Futbol funebre

Czasem mi się zdaje, że piłka nożna umarła, sczezła, przestała istnieć. Wydaje mi się, że zlikwidowano i zamknięto wszystkie stadiony świata, zaorano boiska (oracz przez pole karne za pługiem idzie, skowronek nad nim dzwoni), rozwiązano wszystkie ligi, buty zawieszono na kołkach. Ludzkość nagle, z dnia na dzień, jakby rażona jakimś antyfutbolowym gromem albo jakby zarażona jakimś uodporniającym na futbol bakcylem, przestała grać i przestała intere- sować się piłką nożną. Biała azjatycka trawa zarosła bramki i trybuny honorowe.

Sny też miewam koszmarne, często krzyczę w nocy, śni mi się, że siedzę na ławce rezer- wowych, jestem już gotowy, jestem już rozgrzany, jestem już ubrany, mam na sobie koszulkę w biało-czerwone pasy i czarne szarawary, i ochraniacze na goleniach i kolanach, i zaraz mam wejść na boisko i zgodnie ze swymi umiejętnościami rozstrzygnąć losy meczu, trener o twarzy Krzysztofa Kozłowskiego pochyla się nade mną i mówi: – Jerzy, teraz ty. – I ja pod- noszę się z ławki rezerwowych i gotów jestem jak wściekłe zwierzę wtargnąć na murawę, ale nie mogę, nogi mam jak z waty, nogi mam spętane. I boisko nagle, ni stąd, ni zowąd, faluje niczym wzburzone morze, prowadzę piłkę pomiędzy ruinami skrytymi w trawie, składam się do strzału i – całkiem jak na jawie – nic mi nie wychodzi.

Gazety podają wyniki meczów, drukują tabele, na ekranie telewizora widać płynną akcję, piłka nadlatuje z głębi pola, przejmuje ją fałszywy skrzydłowy, centruje i zawodnik środka, prawie niewidocznym ruchem głowy, zdobywa prowadzenie. Ale tabele, wyniki i płynne ak- cje pochodzą nie z tego świata, należą do fantomowej rzeczywistości, co nie jest pewne, czy jest na pewno. Piłka nożna umarła i wcale nie jest pewne, czy Cracovia dalej broni się przed spadkiem z drugiej ligi, bo nie jest pewne, czy druga albo trzecia liga jest jeszcze na świecie. Kiedyś, niedawno, wczoraj, we śnie, trzydzieści albo czterdzieści lat temu, jak się szło na Błonia, to co się widziało? Od Rudawy aż do samych Alej wszyscy grali w piłkę. Dziesiątki boisk nie ograniczonych żadną boczną linią, słupki uczynione z ubrań i grało się trzech na trzech, czterech na czterech albo nawet siedmiu na siedmiu. Grało się na puste bramki albo z bramkarzami. Grało się, w czym kto mógł, w półbutach, w gatkach, w spodniach od garnitu- ru, w przedwojennych kąpielówkach, w szortach uszytych z alianckich spadochronów albo ze stalinowskich szturmówek, boso, w pionierkach. Dziesiątki, setki ludzi wstępowały na soczy- stą murawę Błoń niczym na brzeg Copacabany i zaczynała się wielka brazyliada. Na ekranie telewizora marki Belweder jedenastki Realu i Benfiki w pięknym jak Maria Felix układzie strategicznym MW stawały naprzeciwko siebie i chociaż do dziś tamten finał (5:3 dla Benfi- ki) jest najbardziej mitycznym, fantasmagorycznym, narkotycznym meczem w dziejach ludz- kości, to już wtedy, pod koniec lat pięćdziesiątych, nikt nie miał wątpliwości, że te ze snu miasta, Madryt i Lizbona, istnieją niezbicie. Były niedostępne, ich stadiony otaczały masywne i wielce oniryczne obwarowania, były poza zasięgiem zmysłów i finansów – istniały bardziej. Teraz, kiedy w gruncie rzeczy można w każdej chwili pojechać na mecz do Madrytu albo do Lizbony, księżycowe te miejsca weszły w porządek istnienia powszechnego – istnieją mniej. Już nie są jak ciało niebieskie, jak anioł, jak jednorożec. Już nie są kruche i nieuchwytne jak gomułkowska trawa na Błoniach. Niczego, niczego, niczego za Gomułki nie było. A ponie- waż niczego nie było, nic też nie istniało. Nie istniały korki i nie istniały adidasy, nie istniały piłkarskie koszulki z numerami, nie istniały bramkarskie bluzy ani bramkarskie rękawice z mikrogumą, nie istniały nakolanniki ani ochraniacze, na dobrą, a raczej na złą sprawę nie ist- niały bramki i nie istniały siatki na bramki. Nie było piłek, a jeśli były, to były albo nie do zdobycia węgierskie futbolówki za trzysta czternaście złotych, albo tanie (niecałe sto złotych) wiązane na rzemień „piłki uniwersalne”. Mniejsze od futbolówek, większe od pitek do szczy- piorniaka, cięższe od piłek do siatkówki, lżejsze od piłek do kosza. Piłki poczwarne. Piłki hybrydy. Piłki pozbawione tożsamości. Piłki spaczone przez ideologię. Piłki zniewolone. Pił- ki bez właściwości. Piłki moskiewskie. Piłki marksistowskie. Piłki azjatyckie. Piłki od sied- miu boleści. Na wskroś totalitarne „piłki uniwersalne”, którymi od biedy można było grać we wszystko i które w zasadzie nie nadawały się do niczego. Jak tamte bez rozmiarów garnitury, płaszcze i koszule, co na nikogo nie pasowały i co je od biedy każdy i na każdą okazję mógł przyodziać. Piłki nijakie, wyroby piłkopodobne pozostające w głębokiej i ciemnej łączności z innymi przedmiotami tamtej epoki, z tekturowym obuwiem, z dżemem jabłkowym o smaku brzoskwiniowym, z aluminiowymi sztućcami, z napojem Herbavit, z wiecznym piórem „Ze- nith”, z kiełbaskami leszczyńskimi, z klejonymi książkami, ze wszystkim.

