Co za cholerna historia, jakie nieprawdopodobne zadanie mam do wykonania! A wszystko przez tę moją przeklętą miękkość charakteru, ustępliwość i głupie uleganie uczuciu przyjaźni. Niech diabli wezmą Karola i jego ciągłą gonitwę za dziwkami! Dlaczego ja mam płacić za to taką cenę?! Chociaż dlaczego — to wiem. Bo jestem skończonym osłem, który dał się naciągnąć na pożyczenie...
Ale zaraz. W ten sposób nie wyjaśnię, o co chodzi. A więc nieco spokoju i po kolei.
Teresa wyjechała na zagraniczne tournee we wtorek. Teresa jest wspaniałą dziewczyną, znaną piosenkarką i moją narzeczoną. Kochamy się bardzo, to prawda, ale to „bardzo” idzie w parze z zazdrością Teresy, sięgającą nieraz dość daleko. Zresztą i ja nie jestem lepszy.
Występy mają trwać dziesięć dni. Wyjeżdżając zostawiła mi klucze od swego mieszkania z prośbą, bym się nim opiekował. No i ładnie się z tego wywiązałem!
W czwartek wieczorem wpadł do mnie Karol. Nie chciał nawet wejść do pracowni, tak mu się śpieszyło i nie zwlekając, od razu w przedpokoju powiedział:
— Spieszę się bardzo, bo w samochodzie mam babkę... Poezja nie dziewczyna! Słuchaj Tol, daj mi klucze od mieszkania Teresy. Wiesz, że do siebie nie mogę jej wziąć.
Wiedziałem o tym istotnie, bo Karol zajmował pokój u swojej zamężnej siostry, która dość skutecznie ukrócała jego wybryki.
— Zwariowałeś?! — zaoponowałem czując jednak, że jak zwykle nie potrafię być do końca twardym. — Chcesz zamienić mieszkanie Teresy w burdel? Wykluczone!
— Tol, nie wygłupiaj się! Przecież się o tym nie dowie, a przez te twoje bezsensowne skrupuły mogę stracić taką okazją. Żebyś ją widział! Sam seks! No, stary, chyba mi tego nie zrobisz?
— Narozrabiacie, a potem to ja będę miał kłopoty ze sprzątaniem! — W tym, co powiedziałem, tkwił już zarodek kapitulacji, co Karol naturalnie wyczuł.
— Za dwie godziny klucze masz z powrotem i ani śladu naszej obecności.
— Nie, nie mogę... — próbowałem jeszcze opierać się. — Nie chcę robić nic takiego, o czym Teresa nie miałaby wiedzieć...
— Mójże ty święty! To jej powiedz! Albo ja to zrobię, oczywiście nic nie mówiąc o tej brunetce z Bristolu. O to możesz być spokojny...
To był drański chwyt. Ale nie tylko to zadecydowało, że Karol dostał wreszcie te klucze. Po prostu nie umiałem mu odmówić tym bardziej, że uzyskałem obietnicę otrzymania starego samowaru, zdobytego przez Karola w jakiś tylko jemu znany sposób, samowaru, który od dawna chciałem od niego wycyganić.
Wizyta Karola miała miejsce o ósmej wieczorem. Do jedenastej oczekiwałem na zwrot kluczy, po czym nie przeczuwając, co mnie czeka, poszedłem spać, przekonany, że Karol zjawi się rano.
Istotnie wpadł około dziesiątej, oddał mi klucze, poklepał po ramieniu, zapiał z zachwytu nad wrażeniami nocy i zapewniwszy mnie, że mieszkanie zostawił w porządku, odjechał do redakcji. Miałem do wykończenia projekt koperty na płytę, więc siedziałem nad tym do popołudnia. Dopiero po spóźnionym obiedzie pojechałem do mieszkania Teresy, by sprawdzić zapewnienia Karola.
Złożona pościel leżała na tapczanie, co mi przypomniało, że mam iść do pralni. Na stoliku znalazłem kartkę papieru z nabazgranymi słowami: „Dzień dobry —
Anka”. Kartkę tę natychmiast spaliłem, by broń Boże nie został najmniejszy ślad obecności jakiejś kobiety w mieszkaniu. Poza tym wszystko znajdowało się na swoich miejscach, zasłony na oknach zaciągnięte, w kuchni porządek. Uspokojony skierowałem się do wyjścia i dopiero w przedpokoju zorientowałem się, że czegoś tu brakuje.
Pamiętałem doskonale, że wisiał tam płaszcz Teresy, biały, w wyraźną, dużą brązową kratę i czerwona, skórzana torba. Wiedziałem o tym z całą pewnością, bo płaszcz miałem oddać do pralni razem z bielizną pościelową.
Wieszak był pusty. Już wystraszony na dobre przeszukałem dokładnie mieszkanie. Płaszcza nigdzie nie było.
A więc został skradziony. Zgnębiony i z chaosem myśli w głowie opadłem na fotel, oddając się ponurym rozmyślaniom.
Nie chodziło mi o to, ile kosztowały zaginione rzeczy. Ale torba była kupiona za granicą i takiej samej nigdzie bym tu nie dostał, a płaszcz był robiony rok temu — skąd wziąć taki sam materiał, kto i kiedy go uszyje bez wymiarów i przymiarki?
Jeśli jednak nie odzyskam tych przedmiotów — tych samych lub takich samych — Teresa dowie się o kradzieży, a to podsunie jej jedyne zresztą w tych warunkach wytłumaczenie — obecność jakiejś dziewczyny i to takiej, która wychodząc z mieszkania zabiera z niego nie swoje przedmioty. A jeśli była, to oczywiście ze mną. Widmo oburzenia, gniewu, łez w oczach Teresy, no i na pewno zerwania, stanęło mi przed oczami tak realnie, jak gdyby już się to działo...
Za wszelką więc cenę należy odzyskać ten płaszcz i torbę — to jest jedyne wyjście, jakie mi pozostało! Tylko w ten sposób mogę wybrnąć z sytuacji, w którą tak głupio wpadłem przez Karola!
Odzyskać — ale jak? Milicja? Na myśl o tym ścierpła mi skóra. Milicja, to w pierwszym rzędzie przesłuchanie poszkodowanej, celem stwierdzenia, co zostało skradzione, jak wyglądały przedmioty i inne tego rodzaju formalności, a więc wyjawienie faktu, który muszę koniecznie zataić, jeśli chcę uniknąć zerwania z Teresą. Już lepiej przyznać się samemu. Ale to byłoby osłabienie mojej pozycji w naszym stadle — pozycji, która i bez tego jest słabsza, niż bym tego pragnął.
Muszę więc działać sam. Pójść do tej dziewczyny i odebrać skradzione rzeczy. Będzie się oczywiście
zapierać, ale chyba dam sobie z nią radę. Może grożąc milicją, może propozycją wykupu — to będzie zależało od sytuacji.
Sięgnąłem po słuchawkę i wykręciłem numer Karola. Na szczęście był jeszcze w redakcji.
