Jerzy Pilch
Bezpowrotnie Utracona Leworęczność

Z duszą na ramieniu

Z duszą na ramieniu przystępuję do bezceremonialnego opisywania moich bliźnich, z du- szą na ramieniu i mózgiem w popłochu, bo wiem mało. Szczerze powiedziawszy, jak na razie wiem jedno, wiem mianowicie, że zanim ja skończę tę dziś zaczętą skandalizującą narrację, nowy rząd, co osobliwym trafem również dziś [1] został powołany – upadnie. Mam tę pewność opartą na wiekuistych wyższościach pisania nad politykowaniem, że ja będę dłużej pisał, niż rząd będzie rządził.

Już raz mi się podobna przygoda zdarzyła. Parę lat temu pojechałem na dzień, dwa do te- ściów do Łapanowa. Był upalny początek czerwca, moja dusza i ciało, jak zwykle w tamtych czasach, były w poniewierce, łaknąłem spokoju i regeneracji. Pojechałem – jestem. Zażywam świeżego powietrza, krytą żabką pływam w jeziorze, dygot duszy ustaje, apetyt wraca. Wy- godnie wyciągnięty na leżaku przyglądam się z niesmakiem, jak teściowie w pocie czoła ha- rują na grządce, czytam literaturę popularną, od czasu do czasu na jaką przyjemną audycję telewizyjną popatrzę. Harmonia. Spokój. Homeostaza. Ziemia z kojącym skrzypieniem obra- ca się wewnątrz niebieskiej łupiny powietrza, a ja na leżaku razem z nią się obracam.

Któregoś dnia wszakże, gdy z rytualną beztroską w telewizor patrzę – co widzę? Widzę, że znany mi osobiście poeta niepodległościowy Jaś Polkowski (dla przyjaciół Polpot) rzeczni- kiem rządu zostaje. Doznałem podniecenia (bo przecież człowiek doznaje podniecenia, jak kogoś znanego mu osobiście w telewizorze widzi), doznałem zatem podniecenia i fala wspo- mnień mnie ogarnęła. Przypomniał mi się drugi obieg wydawniczy i przypomniał mi się „Za- pis”, na łamach którego Jaś Polkowski (dla przyjaciół Polpot) świetnie debiutował, przypo- mniała mi się czarna noc stanu wojennego, „NaGłos” mówiony, zatłoczona do granic sala krakowskiego KIK-u, w której Polpot wibrującym głosem i w ciszy wibrującej czytał swoje gorzkie i przejmujące wiersze, i przypomniał mi się Jan Błoński, który w równie przejmujący sposób te wiersze omawiał. Przypomniało mi się, jak wraz z innymi twórcami niepodległo- ściowymi graliśmy w piłkę nożną w parku Jordana. (Spośród wszystkich znanych mi poetów Polkowski grał w piłkę najlepiej, był niezły technicznie, miał – jak powiadają – uderzenie i ciąg na bramkę, nie stronił wszakże od gry brutalnej, lubił też, niestety, niesportowo wyzywać przeciwników od komunistów, co robiło specjalne wrażenie i całkowicie paraliżowało szeregi grających niekiedy z nami małolatów).

Przypomniały mi się bankiety, imprezy i pijaństwa niezmiennie antyreżimowe w swej wymowie (Jaś pijał umiarkowanie, głowę też miał umiarkowanie mocną, po ćwiartce z dosyć

– powiedzmy – topornym wdziękiem garnął się do kobiet. – Co to, żałoba? – zwykł na przy- kład w niekonwencjonalny sposób nawiązywać dialog z damą, jeśli bystro dostrzegł, iż jest ona spowita w wieczorowe czernie. Po kolejnych dawkach, również w odpowiedniej kolejno- ści, albo śpiewał antybolszewickie pieśni, albo bredził niepoczytalnie, albo zasypiał snem wojownika. Słowem, jako bankietowicz był, jak i my wszyscy, przyjemny, choć niekiedy uciążliwy).

Przypomniały mi się wreszcie i same wiersze Jasia, wiersze niezwykłej piękności, wiersze, które sprawiały na mnie wtedy i do dziś sprawiają wielkie wrażenie. „Jak brzmiał ten werset?

/ Spłowiałe konie wchodzą w źródła? / Czy inaczej, nie spłowiałe lecz wpław / nie konie i nie źródła lecz klęczący / i warkocz bruku?”

