Romans i koniec romansu

Kiedy autobus z Mogilan zjeżdża na dół, Kraków się pojawia w mglistej perspektywie, z prawej strony widać Hutę, a z lewej Mydlniki, w środku pod baldachimem pyłu Śródmieście ciemne i zawiłe niczym ogromny rozłupany orzech. Sentymentalny dreszcz mnie przechodzi. Sentymentalny dreszcz mnie przechodzi z tysiąca powodów, choćby i z tego powodu, iż za- znaję emocji, jakich teraz, pod koniec stulecia i pod koniec tysiąclecia, nikt już nie zaznaje. Dawno żyjący i dawno pomarli albo dawno opisani ludzie takie miewali przeżycia – po długiej wędrówce wstępowali znużeni na kolejne wzgórze i wreszcie, wreszcie obejmowali wzrokiem całe leżące u ich stóp miasto, które było celem ich podróży. Spoglądali na mury, na dachy, na dym idący z kominów, na światła i ogniska, słyszeli skowyt syren, łoskot fabryk i turkot powozów, nagły lęk ich ogarniał nie wiadomo przed czym, za ich plecami biegła biała wapienna droga, rozciągały się pola. Tak było, zanim zgęstniała architektura, zanim przestano na noc zamykać warowne bramy, zanim betonowe forpoczty przedmieść zajęły wszystkie miejsca, bo przecież w trakcie jakiejkolwiek wędrówki nie sposób nie zauważyć, iż teraz każ- de miejsce stało się przedmieściem. Takie bywały dawniejsze podróże, przyjazdy, tak do dziś wygląda wjazd do Krakowa, w każdym razie tak on wygląda dla kogoś, kto od strony gór pekaesem jedzie Zakopianką. Jak mówi poeta: „Przede mną Kraków w szarej kotlinie (…) / Przede mną lśniąca trawa, otwarte / scyzoryki, szpaki jak skauci, horyzont / inne miasta, gra- nice, balkony / myśli / podwójne znaczenia. Mgły się podnoszą / mgły opadają. Wielkie ciała kościołów / jak balony na uwięzi i kołyszą się / powoli”. Siedzę w pekaesie, ale przecież jak- bym miał skrzydła lecę przez Mateczny, przez most Dębnicki, lecę Alejami i ponad Klepa- rzem, powrót do Krakowa uskrzydla mnie sam w sobie, ale tym razem (połowa lutego, desz- cze i upały), tym razem także uskrzydlony jestem myślą o nie dokończonej opowieści, co czeka na dokończenie w mojej dziesięciopiętrowej wieży z betonu na Francesco Nullo. (Z

balkonu widzę ciemne wieże kościołów).

Jest to opowieść o Stali i Fiałkowskim i ich zgubnej miłości do jednej kobiety. „Pamiętam pewien skandal”, taką apostroficzną frazę parę tygodni temu zapisałem w jednym z moich wykwintnych zeszytów w linię i nie był to trafny początek, bo choć w tej z życia wziętej hi- storii skandali było co niemiara, ona sama skandalem nie była, ona była romansem, fantasma- gorycznym i upajającym romansem. „Pamiętam pewien romans”, tak powinienem był zacząć i tak też zaczynam.

Kochali się w niej obaj: Fiałkowski i Stala, ona zaś, ponieważ ich obu bardzo, ale to bar- dzo lubiła, nie mogła się zdecydować, być może zresztą nigdy żadnej decyzji ostatecznej nie brała pod uwagę. Studiowała teatrologię, potem filmoznawstwo, czytała mnóstwo książek i, oczywiście, chciała napisać pracę magisterską, jakiej nikt przedtem nigdy nie napisał, ani nikt potem nigdy nie napisze. Magistra Stalę mijała na pogrążonych w półmroku schodach i ko- rytarzach Gołębnika (wieczny listopad panuje w Instytucie Filologii Polskiej) i niezawodnie, grubo ponadintuicyjnie czuła, iż pierwszym elementem i pierwszą emocją, która ich łączy, jest strach nie wiadomo przed czym. Przed czym? Mówię wyraźnie i dobitnie: strach nie wiadomo przed czym i tak to trzeba zostawić, i nie należy szlachetnej kategorii strachu nie wia- domo przed czym rozmieniać na drobne, nie trzeba czarnej nici rozdzielać na czworo. W koń- cu postanowiła pisać o motywie wody w twórczości Bergmana, choć oczywiście brała też pod uwagę motyw ognia, motyw powietrza albo motyw diabła, albo w ogóle temat demonizmu w twórczości Bergmana. Włożyła swą jedyną czarną spódnicę do połowy łydki i czółenka na płaskim obcasie i dręczona strachem nie wiadomo przed czym udała się na dyżur do magistra Stali. (Środa, pomiędzy jedenastą a dwunastą trzydzieści w pokojach asystenckich).