— Przyjeżdżaj natychmiast — rzuciłem, kiedy
usłyszałem jego głos. — Jestem w mieszkaniu Teresy.
— Pali się, że ci tak pilno? — odpowiedział
beztrosko. — Teraz nie mogę, siedzę przy maszynie.
— Przyjeżdżaj natychmiast, ty dziwkarzu, albo nie chcę cię znać! To twoje bóstwo okradło Teresę!
— Niemożliwe! — głos Karola nie był już taki
beztroski, co sprawiło mi pewną ulgę. — No dobra, ale muszę skończyć robotę!
— Do diabła z twoją robotą! Muszę mieć zaraz adres tej twojej Anki! Znasz chyba Teresę i wiesz, co będzie, jak sprawa się wyda!
— Za pół godziny będę wolny, czekaj na mnie! A co do adresu, to...
— Podasz mi go, jak przyjedziesz — przerwałem połączenie, rzucając ze złością słuchawkę.
Zdecydowany ton, w jakim przeprowadziłem tę rozmowę sprawił mi satysfakcję, toteż zacząłem oceniać sytuację mniej pesymistycznie. Ostatecznie może nie będzie tak źle, trzeba tylko działać szybko, by dziewczyna nie zdążyła pozbyć się tych rzeczy, bo wtedy dopiero zaczęłaby się kołomyjka. Pałałem żądzą działania i pełen niecierpliwości czekałem na Karola.
Wreszcie rozległ się dzwonek u drzwi.
— Co zginęło?! — spytał już od progu. Widać było, że chłop przejął się sprawą.
Nie rozbierając się wszedł do pokoju i rozejrzał, z rękami w kieszeniach płaszcza. Był to niczego sobie chłopak o niebieskich oczach i rzęsach długich jak u dziewczyny. Po ruchach od razu można było poznać, że jest w dobrej formie.
— Czerwona, skórzana torba i płaszcz w brązową kratę, który Teresa tak lubiła! Wisiały w przedpokoju. Zdajesz sobie chyba sprawę, co będzie, jeśli Teresa dowie się, że była tu jakaś dziwka! Nigdy nie uwierzy, że to nie ja tu z nią byłem. Będzie przekonana, że chcesz mnie kryć. A jeśli nawet jakimś cudem mi uwierzy, pozostanie pretensja, że wpuściłem do jej mieszkania obcą dziewczynę... Gadaj więc, gdzie tę twoją Ankę mogę przydybać?!
— Skąd wiesz, jak się nazywa?
— Czy to ważne? Znalazłem na stoliku kartkę, której nawet nie pofatygowałeś się sprzątnąć! Przypuszczam, że w ciągu jednej nocy partnerki nie zmieniałeś?
Moja ironia musiała zrobić na nim wrażenie, bo popatrzył na mnie wyraźnie speszonym wzrokiem, zanim odezwał się:
— Widzisz, stary... Bardzo mi przykro, ale ja nie znam jej adresu...
Poczułem, że kręci mi się w głowie.
— Nie znasz?! — rzuciłem z przerażeniem. — A nazwisko? Adres możemy uzyskać w Biurze Meldunkowym...
— Ani nazwiska... — rozłożył ręce.
— Więc jak... Gdzie ją poderwałeś? — język plątał mi się w gębie. Zdruzgotany, osunąłem się na fotel.
Karol założył ręce na plecy i przeszedł się po pokoju, wreszcie zatrzymał się przede mną.
— Głowa do góry, chłopie! Jakoś ją znajdziemy! Wyskoczę ze skóry, żeby ją odszukać!
— Mam cię gdzieś z twoimi obietnicami! Gadaj, gdzie j ą poznałeś i j ak wygląda?!
— Poznałem ją na dansingu w Grandzie. Wysoka, zgrabna, wiesz, taka z nogami po pachy. Blondynka, ale to nie wskazówka, bo kobiety zmieniają peruki — no, pantera, nie dziewczyna!
— Nic mi ten opis nie daje. Mało to takich?
— Żebyś wiedział, że mało!
— Idiota! Może znają ją tam kelnerzy albo szatniarz?
— Możliwe... Ale czekaj, przypominam sobie coś, co może się przydać... Telefonowała w nocy i z kimś rozmawiała, a ja udawałem, że śpię... Zaraz, jaki to był adres? Aha, ulica Gradowa dwadzieścia sześć. To uliczka na peryferiach Ochoty, znam ją, bo kiedyś zdarzyło się tam morderstwo... Małe domki ze składzikami na zapleczu, a ogródkami od frontu...
— Myślisz, że tam mieszka?
— Nie, bo powtarzała adres. Zna kogoś, kto wyznaczył jej tam spotkanie.
— I nic więcej nie wiesz? Może chodzi do jakiejś kawiarni lub wreszcie gdzieś pracuje? Nie umawiałeś się z nią?
— Nie. Zresztą po takim numerze i tak by nie przyszła.
Oparłem głowę na rękach i stęknąłem:
— Co ja teraz zrobię ?! Bodaj cię wykastrowano!
— Tol, głowa do góry! Pojedziemy razem pod ten adres i na pewno czegoś się dowiemy. A jeśli nie, połażę po knajpach i gdzieś ją przydybię. Mamy osiem dni czasu.
— A jak sprzeda te rzeczy? Nie, trzeba działać natychmiast. Jedźmy na tę Gradową — zerwałem się na nogi.
Ale Karol spojrzał na zegarek.
— Dochodzi dziesiąta, a ja przerwałem pracę. Muszę wracać, bo zdarzyło się bombowe włamanie i trzeba skończyć przygotowanie materiału. Ale zajdę do ciebie rano. Przez jedną noc nic nie sprzeda.
— Jeśli nie możesz, to trudno, ale ja czekać nie będę ani godziny! Pojadę bez ciebie, opieki nie potrzebuję.
Po wyjściu Karola jeszcze raz obejrzałem mieszkanie, wszystkie możliwe kąty i schowki, równie bezskutecznie jak poprzednio. Potem zszedłem do samochodu z twardym postanowieniem wykorzystania tej ostatniej szansy.
Siąpił drobny deszcz. Krople wody skrzyły się w blasku reflektorów zamazując połyskliwą zasłoną kontury przechodniów i perspektywę ulicy, którą znaczył rząd latarni malejących białymi punktami w mrocznej dali. Co i raz pojawiały się przede mną dwa świecące koła, niby wielkie, sowie oczy, rosnące szybko, coraz bliższe, zmuszając do wytężenia wzroku, by w światłach mijanego auta rozeznać przestrzeń przed maską własnego wozu. Trasę przestudiowałem z planem miasta w ręku, kiedy więc kamienice zaczęły z wolna rzednąć i coraz częściej pojawiały się pomiędzy nimi nie zabudowane place, wiedziałem, że wkrótce będę na miejscu. Jeszcze parę zakrętów i oto w świetle reflektorów z trudem ujrzałem przymocowaną do ogrodzenia granatową tabliczkę, a na niej nazwę ulicy — Gradowa.
