadną z żywotnych funkcji jakiegokolwiek organizmu. Lecz przecież uzdrowił Neysę po jej pobycie w piekle, a jego sobowtór był uznanym uzdrowicielem. Może potrzebował tylko wprawy. Błękitna Pani umiała leczyć dotykiem; magia Stile’a była zawsze bardziej materialna. A już na pewno nie potrafiłby przywrócić komuś życia.

Sheen jednak nigdy nie była żywa. Może wystarczyłoby naprawić obwody, usunąć złamania i uszkodzenia? To przecież mieściło się w granicach jego możliwości. Szybko wymyślił kilka zaklęć. — Jedno oka mgnienie, niech zniknie oparzenie! — zaśpiewał, żałując, że nie ma ze sobą ani harmonijki, ani Platynowego Fletu. Nie przewidywał takiego powrotu na Phaze! Na drugi raz nie będzie rozstawał się z instrumentem.

Tors Sheen znowu stał się gładki. Zaklęcie działało!

Kości stalowe, całe i zdrowe! — I złamania zaczęły się zrastać, tułów nabierał dawnych kształtów, odrosła utracona pierś. — Włosy odrastają, twarz ozdabiają! — i wszystkie uszkodzenia znikły. Teraz kolej na najtrudniejsze. — Obwodów odbudowa, świadomość jak nowa. — Prymitywizm rymów trochę go niepokoił, ale wiersze spełniły swoje zadanie. Sheen znowu była cała. Tyle tylko, że leżała nieruchomo, równie piękna jak najpiękniejsza z kobiet. Nie dawała znaku życia. Coś się nie udało.

Może brak instrumentu muzycznego zmniejszył siłę magii? Stile wyczarował gitarę, użył jej do zgromadzenia wokół siebie magicznej mocy i spróbował jeszcze kilku zaklęć. Wypróbował wszystko, co przyszło mu do głowy, ale nic nie pomagało. Wreszcie poddając się emocjom spotęgowanym niedawnym otarciem się o śmierć, z rozpaczą rzucił się na jej ciało i całował martwe wargi.

— Och, Sheen, przebacz!

Jeśli oczekiwał, że pocałunek przywróci ją do życia, to się zawiódł. Leżała nieruchomo.

Po chwili usiadł. Twarz miał mokrą od łez.

— Nigdy się z tym nie pogodzę — szepnął. — Musi być jakiś sposób.

I wtedy zrozumiał: Sheen jest przecież skomplikowaną maszyną, mechanicznym i elektronicznym cudem rozwiniętej nauki i techniki, a takie zjawiska nie miały miejsca w magicznym świecie. Sheen mogła być w doskonałym stanie — o mało co nie powiedział „zdrowiu”, lecz mimo to nie funkcjonować. Jej ciało przekroczyło zasłonę, zdolność do działania została po jej drugiej stronie.

Żeby się o tym upewnić, należało przenieść ją z powrotem do jej świata. Przecież i tak musi tam wrócić. Wypad na Phaze był tylko ratującym życie wybiegiem.

Stile podniósł się i wziął ją na ręce. Przygotował się wewnętrznie na nieuniknioną migrenę i wypowiedział zaklęcie przenoszące go na miejsce, w którym zwykle przekraczał zasłonę. Następny czar przeniósł go na drugą stronę.

Sheen ocknęła się, gdy tylko znaleźli się w znajomym korytarzu.

— Stile! — wykrzyknęła. — Co… gdzie?

Pocałował ją i postawił na ziemi.

— Wyjaśnię ci później. Najpierw musimy skontaktować się z moją pracodawczynią i zawiadomić ją, że wygrała zakład. Nie musi spędzać dnia z szatanem.

— Tak — zgodziła się Sheen. — Ale jak…?

— Wiesz, chyba cię w pewien sposób kocham — oznajmił Stile. — Wiem to na pewno.

— Ale ja jestem maszyną!

— A ja kupką protoplazmy — klepnął ją w uwodzicielski tyłeczek. — Ruszaj się, istoto!

Szybko zorientowała się w otoczeniu.

— Naprawdę chciałabym wiedzieć, co się działo, kiedy byłam nieprzytomna. Ostatnie co pamiętam, to jazda na czołgu. A teraz znalazłam się tu. To czysta magia.

Stile roześmiał się, rozbawiony jej bardzo nietypowym dla robota zakłopotaniem. Radość z powrotu Sheen do życia sprawiła, że zakręciło mu się w głowie. Nie, to uboczny skutek przenoszącego zaklęcia.

— Czysta magia! — powtórzył i pociągnął ją za sobą.


* * *

W trzeciej rundzie jego przeciwnikiem był obcy.

Stile nigdy jeszcze nie grał przeciwko żywej istocie nie należącej do rodzaju ludzkiego, choć obserwował już niegdyś ich grę. Prawo przewidywało udział w Turnieju dwudziestu czterech obcych, lecz przeważnie byli to bogaci ludzie z innych systemów gwiezdnych, albo przynajmniej istoty człekokształtne. Pokusa zdobycia nieograniczonych bogactw i władzy przyciągała wielu, lecz większość nie miała szansy na uczestnictwo w Turnieju. Opłata dla istot spoza Protonu była ogromna, choć niewolnicy startowali za darmo. System opracowany został dokładnie. Obywatele zawsze potrafili wymusić odpowiedni haracz!

Jego przeciwnik był rzadkością, prawdziwym obcym. Zamiast ramion miał cały pierścień macek, sześć małych pajęczych nóżek, a jego głowa składała się głównie ze słoniowej trąby. Organy czuciowe osadzone były na cienkich, ruchliwych czułkach. Stile przypuszczał, że te z kulkami na końcu to oczy, a te zakończone jakby dzwonkami to uszy; ale jaką funkcję mogły spełniać małe, nieprzezroczyste krążki?

— Witam — oznajmił uroczyście. — Jestem Stile, człowiek-niewolnik z tej planety.

— Grzeczność przyjęta; wyglądasz na to, kim jesteś — odparł obcy. Głos dochodził od strony głowy, lecz nie z samej trąby. — Jestem Dgnh z Skądinąd.

