Biuro pisania nekrologów i wspomnień pośmiertnych

Z powodu sentymentalnych skłonności wybrałem efektowny zawód autora nekrologów i wspomnień pośmiertnych. Od dwudziestu pięciu lat układam nekrologi i wspomnienia po- śmiertne, przyjmuję też zamówienia na niekonwencjonalne napisy nagrobne, rymowane epita- fia, przejmujące mowy pogrzebowe; w ogólności firma moja świadczy wszelakie pisarskie usługi funebralne.

Zaczynałem skromnie, zaznałem niemało nędzy, głodu, upokorzeń, ale teraz moje „Biuro pisania nekrologów i wspomnień pośmiertnych” prosperuje należycie. Przeszło rok temu za- trudniłem panią Ilonę i panią Iwonę, dwie biegle władające piórem absolwentki filmoznaw- stwa, pół roku temu zmieniłem siedzibę i szyld. Obskurna klitka w wieżowcu na Woli Du- chackiej zastąpiona została przez widne biuro w Śródmieściu. Zamiast wiszącej na zardze- wiałym drucie płyty pilśniowej z topornym, uczynionym własnoręcznie za pomocą niezmy- walnego flamastra napisem, jest teraz wmurowana w ścianę mosiężna tablica z eleganckim, rytym, lekko stylizowanym na gotyk liternictwem.

Stylizacja na gotyk jest wprawdzie absurdalna, ale daje efekt dostojeństwa, dostojeństwo zaś jest zasadą. Kiedy przekraczam próg firmy, przywdziewam maskę dostojeństwa, kiedy wydaję polecenia pani Ilonie i pani Iwonie, jestem niezwykle dostojny (obie podobają mi się wściekle i im wścieklej mi się podobają, z tym wynioślejszym chłodem wydaję im polecenia), kiedy przy dźwiękach Wariacji Goldbergowskich w wykonaniu Glenna Goulda przyjmuję klientów, jestem samym dostojeństwem, jestem personifikacją dostojeństwa, jestem bogiem dostojeństwa.

Dostojeństwo jest maską, za którą skrywam nieustanne zdumienie. Zdumiewam się każde- go ranka. W moim życiu poranki to nie był czas zdumień. Przez ponad pół wieku każdy po- czątek światła dziennego był początkiem mojej rozpaczy. Mam za sobą kilkanaście tysięcy beznadziejnych przebudzeń, kilkanaście tysięcy zórz porannych oświetlało mój dygot, moją niemoc i moją niewiarę. Byłem pewien, że moje marne życie nie ulegnie zmianie i umrę w marności.

Ale teraz przeistoczyłem się, czy też raczej zostałem przeistoczony. Zaznałem przeistocze- nia jak Szaweł, jak Marcin Luter, jak Borys Jelcyn. Dostąpiłem przemiany jak bohater Kafki, ale ponieważ metamorfoza moja jest budująca, dyskwalifikuje mnie to jako bohatera literac- kiego. „Gdy Gregor Samsa obudził się pewnego rana z niespokojnych snów, stwierdził, iż zmienił się w łóżku w dynamicznego menadżera”. Fraza ta jest absolutnie nie do przyjęcia, operująca tradycyjnymi środkami literatura na razie nie nazwie mego fenomenu, na razie sły- chać ćwiczone głosy politruków zawodzących o transformacjach ustrojowych, co otwierają pole dla drobnej przedsiębiorczości kapitalistycznej, na razie obowiązuje pierwotny język pokątnych senników odpustowych: Na giełdzie grać – szczęście w miłości. Kapitał mnożyć – daleka podróż. Firmę zakładać – niesnaski w małżeństwie. Inwestować – śmierć nagła i nie- chybna.

Jak mógłby powiedzieć poeta: to co nie nazwane, daje prawo do zdumienia. Tak jest: mam prawo do zdumienia i obficie z tego prawa czerpię. Kiedy patrzę w głąb amfilady widnych izb, w których jeszcze niedawno mieściła się redakcja upadłego tygodnika społeczno – kultu- ralnego, kiedy patrzę na szczupłe, pochylone nad komputerami plecy pani Iwony i pani Ilony, kiedy patrzę na ich włosy umyte szamponem koloryzującym Poly Country Colors i fryzury wzmocnione odżywką Laboratoires Garnier Paris, kiedy opuszkami palców muskam aksamit- ną powierzchnię kosztownego weluru na moim biurku, nie przestaję się zdumiewać. Zdumie- wam się i nie chce mi się wierzyć, że jeszcze parę, paręnaście lat temu, sam jeden, własno- ręcznie na rozklekotanej maszynie „Everest” wystukiwałem zamawiane przez wydziały pro- pagandy mowy pogrzebowe i wspomnienia pośmiertne chwalące zasługi i czczące pamięć zmarłych sekretarzy partyjnych średniego szczebla.

