Następnego dnia rano śniadanie zjadłem razem z Anką i Karolem w nastroju nie najlepszym. Oboje to spostrzegli i starali się poprawić moje samopoczucie. Byłem im za to wdzięczny, gdyż nadzieja, jaką we mnie rozbudzili, przywróciła mi nieco pewności siebie. Inaczej czekająca mnie rozmowa i to bez wsparcia Karola — bo musiał on pozostać na miejscu ze względu na bezpieczeństwo Anki — byłaby z góry skazana na niepowodzenie. O jedenastej trzydzieści pożegnałem ich i udałem się na lotnisko. Zaparkowałem samochód i udałem się do hallu. Tu wypaliłem jednego papierosa, potem drugiego, wciąż zastanawiając się, jak to wszystko powiedzieć i mimo starań, nie mogłem sobie wyobrazić reakcji Teresy. Wreszcie zapowiedziano przybycie samolotu. Stanąłem w miejscu, skąd mogłem obserwować wysiadających, i wkrótce ujrzałem jej wysoką, zgrabną figurkę i główkę w hełmie jasnych włosów. Ale jeszcze musiała przejść przez kontrolę celną, więc upłynęło przeszło pół godziny, zanim mogłem wziąć ją w ramiona.
Kiedy po powitaniu odsunąłem ją od siebie i popatrzyłem w oczy, dostrzegłem w nich błyski radości, a na ustach ciepły uśmiech.
— Tereso, strasznie się cieszę, że znów jesteśmy razem — powiedziałem ze wzruszeniem w głosie. — Przeżywałem tu ciężkie chwile...
— I ja się cieszę, kochany! Masz wóz? Bardzo chcę jak najprędzej znaleźć się już na swoich śmieciach!
Poczułem, jak robi mi się sucho w gardle. Teresa oczywiście inaczej zrozumiała sens moich słów. Opanowałem zażenowanie i odpowiedziałem względnie swobodnie.
— Zaraz jedziemy. Przedtem jednak chciałbym z tobą trochę porozmawiać... Dlatego zapraszam cię do baru na kawę.
— Tol, zwariowałeś?! Porozmawiać możemy i w domu, a na kawę nie mam ochoty.
— Wobec tego zmieniam propozycję — zamiast kawy dostaniesz sok. Ale porozmawiać musimy i to zaraz.
Stanowczość mego tonu zaniepokoiła ją.
— Co się stało?! Tol, mów natychmiast! Czy to coś poważnego?
— Bardzo, kochanie.
— Wciąż jednak nie rozumiem, dlaczego chcesz rozmawiać właśnie tutaj ?
— Zaraz zrozumiesz — wziąłem ją za rękę i pociągnąłem za sobą.
Już się nie opierała, wyraźnie zaciekawiona. Kiedy usiedliśmy przy stoliku i otrzymaliśmy zamówione napoje, zacząłem opowiadać po kolei wszystkie zdarzenia, począwszy od prośby Karola. Na wzmiankę o oddaniu mu kluczy na moment uniosła brwi, obrzucając mnie szybkim spojrzeniem. Niestety przemilczeć tego faktu nie mogłem. Ale była to jedyna reakcja w tym najkrytyczniejszym dla mnie momencie. W miarę opowiadania ten epizod chyba zaczął się w jej umyśle zacierać, bo z oczu zniknął ów badawczy, dociekliwy wyraz, ustępując miejsca zaciekawieniu. Ciekawość ta w miarę moich słów rosła, co wywnioskowałem z jej coraz bardziej rozszerzających się źrenic i wyrazu zdumienia we wzroku. Nie zdając sobie z tego sprawy, trzymała szklankę z sokiem zawieszoną w powietrzu. Odstawiła ją na stolik dopiero wówczas, kiedy zakończyłem swoje opowiadanie oświadczeniem:
— I właśnie dlatego chciałem ci to wszystko opowiedzieć tu, gdzie możemy rozmawiać bez przeszkód.
— A więc ta dziewczyna jest teraz u mnie? — spytała z przejęciem.
— Tak, w towarzystwie Karola — uznałem za wskazane dorzucić tę informację.
— Jaka szkoda, że nie byłam z wami! Ominęła mnie taka przygoda!
Nie spodziewałem się reakcji tego rodzaju. Uspokoiła mnie nieco, ale nie odzywałem się, uznając za niewskazane zwrócenie Teresie uwagi, że właśnie jej nieobecność spowodowała te wszystkie perypetie.
— A więc jedziemy, chętnie ją poznam! — zerwała się na nogi.
Po drodze zmieniłem temat, dopytując się o jej wrażenia z wojażu. Nie zadanie bowiem chociaż kilku pytań o zagraniczne sukcesy, które należało uważać jako z góry przesądzone, byłoby zapamiętane i w odpowiednim momencie użyte przeciw mnie.
Karol otworzył nam drzwi. Teresa ucałowała go najpierw w oba policzki, po czym bez słowa, ale z uśmiechem na twarzy, pogroziła mu palcem i weszliśmy do pokoju.
Anka stała odwrócona tyłem do okna i z napięciem, widocznym w całej postaci, spoglądała w stronę drzwi.