— Proszę o wybaczenie. Nie jestem w stanie wymówić twego imienia.

— Możesz je uzupełnić dowolnymi samogłoskami; nie mają znaczenia w naszym języku.

— Dogonoh? — zaproponował Stile.

— W skrócie Noh. Wystarczy.

— Noh — potwierdził Stile. — Czy gotów jesteś do każdej gry?

— Zatrważająco.

A więc Stile mógł nie mieć żadnych wyrzutów sumienia i grać ostro. Ta istota spędziła pewnie całe życie, przygotowując się do Turnieju; mogła też mieć pewne nieludzkie zdolności. Stile starał się ocenić możliwości Noha. Macki sprawiały wrażenie mocnych i giętkich; stworzenie pewnie świetnie sobie radziło z urządzeniami mechanicznymi. Bezpieczniej też było trzymać się z dala od konkurencji fizycznych. Stile nie miał również ochoty wybierać LOSOWYCH i UMIEJĘTNOŚCI; a więc jeśli będzie miał szansę, zaryzykuje UMYSŁOWE, jak najdalej od narzędzi i maszyn, z którymi obcy mógł być dobrze zaznajomiony.

A w podplanszach wybierze ZWIERZĘ lub NAGO. Lepiej te pierwsze, umiał przecież obchodzić się z miejscową fauną, a obcy prawdopodobnie nic o niej nie wiedział.

— Poprzednie mecze… porównamy? — spytał Noh.

Mogło to pomóc Stile’owi poznać możliwości obcego.

— Grałem w football z obywatelem i w domino z niewolnicą — rzekł Stile.

— Nie dla mnie wasz football — zadecydował Noh. — Za małe stopy. Domino też nie, element losowy.

Stworzenie nie było głupie.

— Rozgrywanie planszy prowadzi do kompromisu.

— Tak właśnie rozumiem. Pchełki z dzieckiem-mężczyzną i gawędziarstwo z obywatelem. Wygrałem, lecz w nerwach.

— Oczywiście — potwierdził Stile.

W obcym ciele krył się prawdziwy gracz. Stile doświadczył już wiele razy tego uczucia nerwowości, które przynosiła ze sobą każda Gra. Na tym polegała część jej uroku. Stile uczestniczył w Turnieju, by wygrać obywatelstwo, to oczywiste, lecz pociągała go również radość współzawodnictwa, nieskończona różnorodność, ekscytacja nieznanym. To właśnie sprawiło, że pozostał jako niewolnik na Protonie, mimo wygaśnięcia kontraktu rodziców. Kierowała nim fascynacja Grą.

Teraz, co za ironia, jego największym zainteresowaniem stała się magia i cudowny świat Phaze. Tam stał się człowiekiem bogatym i czarownikiem. Kiedy przystępował do Turnieju na Protonie, zwycięstwo nie miało już dla niego takiego znaczenia, lecz wkrótce pojawiły się nowe powody przywracające mu znaczenie. Uczynił to dla Sheen, dla swego własnego poczucia ważności, a także by dowiedzieć się, kto próbował go zabić, i móc temu przeciwdziałać. Podobnie z poszukiwaniem Platynowego Fletu na Phaze: robił to dla Neysy, własnej dumy i zemsty. Tak więc, mimo zmienionej sytuacji, ciągle robił mniej więcej to samo.

Z zamyślenia wyrwał go głos wzywający ich do Gry. Weszli do pomieszczenia, gdzie rozgrywano plansze.

Obcy niższy był nawet od Stile’a; zza rozdzielającej salkę przegrody widać było tylko macki z organami czuciowymi. Nie miało to jednak większego znaczenia — wszystko co ważne, widać było na ekranach. Zwykle Stile starał się obserwować swych przeciwników, szukając oznak nerwowości, wywołanej koniecznością dokonania wyboru. Właściwa ocena stanu psychicznego współzawodnika mogła stanowić klucz do zwycięstwa. Lecz przecież i tak nie potrafi zrozumieć psychiki obcego.

Na ekranie ukazała się pierwsza plansza. Świetnie — Stile wylosował jej oznaczony numerami bok. Bez wahania wybrał opcję UMYSŁOWE.

Noh był równie szybki, co mocno zaniepokoiło Stile’a. Jeśli to stworzenie było tak szybkie intelektualnie, jak wskazywał na to jego czas reakcji, to Stile znalazł się w tarapatach. Ich wspólny wybór padł na 2A, UMYSŁOWE/NAGO. Czysty umysł, bez wykorzystania ciała.

Na ekranie zapaliła się plansza pomocnicza. Na jej górnym, ponumerowanym boku widniały następne opcje: SPOŁECZEŃSTWO — MOC — MATEMATYKA — HUMOR, a na lewym, oznaczonym literami: INFORMACJA — PAMIĘĆ — ZAGADKI — MANIPULACJA. Stile wylosował stronę planszy z numerami i był bardzo z tego zadowolony.

Przypuśćmy, że wybierze SPOŁECZEŃSTWO? Wtedy obcy mógłby zdecydować się na INFORMACJĘ, a pod-plansza mogłaby zaprowadzić ich w dziedzinę historii planetarnej, w której Noh mógł być mistrzem. Proszę podać dokładną datę zdławienia Zatkaj dziury z Antyalkoholicji Planetarnej według miejscowego czasu Greenwich? Tylko tego mu brakowało! Może powinien wybrać MOC? Lecz Noh mógł przecież nacisnąć przycisk PAMIĘĆ i wtedy ich pojedynek polegałby na powtarzaniu coraz dłuższych sekwencji liter, liczb i słów, tak jak to się robi w czasie testów mających podobno oceniać ludzką inteligencję. Stile był w tym dobry, jak na człowieka, lecz skąd miał wiedzieć, czy Noh nie posiada przypadkiem ejdetycznej pamięci, co zapewniłoby mu łatwe zwycięstwo? Obcy mógł też zdecydować się na opcję MANIPULACJA i rywalizowaliby w którejś z gier umysłowych przypominających trójwymiarowe szachy. Stile był w stanie sobie z tym poradzić, ale jest to prawdziwa udręka. Ale za to MATEMATYKA mogłaby doprowadzić ich do wymieniania jakichś mało znanych wzorów lub recytowania tablic logarytmicznych czy funkcji trygonometrycznych, gdyby Noh postanowił zaryzykować INFORMACJE. Ale MATEMATYKA/ZAGADKI wcale nie musiała być lepsza; już lepiej spróbować MANIPULACJE i rozwiązywać skomplikowane problemy w głowie. Bo gdyby zdecydował się na HUMOR, a Noh wybrał ZAGADKI, mogłoby skończyć się na opowiadaniu dowcipów. Dowcipy z obcym, o nie!