Obróciłem kierownicą, ale w następnej sekundzie musiałem nacisnąć hamulec. Ukazała się bowiem przede mną duża, czarna, błyszcząca kałuża. Ulica była nie brukowana, pełna błota, dziur i wyboi.
Cofnąłem wóz, bo pokonywanie tego grzęzawiska było zbyt ryzykowne. Postawiłem go przy krawężniku i wysiadłem, by resztę drogi odbyć piechotą. Jak się okazało, była to szczęśliwa decyzja. Spowodowała ją jednak konieczność, a nie moja umiejętność przewidywania wypadków.
Zapaliłem latarkę. Po bokach ulicy leżał twardo ubity żużel, mogłem więc iść bez obawy błotnistej kąpieli. Wzdłuż ciągnęły się jednorodzinne domki, odgrodzone od ulicy siatką i krzakami.
Odszukałem parzystą stronę i ruszyłem przed siebie, licząc posesje.
Ale przy numerze dwudziestym drugim domki skończyły się. Miałem przed sobą pustą przestrzeń, tonącą w ciemności. Jedynie gdzieś z dala migotało pojedyncze światełko.
Była to moja ostatnia szansa. Zapaliłem latarkę, bo twardy chodnik skończył się, a nogi ślizgały się po mokrej ścieżce, i ruszyłem w tamtym kierunku.
Nikłe światełko poczęło rosnąć i wkrótce spostrzegłem zabrudzoną żarówkę tkwiącą pod blaszanym koszem, zamocowanym do telefonicznego słupa. Stał on przy drewnianym parkanie, obok bramy, na której dostrzegłem wymalowany białą farbą numer 26, a obok napis: Wyroby betonowe — 7. Łuczak.
Parkan, brama i znajdująca się przy niej furtka były zrobione ze zbitych szczelnie, dwumetrowych desek, nie mogłem więc zobaczyć, co znajdowało się wewnątrz ogrodzenia. Furtka była zamknięta. Szarpałem ją bezskutecznie przez pewien czas, potem próbowałem wołać, ale nie dosłyszałem żadnej odpowiedzi. Słychać było tylko szelest siąpiącego deszczu.
Wokół było cicho i ciemno. Jedynie z palącej się u góry żarówki padał na błotnistą drogę krąg światła. Nie dając za wygraną zacząłem iść wzdłuż parkanu w nadziei, że może uda mi się znaleźć jakieś przejście i stwierdzić, co kryje się za tym szczelnym ogrodzeniem — czy tylko magazyny na materiał i wyroby? Skoro jednak dziewczyna otrzymała ten adres, musiało tu być również jakieś mieszkanie lub chociaż pomieszczenie biurowe, gdzie mógłbym otrzymać informację — jak się nazywała, gdzie mieszkała, kim była.
Istotnie, przejście znalazłem. Przyświecając latarką już po kilkunastu krokach odkryłem w parkanie zmurszałą deskę, a obok niej drugą, ledwie trzymającą się na gwoździu.
Po przedostaniu się na drugą stronę płotu dostrzegłem w refleksach światła ulicznej żarówki kontury jakichś magazynów czy szop, a nieco z boku zarysy baraku z oknami, zasłoniętymi okiennicami. Spod dwóch sączyło się światło.
Obszedłem barak dookoła. Był tu zapewne plac robót, gdyż leżały na nim betonowe kręgi, pustaki i rury. Wkrótce znalazłem ganeczek, wskazujący wejście. Idąc ku niemu wzdłuż ściany stwierdziłem, że i z tej strony spod okiennic sączy się światło. Musiałem teraz patrzeć pod nogi, by wśród gmatwaniny czarnych cieni nie wywalić się na jakimś kawałku betonu, ale przechodząc obok przeświecającej okiennicy, zerknąłem do wnętrza przez
wycięte w desce serduszko.
To, co ujrzałem, raptownie zatrzymało mnie w miejscu. Przywarłem do ściany wstrząśnięty, z nagle zrodzonym uczuciem osobistego zagrożenia.
Wnętrze było obszerne, ale brudne i zaniedbane. Pośrodku stała „koza”, w której buzował ogień, pod przeciwległą ścianą odrapane biurko, obok regał z półkami na akta i stara, koślawa szafa. Z drugiej strony okna, pod którym stałem, musiał znajdować się stół, bo dostrzegłem szyjki butelek od piwa i parę szklanek. Przy stole, tyłem do mnie siedział jakiś człowiek, nieco przechylony do przodu, w kapeluszu na głowie, spod którego wystawały pasma siwych włosów.
Naprzeciw zaś, obok piecyka stało krzesło, do którego był przywiązany młody mężczyzna. Miał wąskie czarne wąsiki nad pełnymi wargami i ciemne, zmierzwione włosy. Oczy zwrócone ku staremu człowiekowi były pełne przerażenia.
Obok niego stało jakichś dwóch facetów i również spoglądało w tę samą stronę. Jeden z nich trzymał w ręku zwykłą, blaszaną szufelkę z wielkim kawałkiem rozpalonego do czerwoności węgla, nad którym unosił się niebieski płomyk. W oknie chyba brakowało kawałka szyby, gdyż rozmowę słyszałem tak dobrze, jak gdybym znajdował się w środku.
— Więc gdzie są? — głos starego człowieka w kapeluszu brzmiał nieco skrzekliwie, ale spokojnie.
— Przecież mówię...! — uwięziony wybuchnął potokiem słów. — Mówię wam, że nie wiem...! To jest wszystko, cośmy przywieźli! Byliśmy cały czas w trójkę, nigdzie nie odchodziłem! Przez cały czas! I razem liczyliśmy!
— Myślisz, draniu, że mnie okłamiesz? Że nie wiem, ile naprawdę było?
— Szefie, sumiennie mówię, że nie kłamię! Niech pan ich spyta! — obrócił głowę, spoglądając kolejno na stojących koło niego strażników.
— Już ich pytałem... — głos nadal brzmiał spokojnie.
— Siedziałeś sam na tylnym siedzeniu dlatego, żeby pilnować worka, a w rzeczywistości, by mieć sposobność upchać kilka paczek po kieszeniach! A potem kazałeś im liczyć, ty cwaniaku!
— Nie! Przysięgam, że nie! Wszystko, co było, przynieśliśmy tutaj!
— Nieprawda, Jabłuszko! Kazałem ci pilnować forsy przez dzień, więc kiedy ci wyszli, gdzieś ją tu schowałeś! Gadaj teraz, braciszku, gdzie jest brakujących sześćset tysięcy?
— Co mam mówić! Tyle było i tyleśmy przywieźli!
— Już ci powiedziałem, jak odstawiłeś ten numer...
— rzucił znudzonym głosem stary. — I więcej gadać z tobą nie będę. Chcę wiedzieć, gdzie jest forsa.