Nie była to ciężka praca, dało się nawet z tego jako tako wyżyć, ale była to praca mono- tonna, nikczemna i wyjaławiająca intelektualnie. W komitetach powiatowych, wojewódzkich, a nawet w komitecie centralnym partii zyskałem markę autora nadzwyczaj poruszających i oryginalnych mów pogrzebowych i wspomnień pośmiertnych, i tak istotnie było, ale orygi- nalność i uczuciowość moich tekstów obywała się bez mojej zasługi, moje ówczesne mowy pogrzebowe były po prostu ordynarnymi plagiatami. W antykwariacie przy ulicy Sławkow- skiej (obecnie skład materiałów dekoracyjnych) nabyłem swego czasu dość rzadką książkę: tom Mów żałobnych Arcybiskupa Floriana Okszy Stablewskiego, Poznań 1912, i najzwyczaj- niej w świecie, jedno po drugim, wszystkie te pogrzebowe kazania, odpowiednio, rzecz jasna, zmieniając realia i imiona, żywcem przepisywałem i słałem do komitetów. Towarzyszom mowy arcybiskupa podobały się nadzwyczajnie. Bo też działał tu podstawowy dla wszelkich sztuk efekt kontrastu. Byłem na kilku partyjnych pogrzebach, nie będę ukrywał – próżność mnie tam gnała, pragnąłem posłuchać prawykonań rzekomo moich utworów, byłem, i wysłu- chałem, i nie żałuję. Nie twierdzę, że proponując zaprzedanym Moskwie dygnitarzom pla- giaty mów arcybiskupa Stablewskiego prowadziłem działalność opozycyjną, tego nie twier- dzę, ale też niczego nie żałuję.

Stałem w gęstym tłumie pogrzebników, pozbawione krzyży groby działaczy partyjnych sprawiały niezwykle starożytne wrażenie, zdawało mi się zawsze, że aleja zasłużonych jest odkrytym w czasie niedawnych wykopalisk nienaruszonym rzymskim cmentarzyskiem sprzed naszej ery, pod marmurowymi płytami spoczywały szkielety namiestników Cezara, lodowate obłoki szły w górze, czerwone sztandary furkotały w listopadowym wietrze. Zakładowa or- kiestra MPK grała Międzynarodówkę, odziany w niezniszczalny stalinowski prochowiec działacz stawał nad otwartą mogiłą i wyjmował zza pazuchy mowę żałobną, która była kiedyś mową żałobną na pogrzebie z hr. Bnińskich Florentyny Zarembiny w Gułtowie albo mową żałobną na pogrzebie Apolinarego Drwęskiego, gimnazyalisty, albo mową na pogrzebie Aleksandra barona Graevego w Borku. „Gdy gromem strzaskany padnie dąb, pod którego zielenią niedawno szukaliśmy chłodu, gdy z ojczystego domu, świadka dziecięcych naszych radości, jedna noc okopcone tylko pozostawi zgliszcza, gdy niebo, co nad nami przed chwilą w słońca południu się złociło, nagle czarnym się zaciągnie całunem i w złowrogiej nas pogrą- ża nocy – milknie wesele i cisza smutku lub trwogi się roztacza”.

Kwiecistość stylu arcybiskupa Stablewskiego wzrusza mnie do dziś i budzi wspomnienia, ale nie mam cienia wątpliwości, rynkowo jest już ona nieprzydatna. Dzisiejsze potrzeby i oczekiwania znacznie przekraczają gusta dawnych towarzyszy. Ludziom, rzecz jasna, po sta- remu nie chce się umierać, być może nawet niektórym (mnie na przykład) chce się teraz żyć bardziej i dlatego właśnie żywi pragną nadawać pogrzebom specjalny splendor, pragną czynić z pochówków intensywną formę życia, pragną otwarcie i kunsztownie rozprawiać o śmierci, pragną wygłaszać niezapomniane (a więc wieczne) mowy pogrzebowe, pragną opatrywać nagrobki swych najbliższych słowami pełnymi poetyckiego kunsztu. W ludziach odrodziła się wiara w moc słowa, także, a może nawet przede wszystkim, w moc słowa ostatniego.