I znów miałem okazję przekonać się, jak Teresa zawsze potrafi wpaść we właściwy ton. Wyciągnęła rękę i z uśmiechem podeszła do dziewczyny.
— Już wiem, jak się nazywasz. Ja mam na imię Teresa. Cieszę się, że wypadki, o których Tol mi opowiadał, skłoniły cię do szukania tu schronienia. Zechciej korzystać z niego nadal, dopóki sytuacja się nie wyjaśni.
— Dziękuję bardzo — odpowiedziała Anka z wyraźnym wzruszeniem. — Bałam się, jak zareagujesz na moją obecność. Karol zapewniał mnie wprawdzie, że jesteś fajna babka, ale rozumiem, co to znaczy zastać nieproszonego gościa w domu, zwłaszcza po wyczerpującej podróży. Mężczyźni w swoich opiniach są dość niefrasobliwi, więc nie bardzo mu wierzyłam, sądząc, że chce mi raczej dodać otuchy...
Przysłuchiwaliśmy się obaj z Karolem tej wymianie zdań, obserwując obie rozmówczynie. I wtedy właśnie po raz pierwszy uderzyło mnie ich podobieństwo, przede wszystkim w kolorze włosów i jednakowo smukłych sylwetek.
W tej chwili usłyszeliśmy dzwonek.
— Któż to może być? — zdziwiła się Teresa.
Ruszyłem do przedpokoju i po chwili przyprowadziłem porucznika Gersona, który po prezentacji zwrócił się do Teresy:
— Zapewne już pani zna przebieg zdarzeń, jakie miały miejsce w czasie pani nieobecności. Zjawiam się, by spisać zeznania panny Elmer. Lepiej zrobić to tutaj, niż wzywać ją do nas. Jest jeszcze i inna przyczyna, dla której tu przybyłem, ale o tym później. Czy znajdzie się jakieś miejsce, gdzie moglibyśmy dokonać niezbędnej
formalności?
— Może przejdziecie do sypialni? — zaproponowała Teresa. — Jest tam stolik a znajdą się i krzesła...
W czasie przesłuchania Teresa zrobiła wszystkim kawę, po czym przyłączyła się do rozmowy, jaką przyciszonymi głosami prowadziliśmy z Karolem. Obiektem jej zainteresowania stał się właśnie on. Zaczęła go „nicować”, a jej subtelna i iście kobieca przebiegłość w zadawaniu pytań mogłaby chyba stać się wzorem dla niejednego oficera śledczego.
Było to sprawdzanie mojej wersji i próba wykrycia istniejącej między nami zmowy. Karol zorientował się w sytuacji i obrał najwłaściwszą drogę, nie unikając wyjaśnień i dość daleko idących zwierzeń osobistych, tak że w rezultacie Teresa chyba uwierzyła w rzetelność naszej relacji.
Wreszcie i tamto, oficjalne, przesłuchanie skończyło się i w drzwiach ukazała się Anka, a za nią porucznik Gerson. Dziewczyna trzymała w ręku puste filiżanki. Obie kobiety wyszły do kuchni, a porucznik otworzył teczkę i zwrócił się do mnie:
— A teraz może przejdziemy do tej drugiej przyczyny, która mnie tu sprowadziła. W swoich zeznaniach wspomniał pan o tym osobniku, którego plecy i ręce widział pan w baraku. Mam tu kilka zdjęć męskich rąk. Może zechce je pan obejrzeć?
Mówiąc to rozłożył na stoliku sześć odbitek formatu dwadzieścia cztery. Zaciekawiony, nachyliłem się nad nimi. Ukazywały męskie ręce w różnych układach, wszystkie należały do ludzi starych. Jedno z nich odłożyłem na bok zdecydowanym gestem.
— To — oświadczyłem bez wahania.
— Proszę jeszcze sprawdzić, może nasuną się panu wątpliwości?
Nadal byłem pewny swego wyboru. Jedne ręce miały mniej zmarszczek, inne więcej, również i kształt palców wszędzie był inny, ale zdjęcie odłożone przeze mnie na bok ukazywało właśnie tę rękę, którą wówczas miałem przed oczami. Białą, nieco wydłużoną, z cętkami piegów, o długich, suchych palcach.
— Wątpliwości nie mam żadnych — stwierdziłem stanowczo.
Gerson szybko spojrzał na drugą stronę zdjęcia. Było tam odnotowane jakieś nazwisko, którego nie zdążyłem jednak odczytać.
— A więc na pewno? — spytał powtórnie, co mnie rozdrażniło.
— Panie poruczniku — odpowiedziałem więc ze zniecierpliwieniem — jestem plastykiem, a jednym z podstawowych warunków dobrego wykonywania mego zawodu, tak zresztą jak i pańskiego, jest
spostrzegawczość.
— A więc dobrze — porucznik zagiął róg wskazanego zdjęcia, zgarnął wszystkie jednym ruchem ręki i wsunął do teczki.
— Teraz z kolei poproszę pannę Elmer o podobną pomoc, ale w nieco innej wersji. Mam tu magnetofon z nagraniem kilku głosów. Chciałbym się przekonać, czy jest wśród nich głos tego człowieka, który z panią rozmawiał? — zwrócił się do Elmerówny, która właśnie zjawiła się wraz z Teresą w pokoju.