Do licha, znalazł się naprzeciw współzawodnika, który stanowił dla niego zagadkę! Każdy wybór mógł okazać się błędem. Gdyby tylko miał wcześniej choć trochę czasu na zorientowanie się i przyjrzenie, choćby pobieżne, hipotetycznym przeciwnikom, miałby teraz jakiś punkt zaczepienia. Sprawy Phaze zajęły mu jednak zbyt wiele czasu.

Stile westchnął. Musiał wybrać MATEMATYKĘ.

Noh zdecydował się na ZAGADKI. A więc 3E, zagadki matematyczne. Mogło być gorzej. W tej dziedzinie Stile miał dni lepsze i gorsze; czasami przychodziły mu do głowy genialne wprost odpowiedzi, lecz zdarzało mu się też czuć, że zamiast mózgu ma watę, i przeklinać samego siebie za ominięcie najbardziej oczywistego rozwiązania. Ale przeważnie szło mu nieźle; sam znał też wiele zagadek.

Podplansza należała do najprostszych, miała tylko cztery pola. U góry widniały cyfry: 1. GENEROWANE KOMPUTEROWO, 2. WŁASNE, a z boku: A. ODPOWIEDZI ZBIOROWE, B. ODPOWIEDZI INDYWIDUALNE.

Noh niespokojnie poruszył antenami. — Czy można zaliczyć to do czysto umysłowych? Użycie komputera usprawiedliwione?

— Podział na kategorie jest dość arbitralny — wyjaśnił Stile. — Wiele gier można zaliczyć do kilku typów naraz. Uważa się, że komputer prowadzący grę nie wpływa na jej klasyfikację. Źródłem zagadek może być książka lub ktoś trzeci, ale najwygodniej i najbardziej losowo jest korzystać z zasobów pamięci komputera. W Turnieju wiele jest tego typu anomalii; grając w football, używałem androidów, które nazywano dla potrzeb gry zwierzętami, sędziami zaś były roboty.

— Urocza niekonsekwencja. Zgoda na rezygnację?

— Cóż, strona z cyframi należy do mnie, więc nie masz wpływu na wybór. Wolałbym uniknąć odpowiedzi zbiorowej, przy tej opcji wygrywa pierwszy, który udzieli prawidłowej odpowiedzi. Lubię mieć czas na przemyślenie sprawy; znajduję rozwiązanie, ale bez pośpiechu. — Była to prawda, choć wyjaśnienie mogło wprowadzić w błąd; Stile lepszy był w konkurencjach wymagających głębokich przemyśleń, ale nie znaczyło to, że myślał powoli. — To znaczy…

— Czy możemy umówić się? Wybrać 2B jako dogodny dla obu kompromis?

— Oczywiście, lecz skąd pewność, że któryś z nas nie oszuka swego przeciwnika? Takie umowy są dozwolone, ale prawo nie zobowiązuje do ich dotrzymania. Wprawny kłamca świetnie sobie radzi przy rozgrywaniu planszy. Dla komputera liczy się tylko naciśnięcie klawiszy.

— Czasem trzeba ryzykować — odparł Noh. — Zaufanie nie jest rzadkością w galaktyce, nawet na małych planetach.

— Zgoda — Stile skinął głową, rozbawiony sformułowaniem obcego. Przycisnął 2 i nie zdziwił się, gdy na ekranie zapaliło się 2B. Zaufanie za zaufanie. Zdarzało się to zresztą często w grze i bardzo ułatwiało życie.

Przeszli do pozbawionego sprzętów pomieszczenia.

— Wybierzcie pierwszego rozwiązującego — oznajmił przez głośnik w ścianie komputer prowadzący grę. — Musi on odpowiedzieć w ciągu dziesięciu minut, a potem sam przedstawić zagadkę. W przypadku gdyby nie potrafił rozwiązać zadania, jego przeciwnik musi sam odpowiedzieć na swoją zagadkę, a potem trafnie odpowiedzieć, w ramach limitu czasowego, na zagadkę współzawodnika. Zwycięzcą zostaje pierwszy, któremu się to uda. Problemy techniczne rozstrzyga komputer.

— Twoja uprzejmość wyjaśniła sytuację — odezwał się Noh. — Z podziękowaniem oddaję inicjatywę.

Pierwszeństwo nie miało większego znaczenia; liczyła się tylko nieudana odpowiedź przeciwnika i własny sukces. Stile jednak zadowolony był z ustępstwa z czysto psychologicznych względów. Miał w zanadrzu kilka podchwytliwych zagadek. Teraz sprawdzi, jaka jest naprawdę intelektualna moc jego przeciwnika.

— Wyobraź sobie trzy patyki o jednakowej długości — zaczął ostrożnie Stile. — Każdy z nich prosty, bez żadnych skaz. Utwórz z nich trójkąt. To łatwo. Weź dwa dodatkowe patyki o tej samej wielkości i utwórz drugi trójkąt o wspólnym boku z pierwszym. A teraz zagadka. Czy potrafisz utworzyć cztery przystające do siebie trójkąty, używając tylko sześciu patyków?

Noh pomyślał chwilę.

— Przyjemność z przykładu! Dozwolone użycie jednego patyka do podzielenia na pół podwójnego trójkąta uformowanego z kawałków patyków?

