Szabla porucznika Czyża

Oficerskiej szabli dziadka szukaliśmy z ojcem w latach pięćdziesiątych, szukaliśmy jej za Gomułki, za Gierka, szukaliśmy jej w stanie wojennym i z coraz mniejszą wprawdzie wiarą i nadzieją szukaliśmy jej po odzyskaniu niepodległości. Niczym para wytrawnych rewidentów albo przeczesywaczy szliśmy od pomieszczenia do pomieszczenia i przetrząsaliśmy wszyst- ko. Istnienie szabli wydawało się prawdopodobne, a nawet niechybne, w domu i tak były eg- zemplarze wszystkich przedmiotów wymyślonych i stworzonych przez ludzkość – mogła zatem być i szabla.

W domu, który był zarazem przedwojenną masarnią, gospodarstwem, domem naczelnika poczty, wytrawnego myśliwego, filatelisty, zapalonego hodowcy norek, pensjonatem, biurem pisania podań, przechowalnią bagażu, noclegownią, łaźnią, szwalnią, magazynem przemytni- ków, gorzelnią, punktem usług telekomunikacyjnych, gastronomicznych i ogólnoludzkich, domem, w którym mieszkali pospołu: pastor, farmaceutka, inżynier górnik, weterynarz oraz monter trakcji wysokiego napięcia – otóż w tym domu było wszystko.

Zapragnąłeś – dajmy na to – bibularza – miałeś bibularz. Zapragnąłeś miniaturowej wagi aptekarskiej – miałeś miniaturową wagę aptekarską. Zachciało ci się topora rzeźnickiego – miałeś topór rzeźnicki. Zapragnąłeś traktatu teologicznego – w okamgnieniu obracały się przed tobą kruszejące karty z ściśle zapisanym wywodem o predestynacji.

A pianino? A żarna? A bursztynowe pudełka po lekach? Akordeon? Maszyna do szycia? Pieczęcie łąkowe? Osełki do kos? A dziurkacze, zszywacze, zakraplacze, przyciski i kolorat- ki? Stare aparaty telefoniczne, skrzypce i sieczkarnia. Finezyjne patyczki służące do wieńcze- nia końcówek w produkcji kiełbasy, zapasowe części wirówki do mleka, jelenie poroża, oka- zy wszystkich minerałów świata i prawdziwie marquezowski magnes z potworną siłą wyry- wający żelazo zakopane nawet metr pod ziemią. Poniemiecka lornetka i krasnoarmiejski ki- lim. Komplety cyrkli, krzywek i ekierek, suwak logarytmiczny, próbki kabli o wszelakim przekroju i specjalna, podręczna klatka służąca do subtelnej kaźni norek (tak aby, broń nas Panie Boże, nie naruszyć futra). Małe lampki górnicze, klasery, znaczki, kopiowe ołówki, zapomniane przez letników setki okularów słonecznych, krowie dzwonki, kołowrotek, baro- metr, klucze do wszystkich zegarów, wszystko, łącznie z elementariami, takimi jak rzadkie kamienie rzeczne, muszle morskie, gwoździe, mutry i metalowe kulki, wszystko, z wyjątkiem szabli.

Widzialna historia szabli kończyła się w roku 1939. – Po powrocie z Rumunii dałem ją matce i ona schowała – dziadek tak zawsze mówił o babci: „matka”. – Matka schowała szablę i jej trzeba pytać. – Ale babcia wzruszała ramionami, kręciła przecząco głową, machała ręką i nawet się nie wysilała na jakieś proste kłamstwa o niepamięci. Wiadomo było, że wie, ale nie powie. Choć z biegiem czasu w jej przeczących gestach jął się pojawiać cień niepewności, a może obawy, myśl, iż istotnie zapomniała, nawet nie przychodziła mi do głowy, co najwyżej szabla sama z siebie, wiedziona kinetyką latami pozornie nieruchomych przedmiotów, scho- wała się przed nią jeszcze lepiej.

Dziadek wyjmował z półki drugi tom przedwojennego wydania Słownika Ilustrowanego Języka Polskiego Arcta, otwierał na stosownej stronie i wskazującym palcem dotykał miniatu- rowej ryciny. – Tak samo wyglądała. Identycznie jak moja. Identycznie. Matka schowała i wiedziała, co robi. Najpierw Germania, potem Bolszewia…

Wpatrywaliśmy się z ojcem w ascetyczny biało-czarny rysunek, wpatrywaliśmy się weń intensywnie, tak jakbyśmy chcieli obraz szabli niezawodnie sobie utrwalić, by – gdy wreszcie się na nią natkniemy – nie mieć najmniejszych kłopotów z jej rozpoznaniem.

Szukaliśmy szabli całe moje dzieciństwo i całą moją młodość; zacząłem pisać, w jednym z pierwszych opowiadań dałem nawet zdanie o szabli dryfującej przez labirynt ścian. Nie było jej nigdzie, szliśmy z ojcem od pokoju do pokoju, od komórki do komórki, a kiedy zrewido- waliśmy cały dom, szukaliśmy w pralni, potem w wędzarni, w szlachtowni, w drewutni, w oborze, w spiżarni, w lodowni, pod szopą, na szopie, w magazynie, na strychu – kawaleryj- skiej broni siecznej z wygiętą klingą nie było nigdzie. Przestała istnieć, zapewne strawiona rdzą poszła w rozsypkę. Skończyła się udręka mojej młodości i rozpoczęły męczarnie wieku średniego, ojciec zachorował na serce i umarł, trzy lata wcześniej umarła babcia, dwanaście lat wcześniej umarł dziadek, opustoszały dom konał w całym majestacie wiotczejącej archi- tektury. Wilgotniały ściany, sypały się tynki, przedmioty pozostawione w pokojach traciły kształty, jakby rozpuszczały się w pustce, na piętrze zagnieździły się łasice, pozornie nieru- chome meble i sprzęty same z siebie zmieniały pozycje na bardziej chaotyczne.

Przyjeżdżałem z Krakowa do matki, miałem klucz, ale rzadko zachodziłem do tego miej- sca, w którym kiedyś było wszystko, teraz nawet jaśmin kwitnący przed frontową ścianą miał trupi zapach. Tego lata zaczęły się wielkie prace rozbiórkowe i remontowe, słychać było gwar młotów pneumatycznych, brama wjazdowa była cały czas szeroko otwarta, któregoś upalnego dnia wstąpiłem tam na chwilę, wszędzie kręcili się robotnicy, na podwórzu piętrzyły się sterty absolutnie niedorzecznych i nierozpoznawalnych przedmiotów, młoty pracowały nieustannie, runęła ściana, podniósł się obłok ceglanego pyłu, po chwili jeden z robotników wręczył mi owiniętą w juchtowy worek oficerską szablę dziadka. Wydobyłem ją na światło dzienne. Nietknięta rdzą, wyglądała istotnie identycznie jak tamta na rycinie w słowniku Arcta.

Potem szedłem z tą szablą przez Wisłę, przez most, w górę, w kierunku Partecznika, letni- cy oglądali się za mną, pokazywali palcami i w ogóle zachowywali się tak sensacyjnie, jakby człowieka z szablą w garści widzieli ostatnio nie wiadomo kiedy.

Загрузка...