– Ale ja się na tym kompletnie nie znam, nie mam zielonego pojęcia, nie chodzę do kina – powiedział łamiącym się głosem magister Stala, gdy ona głosem z kolei całkowicie opanowa- nym, a nawet z lekka lodowatym zadała pytanie, w którym. szło o wszystko, z wyjątkiem odpowiedzi:

– Wiem, że pan się na tym nie zna, ale pan budzi zaufanie – odparła Małgorzata (takie dla niepoznaki przypisuję jej imię).

I potem w pokojach asystenckich zapadła niesłychana cisza, zrobiło się tam tak cicho jak na stepie akermańskim, było całkiem cicho, ponieważ magister Stala nie wiedział, co ma od- powiedzieć. Jego milczenie z dzisiejszej perspektywy całkowicie niezrozumiałe, wtedy, w tamtych czasach, w tamtej epoce było jednak trochę, częściowo zrozumiałe. Marian Stala już wtedy wiedział mianowicie, że będzie się zajmował literaturą modernistyczną, ale dręczyły go wyrzuty sumienia, że nie zna całej literatury modernistycznej. On jeszcze wtedy wszystkich książek wydanych na kuli ziemskiej pomiędzy rokiem 1891 (ukazuje się I seria Poezyj Kazi- mierza Przerwy – Tetmajera i następuje początek Młodej Polski) a rokiem 1918 (rozpoczyna się międzywojnie i następuje koniec Młodej Polski), otóż on jeszcze wtedy wszystkich ksią- żek napisanych i wydanych przez ludzkość pomiędzy tymi datami nie miał przeczytanych i to go niepokoiło.

Niepokój jego, który głos mu odebrał, nie przesłonił wszakże widoku wężowego ruchu, ja- kim ona (w spódnicy do połowy łydki) podniosła się z krzesła i z lekka chybotliwym krokiem opuściła pokoje asystenckie. Widok wychodzącej Małgorzaty, pomimo iż był pozornie koją- cym widokiem (oto znika kolejna przeszkoda, co mogłaby przeszkadzać w czytaniu), niestety nie przyniósł ukojenia, więcej nawet, był to widok osobliwie bolesny. Ich pierwsza rozmowa była zarazem ich przedostatnią rozmową. Gdy po kilku miesiącach Małgorzata (tym razem w dżinsach i butach na wysokim obcasie) zaszła na dyżur do magistra Stali, on w całkowicie dla siebie niepojętym porywie desperacji zgodził się pójść z nią na kawę. Umówili się w każdym razie. Umawiali się w środę i w środę umówili się na piątek, co jemu było nawet na rękę, bo miał wyliczone, że do czwartku powinien skończyć czytać Kasprowicza, więc po skończeniu Kasprowicza, a przed przystąpieniem do czytania Tetmajera, mógł się ewentualnie spotkać z tą gidią, nie stroniącą od wysokich obcasów w dodatku. Małgorzata, co może nie ma, a może ma znaczenie, mierzyła równo sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i istotnie nie stro- niła od wysokich obcasów, co wzmagało przyrodzoną chybotliwość jej wiotkiej sylwetki.

Ale desperacja desperacją, trema tremą, nerwy nerwami. Umawiali się i nie mogli się umówić, czy umawiają się w „Mozaice”, czy też w „Kolorowej”, i tak się to skończyło, że w piątek o siedemnastej jedno siedziało w „Mozaice” (Marian S.), a drugie (Małgorzata – metr osiemdziesiąt pięć wzrostu) w „Kolorowej”. I tak siedzieli bardzo blisko siebie, dzieliła ich zaledwie wąska jak zamarznięty potok ulica Gołębia, siedzieli nieruchomo i choć każde z nich wiedziało, że tu wystarczy wstać i przejść na drugą stronę, ani ona, ani on nie ruszyli się z miejsca. A potem strach nie wiadomo przed czym nie pozwolił im wyjaśnić tego tragiczne- go nieporozumienia. Bez słowa mijali się na pogrążonych w mroku i tchnących dostojewsz- czyzną korytarzach i schodach Gołębnika, a w ich ukłonach nie było czułości. On bez reszty pogrążył się w nałogu lektury, ona zaczęła spotykać się z Fiałkowskim.