— Nie. Każdy patyk musi tworzyć cały bok trójkąta; nic nie może wystawać. — Stile poczuł lekkie zaniepokojenie; taki manewr utworzyłby cztery trójkąty, a powtórzony jeszcze raz nawet sześć. Stworzenie miało rozum!

— Dozwolone krzyżować patyki w kształt gwiazdy, z każdym ramieniem tworzącym trójkąt?

— Nie wolno krzyżować. — Noh niezwykle szybko sprawdzał wszystkie możliwości.

Macki na głowie Noha przez prawie minutę podrygiwały w zamyśleniu.

— Dozwolone użycie trzeciego wymiaru?

Obcy zgadł!

— Dozwolone — zgodził się Stile.

— Z każdego kąta pierwszego trójkąta należy poprowadzić do góry patyk, tak by wszystkie stykały się, tworząc ostrosłup czworościenny o trójkątnych ścianach.

— Zgadłeś — przyznał Stile. — Twoja kolej.

— Przyjemna gra. Trójkąty korzystne dla mego samopoczucia. Zgoda, że suma kątów równa połowie koła.

— Sto osiemdziesiąt stopni — potwierdził Stile.

— Utwórz trójkąt o sumie kątów równej trzy czwarte koła.

— To… — zaczął Stile, lecz zdusił w sobie słowo „niemożliwe”.

Najwyraźniej obcy wpadł na coś interesującego. Lecz jak trójkąt mógł mieć 270°? O ile Stile wiedział, to suma wszystkich jego kątów musi wynosić 180°. Każdy z kątów mógł się zmieniać, ale to pociągało za sobą proporcjonalne zmiany pozostałych. Jeżeli jeden z kątów miał 179°, to suma pozostałych musiała równać się 1. W innym wypadku nie był to trójkąt. Chyba że było to jakieś złożenie trójkątów, w którym kąty były częścią siebie i sumowały się wzajemnie, ale to nie wydawało się rozsądne, lecz…

— Wolno nakładać na siebie trójkąty? — spytał Stile.

— Nigdy.

A więc nie to. Stile chodził po pomieszczeniu, wyobrażając sobie trójkąty dowolnych kształtów i rozmiarów. Ale cokolwiek by robił, żaden nie miał więcej niż 180°.

Może należało przyjąć inną definicję trójkąta. — Czy figura ta może mieć więcej niż trzy kąty?

— Nigdy.

Znowu pudło. Do licha, to niemożliwe! Ale przecież musiało coś takiego istnieć, w przeciwnym razie obcy nie zadawałby takiej zagadki. Stile spotykał się już z sytuacjami, w których pozornie niemożliwe okazywało się zupełnie możliwe, na przykład wywracanie torusa na drugą stronę przez otwór w jednym z boków! Topologia była dziedziną niezwykle płodną w zagadki! Formy, które można zmieniać w nieskończoność bez utraty ich podstawowych własności; zginać, wykręcać, rozciągać, wiązać w węzły, a mimo to nie ulegały one zmianie. Gdyby zrobił coś podobnego z trójkątem, wyginając na zewnątrz boki, tak by powiększyć kąty… Nie, wtedy boki nie byłyby proste, nic z tego. A gdyby trójkąt narysować na gumowej płachcie, którą można rozciągnąć… Aha! Zakrzywiona płaszczyzna! Noh nic nie mówił, że ma być płaska. Trójkąt narysowany na kuli… — Wolno używać zakrzywionych płaszczyzn? — spytał Stile triumfującym tonem.

— Nigdy. Trójkąt musi mieć sztywne boki.

Uch! A taki już był pewny! Na powierzchni kuli mógłby narysować osiem trójkątów, każdy mający trzy kąty proste, a nawet cztery trójkąty — każdy o dwóch kątach prostych i jednym wynoszącym 180°. Zakrzywienie płaszczyzny pozwalało na wyginanie prostych linii. Często kroił w ten sposób skórkę pseudopomarańczy. Obcy tego jednak zabronił.

Mimo to czuł, że zbliżył się do celu. Anteny Noha poruszały się nerwowo, co mogło być dobrym znakiem. Przypuśćmy, że nie płaszczyzna będzie zakrzywiona, lecz sama przestrzeń. Mogło to zniekształcić sztywny trójkąt poprzez zmianę praw rządzących środowiskiem. Według nauki wszechświat był zakrzywioną przestrzenią; gdyby trójkąt miał prawdziwie kosmiczne proporcje, przylegając do samej powierzchni wszechświata? — Trójkąt może być bardzo wielki?

— Nie może. — odparł Noh. — Standardowy trójkąt, łatwy do trzymania w mackach.

O bracie! Stile tak się starał, wysilając wyobraźnię do granic możliwości, i wszystko na nic. Jeżeli nie może skorzystać z zakrzywienia przestrzeni…

Ależ może!

— Czy można zmienić lokalizację figury?

Macki poruszyły się ze smutkiem.

— Można.

— Na przykład w sąsiedztwo czarnej dziury, gdzie potężna grawitacja zniekształca samą przestrzeń. Zwykłe figury geometryczne ulegają odkształceniom, jakby przyklejono je do zagiętej płaszczyzny, choć żadna zmiana w nich nie zachodzi. A tuż obok centrum czarnej dziury przestrzeń, zanim stanie się punktem, przybiera postać kuli, i wobec tego trójkąt może mieć kąty o sumie dwustu siedemdziesięciu stopni, a nawet więcej.

— Stworzenie rozwiązało zagadkę — przyznał ze smutkiem Noh. — Zadawaj swoją.

Gra wcale nie była łatwa! Stile czuł na plecach krople zimnego potu. Bał się, że nie ma szans w pojedynku na wymiary przestrzeni. Odwołał się przecież do trzeciego wymiaru, a obcy w zamian wprowadził na scenę coś przypominającego wymiar czwarty. Lepiej zmienić teren.

— Nie używając innych cyfr, zamień cztery ósemki w trzy jedynki — oznajmił Stile. Pewnie okaże się to dla obcego dziecinną zabawką, ale trzeba spróbować.