Jednocześnie z tymi słowami dojrzałem nieznaczny ruch jego ręki. Miał dłoń chudą z równie chudymi, kościstymi palcami. Na ten znak jeden z jego ludzi chwycił więźnia za włosy i szarpnął mu głowę do tyłu, drugi zaś podsunął pod brodę szuflę z żarzącym się węglem. Rozległ się nieludzki wrzask, a potem bełkot:
— Po... wiem! Będę... mówić...!
Znów nieznaczny ruch ręki i szufla z węglem odsunęła się. Puszczona luźno głowa więźnia chwiała się na boki, a z gardła wydobywał się przerywany spazmami szloch.
— Gdzie schowałeś pieniądze? — padło uparte pytanie.
— Nie chowałem... Wzięła moja dziewczyna... Kazałem, żeby tu przyjechała i zabrała...
— Co to za dziewczyna?
Zamieniłem się cały w słuch, żeby nie przegapić nazwiska, ale odpowiedź przyniosła mi rozczarowanie.
— Anka... Oni j ą znaj ą...
Spojrzenie starego musiało spocząć na asyście, gdyż obaj skinęli głowami.
— Gdzie je miałeś odebrać?
— U mnie... w mieszkaniu...
— Gdzie mieszkasz?
— Wyrwicza osiemnaście.
— Kiedy miała tam być?
— Kazałem czekać, aż przyj dę...
Stary zwrócił się do swoich ludzi:
— Jechać z nim i zabrać forsę. Będę tu na was czekał, macie wracać w każdym wypadku. Jeśli zaś okaże się, że znów zełgał, no to... — nie dokończył zdania i ponownie zwrócił się do więźnia:
— Jak była ubrana?
— Miała płaszcz w brązową kratę...
— Brunetka, blondynka?
— Jasna blondynka...
— W czym przewoziła pieniądze?
— W czerwonej torbie... ze skóry...
Znów ruch dłonią, niedbały i władczy:
— Zabierajcie go...
Więźnia odwiązano z krzesła. Podtrzymywany przez towarzyszy, chwiał się na nogach.
Teraz należało szybko się wycofać. Byłem ciekaw, jak dostaną się na odległą ulicę Wyrwicza, bo nigdzie nie widziałem tu samochodu, ale na dalsze zastanawianie się nie było czasu. Odszedłem od okna i okrążywszy barak, zatrzymałem się, by zza węgła śledzić dalsze poczynania tego towarzystwa. Nie mogłem teraz zgubić tego jedynego śladu, na jaki udało mi się wpaść, jedynej drogi, którą mogłem dotrzeć do tej przeklętej dziewczyny!
Na ścieżce prowadzącej ku furtce rozległy się głosy idących, a wkrótce dostrzegłem ich sylwetki. Za chwilę stuknęła zamykana furtka i grupa zniknęła mi z oczu. Skierowałem się więc do swojego przejścia, a w chwili, kiedy przełaziłem przez dziurę, usłyszałem warkot zapuszczanego silnika. Rozległ się jednak z drugiej strony baraku. Musiała więc dochodzić tu inna ulica, o twardej nawierzchni.
Obroty silnika wzrastały zdradzając mi, że wóz poderwał się z miejsca. Drogę miałem więc wolną. Ruszyłem biegiem do swego auta. Postanowiłem jak najszybciej dostać się na Wyrwicza i już w myśli wybierałem trasę wolną od świateł na skrzyżowaniach.
Nie twierdzę, że wszędzie trzymałem się przepisowej szybkości, ale też kiedy przybyłem na miejsce, nie dostrzegłem w pobliżu żadnego samochodu. Swój zatrzymałem po przeciwnej stronie osiemnastego numeru i czekałem na dalszy rozwój wypadków.
Dom ten to stara, trzypiętrowa kamienica, odrapana i szpetna. Trzy okna na pierwszym piętrze były oświetlone, po dwa na drugim i trzecim. Odnotowywałem sobie w pamięci te szczegóły, bo mogły mi być wkrótce pomocne. W tym momencie usłyszałem nadjeżdżające auto. Zatrzymało się o jeden dom dalej, po czym wysiadła z niego znana mi kompania. Zniknęli w bramie, a ja czekałem, dalej siedząc w samochodzie.
Po krótkiej chwili krańcowe okno na trzecim piętrze zabłysło światłem. A więc dziewczyna albo spała, albo nie było jej w domu. Tak czy inaczej wiedziałem już, gdzie szukać mieszkania Jabłuszka.
Czekałem dalej. Musiałem zdobyć się na cierpliwość, bo dopiero po blisko godzinie ukazały się w bramie dwie znane mi sylwetki. Szybko ruszyły do swego wozu, potem rozległo się trzaśniecie drzwiczek, warkot silnika i za chwilę ich auto zniknęło za rogiem ulicy.
Nadeszła kolej na mnie. Jabłuszko pozostał teraz tylko z dziewczyną. A jeśli nawet jest sam, to i tak dowiem się od niego, kiedy i jak ją znajdę. Ogarnięty tylko tą jedną myślą, wysiadłem z auta i szybko przeszedłem jezdnię. Postanowiłem działać w sposób zdecydowany, a nawet bezwzględny, bo nie mogłem dopuścić, by ten koniec sznurka wymknął mi się z rąk. Tak jak nie mogłem zawiadomić milicji o podsłuchanej rozmowie, gdyż sprawa kradzieży doszłaby wówczas do wiadomości Teresy.
Jego ludzie pojechali, by wypełnić polecenie — o tym wiedział. Nie wiedział natomiast o tym, że Anatol Sarna ruszył za nimi. Tak czy inaczej stary człowiek został sam ze swoimi myślami. A były to myśli chytre, przebiegłe, pełzały krętymi ścieżkami drobiazgowych rozważań, zimnych kalkulacji, trzeźwych wniosków, myśli, które nauczył się snuć w tym okresie życia, który spędził samotnie za okratowanym oknem. Ten kawałek czasu udało mu się potem zataić i zastąpić wersją inną, nadającą się do umieszczenia w pisanych życiorysach.
W miarę mijających minut myśli te, ze spekulacyjnych rozgałęzień, zaczęły zespalać się w szlak nowego planu działania.
Siedział zatopiony w tych rozważaniach, wpatrując się nieruchomym spojrzeniem w czerwień buzującego piecyka. Po dłuższej chwili sięgnął po butelkę z piwem i napełnił szklankę. Wypił wolno, otarł usta wierzchem dłoni i sięgnął po papierosy.
Palił, nadal rozważając sytuację. Kiedy papieros się skończył, rzucił niedopałek pod piecyk, wstał ciężko z krzesła i ruszył ku drzwiom.
Znalazł się w małej, ciemnej sionce. Wyciągnął więc z kieszeni elektryczną latarkę i w jej świetle, wśród stojących w kącie narzędzi, odszukał łopatę.