Niczego, niczego, niczego za Gomułki nie było, ale trawa była i trawa istniała. Inaczej i bardziej swojsko to powiem: jak za tego Gomułki było, tak było, ale mówcie, co chcecie, tra- wa na krakowskich Błoniach była jak się patrzy. Gdyby ją w kwadraty uczesać i przystrzyc, na Błoniach byłoby jak na Wembley albo na San Siro, albo nawet jak na Maracanie. W nędz- nych gomułkowskich trampkach wstępowaliśmy na intensywną i sprężystą murawę i nasze niepodległe strzały i dryblingi, i piłkę uniwersalną ocalały przed czeluścią nicości. A jeśli grał z nami pewien starszy pan w moim wieku, popularnie zwany Dziadkiem, to jego prawdziwie brazylijskie kunszta ocalały przed nicością wszystko: i wyszarzały peerelowski podkoszulek, i podwinięte do kolan spodnie w pepitkę z elanobawełny, i tekturowe półbuty, które ostrożnie, by ich na uszczerbek nie narazić, ustawiał za bramką (Dziadek grał boso jak Leonidas albo jak Garincha).

Jeśli wszakże tamta trawa, na której myśmy grali, na której Dziadek swą grą przysparzał piękna byle jakim sprzętom, otóż jeśli tamta trawa też była niepodległa, to należy postawić – być może fałszywe i okrutne – pytanie, dlaczego dziś jej nie ma? Patrzę na Błonia zarosłe siecią zdrewniałych kłączy, bezbarwnych ziół ostrych jak blacha, patrzę na Błonia, co są dziś jak powierzchnia psiej gwiazdy (udręczone dusze dawnych futbolistów polatują nad nią), i sam się sobie nie dziwię, że śmierć piłki nożnej przychodzi mi do głowy. Na wszelki wypa- dek podkreślam też z mocą, że ja nie umieram i śmierci własnej i stygnących zmysłów piłce nożnej nie wmawiam ani nie narzucam. Nie. We mnie jest dalej wola dopingu, wola podziwu, a nawet wola gry. Ale piłka nożna umarła i Błonia zarosły białą azjatycką trawą. Na ekranie telewizora sony Niemcy nieustępliwie walczą z Brazylijczykami o każdą piłkę. Zawsze je- stem za Niemcami, ale jak grają z Brazylią, jestem za Brazylią. W dwudziestej szóstej minu- cie po miękkim dośrodkowaniu z rzutu rożnego Cesar Sampaio zdobywa bramkę niepoczy- talnym uderzeniem głowy. Jest piłka nożna. Ale jest ona już nie z tego, nie z mojego świata.

Загрузка...