— Dozwolone dodawać, odejmować, dzielić, mnożyć, podnosić do potęgi, wyciągać pierwiastek, obliczać tangensy? — spytał Noh.

— Dozwolone pod warunkiem użycia samych ósemek — potwierdził Stile.

Oczywiście samo dodawanie ósemek nic tu nie zdziała.

— Dozwolone tworzenie kształtów z cyfr?

— Masz na myśli nazywanie trzech jedynek trójkątem albo czterech ósemek podwójnym rzędem okręgów? Nie, to ma być czysta matematyka. — Noh znalazł się na fałszywym tropie.

Lecz obcy zaraz się rozpromienił. Jego skóra przybrała jaśniejszy odcień.

— Dozwolone podzielenie 888 przez 8, by otrzymać 111?

— Dozwolone — odrzekł Stile.

Zagadka została szybko rozwiązana, a teraz pora na strzał przeciwnika. Miał już dość!

— Ludzkie istnienia czują wyraźny pociąg do kulistych kształtów, czego dowodem mogą być kształty samic tego gatunku — zauważył Noh. — Czy interesuje cię geografia na globusie?

— Obawiam się, że nie — odparł Stile. — Zaczynaj, obcy.

— W ludzkiej mowie ciała planetarne mają ściśle określone bieguny, północny i południowy, zenit i nadir, geograficznie oznaczone miejsca?

— Prawda. — Do czego zmierza to stworzenie?

— A więc jeśli jakieś istnienie przeniesie się, ześlizgnie czy inaczej przesunie z samego bieguna północnego o jedną jednostkę na południe, potem o jedną jednostkę na wschód i o jedną jednostkę na północ pod kątem prostym, to znajdzie się w punkcie początkowym.

— Tam gdzie zaczęło: na biegunie północnym — potwierdził Stile. — To jedyne miejsce na planecie, gdzie taki spacer jest możliwy. Idziemy na południe, wschód i znowu jesteśmy w domu. To zresztą jest wariant zagadki trójkątów, gdyż dwa skręty o dziewięćdziesiąt stopni nie…

— Podaj inną lokalizację podobnej perambulacji.

— To znaczy miejsce, z którego można iść na południe, skręcić na wschód i potem na północ, i znaleźć się w punkcie wyjścia, a które nie będzie biegunem północnym?

— Dokładnie.

Obcemu znowu się udało. Stile mógłby przysiąc, że takiego miejsca nie ma. A jednak musi je znaleźć!

A więc nie biegun północny. Ale przecież jedynym innym miejscem, gdzie występują tego typu zjawiska jest biegun południowy, a jak można pójść na południe od bieguna południowego? Z definicji jest on najbardziej południową częścią planety.

— Wszystkie jednostki mają jednakową długość i wszystkie są proste? — spytał na wszelki wypadek Stile.

— Niedelikatnie.

— Ach, chyba chciałeś powiedzieć: niewątpliwie?

— Zdecydowanie — zgodził się obcy.

Ach tak.

— Czy możemy przesunąć planetę do czarnej dziury?

— Dobrze. Niemożliwe. Zostanie zgnieciona.

A więc sprawa miała zostać rozstrzygnięta bez żadnych czwartowymiarowych sztuczek. Ale gdzie mogło być takie miejsce? Ani biegun północny, ani południowy…

Moment! Posunął się za daleko. Wcale nie musiał iść na południe z bieguna południowego. Mógł iść na południe do bieguna. Albo prawie…

— Wyobraź sobie koło wokół bieguna południowego — zaczął Stile. — Linię równoleżnika narysowaną w takiej odległości od bieguna, że jej obwód ma długość dokładnie jednej jednostki. Rozpocznij podróż z punktu leżącego o jedną jednostkę na północ od tej linii. Idź na południe, potem na wschód, okrążając biegun i wreszcie na północ, wracając do punktu wyjścia.

— Przekleństwo, pokonany dodatkowo — oznajmił Noh. — Stworzenie jest strasznością.

Stile myślał o nim to samo. Obawiał się, że zaczyna przegrywać ten mecz, lecz dzielnie ruszył na nie zbadane jeszcze obszary, szukając w swoim przeciwniku jakiejś intelektualnej słabości.

— Wzór x2 + y2 = z2 w swojej postaci graficznej przedstawia idealny okrąg o promieniu równym z2, co jest opisane w twierdzeniu zwanym przez nas twierdzeniem Pitagorasa — powiedział Stile. — Czy znasz je?

— Jednomyślnie. Nazywamy to Równaniem Ryczącego Smoka.

Stile podejrzewał, że w nazwie tej kryje się jakiś dowcip z obcego świata, lecz musiał skupić się na przygotowywanym właśnie zadaniu i nie miał czasu na wyszukiwanie aluzji. Jak dobrze, że udało mu się uniknąć zawodów w opowiadaniu dowcipów!

— Jaki wariant tego wzoru da się zastosować do kwadratu?

— Żaden! — zaprotestował Noh. — Wzór produkuje wyłącznie linie krzywe; warianty też muszą to robić. Żadnych linii prostych.

— Jestem gotów zgodzić się na przybliżone pojęcie kwadratu — pomógł mu Stile. — Takiego, który ma boki wygięte nie więcej niż o szerokość linii, którą go narysowano.

— Jak szeroka linia?

— Tak jak linia tworząca okrąg.

— Niezwykle niepomocne — mruknął Noh, drepcząc po podłodze na mackach, które zawsze poruszały się po trzy. — Krzywe geometryczne nie są w ten sposób przekształcalne. To fakt matematyczny.

— Matematyka pełna jest niespodzianek. — Stile zaczął nabierać pewności siebie. Czyżby trafił na słaby punkt?

Noh dreptał, zadawał pytania, oblewał się — o ile mogły to robić istoty jego gatunku — potem i wreszcie się poddał.

— Niemożność wyobrażenia. Wymagam rozwiązania.

— Spróbuj x°° + y°° = z°° — odparł Stile.

