Porywająca suchotnica

Jest czwartek, dzień diabła, przestały padać deszcze, co od dłuższego czasu padały wyuz- danie. Dobrze spałem, śniły mi się nowe szachy w pudełku za całe 500 złotych, chciałem je kupić pod Sukiennicami, szczupła handlarka w czarnej sukni chora była na suchoty, pieniądze miałem w specjalnej taszce sekretnym sposobem umocowanej pod koszulą, zanim je wszakże stamtąd wysupłałem, sen się zmienił, teraz śniła mi się Urszula Kozioł w kosztownej pelisie, siedziała za białym, śnieżnym biurkiem i kwalifikowała do druku moje wiersze w miesięczni- ku „Odra”, błogo było w ogólności, ale zaraz błogość pierzchła, już nie było przy mnie ani porywającej suchotnicy, ani Urszuli Kozioł, nie byłem poetą, była piąta rano u schyłku ty- siąclecia.

Nie spałem, leżałem w pościeli, trzepała mną poranna furia i resztkami rozumu namyśla- łem się, przeciwko komu obrócić mą poranną furię. Nad kim by się myślowo popastwić, żeby jaka taka ulga przyszła? Najlepiej nad kimś niewinnym i już udręczonym, nad własną żoną, dzieckiem, nad dalekosiężnie toksyczną matką, nad kotem, co go jeszcze nie ma, nad jakimś bliskim krewnym albo przyjacielem, nad moim ulubionym wujem pastorem, co od dawna daremnie w głębi duszy tęskni za urokami celibatu, nad jakimś państwowym dostojnikiem, nad rozwielmożnionym grafomanem albo nad zastraszonym lirykiem. Pod sam koniec snu ktoś był jeszcze przy mnie, ktoś mnie przestraszył i rozwścieczył, chciałem go zranić, a może i zabić. To był ktoś właściwy, widmo obleśne i ohydne, godny przeciwnik mej porannej furii, ktoś, kogo jeszcze teraz chętnie bym splugawił, ale, niestety, kto to był – nie pamiętam. Nie obudziłem się w porę i nie zapisałem ani imienia, ani wyglądu, ani telefonu, niczego nie zapi- sałem w eleganckim zeszycie w linie, co zawsze jest na takie okazje naszykowany u mego wezgłowia.

Nie pamiętam, bo niepamięć jest zasadą snu. Nie pamiętam, bo niepamięć jest zasadą lite- ratury. Nie pamiętam, bo literatura to jest zbiór zapisanych snów, biblioteka to jest wielki sennik, największa powieść realistyczna to jest także ściśle zapisany i bardzo wyrazisty sen.

„Co jest nie wymówione (nie zapisane) zmierza do nieistnienia”. Ale co jest przeczytane, tak- że tam zmierza, bo i pisanie, i czytanie wiele ze snu, wiele z zapomnienia i wiele z niepamięci w sobie mają.

Kiedy Patrick Suskind w swym sprytnym tekście o całkowitej utracie pamięci literackiej Amnezja in litteris [5] opisuje, jak to sięga na chybił trafił po książkę (po którą już sięgał, ale nie pamięta), jak to zaczyna ją czytać (czytał ją już, ale nie pamięta), jak to ogarnia go absolutny zachwyt (był już w tym zachwycie, ale zapomniał), to nie o czym innym, ale o pogrążaniu się w lekturze – śnie pisze. „Trzymam w ręku znakomitą książkę, każde zdanie to czysty zysk, czytając docieram do fotela, czytając siadam, czytając zapominam, dlaczego w ogóle czytam, koncentruję się bez reszty na pochłanianiu całkiem nowych dla mnie smakowitości, które przynosi każda kolejna stronica”.