Ustawił magnetofon na stoliku i uruchomił taśmę. Rozległy się słowa:
„...któregoś dnia zadzwonił do mnie rano i podał tamto nazwisko, więc od razu wiedziałem o kogo chodzi. Wyznaczył mi spotkanie w barze kawowym...”
— Nie, to nie ten... — przerwała tok słów Elmerówna. Gerson zmienił taśmę i z kolei usłyszeliśmy:
„Twierdził, że chciał zapalić lampę na biurku i przy tej okazji potrącił krzesło. Jakby przy lampie sufitowej nie było dość jasno!”
Anka znów zaprzeczyła i zabrzmiał jeszcze inny głos. „...o jakichś tam głupstwach. To przecież wylatuje człowiekowi z głowy nieomal natychmiast...”
Na dźwięk tych słów, wypowiedzianych skrzekliwie i z przydyszką, dziewczyna najpierw znieruchomiała, a potem wykrzyknęła:
— To głos tego człowieka! To on!
— Na pewno? — Gerson był konsekwentnie nieufny.
— Nie mam żadnych wątpliwości!
Porucznik schował magnetofon i oświadczył z wyraźnym zadowoleniem:
— A więc załatwiliśmy i to!
— Czy zdjęcia, które rozpoznałem, dotyczą tego samego człowieka? — spytałem zaintrygowany.
Skinął głową.
— Tak. I ta zbieżność właśnie pozwala wasze rozpoznanie uznać za wiarygodne. Jest to dla nas cenna wskazówka.
— Czy to wystarczy do oskarżenia?
— Niestety, chyba nie. Ale dzięki temu oszczędzimy sobie wielu zbędnych wysiłków, bo będziemy mogli skoncentrować uwagę na jednym człowieku. A w każdym razie, prawie na jednym. A teraz — zmienił temat — zajmiemy się ostatnim zadaniem, jakie mi poruczono, a mianowicie wyprowadzeniem stąd niepostrzeżenie panny Elmer. Czy ten dom ma tylko jedno wyjście? — zwrócił się do Teresy, obrzucając ją lustrującym spojrzeniem.
— Wyjście istnieje, ale prowadzi na małe podwórko, odgrodzone od następnej posesji wysoką siatką.
— Hm... A więc nic z tego... Ale przychodzi mi na myśl inne rozwiązanie. Czy pani jest już przygotowana do podróży? — zagadnął z kolei Ankę.
— Nie za bardzo... — odparła z wahaniem — muszę przed wyjazdem skompletować garderobę, bo chcemy wybrać się w góry. Nasz pociąg odchodzi dopiero wieczorem, więc miałabym dość czasu.
— Radziłbym ograniczyć się do rzeczy
najniezbędniejszych, gdyż lepiej nie kręcić się po mieście. Bywają zaskakujące zbiegi okoliczności.
— Te najniezbędniejsze rzeczy możesz pożyczyć ode mnie — zaproponowała Teresa.
— Teraz proszę o chwilę uwagi — zabrał głos
porucznik, przysiadając na taborecie od pianina. —
Widziałem w pobliżu sklep spożywczy. Otóż ponieważ jesteście panie i z koloru włosów, i z sylwetek do siebie podobne, mam zamiar to wykorzystać.
— Co ma z tym wspólnego sklep spożywczy? — zdziwił się Karol.
— Będzie on naszą przebieralnią. Zaraz wam
wytłumaczę, jak to zrobimy.
Gerson wyjaśniał nam swój plan, a my słuchaliśmy go uważnie. Kiedy skończył, Karol skinął głową z aprobatą.
— Dobry pomysł. Już wychodzę i będę czekał na Ankę za najbliższym rogiem ulicy. Potem zabiorę ją do siebie, niech sobie do czasu odjazdu pogada z moją siostrzyczką.
— Nieszczęśnik zabrnął już dość daleko — pomyślałem nie bez satysfakcji, oczywiście nie wyrażając głośno tej refleksji.
Teresa wraz z Anką przystąpiły do przeglądu garderoby, a porucznik zwrócił się do mnie:
— Pan Parzysty już zapewne czeka, więc z kolei idę ja i jak mówiliśmy, dopilnuję w sklepie zamiany garderoby. Proszę, by pan dyrygował tu dalszą akcją. W kilka minut po mnie niech wyjdzie panna Elmer z gołą głową, w płaszczu w kratę oraz z torbą na zakupy w ręku. W jakiś czas, powiedzmy dwie, trzy minuty po niej, pani Teresa, ubrana w szary płaszcz z walizeczką w ręku i chustką na głowie. Chyba się rozumiemy?
— Oczywiście. Zaraz je wezmę do galopu.
Wkrótce po odejściu porucznika wyprawiłem Ankę, a
potem z kolei Teresę, obie ubrane zgodnie z założeniami planu. Kiedy zostałem już sam, rozpocząłem oczekiwanie, ciekaw relacji Teresy po powrocie.
Oczekiwanie to nie trwało długo, bo już po dziesięciu minutach usłyszałem chrobot klucza w zamku i zjawiła się Teresa, z gołą głową, torbą pełną zakupów i w płaszczu w kratę.
— No i jak poszło?