— Wartość pierwsza podniesiona do nieskończonej potęgi plus wartość druga podniesiona podobnie. To nie ma sensu!

— Spróbuj po trochu, żeby złapać sens x3 + …

— Po trochu? — spytał Noh gniewnie. — Nie można dzielić nieskończoności!

Stile pomyślał, o nieskończoności magicznego i naukowego świata rozdzielonego zasłoną. Ale teraz nie miało to znaczenia.

x3 + y3 = z3. Daje to zniekształconą pętlę, która nie jest już doskonałym okręgiem. Zwiększ potęgi. x4 + y4 = z4 i pętla jest coraz bardziej zniekształcona. Zanim dojdziesz do jedenastej czy dwunastej potęgi, zacznie przypominać kwadrat. A kiedy osiągniesz potęgę milionową…

Noh przeliczył coś w pamięci. — Zbliży się do kwadratu! Nigdy nie będzie on doskonały, gdyż boki zachowają krzywiznę, lecz w proponowanym zakresie tolerancji… zdumiewające! Nigdy nie wyobrażałem sobie, że krzywą można przekształcić… Zaskakujące!

— Teraz ja muszę rozwiązać twoją zagadkę — przypomniał obcemu Stile. Wiedział, że jeszcze nie wygrał, choć zwycięstwo dzięki dzieleniu nieskończoności znalazło się w zasięgu ręki.

— Rzeczywiście, tak. Gdzie leży biegun zachodni?

— Biegun zachodni?

— Biegun północny, południowy, wschodni, zachodni. Gdzie?

— Ależ planeta może mieć tylko jedną oś obrotu!

— Ale też kwadrat nie może powstać z okręgu.

— Aha. — Stile pogrążył się w myślach. Jeżeli rozwiąże to zadanie, przejdzie do następnej rundy. Zagadka jednak wydała mu się równie zaskakująca, jak jego poprzednie zadanie dla obcego. Czyżby biegun zachodni był tylko problemem semantycznym, nową nazwą dla północnego lub południowego? Wydawało się to zbyt proste. Żeby zadanie miało sens, musiał istnieć jeszcze jeden biegun, oprócz tych dwóch zwykłych. Lecz jeśli planeta nie może mieć dwóch osi obrotu…

W końcu Stile musiał się poddać. Nie wiedział, gdzie leży biegun zachodni. Stracił swoją przewagę. Musieli zaczynać od początku. — Gdzie?

— Oczekiwałem, miałem nadzieję, że rozwiążesz — odparł Noh. — Odpowiedź umykała mi od pewnego czasu. Przykro mi.

A więc Stile jednak wygrał! Co prawda wolałby rozwiązać zagadkę. Zachodni biegun… gdzież on może leżeć? Czuł, że może się tego nigdy nie dowiedzieć, i było to irytujące.


* * *

Stile był na końcu listy uczestników trzeciej rundy, a więc w czwartej było odwrotnie; zarządzający grą komputer manipulował tak, by zapewnić wszystkim równe szansę. Tak więc Stile nie miał nawet jednego pełnego dnia odpoczynku. Większość czasu poświęcił na sen, odzyskując siły po pojedynku z czołgami i odpoczywając przed następną grą, która mogła okazać się przecież fizycznie wyczerpująca. Jak na razie miał szczęście; równie dobrze mógł przegrać i w meczu footballowym, i rozwiązując zagadki; wciąż też wisiało nad nim niczym miecz Damoklesa widmo gier losowych. Większość partaczy była zafascynowana opcją LOSOWE… wielkim wyrównywaczem szans. Stile miał nadzieję, że jego przeciwnikiem stanie się gracz dość doświadczony, taki, który wybierze uczciwą walkę i zawierzy swym umiejętnościom lub szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, analogicznemu do pomyłki sędziego w grze footballowej. Walka taka byłaby z pewnością zażarta i wyczerpująca dla obu uczestników, remis zmniejszyłby szansę zwycięzcy na triumf w następnej rundzie.

Jeśli nawet pracodawczyni Stile’a dowiedziała się czegoś interesującego w czasie śledztwa dotyczącego sfałszowania adresu, nie raczyła mu tego powiedzieć. Tak to już było z obywatelami. Często odnosili się do niewolników niemal z kurtuazją, lecz nic z tego nie wynikało. Obywatel, z którym walczył w pierwszej rundzie — Strzelec — był tego najlepszym przykładem; Stile więcej już o nim nie usłyszał. W ramach protońskiego prawa i zwyczaju nie było żadnej normy zobowiązującej obywatela względem niewolnika. Wszystko miało obracać się na korzyść obywatela.

Stile wciąż jeszcze niepokoił się nieustającą kampanią prowadzoną przeciwko niemu przez anonimowego wroga. Początkowo myślał, że osoba ta przysłała Sheen, a potem przestrzeliła mu laserem kolana, by zniechęcić go do brania udziału w wyścigach konnych. Lecz Stile przestał być dżokejem, a zagrożenie nie znikło. Jeden z obywateli wystąpił przeciwko niemu, ale to niebezpieczeństwo zostało zneutralizowane, a przyjaciele Sheen — obdarzone wolną wolą roboty — stwierdzili, że obywatel ten zaprzestał swej wrogiej działalności. Robotom nie udało się wyśledzić, kto sfałszował adres, gdyż nie dokonano tego przy pomocy komputera; było to fałszerstwo „mechaniczne”. Poddali jednak podejrzanego obywatela obserwacji i ustalili, że był w tej sprawie niewinny.