Okazuje się, rzecz jasna (narracyjna niespodzianka jest tu kiepska, łatwo ją przewidzieć), że te całkiem nowe smakowitości nie są całkiem nowe, zostały po prostu całkiem zapomnia- ne. Ale teraz można sobie to – bez zbytecznego dramatyzowania i bez zbytecznego ekscyto- wania się własną, w znacznym stopniu zresztą wykreowaną, sklerozą literacką – teraz można sobie to przypomnieć. Po to jest biblioteka, po to ma się książki w domu, by móc w każdej chwili odnowić zapomniany sen. Zapewne Suskind ma świętą rację, kiedy pisze na przykład o stojących w jego bibliotece trzech biografiach Aleksandra Wielkiego. „Wszystkie kiedyś przeczytałem. Co wiem o Aleksandrze Wielkim? Nic. U końca następnego rzędu stoją jedno przy drugim tomiszcza o wojnie trzydziestoletniej, w tym pięćset stron Veroniki Wedgwood i tysiąc stron Wallensteina Golo Manna. Wszystko to dzielnie przeczytałem. Co wiem o wojnie trzydziestoletniej? Nic. Półka pod spodem zapchana jest książkami o Ludwiku II Bawarskim i jego czasach. Wszystko to nie tylko czytałem, ale studiowałem, przez rok z okładem, a na- stępnie napisałem trzy scenariusze na ten temat, byłem niemal swego rodzaju ekspertem od Ludwika II. Co wiem dziś o Ludwiku II i jego czasach? Nic. Absolutnie nic. Dobra, myślę sobie, w przypadku Ludwika II można tę amnezję jeszcze przeboleć. Ale co z książkami, któ- re stoją tam, przy biurku, w szlachetniejszym dziale literackim? Co pozostało mi w pamięci z piętnastotomowego kompletu Anderscha? Nic. Co z Bolla, Walsera i Koeppena? Nic. Z dzie- sięciu tomów Handkego? Mniej niż nic. Co pamiętam jeszcze z Tristrama Shandy, Wyznań Rousseau, Spaceru Seumego? Nic, nic, nic. Ale zaraz! Komedie Szekspira! Dopiero zeszłego roku w całości przeczytane. Coś chyba musiało z tego zostać, jakieś niejasne wrażenie, jakiś tytuł, choćby jeden tytuł choć jednej komedii Szekspira! Nic. Ale, na miłość boską, przy- najmniej Goethe, o, tu na przykład, ten biały tomik: Powinowactwa z wyboru, czytałem to co najmniej trzy razy – i co z tego? Wszystko jakby kto wymazał. To jak, nie ma już na świecie żadnej książki, którą bym zapamiętał? Te dwa czerwone tomy, grube, z czerwonymi wstą- żeczkami do zakładania – muszę je przecież znać, wydają się znajome jak stare swojskie sprzęty, czytałem je, przeżywałem, całymi tygodniami, wcale nie tak dawno temu – co to ta- kiego, jak to się nazywa? Biesy. Aha. Interesujące. A autor? F. M. Dostojewski. Hm. Taak. Wydaje mi się, że coś sobie niejasno przypominam: rzecz dzieje się chyba w XIX wieku, a w drugim tomie ktoś zabija się strzałem z pistoletu. Więcej nie umiałbym powiedzieć”.

Jeśli pamiętam trochę więcej z Biesów, to niewiele więcej. Z Braci Karamazow pamiętam bardzo wiele, wiem mianowicie, kto zabił, czyli nic nie pamiętam. Czarodziejską górę czytam co dwa, co trzy lata – znam mniej więcej nazwiska bohaterów. Z prozy Faulknera, Płatonowa, Babla, Schulza, Melville'a, Karki, Kundery, Musila, Brocha, Iwaszkiewicza nie pamiętam nic. Wszystkich tych pisarzy bardzo pilnie i nieraz po wielokroć przeczytałem i pamiętam bardzo mało. Ale, prawdę powiedziawszy, gdybym ich dobrze pamiętał, byłbym uboższy, byłbym nieszczęśliwy, byłbym bliższy końca, byłbym już martwy w jakiejś mej duchowej części. No bo przecież gdybym ja miał rzetelną pewność, że dobrze znam i pamiętam dajmy na to Dok- tora Faustusa Tomasza Manna, to miałbym też dotkliwe poczucie śmierci tej książki, pew- ność, że nigdy już nie będę jej czytał, kto wie, może nawet usunąłbym ten tom z biblioteki, no bo po co trzymać coś, co się zna na wylot i do czego nigdy się nie wróci? W swych – raz jeszcze podkreślam – nieco fałszywie wykreowanych wątpliwościach Suskind idzie funda- mentalnie dalej: „Więc po co czytać, po co raz jeszcze czytać na przykład tę książkę, skoro wiem, że wkrótce nie pozostanie mi po niej nawet cień wspomnienia? Po co w ogóle jeszcze coś robić, skoro wszystko obraca się wniwecz? Po co żyć, skoro i tak trzeba umrzeć?”