Nie widziałem wówczas i do dziś nie widzę w tej poezji nadmierności politycznej, i jeśli piszę o autorze jako o poecie niepodległościowym, to czynię to z ogólniejszych powodów. Bo być może było w Polpocie poecie nastawienie na jedną tonację, być może okoliczność, że przestał on pisać, to jest dobry dowód, że Polska odzyskała niepodległość, być może jarzmo moskiewskie było dla niego podstawową inspiracją, ale efekty tej inspiracji były o wiele od niej samej bogatsze i rozleglejsze.

Patrzyłem na Jasia Polkowskiego, świeżo upieczonego rzecznika rządu, i przypominały mi się jego wiersze. „Biała rybo listopada (już zasypia to miasto)”, „Obok góra szepce łacińską modlitwę”, „Byłem pustko z tobą w miłosnym objęciu” – płynął przez moją głowę wers za wersem i przypominały mi się dawne doznania i dawne rozumowania, do jakich nas te wier- sze skłaniały. Tak jest, słychać w nich było ton polityczny, ale był i ton metafizyczny, i ton miłosny, i wizja, i tajemnica, i szyderstwo, i ból, słowem – wszystko, co powinno być w wielkiej literaturze, w tych wierszach było. Szkoda gadać, fantastyczne to były utwory, one były tak fantastyczne, że nieraz nam się zdawało, iż zgoła niemożliwą jest rzeczą, by Polpot sam takie świetne wiersze pisał, nieraz nam (przyjaciołom Polpota) taka myśl do głowy przy- chodziła, że chyba te najlepsze kawałki pisze Polpotowi jego żona Anka, bardzo inteligentna i przyjemna osoba. (Dla przyjaciół Polpocina). Zaszczytny ten koncept, bo przecież jest hono- rem dla mężczyzny domysł posiadania przezeń kobiety tak zakochanej, że gotowej czynić dla niego wszystko, gotowej nawet w jego imieniu wypisywać kompletnie niezrozumiałe rymo- wane dyrdymały, otóż zaszczytny ten koncept ma długą tradycję. Znana jest powszechnie hipoteza, iż niektóre wiersze T.S. Eliota wyszły spod pióra jego żony, a prawdę powiedziaw- szy i dzisiaj ilekroć na przykład czytam specjalnie naznaczone metafizyczną głębią prozator- skie epifanie Andrzeja Stasiuka, tylekroć zawistne przypuszczenie, że być może to Stasiuko- wa Stasiukowi tak zgrabnie napisała, też przychodzi mi do głowy.

Ale za daleko zapuściłem się w ryzykowne dygresje, za daleko odszedłem od podstawowej sytuacji fabularnej, a podstawowa sytuacja fabularna jest taka, że ładnych parę lat temu stoję w czerwcu w Łapanowie przed telewizorem i podniecony, i ogarnięty falą wspomnień obser- wuję, jak Jaś Polkowski rzecznikiem rządu zostaje. Ale, niestety, nieoczekiwanie dramatycz- nie i nadzwyczaj prędko wszystko poszło, bo zanim moje podniecenie opadło, zanim fala wspomnień na dobre mnie ogarnęła, Jaś Polkowski przestał być rzecznikiem rządu, i było po ptakach. Nie mam zamiaru wpadać w mniej lub bardziej wystylizowane zasadnicze tonacje, ale była to bardzo intensywna lekcja sceptycyzmu. Ambitnie przypuszczam, że chyba wtedy, parę lat temu w Łapanowie przed telewizorem u teściów, nie byłem całkowitym głupkiem i z grubsza już wiedziałem, że rządy i urzędnicy przemijają, znałem banalną prawdę o ulotności władzy, ale jednak takie oto doświadczenie, iż ja pojechawszy na parę dni do teściów do Ła- panowa, byłem w tym Łapanowie dłużej, niż Jaś Polkowski był rzecznikiem rządu, otóż do- świadczenie to wywarło na mnie wrażenie silne i sceptycyzm mój wzmogło.