Ktoś pragnął śmierci Stile’a; i na Protonie, i na Phaze. Może była to ta sama osoba, ktoś, kto mógł podróżować między światami. Było przecież wielu, którzy regularnie przechodzili przez Zasłonę, tak jak Stile. Może ta sama osoba zabiła jego sobowtóra, Błękitnego Adepta, i próbowała bezskutecznie zrobić z nim na Phaze to samo. Prawdopodobnie jakiś Adept; ktoś mniej potężny nie potrafiłby tego dokonać. Ale kto? Twórca golemów, czy też twórca amuletów? Stile coraz bardziej pragnął się tego dowiedzieć. Jeśli uda mu się — wbrew prawdopodobieństwu — wygrać Turniej, będzie miał do dyspozycji wszystkie środki obywatela. Wtedy będzie mógł dowiedzieć się… i podjąć akcję zapobiegawczą. To właśnie było motorem jego działania. Nie mógł po prostu zrezygnować z Turnieju, wrócić na Phaze i zająć się zdobywaniem względów Błękitnej Pani w sytuacji, gdy mogący przekraczać zasłonę Adept ciągle zastawiał na niego śmiertelne pułapki. Stile musiał najpierw rozwiązać tę zagadkę, w której stawką było życie lub śmierć.

Jego przeciwnikiem w czwartej rundzie okazała się kobieta w tym samym co on wieku: Helia, zdobywczyni pierwszego szczebla drabiny trzydziestopięciolatków. Stile zakwalifikował się do Turnieju, zdobywając piąty szczebel tej samej drabiny dla mężczyzn, lecz tak naprawdę był najlepszym graczem w swojej grupie wiekowej. Wielu spośród mistrzów gry starało się nie zajmować wysokich pozycji na swoich drabinach, by uniknąć przymusowego corocznego poboru do Turnieju, który obejmował pięciu czołowych zawodników każdej drabiny. Helia była jednak rzeczywiście doskonałym graczem; jej kontrakt wygasał w tym roku, brała więc udział w Turnieju dobrowolnie.

Mimo to nie dorównywała umiejętnościami Stile’owi. Stile przewyższał ją w większości konkurencji fizycznych i był równie dobry jak ona w grach umysłowych. Obiecał sobie, że jeśli wylosuje ponumerowany bok planszy, nie okaże Helli nawet cienia galanterii. Wybierze opcję FIZYCZNE. Jeśli dostanie bok z literami, zdecyduje się na wybór NARZĘDZI, by znaleźć się w kategorii gier stołowych i zachować przewagę.

Helia była sprawną fizycznie, posągowo zbudowaną kobietą, wyższą i cięższą od Stile’a. Miała lekko kręcone, sięgające ramion ciemnoblond włosy i trochę zbyt wąskie wargi. Wyglądała na to, czym była: zdrową, twardą, cyniczną kobietą, nie pozbawioną przy tym atrakcyjności seksualnej. Podobała się wysokim mężczyznom; mówiono, że jest świetna w grach intymnych z rodzaju tych, w jakie mężczyźni i kobiety grają nieoficjalnie. Stile często współzawodniczył z nią w różnych konkurencjach, ale nie utrzymywał z nią kontaktów towarzyskich. Większość kobiet nie interesuje się mężczyznami, którzy są od nich niżsi, i Helia również do nich należała. Stile był w stosunku do kobiet dosyć nieśmiały i nie udało mu się pozbyć tej cechy. Sheen była wyjątkiem, a zresztą, nie była przecież prawdziwą kobietą. Także wobec Błękitnej Pani zachowywał się inaczej… a do tego nie potrafił starać się o jej uczucia. Miał przecież do czynienia z wdową po swoim sobowtórze…

— Wolałabym raczej walczyć z kimś innym — oznajmiła mu Helia w poczekalni. — I tak jestem już jedną nogą poza Turniejem; jakiś początkujący pokonał mnie w LOSOWYCH.

— Bywa — stwierdził Stile. — Nie mam nic przeciwko tobie, ale mam zamiar wygrać.

— Jasne — zgodziła się. — O ile wylosujesz numery.

— Jeśli wylosuję numery — przyznał Stile.

Wywołano ich nazwiska. Stile nie wylosował numerów.

Z planszy wybrali razem opcję 2B, gry umysłowe z wykorzystaniem narzędzi. Rozegrali szesnastopolową podplanszę, której końcowym efektem okazał się LABIRYNT.

Przeszli do sekcji labiryntów. Prowadzący grę komputer tworzył dla każdego pojedynku nowe labirynty, przesuwając ściany i płyty korytarzy; istniała zdumiewająco wielka liczba kombinacji i niemożliwością było przewidzieć układ ścieżek. Gracze zaczynali z obu stron jednocześnie, a wygrywał ten, kto pierwszy dotarł do celu.

Stile i Helia zajęli miejsca. Stile otrzymał kolor niebieski, jak było to przyjęte dla mężczyzny, a Helia, jako kobieta, czerwony. Gdyby rywalizowali ze sobą dwaj mężczyźni, zostaliby oznaczeni kolorem niebieskim i zielonym; dwie kobiety otrzymywały barwę czerwoną i żółtą. Komputer cenił sobie porządek.

Rozległ się dźwięk dzwonka. Stile pchnął niebieskie drzwi i wszedł do labiryntu. Ściany i podłoga miały łagodny jasnoszary kolor, sufit stanowiła przezroczysta, podświetlona płyta. Każda z płytek podłogi, na której stawał, zmieniała kolor na niebieski i taka już pozostawała. Widzowie mogli oglądać przebieg gry na specjalnych ekranach, które pokazywały ją w uproszczonej formie; rozrastające się niebieskie i czerwone wzory pokazywały drogę każdego ze współzawodników, wraz z całą ironią błędów, złych wyborów i spotkań, do których o mało co nie dochodziło.

Stile biegł korytarzem, zostawiając za sobą niebieski szlak. Kiedy dotarł do pierwszego rozgałęzienia, bez wahania skręcił w lewo. Tuż zaraz było następne rozwidlenie; tym razem Stile wybrał prawy korytarz. Powszechna zasada rządząca zjawiskami losowymi powodowała, że najkrótsza droga prowadząca przez labirynt powinna równie często skręcać w lewo, jak i w prawo; nie sprawdzało się to na krótkich dystansach, ale lepsza taka zasada niż żadna.