Możliwość dopisania dalszego ciągu tej refleksji jest w swej komiczności dość trywialna. Po co kochać, jak już się kochało? Po co jeść, jak już się jadło? Po co jechać do Wisły, jak już się tam było? Po co iść do kina, jak już się było w kinie? Z takiego mianowicie powodu, że życie jest jednorazowe i w swej jednorazowości produkuje silny, mityczny i nieubłagany głód powtarzalności. Książek nie czyta się po to, aby je pamiętać. Książki czyta się po to, aby je zapominać, zapomina się je zaś po to, by móc znów je czytać. Biblioteka jest zbiorem snów zapomnianych, ale utrwalonych, jest szansą nieustannego powrotu, a każdy powrót może tu na powrót stać się pierwszym przyjściem. Całkiem zwyczajnie mówiąc poza tym, cała ta amnezja in litteris jest dosyć cudzysłowowym zjawiskiem, to czego się nie pamięta powierz- chownie, pamięta się głębinowo. Z najbardziej nawet zapomnianych tekstów odkładają się w labiryntach podświadomości fragmenty obrazów, tonacji, fabuł.,,Jak można zapomnieć? A jednak można zapomnieć / Zostają (wszakże) szczegóły, logika popiołu”. W czytaniu zapo- minanie jest równie ważne jak pamięć, powtórna, kolejna lektura to nie jest żadne proste

„przeżyjmy to jeszcze raz”, to ponowne uruchomienie snu, a sen choć już kiedyś śniony, zaw- sze jest nieprzewidywalny. Po co zasypiać, jak człowiek i tak się obudzi, i po co się budzić, jak człowiek i tak uśnie?

Obraz literatury jako snu, biblioteki – sennika, zbioru zapisanych snów ma starą, ogromną i wieloraką tradycję, całkiem nie onirycznym przypadkiem tysiące książek mają na początku scenę przebudzenia albo scenę zasypiania. Bohater Prousta kładzie się spać wcześnie, Gregor Samsa po przebudzeniu stwierdza, co stwierdza, Ilja Iljicz Obłomow leży rankiem w łóżku. Literatura jest wiekuistym wychodzeniem ze snu i wchodzeniem w sen. Człowiek piszący jest zawsze na krawędzi, zawsze u progu tych światów, nawet w głębi pisania jest się zawsze u brzegu pisania.

Budzisz się z niespokojnych snów i obojętnie, czy budzisz się w lodowatym domu w gó- rach, czy w rozgrzanym jak piec martenowski wieżowcu na Francesco Nullo i tak dygoczesz w niepojętej furii, zbytecznie rozwijasz swe retoryczne możliwości i udajesz, że nie wiesz, przeciw komu masz swą udrękę i furie obrócić, udajesz, że nie widzisz ani nie zapisanych, eleganckich zeszytów w linię, ani ryzy luksusowego i dziewiczo nietkniętego atramentem papieru na biurku. I po co udajesz, po co udajesz, jak i tak niczego innego nie potrafisz? Ach, oczywiście, udajesz, ponieważ dalej myślisz o tej porywającej suchotnicy, co ci we śnie sza- chy sprzedawała, a ty w takich sytuacjach, obojętnie, we śnie, czy na jawie, zawsze coś uda- jesz. Myślisz o porywającej suchotnicy i widzisz ją dokładnie, widzisz jej suknię z czarnej tafty, usta pociągnięte szminką Bourjois, srebrny łańcuszek na kruchym przegubie, widzisz ją dokładnie i to jest dobre. Literatura jest sen, ale sen dokładny, pełnofabularny i ze szczegóła- mi.

Загрузка...