Ileż ja się w ostatnich czasach napisałem pożegnalnych listów, co potem były umieszczane w trumnach, w kieszeniach śmiertelnych marynarek, ostatnich pożegnań, ostatnich lamentów. Ćwierć wieku uprawiam niełatwe rzemiosło opiewania zmarłych, a przecież nie zdawałem sobie sprawy, jak silna jest potrzeba korespondencji z tamtym światem, pisania listów do nie- boszczyków, wpisywania się zmarłym do sztambucha, posyłania wierszy ukochanej, zabitej w wypadku. I towarzyszy temu wszystkiemu pieczołowita troska o doskonałość formalną, bo przecież ci, co są już po tamtej stronie, poznali wszelkie tajemnice, w tym także tajemnicę kunsztu wersyfikacji i układu strof, i jeśli oktawa ma być na nagrobku, to ma być oktawa co się zowie, bo na tamtym świecie każde dziecko wie, co to jest oktawa. Zmarli nie tylko za- chowali umiejętność czytania, oni posiedli także sekrety pisarskie. Dział nekrologów w prasie miejskiej zawsze był nader poczytną rubryką, ale teraz jest w nim także piękno, kunszt for- malny. Niedawno widziałem w księgarni rozprawę teoretyczną analizującą treść i formę dzi- siejszych nekrologów. A pamflety pośmiertne? A pośmiertne wymierzanie sprawiedliwości na piśmie? A nienagannie sformułowane litanie przekleństw?

Z tego typu kwestiami tyczącymi „formy złowrogiej” zjawiają się sporadycznie sędziwi panowie w znoszonych, ale z niezłych materiałów szytych garniturach, rysy twarzy szlachet- ne, spojrzenia dramatyczne. Mają spisane na wyrwanych z zeszytu kartkach litanie swych nieszczęść, kserokopie fałszywych wyroków, kilkustronicowe opisy przesłuchań i więzien- nych pobytów. Zwracają się z uprzejmą prośbą, by te rzeczy uporządkować, nadać kolejność i formę, dopisać na końcu sekretną formułę straszliwej klątwy i jeśli firma ma takie możliwo- ści, oprawić w folię. Nigdy nie pytam, co zamierzają z tym zrobić, nie pytam, jaki będzie los tych mrocznych pakietów, nie pytam, ponieważ obowiązuje mnie dyskrecja, nie pytam, po- nieważ wiem.

Pani Ilona i pani Iwona nagabnęły mnie kiedyś w swej infantylnej prostolinijności, czy to prawda, że nocą, ciemną nocą (rzecz jasna, nocą, w dzień – w żadnym wypadku) rozlega się ostrożne stąpanie, słychać chrzęst żwiru i oprawny w folię zapis męki zakopany zostaje w grobie oprawcy. Nie muszę dodawać, że zbyłem to nagabnięcie wyjątkowo wyniosłym chło- dem. Nazajutrz z jeszcze wynioślejszym chłodem poprosiłem panią Ilonę i panią Iwonę, by zamiast dżinsów i luźnych podkoszulków zechciały wkładać do pracy białe bluzki i czarne spódnice. Nie przewidziałem, że tak odziane (w białe bluzki i czarne spódnice) będą jeszcze silniej destabilizować moją koncentrację. Był to niestety pochopny ruch, wycofać się wszakże teraz, nawet stosując lodowatą wyniosłość – nie mogę.

Formy złowieszcze trafiają się jednak rzadko, przeważają – jeśli to nie brzmi niezręcznie – zamówienia na formy lekkie. Rymowane wiersze uchodzą powszechnie za najstosowniejszy wyraz opiewania zmarłych i zwracania się do zmarłych. (I słusznie, w rymowanych wierszach jest i kunszt formalny, i dostojeństwo). A zatem rymowane nekrologi, nagrobki, napisy na szarfach, epitafia, treny, elegie, a nawet teksty pożegnalnych piosenek, które zostaną zaśpie- wane nad grobem. Prawdę powiedziawszy, odkąd otwarto w mieście cmentarz dla zwierząt domowych, liczba poetyckich zamówień wzrosła niepomiernie. Wpierw wzdragałem się, ale zaraz przypomniał mi się Eklezjasta, który powiada, iż „przypadek synów ludzkich i przypa- dek bydła jest przypadek jednaki i ducha jednakiego wszyscy mają i któż wie, że duch synów ludzkich wstępuje w górę, a duch bydlęcy że zstępuje pod ziemię?”