— Doskonale! Gerson uprzedził sklepową i
przebrałyśmy się na zapleczu.
— A więc dziewczyna w płaszczu w kratę wyszła po zakupy i zaraz wróciła do domu, gdzie oczywiście nadal przebywa! Pomysłowy chłopak — rzuciłem z uznaniem i nie było już mowy o tej historii, bo wreszcie zostaliśmy sami.
Po złożeniu meldunku majorowi z wyników konfrontacji i uzyskaniu dalszych instrukcji, porucznik ujął za słuchawkę, by wykonać kolejne polecenie Wydmy.
Wykręcił numer i czekał. Po chwili usłyszał opryskliwe „tu Stołeczna...”
— Chcę mówić z Gustawem...
— Chwileczkę... — intonacja głosu stała się nieco życzliwsza.
— Tu Gustaw... — Ten głos był niski i zachrypnięty.
— Mam polecenie od starego — rzucił szybko porucznik — uprzedza, że już wkrótce może być u was milicja. Będą pytać i o jego adres. Trzeba podać, bo już go chyba znają, więc inaczej moglibyście podpaść. To wszystko.
Nie czekając na odpowiedź odłożył słuchawkę i jeszcze jakiś czas zastanawiał się, trzymając na niej rękę.
Sala restauracyjna była pełna. Przy stolikach siedzieli przeważnie mężczyźni nad kuflami z piwem. Gerson zatrzymał się przed bufetem i zagadnął krzątającą się tam kobietę:
— Gustaw u siebie?
Zmierzyła go wyzywającym spojrzeniem.
— Pan pyta o kierownika? Zaraz go poproszę.
— Nie trzeba, sam trafię.
Skierował się ku zwisającej w pobliżu zasłonie, odchylił ją i znalazł się w małym korytarzyku. Było tu ciemno, ale oszklone drzwi z napisem „Biuro” rzucały nieco światła. Nie pukając nacisnął klamkę.
Pokój był mały, ale mieściły się w nim dwa biurka, regał i stolik z maszyną. Za jednym z biurek siedział mężczyzna o czaszce bez jednego włosa i nalanej twarzy piwosza. Był zajęty przeglądaniem jakichś papierów, którymi zawalone było biurko.
— Pan w sprawie... — zawiesił głos, spoglądając pytająco na porucznika, który był w cywilnym ubraniu.
— Do pana Gustawa. Pan jest kierownikiem lokalu?
— Tak. O co chodzi?
Należało sądzić, że potwierdzenie dotyczyło i imienia, i pełnionej funkcji. Gerson udał, że tak to zrozumiał.
— A więc dobrze, że pana zastałem. Jestem z milicji, a chodzi mi o nieco informacji. Oto moja legitymacja.
Grubas uśmiechnął się jowialnie.
— Jak z milicji, to co innego! Proszę, niech pan siada — wskazał wolne krzesło przy drugim biurku. — Może kawkę?
— Nie, dziękuję — uciął zimno porucznik — imię znam, ale nie usłyszałem jeszcze pańskiego nazwiska.
— Kowalski. Myślałem, że już pan wie i to — szeroki uśmiech znów pojawił się na twarzy kierownika.
— A co miałbym wiedzieć poza tym? — Gerson nie zmienił tonu i nie odwzajemnił uśmiechu.
Grubas zmieszał się.
— No, bo skoro wymienił pan imię, więc myślałem...
— Można wiedzieć, a mimo to pytać, prawda? — Gerson uśmiechnął się dopiero teraz.
— No, oczywiście! W czym mogę być władzy pomocny?
Zbliżał się ryzykowny moment. Czy nazwisko, które kazał wymienić major, okaże się właściwe?
Nie taił przecież, że wybór jest wynikiem jego domysłu.
— Chodzi o człowieka, o którym wiemy, że bywa, a przynajmniej bywał u pana.
— A mianowicie? Któż to taki?
— Oczywiście obowiązuje dyskrecja. My ze swej strony zachowamy ją również — Gerson rozpoczął indagację od tego zastrzeżenia, nie spuszczając wzroku z twarzy Kowalskiego.
— To rozumie się samo przez się. A więc? — w głosie kierownika zadrgało napięcie.
— Co mi pan może powiedzieć o Zygmuncie Łuczaku? Ma on betoniarnię na przedmieściu Ochoty.
— Tak, wiem, o kogo panu chodzi — kierownik ze zrozumieniem pokiwał głową. — Obawiam się jednak, że dużo o nim powiedzieć nie zdołam.
To potwierdzenie znajomości wskazywało, że i wyczucie powiązań nie zawiodło jego przełożonego.
— Wiele, to rzecz względna. Nie pytam o jego życiorys.
— Cóż o nim mogę powiedzieć? — Kowalski przesunął spojrzeniem po rozrzuconych papierach. — Istotnie bywał tu czasami, choć ostatnio jakoś go nie widziałem.
— Poznał go pan w lokalu, czy jest to znajomość dawniejsza?
Gerson, który uważnie obserwował grubasa, odniósł wrażenie, że zachowanie obojętnego wyrazu twarzy kosztowało go wiele wysiłku.