Bo Fiałkowski zdecydowanie był bardziej zdecydowany. Spotykał się z nią często, często rozmawiali, chodzili do kina, na przykład na filmie Kabaret widziano ich wręcz kilka, jeśli nie kilkanaście razy. Tak jest – Fiałkowski spotykał się z Małgorzatą niezbicie i nic w tym dziwnego, bo w końcu w tej parze – mam na myśli parę Fiałkowski i Stala – otóż w tej parze Fiałkowski zawsze był trochę ostrzejszy i grał pierwsze skrzypce. Weźmy na przykład tak wiele mówiącą scenę, jak rytualne wejście profesora Stali i lektora Fiałkowskiego do księgar- ni. Przecież ich wejście do księgarni (albo do antykwariatu) jest jak wejście pary krwawych rewolwerowców do saloonu. Gwar rozmów cichnie, pianista przestaje grać, barman nieru- chomieje za kontuarem, karty wypadają z rąk szulerów, w oczach ladacznic zapalają się żar- łoczne płomienie podziwu oraz pożądania. Kiedy Stala i Fiałkowski wchodzą do księgarni, cichnie nawet szelest obracanych stronic, przypadkowe tomy wypadają z rąk przypadkowych czytelników, księgarki poprawiają fryzury i mobilizują władze poznawcze, w oczach studen- tek polonistyki zapalają się czarne znicze śmierci. W absolutnej cmentarnej ciszy Fiałkowski zawsze idzie przodem i niczym wytrawny snajper pojedynczymi i nieomylnymi strzałami kładzie na stołach i regałach co ciekawsze albo co bardziej kuriozalne egzemplarze. A Stala idzie z tyłu niczym upadły pod względem moralnym szeryf, co utracił wiarę w bliźnich i ist- nienie dobra, z długiej broni prowadzi ogień ciągły, długimi pełnymi ironii spojrzeniami omiata stoły i regały, na wszystkim kładzie lagę, wszystko ma w pogardzie.

Tomek Fiałkowski poznał Małgosię metr osiemdziesiąt pięć wzrostu w ten sposób, że przyniosła ona do redakcji „Znaku” (on był tam ważnym redaktorem) recenzję z właśnie wówczas wydanej Gry na zwłokę Janusza Andermana. Recenzja została przyjęta do druku, ale tak się złożyło, że zaraz potem Polak został papieżem, wybuchła Solidarność; ogłoszono stan wojenny, zaczęły się strajki i obrady okrągłego stołu, Polska odzyskała niepodległość i w na- tłoku tych dziejowych wydarzeń nikt nie miał głowy do Małgosinej recenzji. W zakamarkach redakcji na ulicy Siennej, a być może zwłaszcza w czasie przeprowadzki do Dworku Łowczego, gdzieś przepadła ona. Małgosia zresztą również gdzieś przepadła. Obroniła pracę magisterską (Motyw domu w twórczości Bergmana) i bezpowrotnie wyjechała z miasta. Jej romans z Fiałkowskim, choć intensywny, krótki był w sumie i skończył się w gruncie rzeczy nie wiadomo czemu. Różni złośliwi różnie powiadają. Jedni złośliwi powiadają, że on jej – jak to ma w zwyczaju literalnie – opowiedział o jedną książkę albo o jeden film za dużo. Inni złośliwi zaś mówią, że ona do ryżu dodawała za dużo szafranu indyjskiego i wściekle żółty ryż, który mu podawała, przyprawiał Fiałkowskiego o głębokie depresje. Niektórzy, co teraz widują Stalę i Fiałkowskiego idących razem na obiad albo do księgarni, powiadają też, że tamten romans skończył się tak, jak kończą się wszystkie romanse, a wszystkie romanse, jak wiadomo, kończą się w ten sposób, że ich bohaterka w pewnym momencie ucieka z rosyjskim oficerem. Podobno (są świadkowie) bohaterka i tego romansu uciekła z rosyjskim oficerem. Wyjechała z nim tam, gdzie w tamtych czasach bohaterki tamtych romansów wyjeżdżały z rosyjskimi oficerami. Do Legnicy mianowicie.

Idę pomiędzy tonącymi w oślepiającym blasku albo w nieprzejrzanych ciemnościach, albo w zimowym deszczu zaułkami Starego Miasta i ilekroć w mglistej perspektywie widzę wyso- ką, szczupłą i długowłosą kobiecą sylwetkę, serce mi skacze, bo myślę, że ona wróciła. Ale serce, choć niezwykle często, zawsze mylnie mi skacze. Często – bo teraz jest na świecie nie- słychanie dużo niesłychanie wysokich, niesłychanie młodych i w dodatku całkiem mało chy- botliwych kobiet. Jest zupełnie tak, jakby ostatnie damskie pokolenie, co się pod koniec ostatniego zaboru urodziło, obdarzone zostało za sprawą jakiegoś Bożego kaprysu imponują- cą dorodnością i pewnością ruchów. W tamtych czasach wysokie, mierzące ponad metr osiemdziesiąt dziewczyny zdarzały się rzadko i nawet w czółenkach na płaskim obcasie czuły się niepewnie.

Загрузка...