Wyszedł z nią na dwór. Nie było go około dwóch godzin, a wrócił, kiedy w nocnej ciemności rozległ się szum samochodowego silnika. Ubranie miał powalane piaskiem, więc otrzepał je starannie, a następnie wytarł ręce w brudny ręcznik, wiszący za szafą. Wszystko to robił bez pośpiechu, jak człowiek, który ma dobrze obliczony rozkład czynności.
W tej chwili na dworze rozległy się kroki i do pokoju weszli obaj wysłannicy.
— No, i...? — rzucił spoglądając na nich z uwagą.
— Nie było jej — odpowiedział z gniewną twarzą jeden z przybyłych. — Skamlał, że powinna być, że chyba tylko wyszła coś zjeść... No więc daliśmy mu godzinę czasu.
— No, i...? — powtórzył stary człowiek.
— I po godzinie też nie przyszła. Jeśli nie łgał, a coś mi się widzi, że chyba nie, to ta dziewczyna tak go wyślizgała, jak on nas!
— Opisz dokładnie, jak wygląda.
— Jasna blondynka. Wysoka, zgrabna laleczka... Mały nos, wielkie oczy... No, co by tu jeszcze powiedzieć? W ogóle, to taka dla zagranicznych gości. Miał z nią kłopoty, bo chłopy paliły się do niej.
— Włóczyli się po lokalach?
— A pewnie! Jak był przy forsie, to i do Bristolu, i do Grandu chodzili... Nie wstyd było z nią się pokazać.
— Mieszkała z nim?
— Nie, nie chciała się zgodzić, choć ją namawiał. Ale gdzie mieszkała, tego nie wiem.
— Nazywała się — Elmer? Czy tak?
— Chyba tak, ale znaliśmy j ą tylko z imienia.
Stary człowiek milczał przez pewien czas, przyglądając się im bez słowa, aż zaczęli mieszać się pod tym spojrzeniem, wreszcie odezwał się:
— Jak myślicie — trudno będzie j ą znaleźć?
— Chyba nie — przerwanie milczenia sprawiło obu wyraźną ulgę — najlepiej w knajpach... Zawsze gdzieś się ją spotka...
— Bzdura — stwierdził spokojnie stary — jeśli gwizdnęła tę forsę, nie pokaże się nigdzie! Ale to już moja sprawa. A co z tamtym? Obyło się bez hałasu?
Obaj uśmiechnęli się.
— A jak, szefie! Nawet nie pisnął!
— W których lokalach ostatnio bywaliście razem?
Spojrzeli po sobie ze zdziwieniem.
— W paru się było... Zapiecek... Kurza Stopka...
Stary człowiek znów zamilkł. Chwilę stał z pochyloną
głową, wreszcie uniósł ją raptownie. Sięgnął w zanadrze i ujrzeli w jego ręku pistolet.
W oczach obu pojawił się błysk zdumienia, ale było to już ostatnie przeżyte wrażenie. Rozległy się dwa szybkie strzały, wypełniając hukiem wnętrze baraku. Kule rzuciły ich pod ścianę, gdzie upadli jeden na drugiego.
Stary człowiek przesunął spojrzeniem po ich
nieruchomych ciałach, po czym siadł przy stole. Nie zwracając uwagi na leżące zwłoki, rozebrał pistolet i zajął się czyszczeniem lufy.
Było już blisko świtu, kiedy odstawił taczkę na miejsce i z walizeczką w ręku ruszył ku furcie.
Po przeczytaniu ostatniego raportu i ostatniego protokołu major Wydma odsunął teczkę od siebie, przechylił się na oparcie fotela i dłuższą chwilę obserwował przez okno dwa wróble, skaczące po gałęziach pobliskiego drzewa. Było to jednak zaciekawienie pozorne, bo zapytany nie potrafiłby zapewne powiedzieć, co oglądał. Wreszcie odwrócił głowę i ujął za słuchawkę. Po chwili pojawił się wezwany porucznik Gerson.
— Siadaj — major skinął głową w kierunku krzesła, stojącego po drugiej stronie biurka. — Chcę pogadać, by nieco uporządkować w głowie ten cały gips... — Trącił końcami palców teczkę z raportami.
Kiedy porucznik bez słowa zajął miejsce, ciągnął dalej:
— A więc mamy włamanie. Stwierdzamy, że jeden z podejrzanych o współudział — słusznie czy nie, zostawmy to na boku — był kochankiem dziewczyny, która z kolei związała się z człowiekiem mającym za sobą odsiadkę za włamanie. Czy stąd kontakt? Najpierw spór o dziewczynę, potem wóda i dogadanie się?
— Jachma jest za młody na kierowanie taką imprezą. To organizował doświadczony fachman. Skoro więc rozważamy już sprawę w takim wariancie, widziałbym to nieco inaczej. Jachma został zwerbowany do szajki z poleceniem, by przez swoją dziewczynę postarał się nawiązać kontakt z Urbaniakiem.
— Ta poprawka trafia mi do przekonania — zgodził się Wydma. — Dowodziłaby jednak, że ów fachman dobrze znał stosunki w zakładach, skoro wiedział, z czyjego łóżka Elmerówna przeszła do Jachmy. A skoro wiedział, dlaczego nie zrobił wtyczki z dziewczyny? To byłoby prostsze i mniej ryzykowne.
Porucznik popatrzył spod oka na zwierzchnika.
— Szef jeszcze nie zna ostatnich nowin z kroniki towarzyskiej. Przed chwilą właśnie otrzymałem kolejny raport od Dawidka. Miałem go właśnie przetelefonować. Elmerówny są dwie: Janina i Anna. Starsza, Janina, pracuje w Zakładach i jak dotąd nic jej zarzucić nie można. Co robi młodsza, nie wiem, ale to podobno babka warta grzechu, a zatem na pewno i pieniędzy...
— Znów zaskoczenie? Musicie wyzbyć się tych ciągot do efekciarstwa! — Wydma nie maskował uśmiechu. — Postaram się zresztą wam w tym pomóc!
— Wolę nie mieć długów wdzięczności...
— Ta wiadomość zmienia sytuację — Wydma wrócił do tematu. — Zatem nasza Elmerówna schodzi na drugi plan, ale tym bardziej pozostaje Urbaniak. A więc jak najszybciej trzeba ściągnąć tę drugą Elmerównę i mocno przycisnąć Urbaniaka.
— Już się jej szuka. Jest zameldowana na Ochocie. Byłem tam osobiście. Od wczoraj nie zjawiła się w domu.
— Mieszka z siostrą?
— Nie, u ciotki.
Wydma zastanawiał się przez chwilę.
— Obawiam się, że tak prędko jej nie znajdziecie. Wiecie już, z kim najczęściej przestawał Jachma? Najłatwiej będzie to stwierdzić w lokalach, w których bywał.
— Meldunków jeszcze nie mam, ale pracujemy nad tym.