— Raczej dawniejsza — odpowiedział spokojnie. — Przed kilku laty poznałem Łuczaka przy jakiejś okazji. Potem, kiedy objąłem ten lokal, znajomość odnowiła się, bo jako człowiek samotny jadał tu regularnie obiady.
— Rozumiem. A gdzie mieszka?
— Gdzie mieszka...? — kierownik zmarszczył brwi dla podkreślenia wysiłku pamięci, po czym otworzył boczną szufladę biurka mrucząc:
— Zaraz, gdzieś tu mam w skorowidzu jego adres... O, jest, Józefów, ulica Sosnowa jedenaście...
Gerson wyciągnął notes i zanotował otrzymaną informację, aczkolwiek zdawał już sobie sprawę, że sukcesu nie osiągnął, bo na ten właśnie adres były kierowane wezwania. Ale przesłuchanie przyniosło i tak spore korzyści. Teraz przyszła kolej na zadanie następnego pytania, które ustalił major. Toteż Gerson najpierw obojętnie spojrzał w okno, po czym odezwał się, jakby poruszając mało istotny szczegół:
— Czy może mi pan powiedzieć, jaki stopień pokrewieństwa łączy pana z Alojzym Kowalskim?
Skutek tego pytania przeszedł oczekiwania porucznika. Kierownik odchylił się na krześle, i wpatrując się rozszerzonymi oczami w oficera, bladł z sekundy na sekundę tak, że po chwili jego twarz i zdawała się nie mieć ani kropli krwi. Wreszcie wciągnął gwałtownie powietrze i wykrztusił:
— To... to jakieś nieporozumienie... Kowalskich jest wielu, bardzo wielu... Pan przecież to wie... — próbował się uśmiechnąć, ale nie zdołał opanować mięśni twarzy i uśmiech stał się tylko grymasem.
— A więc to nie żaden pana krewny? — Porucznik udał, że nie dostrzega wrażenia, jakie wywarło jego pytanie.
— Absolutnie żaden! — odpowiedź została rzucona zdecydowanym tonem. Ale reakcja była zbyt wyraźna i zbyt gwałtowna, by nie obudzić wątpliwości co do rzetelności tej odpowiedzi.
Teresa Teren przyleciała w piątek. Cały następny dzień zajęły jej sprawy zawodowe, więc dopiero po południu mogła spotkać się z Sarną na spóźnionym obiedzie. Kiedy pili kawę, oświadczyła:
— Jestem okropnie zmęczona tym wojażem, a dzisiejszy dzień dobił mnie ostatecznie. Dlatego nie mam zamiaru jutro siedzieć w domu. Kochani przyjaciele na pewno nie dadzą nam spokoju, a ja zupełnie nie mam ochoty na przyjmowanie gości.
— A na co masz ochotę? — spytał Anatol, upijając łyk kawy.
— Jest taka piękna pogoda, lato się już kończy. Wyjedźmy gdzieś za miasto.
— Jutro podobno jest festyn w Zalesiu. Właśnie pożegnanie lata, czy coś w tym rodzaju...
— Świetnie! Dziś nie odpowiadamy na telefony, a jutro skoro świt ruszamy.
— Skoro świt, to znaczy około dwunastej — mruknął sceptycznie Sarna — bo wcześniej się nie wykokosisz...
Nie mówili już o tym więcej, ale następnego dnia wyjechali stosunkowo wcześnie, bo około dziesiątej. W Zalesiu zostawili wóz na parkingu i ruszyli w stronę stawów, wmieszani w tłum przyjezdnych, który wysypał się z warszawskiego pociągu, wypełniając asfaltową aleję ciągnącą się w głąb lasu.
Wkrótce znaleźli się nad stawem. Zielony dywan trawnika przecinała biała elipsa obrzeża basenu. Prowadził ku niemu łuk mostku, a dalej ciągnęła się długa wstęga lasu. Przed nim mieściła się strzelnica, kasa biletowa i bufet z napojami. Obok, na prowizorycznym podium, wzniesionym na skraju niedużego placyku, grała orkiestra, a pod nią tłoczyły się tańczące pary.
Wzdłuż alejki biegnącej nad stawem stały ławki, w większości zajęte. Nie czuli się jednak tak zmęczeni, by szukać na nich odpoczynku. Minęli tańczących i przez mostek dostali się na tereny otaczające basen kąpielowy.
Tu także sprzedawano kiełbaski, napoje i słodycze, grała orkiestra, akompaniując piosenkarce, drepcącej w takt muzyki.
Trzymając się za ręce przystanęli, by posłuchać piosenki.
Na jednej z ławek stoj ących nad stawem siedział stary człowiek i zdawał się całą uwagę poświęcać obserwacji pływających po nim
różnokolorowych kajaków. Trzymał ręce oparte na lasce i wyglądał na zmęczonego życiem, spokojnego emeryta, który przyszedł wygrzać się w resztkach letniego słońca. Tkwił na swoim miejscu nieruchomo i, mimo że patrzył tylko przed siebie, nie uchodziło jego uwagi nic, co działo się dookoła.
Toteż kiedy w perspektywie alejki pojawił się młody mężczyzna w dżinsach, kolorowej koszuli i krótkiej, skórzanej kurtce, rozpiętej niedbale i ukazującej wielką, mosiężną klamrę paska — prowadził go spojrzeniem. W momencie mijania ławki spotkał jego wzrok i lekkim skinieniem głowy wskazał pobliski mostek.