Stąd też, z pamięci o tamtej przygodzie, zuchwałe moje przypuszczenie, iż to co obecnie piszę, dłużej będę pisał, niż potrwają rządy obecnego rządu. Z grubsza obliczyłem bowiem, że gruntowne opisanie wszystkich moich przyjaciół, krewnych, znajomych, byłych i aktualnych narzeczonych, rzetelne i na wskroś ekshibicjonistyczne przedstawienie wszystkich moich upadków, wiarołomstw, skandali, w których brałem udział i które widziałem, mrocznych i wstydliwych przygód, a także wydobycie na wierzch najtajniejszych myśli i czytelne ich uwiecznienie roztrzęsioną ręką na białym papierze, otóż wyliczyłem z grubsza, że wszystkie te haniebne czynności zajmą mi rok co najmniej. Samo opisanie, jak Marian Stala od z górą dwudziestu lat maltretuje mnie psychicznie, z trzy tygodnie mi zajmie. A reszta? Tu rok może okazać się mało. A rok to jest dwanaście miesięcy, to jest szmat czasu, przez rok upadają im- peria, przez rok mało która aktualna narzeczona się utrzyma, przez rok nowo powołany rząd nie przetrwa. Nie przetrwa, choć premier ewangelik i to spod Cieszyna. Ale nie przetrwa. Nie ma siły. Nie ma sposobu na Mariolę. Nie przetrwa. A nawet jakby przetrwał, to i tak prędzej czy później skończy mu się kadencja, jak nie skończy się pierwsza, to skończy się druga albo trzecia całkiem niemożliwa, któraś w każdym razie kadencja (któregoś rządu) skończy się na pewno, któraś zostanie przerwana i wyjdzie na moje, bo ja dalej będę pisał, a jakbym nawet już nie pisał leworęcznej spowiedzi, to będę pisał co innego, a jakbym i czego innego nie pi- sał, jakbym już w ogóle nie pisał, to będzie pisał kto inny. Kto inny będzie pisał, kto inny będzie tracił władzę, na tym polega odwieczna, choć widmowa walka karnawału z postem, sztuki z polityką i chętnie bym tę chimeryczną bitwę dokładniej opisał, dalej pociągnął i głę- biej pogłębił, ale niestety, właśnie teraz, kiedy zamaszystość i rozmach wstępują w pióro moje, drzwi do pokoju się otworzyły, straszny ryj się w nich pokazał i tak się jakoś dziwnie na mnie patrzy i patrzy… [2]

Powiem więc tylko tyle: gra pozorów polega tu na tym, iż pozornie ten co pisze, jest w lepszej sytuacji od tego, co rządzi, bo ten, co pisze, opisać może wzlot i upadek rządzącego, rządzący wzlotu i upadku pisarza w żaden sposób nie odnotuje nawet, chyba żeby przemówił nad grobem, ale mowy rządzących nad grobami piszących przemijają tak, jak i ich rządy. Przewaga piszącego jest zaś pozorna z tego powodu, że wtedy właśnie, gdy decyduje się on nazwać swą przewagę, gdy próbuje opisać wzlot i upadek rządzącego, ponosi klęskę, bo w literaturze wszelki gest doraźny przeważnie klęskę oznacza. A jeśli nie klęskę, to poważny błąd kompozycyjny, który bywa klęską. Trzeba pisać swoje, nie trzeba pisać o tych, co spra- wują władzę (chyba że komuś się to pokrywa, osobista obsesja ma polityczną strukturę – po- żałowania godny przypadek nawet w epokach represji), nie trzeba ulegać doraźnym pokusom, literatura to nie jest gra błędów. Na jaką jasną cholerę na przykład odnotowałem powołanie nowego rządu i teraz się zawile i mętnie z tego zapisu tłumaczę, po co mi zdanie o ewange- lickim premierze, czemu mówię o rzeczywistości, która nie jest moją rzeczywistością? Ile razy w przyszłości taki nie polityczny a kompozycyjny lapsus popełnię, ile razy w najbliż- szych miesiącach wiedziony zwodniczą pokusą wychylę się ku rzekomemu światu i pod pre- tekstem odnotowywania rzeczywistości gazetową rzeczywistość zacznę zapisywać (że rząd, że premier, że olimpiada w Nagano, że Lech Wałęsa, że Wiaczesław Tichonow, że Yoko Ono), tylekroć pochopności własnej pożałuję i korygować, i przepisywać będę musiał na no- wo…

Niestety, tu muszę definitywnie wywód przerwać, ponieważ drzwi się jeszcze bardziej otwo- rzyły, cała kosmata postać dyrektora wydawnictwa Znak Jerzego Ulga się w nich pokazała i dalej się patrzy, i bliżej podchodzi, i zaraz zacznie mnie zasypywać gradem propozycji…

Загрузка...