— Wróćmy do sprawy morderstwa. Zostało
popełnione około pierwszej w nocy. Przed śmiercią denat był zapewne torturowany, bo inaczej nie można sobie wytłumaczyć tej oparzelizny pod brodą. Ale gdzie to miało miejsce? W mieszkaniu śladów ognia nie wykryto, a
zresztą tam jest centralne ogrzewanie.
— Grzałką?
— Nie znaleziono jej przecież, zresztą według opinii naszego lekarza oparzenie pochodzi od płomienia, o czym świadczy zwęglenie skóry i włosów wokół rany.
— Gdybyśmy wiedzieli, gdzie się to stało, byłoby to już pół drogi do sprawców. Jachma przyszedł do domu w jakimś towarzystwie około północy. Wynika to z pierwszych przesłuchań, protokoły szef czytał. Sąsiadka zeznała, że słyszała na korytarzu kroki kilku mężczyzn, ale nie wyjrzała z mieszkania, bo rozpoznała głos Jachmy, co ją uspokoiło.
— Dobra, teraz kolejne pytanie. Dlaczego był przypiekany, a potem go zabito? I dlaczego to się odbywało w dwóch różnych miejscach?
— Narzucają się dwie odpowiedzi. Albo z obawy przed zdemaskowaniem, albo, co zważywszy na drugie pytanie jest bardziej prawdopodobne, z powodu jakichś porachunków — na przykład za przechwycenie części łupu.
— Tak, to zupełnie możliwe. Przypiekany wprowadził ich w błąd, że pieniądze ma u siebie, a kiedy okazało się to kłamstwem, zabili go. Ale dlaczego miałby tak głupio kłamać?
— W nadziei, że po drodze im zwieje... Ale to jest odpowiedź nie na mój stopień służbowy. Może jak zostanę majorem...
— Słaba nadzieja, bo zbyt narażasz się przełożonym. A teraz następne pytanie...
— Równie łatwe?
— Bo ja wiem... Brzmi ono: po co zabrano fotografię z ramki stojącej na stoliku i czego szukano w szufladach i w garderobie ofiary?
— Może najpierw zastanowimy się, czyja to mogła być fotografia?
— Wchodzą w grę dwie możliwości. Albo rodzinna, albo dziewczyny. Wątpię, aby taki typ, jak Jachma, objawiał rodzinne sentymenty, więc raczej dziewczyny. Ale po co zabierali fotografię?
— Aby na to odpowiedzieć, nie trzeba być majorem.
— No to mów.
— W celu utrudnienia śledztwa. Dziewczyna mogła wiedzieć zbyt dużo i trzeba było na jakiś przynajmniej czas ją ukryć, a fotografia byłaby pomocna w poszukiwaniach. Przerzucili także rzeczy denata, by upewnić się, czy nie ma czegoś, co mogłoby naprowadzić na ślad albo dziewczyny, albo ich samych.
— To jest dość przekonujące. Ale dlatego musimy jak najprędzej ją znaleźć. No i, jak już mówiłem, zebrać informacje, z kim ostatnio najczęściej widziano Jachmę.
— Dziewczynę się znajdzie — stwierdził z przesadną pewnością siebie Gerson.
— Oby żywą — mruknął Wydma. — To morderstwo dowodzi, że mamy do czynienia z bezwzględnym przeciwnikiem.
— A jeśli nie ma ono związku z włamaniem? Przecież brak dowodów, że jedno wiąże się z drugim.
— Ale przesłanek jest dość, o czym już zresztą mówiliśmy. Stwierdzamy powiązanie pracownika zakładów z człowiekiem mającym wyrok za włamanie. Udając się tym śladem odkrywamy morderstwo. Nie wierzę w taki zbieg okoliczności. A teraz dalej, czy nie zwróciła twojej uwagi zbieżność obu zabójstw? Strażnika i Jachmy? Uderzenie nożem i to niemal w to samo miejsce — nieco z boku i od tyłu? Czyżby nowy zbieg okoliczności?
— No dobrze, niech będzie. Zresztą przełożeni są od tego, żeby mieć rację.
Wydma zapalił papierosa i dalej rozważał głośno:
— To, że szajka miała wtyczkę na terenie Zakładów, nie budzi we mnie żadnych wątpliwości. Tezę tę popierają następujące fakty: otwarcie kasy podrobionym kluczem, wybór właściwego momentu włamania, a może nawet i zorganizowanie tego momentu. Ale jest jeszcze wciąż nurtujące mnie pytanie — jak to się stało, że zabity strażnik dopuścił mordercę tak blisko, że ten mógł uderzyć go nożem? Odpowiedź jest tu chyba jedna — bo znał człowieka, który do niego się zbliżał, i nie uważał jego obecności w gmachu za rzecz niezwykłą. Ale kto nim jest? Początkowo sądziłem, że to ta Janina. Tak silnego ciosu nie była wprawdzie w stanie zadać, ale mógł być przy niej chociażby i Jachma. Podeszli oboje do strażnika, u którego widok sekretarki dyrekcji nie wzbudził najmniejszych podejrzeń, no i w ten sposób dał się zaskoczyć. Teraz jednak na plan pierwszy wysuwa się Urbaniak. Pozostaje jeszcze Stecki, no i Bielecki. Tego starego także nie możemy usunąć z kręgu podejrzanych. Ale chyba najważniejsza jest odpowiedź na pytanie, jak włamywacze dostali się na teren Zakładów, a potem do gmachu?
— Nie wierzy pan w drogę przez okno?
— Nie. Zbyt wyraźnie została nam pokazana. Cała impreza była sprawnie zorganizowana i raptem takie niedopatrzenie? Pozostawiony ślad po drabinie, nieomal ostentacyjna rysa na parapecie i to nie domknięte okno, by nie było wątpliwości, którędy się wydostali...
— Ale którędy weszli do zakładów? Śladów wzdłuż całego ogrodzenia nie znaleziono!
— Siłą rzeczy pozostaje wartownia. Wasz protokół przesłuchania wartownika przestudiowałem dokładnie. Istotnie, w jego zeznaniach nie ma niczego podejrzanego, ale gdzieś musi tkwić luka. Jeszcze wrócimy do tej sprawy, ale najpierw chcę pogadać z Elmerówną i Urbaniakiem. Wezwij ich na jutro rano.
— Prosiłem panią o przybycie — zagaił następnego dnia Wydma, kiedy panna Elmer zajęła już miejsce — by zasięgnąć nieco dalszych informacji. Zaznaczam, że nie jest to przesłuchanie oficjalne, bo jak pani widzi, nikt nie protokołuje, nie zamierzam też włączać magnetofonu... — uśmiechnął się, ukazując biel zębów.
— Słucham pana... — nieco sztywno odpowiedziała dziewczyna. Siedziała na brzegu krzesła i wpatrywała się w twarz majora.
— Chciałbym nieco się zorientować w otoczeniu osób, z którymi przyszło mi się zetknąć w związku z tą kradzieżą — Wydma starannie dobierał sformułowania. — Jest to wścibstwo konieczne w procedurze dochodzeniowej, co podkreślam, by nie wywołać wrażenia, że pytania będę stawiał tylko pani. Będę je zadawał także i innym.