Młodzieńcem tym był pan Miecio, postać znana i darzona respektem w swojej branży. Czarne, opadające na ramiona włosy okalały chudą twarz o mocno zapadniętych policzkach, ostrym, sterczącym ku górze nosie i wąskich, bezkrwistych wargach. Całość nie była zbyt urodziwa, ale pan Miecio miał inne zalety. Mimo młodego wieku poznał już różne strony życia, które rozwinęło w nim niekoniecznie najlepsze cechy wrodzone i wyszkoliło w nabytych — przede wszystkim w mistrzowskim władaniu nożem i żyletką. Pan Miecio nie uznawał innych środków działania, zwłaszcza powodujących zbyt wiele hałasu. Był zwolennikiem ciszy i ciemności. Tym razem jednak należało wykonać zadanie w biały dzień, bo takie warunki narzuciły okoliczności i życzenie zleceniodawcy.
Musnąwszy wzrokiem siedzącego starego człowieka i skwitowawszy jego niemą wskazówkę nieznacznym skinieniem głowy, pan Miecio ruszył w stronę mostku i wkrótce wśród tłumu dostrzegł płaszcz w brązową kratę i jasnoblond główkę jego właścicielki. Pozwoliło mu to stwierdzić, że wskazówka, jaką otrzymał, była dokładna.
— Chodźmy już — rzucił Anatol — wiatr strzępi słowa i tłumi melodię, nie warto tu stać.
Teresa ruszyła za nim bez sprzeciwu.
— Siądźmy na tym murku i pogrzejmy się jeszcze trochę — zaproponowała wskazując obrzeże basenu. — Tu nie ma takiego tłoku...
Usiedli obok siebie, unosząc twarze ku słońcu, a pan Miecio, który przed chwilą, kiedy byli jeszcze w tłumie, szedł tak blisko za dziewczyną, że już sięgał po nóż — minął ich zły, że spóźnił się o kilka sekund. Teraz należało odłożyć akcję, aż znów nastąpi sprzyjająca okazja, gdyż uderzenie musi być zadane niepostrzeżenie, by nie narażając własnej skóry, można było zniknąć w tłumie.
Minął więc, siedzących nie patrząc nawet w ich stronę.
Po kwadransie Teresa odezwała się nie otwierając oczu.
— Tol, czy nie ma tu leżaków?
— Są. Przecież widziałaś, ile ich stoi na trawnikach.
— Weź i dla nas. Pupa mi zdrętwiała.
Sarna poszedł spełnić polecenie. Nie było go dłuższą chwilę. Teresa siedziała nadal z zamkniętymi oczami, odchylona do tyłu. Gwar ludzkich głosów, okrzyki biegających chłopców, strzępy melodii grającej orkiestry mieszały się w splot dźwięków, które docierały do niej uprzykrzonym pogwarem. Po chwili usłyszała koło siebie kroki i otworzyła oczy. Nad nią stał Anatol.
— Gdzie chcesz, żebym je postawił?
— Wszystko mi jedno... O, chociażby tam...
Zagłębili się w leżaki, a pan Miecio ocenił, że ma co
najmniej godzinę czasu. Tu nie można było niepostrzeżenie zbliżyć się do ofiary.
Stary człowiek nadal siedział nieruchomo, wsparty rękami na lasce i cierpliwie czekał, obojętny na przesuwający się przed nim tłum.
Minęła więcej niż godzina, kiedy Teresa oznajmiła, że jest głodna.
Następne pociągi musiały przywieźć nowych gości, gdyż tłum znacznie zgęstniał. Już i tu, wokół basenu, zaczęło się robić tłoczno. Orkiestry grały nadal — ta za stawem ledwie słyszalna, za to bliższa grzmiała beatowa muzyką.
Ruszyli z wolna w stronę mostku, a pan Miecio posuwał się za nimi, starając się nie stracić z oczu jasnoblond fryzury.
W pobliżu wejścia na mostek skupiły się wózki z napojami i lodami, otoczone kręgiem ludzi. Teresa objawiła chęć na porcję lodów, więc Anatolowi nie pozostawało nic innego, jak przystąpić do forsowania kordonu kupujących.
Pan Miecio uznał ten moment za odpowiedni. Rzucił więc szybkie spojrzenie na boki, po czym począł przeciskać się ku stojącej dziewczynie. Ominął jakiegoś łysego jegomościa w kolorowym swetrze, potem kobietę z małym chłopcem u boku. Kiedy miał przed sobą już tylko dwóch kilkunastoletnich wyrostków, sięgnął w zanadrze skórzanej kurtki i mocno ujął oplecioną sznurkiem rękojeść noża o długim, wąskim ostrzu. Nóż wysunął się już do połowy, lecz raptem pojawiła się nieoczekiwana przeszkoda. Jakiś młody człowiek, ubrany podobnie jak on, bo w dżinsy i sportową wiatrówkę, bezceremonialnie odsunął obu chłopców, a następnie brutalnie potrącił dziewczynę. Ta obróciła się ku niemu i wykrzyknęła z iskrami gniewu w oczach:
— Może by pan nieco uważał?!