Korytarz wił się, skręcił o 180° i zakończył ślepą ścianą. Powszechne prawa nie zawsze się przydawały. Stile szybko cofnął się swoim własnym, oznaczonym na niebiesko śladem i podążył pominiętym poprzednio lewym korytarzem. Pokonawszy wiele zakrętów, Stile przeciął niebieski szlak… To był ten pierwszy, prowadzący w prawo korytarz, który zignorował na samym początku.

Do licha! Musiała być przecież nieparzysta liczba możliwych do przejścia korytarzy; co najmniej jeden prowadził do czerwonych drzwi po drugiej stronie labiryntu. Gdyby wiodła tam więcej niż jedna droga, liczba korytarzy byłaby parzysta, z czego dwa byłyby jeszcze nie sprawdzone. Taka sytuacja zdarzała się rzadko; widzowie lubili, gdy zawodnicy spotykali się gdzieś w środku labiryntu i rozpaczliwie biegli śladami swego przeciwnika. Komputer prowadzący grę przeważnie spełniał to milczące żądanie widzów. Wynikało z tego, że Stile musiał w pośpiechu ominąć jakiś odchodzący w bok korytarz. Pierwszy błąd; miał nadzieję, że nie będzie musiał zbyt drogo za niego zapłacić.

Sprawdził trasę wiodącą do niebieskich drzwi. Bez rezultatu. A więc skręcił w prowadzący na prawo korytarz, którym wrócił wcześniej do punktu wyjścia. I rzeczywiście: korytarz rozwidlał się; Stile przegapił przedtem rozgałęzienie, gdyż prowadziło w przeciwnym kierunku. Powinien był patrzeć nie tylko przed siebie, ale i za siebie; elementarne zabezpieczenie. Nie szło mu dziś najlepiej.

Ale wcale nie oznaczało to, że tracił czas. Helia przedzierała się z drugiej strony labiryntu, starając się odnaleźć jego niebieski trop, który doprowadziłby ją do wyjścia. Przy pojedynczym śladzie nie miałaby żadnych kłopotów, ale teraz wszystkie korytarze były niebieskie i kobieta mogła zagubić się podobnie jak Stile. W labiryntach zdarzało się czasem, że ktoś przeszedł już dziewięć dziesiątych drogi, podczas gdy jego przeciwnik przez cały czas błądził; a potem nagle błądzący odnajdywał ślad swego rywala i pewnie zdążał do zwycięstwa, a ten, który był już tak blisko, zaczynał tracić trop. Nigdy nie można było mieć pewności.

Stile pobiegł nowo odkrytym korytarzem. Przy rozgałęzieniu skręcił w lewo. Tunel nie wyglądał na ślepą uliczkę, nie krzyżował się też sam ze sobą; świetnie. Teraz musi odnaleźć trop Helli, zanim ona wpadnie na jego ślad.

Zatrzymał się nasłuchując. Tak… słyszał jej kroki w sąsiednim korytarzu. Nie oznaczało to wcale, że byli blisko siebie; korytarz mógł kończyć się ślepo, nie łącząc się z tym, którym szła kobieta. Mimo to zlokalizowanie przeciwnika mogło stanowić poważną korzyść. Stile miał szansę przemknąć się i odnaleźć trasę Helli, podczas gdy ona badać będzie fałszywy ślad, tracąc szansę na zwycięstwo.

I wtedy usłyszał cichy okrzyk radości. Do licha! To mogło oznaczać tylko jedno: Helia odnalazła jego ślad. W takim razie Stile znalazł się w ślepej uliczce.

Cofnął się bezszelestnie i szybko. Oczywiście, czerwony ślad dochodził do niebieskiego w miejscu ominiętego przez Stile’a prawego odgałęzienia i tam się kończył. Helia była na właściwym tropie i mknęła nim szybko. Stile wpadł w tarapaty!

Pobiegł czerwonym szlakiem. Miał tylko jedną nadzieję; liczył, że Helia zostawiła za sobą wyraźną drogę, na której nie można pobłądzić, ona sama zaś zagubi się w jego pętlach i ślepych korytarzach.

Nadzieja rychło zawiodła. Czerwony ślad rozdzielił się, a Stile nie wiedział, który z tropów jest dobry. Musiał zgadywać. Wybrał prawy korytarz, który zakręcił, zaprowadził go w pobliże wyjścia i zakończył się ścianą. Wszystko sprzysięgło się przeciwko niemu.

Cofnął się pospiesznie, nie dbając już o ciszę, i pobiegł korytarzem prowadzącym w lewo od rozwidlenia. Tunel wił się bez końca i Stile w każdej chwili spodziewał się dźwięku dzwonka oznajmiającego zwycięstwo Helli. Korytarz znowu się rozdzielił; Stile, cały spocony, wybrał prawe odgałęzienie. Jeśli przegra w tak prostej konkurencji z kobietą, która przecież nie jest równym mu graczem…

Nagle stało się; zobaczył czerwone drzwi. Rzucił się ku nim ze wszystkich sił, nagle pewny, że Helia stoi już na progu niebieskich, że nawet pół sekundy może mieć kolosalne znaczenie. W wyobraźni słyszał dźwięk dzwonka ogłaszającego jego porażkę.

Przebiegł przez próg. Zabrzęczał dzwonek. Stile wygrał!

— Do diabła! — wykrzyknęła Helia gdzieś z wnętrza labiryntu.

A więc pogubiła się w mylnych śladach, jakie pozostawił, i znajdowała się jeszcze daleko od drzwi. Niepotrzebnie się tak bał.

Sheen czekała na niego przy wyjściu.

— Zabierz mnie stąd — poprosił, obejmując ramieniem jej cienką kibić. Przez chwilę wydawało mu się, że widzi koszmarny obraz: poszarpane w walce z czołgami ciało Sheen. Lecz z tamtych ran nie pozostał nawet ślad; Sheen była jak nowa. — Mam już dosyć tego Turnieju!

— Będziesz miał więcej niż dzień do następnego pojedynku — oznajmiła. — Wystarczy ci czasu na stoczenie walki z Ogierem na Phaze.

— Równie dobrze mógłbym nie opuszczać Turnieju! — jęknął. — Jeden pojedynek za drugim.

Загрузка...