— Nie mam nic do ukrywania, proszę więc pytać, panie majorze.
Wstępne wyjaśnienie Wydmy musiało odnieść skutek, bo panna Elmer stała się mniej sztywna.
— Wiem, że pani rodzice nie żyją. Czy od dawna?
— Matka zmarła pięć lat temu, ojciec w rok później.
— Czy ma pani jeszcze j akąś bliższą rodzinę ?
— Owszem, siostrę, ma na imię Anna.
— Młodsza czy starsza?
— O dwa lata młodsza.
— A inni krewni?
— Siostra matki, wdowa, mieszka na Ochocie. Są jeszcze dwaj wujowie, jeden mieszka w Szczecinie, drugi w Krakowie... Poza tym stryj emeryt w Zalesiu Górnym — dziewczyna podała bliższe adresy, które Wydma zanotował na bloku.
— Czy pani siostra mieszka z panią?
— Nie, u ciotki.
— Gdzie pracuje?
Nastąpiła chwila milczenia, którą dziewczyna
przerwała mówiąc z ociąganiem:
— Chyba nigdzie...
— Nie wie pani na pewno? Z czego więc żyje? Czyżby ciotka zgadzała się utrzymywać młodą, zdrową dziewczynę i pozwalała jej nic nie robić?
Panna Elmer opuściła głowę. Z pewnym zaskoczeniem Wydma dostrzegł łzy, pojawiające się na jej rzęsach.
— Anka... Anka jest bardzo ładna, ale i bardzo lekkomyślna... Dlatego zeszła na złą drogę... — mówiła cicho i wolno. — Ciotka i ja starałyśmy się na nią wpływać, ale bezskutecznie. A teraz... nawet nie wiem, gdzie się obraca. Słyszałam, że żyje z jakimś ciemnym typem...
— A przedtem? Czy może pani coś powiedzieć o jej sympatiach?
Uniosła głowę i spojrzała na Wydmę.
— Pan już zapewne wie? Prawda?
Ten skinął potwierdzająco.
— Ogólnikowo, ale chciałbym usłyszeć więcej szczegółów.
— Urbaniak przynajmniej ją kochał, nawet chciał się z nią żenić. To może dziwne, ale Anka właśnie dlatego zaczęła go lekceważyć, aż wreszcie porzuciła dla jakiegoś gangstera, który... który ją bije!
— Skąd pani to wie?
— Czasami przychodzi do mnie. Zwłaszcza jeśli nie ma z czego żyć. Ostatni raz była przed miesiącem. Stwierdziłam, że miała posiniaczone ramiona, a ślad uderzenia na twarzy starała się zakryć włosami. Było to przykre spotkanie. Po raz setny starałam się przemówić jej do rozumu, ale jak zwykle zbyła mnie kpinami. Była jednak jakaś wystraszona, popłakałyśmy się obie, a potem poszła... i nic się nie zmieniło...
— I od tego czasu już jej pani nie widziała?
Panna Elmer potrząsnęła głową.
— Nie... — zawahała się chwilę i zamilkła.
— A więc jednak?
— Nie, nie widziałam jej. Ale telefonowała do mnie. I to właśnie tego dnia, po włamaniu. Pan już wyjechał, kończyliśmy pracę i właśnie zamykałam biurko, kiedy zadzwonił telefon.
— Co mówiła?
— Właściwie, to same głupstwa...
— Proszę, może mi pani poda możliwie dokładnie treść tej rozmowy.
— Była dziwnie podniecona. Plotła głupstwa, coraz to o czymś innym, ale z jej słów wynikało, że zerwała ze swoim przyjacielem i zamierza porzucić dotychczasowy tryb życia. Poza tym zawiadamiała mnie, że wyjeżdża.
— Nie mówiła dokąd?
— Nie. Nadmieniła jedynie, że jej nieobecność potrwa jakiś czas, więc żebym się nie niepokoiła. Prosiła też, żebym nikomu nie udzielała o niej żadnych informacji, bo może się zdarzyć, że jacyś ludzie do mnie
się zgłoszą. Zapewne bała się, że ten typ będzie jej szukał.
— No, oczywiście — potwierdził major z pewnym naciskiem. — I to już wszystko?
— Właściwie tak... Bo reszta to było głupstwo, trochę w jej stylu.
— Nic nie szkodzi, proszę mówić.
— Na zakończenie rozmowy powiedziała ze śmiechem, ale i pewnym zażenowaniem, że się zakochała.
— Czy powiedziała w kim?
— Spytałam ją o to, ale powiedziała mi tylko, że nazywa się Karol i jest dziennikarzem.
— Gdzie pracuje?
— Tego nie mówiła.
— Czy sądzi pani, że to mogło być przyczyną zerwania z tamtym człowiekiem?
— Chyba tak, chociaż już uprzednio odniosłam wrażenie, że ma dość tego związku.
— Zapewne planowała wyjazd ze swoją nową sympatią?
— Otóż nie, bo kiedy i ja wyraziłam takie przypuszczenie, zaprzeczyła wyjaśniając, że kontakt z tym Karolem ma zamiar wznowić dopiero po powrocie.
— Wróćmy teraz do Urbaniaka. Czy znał swego następcę?
— Chyba tak, bo jak słyszałam od Ani, poznali go oboje w nocnym lokalu.
— Czy Urbaniak nie rozmawiał z panią o siostrze już po zerwaniu?
— Owszem, raz umówił się ze mną w kawiarni i prosił, abym przemówiła Ani do rozumu. Ostrzegał też przed tym człowiekiem, bo podobno dowiedział się, że to jakiś ciemny typ. Obiecałam mu, ale potem już mnie nawet nie spytał, czy spełniłam jego prośbę.
— Czy zna pani może którąś z przyjaciółek siostry lub jej bliższych znajomych?
— Nie, z nikim takim nie zetknęłam się.
— Ma pani aktualną fotografię siostry?
— Tak, sprzed roku... Ale czy... ?
— Nie, jak dotąd nic przeciw niej nie mamy, są jednak powody, dla których chciałbym mieć tę fotografię.
— Przyniosę jutro do biura.
— Zatem dziękuję, panno Elmer. Gdyby ktoś panią pytał o siostrę, proszę z takim człowiekiem umówić się na spotkanie i natychmiast powiadomić mnie albo porucznika Gersona. Może wchodzić w grę jej bezpieczeństwo.
Po wyjściu dziewczyny Wydma zadzwonił do
porucznika.
— Zapisz adresy krewnych dziewczyny, które ci
podam — podsunął blok i zaczął dyktować. Kiedy
skończył, dorzucił:
— Urbaniak czeka, weź go ze sobą i prowadź rozmowę do mojego przyjścia. Ewentualnie możesz protokołować.