— Nie podoba się? A jak stuknę pod oczko, to się spodoba?
W tej chwili z tłumu wysunął się Sarna. Jednym rzutem oka ocenił sytuację i zwrócił się do napastnika.
— Sam spłyniesz, czy ci pomóc?
Ten obrzucił lustrującym spojrzeniem przeciwnika i widocznie pozytywnie ocenił jego możliwości, gdyż odparł ze zjadliwym uśmieszkiem:
— Za pomocną dłoń się podziękuje przy następnym spotkaniu, a teraz trzymaj się, koleś!
Słowa zakończyło krótkie gwizdnięcie i łobuz zniknął w tłumie, odprowadzony wściekłym spojrzeniem pana Miecia. Sytuacja bowiem uległa zmianie i znów trzeba było czekać na następną okazję.
Natomiast Teresa zwróciła się do swego towarzysza.
— Mam już dość tego tłumu i jestem głodna. Po drodze widziałam szyld restauracji. Może się nam uda dostać wolny stolik.
— Tak, restauracja jest na tej górce, w lesie. A potem?
— Chyba wrócimy. Jeśli znajdę gdzieś telefon, zadzwonię do Olków. Może zechcą zrobić po południu brydża.
Wolny stolik udało się znaleźć, a kiedy kelnerka po przyjęciu zamówienia odeszła, Teresa odezwała się:
— Karol z Anką na pewno już są na miejscu...
— I chyba nic już im nie grozi. Ten numer z zamianą płaszczy wprowadził bandę w błąd...
— Anka podobała mi się. To dziewczyna, która da sobie radę z Karolem. Ale muszę ci się przyznać, że w pewnej chwili podejrzewałam, że to ty uciąłeś sobie z nią flircik!
— No, a teraz? — Sarna spojrzał spod oka na Teresę.
— Teraz już nie, bo chyba Karol nie przyjąłby spadku po tobie.
— A więc i tę ewentualność brałaś pod uwagę?
— Żebyś wiedział!
Sarna westchnął zamiast odpowiedzi, a Teresa mówiła dalej.
— Powinieneś się z tego cieszyć, głuptasie! A teraz poczekaj chwilkę, pójdę poszukać telefonu i zadzwonię do Olków. Jeśli ich złapię, postaram się zorganizować coś na popołudnie.
Wstała od stolika i zbliżyła się do bufetu. Na jej widok bufetowa rozjaśniła twarz w uśmiechu.
— O, pani Teren! Więc i pani śpiewa dziś u nas? Od razu panią poznałam!
— Nie, dziś nie występuję. Czy jest tu gdzieś telefon? Chciałabym zadzwonić do Warszawy...
— Jest w pokoju kierownika. Proszę wejść w te drzwi obok, a w korytarzu drugie na prawo.
Gdy zmierzała we wskazanym kierunku, nie zwróciła uwagi, że od pobliskiego stolika podniósł się młody człowiek w skórzanej kurtce.
Znalazła się w krótkim korytarzu oświetlonym światłem padającym z okna umieszczonego nad przeciwległymi drzwiami. Było tu więc jakieś zapasowe wyjście. Pierwsze drzwi na prawo miały napis „Magazyn”, następne, zgodnie ze wskazówką, prowadziły do pokoju kierownika lokalu.
Już ujmowała za klamkę, gdy posłyszała za plecami szelest stąpnięć, więc mimo woli obróciła głowę. Ujrzała przed sobą mężczyznę o chudej twarzy i spojrzeniu, w którym widać było podniecenie. Na ustach miał drwiący uśmiech.
— Cześć cizia! Jak leci?! — zagadnął, zbliżając się do niej.
To już druga zaczepka tego dnia. Ta jednak była znacznie groźniejsza. Teresa z przerażeniem ujrzała nóż w dłoni mężczyzny.
Cofnęła się gwałtownie, opierając się plecami o ścianę. To zaś, co rozegrało się następnie, pozostało jej w pamięci jako chaos zmagań dwóch męskich sylwetek. Widziała ich zacięte twarze, a potem posłyszała brzęk padającego na kaflową posadzkę noża, krótki, chrapliwy okrzyk ni to bólu ni to wściekłości, jakieś przekleństwo, potem zamigotał metal kajdanków, jeszcze było trochę szamotaniny, drzwi na zewnątrz odskoczyły z hukiem i została sama. Korytarz był pusty i cichy, jak gdyby nic się w nim nie działo. Jedynie uchylone drzwi chwiały się jeszcze lekko, doszły ją zza nich strzępy jakichś słów, ale za chwilę i te głosy ucichły.
Dopiero teraz opuściło ją przerażenie i odzyskała swobodę ruchów. Drżącą ręką odgarnęła z czoła włosy, potem chciała ruszyć z miejsca, ale raptem zwiotczałe nogi odmówiły posłuszeństwa, stała więc oparta o ścianę, spazmatycznie łapiąc powietrze. Po chwili oszołomienie przeszło i zdołała ruszyć z miejsca. Przy wejściu do sali restauracyjnej zebrała siły, by przejść pomiędzy stolikami do swojego miejsca. Kiedy opadła już na krzesło, oparła łokcie na stole i schowała w dłoniach twarz.