Przypomniał mi się cytat, który nieraz w życiu przytaczałem, przypomniały mi się słowa Eklezjasty i przestałem się wzdragać. Rymowane czterowiersze poświęcone zdechłym psom i kotom tłukę taśmowo. Zamówień jest tyle, że zwijam się jak w ukropie i w efekcie, kiedy zdarzają się prawdziwie interesujące i naznaczone metafizyczną głębią i ludzkim tragizmem zamówienia, nie mam sił ani czasu. Sytuacja wręcz zmusiła mnie do nawiązania dyskretnej współpracy z pewnym, dość już znanym, poetą młodego pokolenia. Kiedy trafia się enigma- tyczna forma, z którą pomimo ochoty wiem, że nie poradzę sobie, podnoszę słuchawkę i dzwonię do pana Marcina.

Nie dalej jak w zeszłym tygodniu pojawiła się w biurze pewna ekscytująca wdowa. Zapra- szam ją do siebie, przywdziewam maskę dostojeństwa, kątem oka rejestruję nieprzychylny wyraz twarzy pani Ilony i pani Iwony, w duchu jestem rad, ale nie omieszkam przy sposobno- ści zwrócić im uwagi. Podsuwam ekscytującej wdowie krzesło, naciskam klawisz, rozlegają się Wariacje Goldbergowskie, sam siadam. Dawniej, na samym początku, puszczałem moim klientom Requiem Mozarta, ale zauważyłem z czasem, iż wszechogarniająca muzyka Mozarta deprymuje, przygnębia, skłania do powściągliwości, ergo sknerstwa. Jan Sebastian Bach na- tomiast, zwłaszcza Bach w wykonaniu Glenna Goulda, czyni ludzi śmielszymi, ergo szczo- drobliwszymi.

Uważnie przyglądam się siedzącej po drugiej stronie biurka wdowie. Jej staranną żałobę kontrapunktuje śmiały dekolt, ale dekolt jest zaledwie jednym z elementów jej magnetyczno- ści. Jest jeszcze zapach L'eau par Kenzo i powściągliwość ruchów, i niski, wibrujący głos. Zamieniam się w słuch.

Nietypowa sprawa, z którą przychodzi, polega na tym, że niedawno śnił się jej mąż nie- boszczyk. Sen był piękny i bolesny. Była w tym śnie razem ze zmarłym mężem w wielkiej poczekalni, może był to wielki port, może dworzec, może lotnisko. Mieli razem gdzieś je- chać, nie dźwigali wprawdzie żadnych bagaży, ale oboje mieli bilety. Wokół tłumy ludzi i niezwykłe, gęstniejące światło, jakby zmierzch zapamiętany z dzieciństwa. Wszyscy gdzieś szli, kontrolerzy w kuloodpornych kamizelkach sprawdzali bilety i mąż przeszedł na drugą stronę i oddalał się coraz bardziej, i machał do niej, a ona w tłumie w coraz większych ciem- nościach nie mogła się do niego dostać, choć jak najwyżej unosiła rękę z biletem. I on pole- ciał, a może popłynął bez niej, i obudziła się w płaczu, w rozpaczy, ale też w poczuciu nie- zwykłego piękna. – Mój sen był piękny jak wiersz – powiedziała – i chcę, żeby o moim śnie został napisany wiersz.

Spoglądałem na nią, wdychałem zapach jej perfum i bolałem nad tym, że sam nie potrafię wiersza o jej śnie napisać. Dziwię się nieustannie, ale nie ma się co dziwić. W końcu jak ktoś układa nekrologi i wspomnienia pośmiertne niczym, nie przymierzając, gazetowe felietony, niechaj się nie dziwi, iż nie jest w stanie sprostać oczekiwaniom ekscytujących wdów. Pod- niosłem słuchawkę i zadzwoniłem do pana Marcina. Dość już znanego – zwróciłem się do wdowy – poety młodego pokolenia. Jak zwykle kręcił nosem, narzekał, że niby skąd ma wziąć rym do biletów, do poczekalni albo do kontrolerów w kamizelkach kuloodpornych. Narzekał, ale, rzecz jasna, zgodził się. Mam graniczące z pewnością wrażenie, że pieniądze, które mu płacę, są fundamentem jego dochodów. Wiersz o wdowim śnie ma być gotów w przyszłym tygodniu. Czekam na wiersz, czekam na ekscytującą wdowę i żal mi własnej nie- mocy.

Z powodu sentymentalnych skłonności wybrałem zawód autora nekrologów i wspomnień pośmiertnych. W sentymentalnych skłonnościach mieści się wiele mych duchowych braków. Na przykład brak pewnego fundamentalnego lęku. Boję się śmierci i boję się, że zostanę kie- dyś zakopany. Ale nigdy, ani w najgłębszym dzieciństwie, ani nigdy później nie bałem się cmentarzy. I nigdy by mi nie przyszło do głowy, że brak strachu przed cmentarzem to może być za mało.

Загрузка...