Po dokonaniu wstępnych
formalności major zwrócił się do Urbaniaka:
— Tym razem uznałem za wskazane wezwać pana do siebie — ton słów był ostry i oficjalny, toteż uśmiech, z jakim przybyły wszedł do gabinetu, zniknął z jego twarzy. Niczym więcej jednak nie zdradził wrażenia, jakie sprawił na nim ten wstęp. Założył nogę na nogę i odpowiedział na oświadczenie majora z nonszalancją:
— Jestem do pana dyspozycji.
— Czy zna pan Wiktora Jachmę?
— Owszem, znam.
— Jak doszło do tej znajomości?
— Bywam czasami na wyścigach. Kiedyś stał za mną w kolejce przed kasą i obstawił te same konie. Stąd zaczęła się rozmowa, potem już razem obserwowaliśmy gonitwy i w ten sposób doszło do znajomości.
— Kto zaczął rozmowę? On czy pan?
— On. Potem nie odstępował mnie przez dłuższy czas, co nawet mnie denerwowało, ale nie zdobyłem się na to, by go spławić, czego zresztą potem żałowałem.
— On był przyczyną pańskiego rozstania z Anną Elmerówną?
— Tak.
— Jak go poznała?
— Byliśmy razem w nocnym lokalu, gdzie znalazł się i Jachma. Przysiadł się do naszego stolika i tak się zaczęło.
— Czy Elmerówną mieszkała z panem?
— Nie.
— Z kim poza tym się przyjaźniła? Miała jakieś przyjaciółki?
— Może, ale mi o nich nie mówiła.
— Sądząc z pana słów bywaliście w lokalach?
— Dość rzadko, bo moja pensja nie pozwalała na taki tryb życia.
— Ale na wyścigach pan grywał?
— Też nie często i ostrożnie. Zresztą raczej miałem szczęście.
— O ile wiem, to ostatnio nie takie znów wielkie.
Urbaniak zacisnął usta i pominął milczeniem tę uwagę,
a Wydma kontynuował przesłuchanie.
— W jakich lokalach Elmerówną najczęściej bywała?
— W Grandzie i Kongresowej.
— Co pan może o niej powiedzieć? O jej charakterze, upodobaniach?
Na ustach Urbaniaka pojawił się grymas.
— Nie mogę być bezstronny, bo za dużo przez nią przeżyłem. Ale postaram się. Jest wesołą, lekko biorącą życie dziewczyną, o czym przekonałem się na własnej skórze — dorzucił z goryczą.
— Czy to jest wszystko, co potrafi pan o niej powiedzieć?
— No, nie... Impulsywna, domagała się spełnienia wszystkich swoich zachcianek. Duża wyobraźnia, inteligencja i spora doza sprytu. Oto w skrócie jej portret psychiczny.
— Hm... A więc natura raczej bogata, o bujnym temperamencie, nie licząca się ani z opinią, ani z dziesięciorgiem przykazań?
— Tak to by można określić.
— Czy jest odważna? — padło nieoczekiwane pytanie.
Urbaniak uniósł na chwilę brwi do góry i jakiś czas zastanawiał się.
— Tak, chyba tak — rzucił z pewnym wahaniem. — Ale trudno rozróżnić, co u niej jest odwagą, a co zwykłą lekkomyślnością.
— Kobiety zwykle są wierne swoim fryzjerom. Czy nie wie pan, gdzie i u kogo się czesała?
— Owszem, wiem. Jest taki pan Wacław, ma zakład na Nowolipkach pod piątym.
— Zboczyliśmy jednak z zasadniczego tematu. Czy panu było wiadome, że Jachma odsiadywał wyrok za włamanie?
Urbaniak okazał zdziwienie.
— Jachma? Coś podobnego! Szkoda, że o tym nie wiedziałem!
— Czy istotnie pan nie wiedział? — głos Wydmy nabrał ostrych akcentów. — Radzę mówić prawdę, bo przesłuchanie ma charakter oficjalny i został pan uprzedzony o skutkach fałszywych zeznań.
— Skądże u licha mogłem to wiedzieć?!
— O to właśnie chciałem pana spytać! Przecież prosił pan Janinę Elmer, by ostrzegła siostrę przed Jachmą, jako ciemnym typem!
— To nie znaczy, że wiedziałem, że był
włamywaczem. Po prostu powtórzyłem to, co usłyszałem, już zresztą nie pamiętam od kogo.
— Dziwnie krótka pamięć. Był ciemnym typem, odbił panu dziewczynę, ale mimo to utrzymywał pan z nim kontakt... Jest nad czym się zastanowić, nie uważa pan?
— Ja, kontakt...?! Ależ to jakieś cholerne
nieporozumienie!
— Niech pan nie zaprzecza. Wiemy już więcej, niż pan sądzi.
Urbaniak przechylił się do przodu i oparł ręce o brzeg biurka, a Wydma nie bez satysfakcji stwierdził, że strzał okazał się celny, gdyż ręce te drżały, a na czoło wystąpiły kropelki potu.
— Czy to właśnie jemu wręczył pan odbitki kluczy od kasy?
— To nieprawda! Nieprawda! — głos Urbaniaka
nabrał piskliwych, histerycznych tonów. Nieomal
krzyczał, a palce opartych o biurko rąk zacisnęły się na krawędzi.
— A więc chyba Jachma skłamał.
— On nie mógł tego powiedzieć! Żądam konfrontacji! Niech to powtórzy mi w oczy!
— Pan jest bardzo pewny siebie, panie Urbaniak— stwierdził spokojnie Wydma — bo wie pan, że do konfrontacji dojść już nie może. Wie pan, że Jachma nie żyje, mimo że nic na temat tego morderstwa nie pisano.
Słowa te wywarły na Urbaniaku nieoczekiwane wrażenie. Jakiś czas wpatrywał się w Wydmę wzrokiem pełnym przerażenia, potem powtórzył, wymawiając słowa nieomal szeptem:
— Zamordowany? Jachma zamordowany...? Kto... kto to zrobił?
Major wzruszył obojętnie ramionami.
— Śledztwo jest w toku. Ale sądzę, że przez własnych kumpli, i tego poglądu nie mam zamiaru przed panem taić.
— Pan chce mnie nastraszyć... Ale ja... ja doprawdy o niczym nie wiem...
Zachwiał się i byłby zapewne spadł z krzesła, gdyby porucznik Gerson nie zdążył go podtrzymać.
Wydma sięgnął po karafkę i podał mu szklankę z wodą.
— Na tym dziś skończymy. Jutro wznowimy przesłuchanie, proszę więc przemyśleć własną sytuację. Złożenie zgodnych z prawdą zeznań powinno panu dużo pomóc. Proszę tu być jutro o dziesiątej rano.
Ale o dziesiątej Urbaniak się nie zgłosił, do pracy także się nie zjawił i stwierdzono, że nie nocował w domu. A jak następnie wynikło z raportu, pomiędzy godziną
dwudziestą pierwszą a dwudziestą drugą wymknął się spod obserwacji człowieka, któremu to zadanie zostało powierzone.