— Tereniu, co się stało?! — przeraził się Anatol. — Jesteś blada, jakbyś zobaczyła ducha...!
— Zobaczyłam śmierć... — rozdygotanym głosem opowiedziała mu zdarzenie. — Stał nade mną z nożem i uśmiechał się... — powtórzyła na zakończenie relacji.
— O co mu chodziło? Dlaczego chciał cię zabić?
— Nie wiem... Skąd mogę wiedzieć... I wiesz, kto mnie uratował? Ten typ, który nas zaczepił! Nic z tego nie rozumiem...
— Skąd tam się wziął?
Wzruszyła ramionami.
— Nawet nie zauważyłam, kiedy i w jaki sposób... Patrzyłam na ten nóż i nic poza nim nie widziałam... Zamów mi kieliszek wódki — poprosiła, widząc nadchodzącą kelnerkę — bo nic poza tym nie przełknę.
Anatol wykonał polecenie, potem milczał chwilę ze zmarszczonymi brwiami. Nagle usłyszeli nad sobą znajomy głos. Był to porucznik Gerson, ubrany w cywilne ubranie.
— Witam państwa — przysiądę się na chwilę, bo muszę z wami zamienić parę słów. — Podsunął sobie krzesło i usiadł.
— Wiem, co zaszło — oświadczył bez wstępów. — Była pani pod naszą opieką, bo przewidzieliśmy omyłkę, jaka mogła się zdarzyć po zamianie płaszczy, ale niestety
nie zdołaliśmy całkowicie ustrzec pani przed jej skutkami.
— Po zamianie płaszczy? Ach, więc to dlatego! — wykrzyknął Sarna. — Ofiarą miała być Anka.
Teresa otrzymała zamówiony jarzębiak, który wypiła od razu.
— Już mi lepiej — oświadczyła z próbą uśmiechu na twarzy, odstawiając pusty kieliszek — To naprawdę było okropne!
— Za chwilę otrząśnie się pani z tego — pocieszył ją porucznik.
— Kto był moim wybawcą? Dziwne, ale wydało mi się, że był to ten chuligan, który tak bezczelnie mnie zaczepił!
— Tym chuliganem był sierżant Ziętek, który interweniował, ale w taki sposób, by nie spłoszyć napastnika.
— Sierżant?! A więc to był wasz człowiek?! — zdumiała się Teresa. — Muszę przyznać, że był świetny w swojej roli!
— Narażaliście jednak życie Teresy! — Anatol nie mógł opanować rozdrażnienia — Mogliście przynajmniej uprzedzić nas o zaistniałej groźbie.
— Nie mieliśmy przecież pewności, że groźba istnieje naprawdę — odpowiedział spokojnie porucznik. — Gdybyśmy ją mieli, wówczas raczej odradzalibyśmy wam odbycie tej wycieczki.
— A nie można było od razu ująć tego opryszka tam, przy mostku?
Gerson pokręcił głową.
— Niestety, nie było odpowiednich warunków. Zresztą, wziąwszy pod uwagę, ilu ludzi brało udział w czuwaniu nad panią, ryzyko było minimalne. Natomiast skutki psychiczne przeżytych emocji świetnie usuwa lekarstwo, które pani zastosowała... — porucznik wskazał
z uśmiechem na opróżniony kieliszek.
— No i będę miała o czym opowiadać! — Teresie wrócił dobry humor, zapewne właśnie pod wpływem tego lekarstwa.
— Mam do państwa małą prośbę — Gerson spojrzał na zegarek. — Właśnie teraz prowadzą zatrzymanego i to z pewnych względów drogą, przy której obrał sobie punkt obserwacyjny inicjator zamachu. Chodzi mi o to, by widział, że akcja się nie udała. Jest to starszy już jegomość, siedzi na ławce przy alei nad stawem i w ręku ma laskę. Przejdźcie państwo koło niego i niech mu się pani przyjrzy, nie ukrywając swego zainteresowania. Chcę, aby się dowiedział, że został wprowadzony w błąd. Zna rysy twarzy panny Elmer, więc w ten sposób przekona się o swojej omyłce.
— Zgoda! Czy mamy zaraz iść? Bardzo chcę go zobaczyć!
— Czy niczym to Teresie nie grozi? — upewnił się Sarna.
— Na pewno nie. W tej sytuacji nie przedsięweźmie żadnych dalszych kroków. A zresztą niech pan nie sądzi, że nie mamy go na oku! A im prędzej pójdziecie, tym lepiej, choć nie przypuszczam, by dał się ponieść nerwom i natychmiast odszedł. Ja nie mogę mu się pokazać, dlatego musicie iść sami.
Anatol zapłacił i wstali od stolika, żegnając się z Gersonem.
Już z daleka Teresa dostrzegła starego człowieka, siedzącego na ławce wśród innych, odpoczywających spacerowiczów. Był w kapeluszu, spod którego widać było rzadkie, siwe włosy. Ręce trzymał złożone na pałąku laski. Odwróciła ku niemu głowę, i posłuszna prośbie porucznika i własnej ciekawości, spojrzała mu w twarz.
Ujrzała wyraz zaskoczenia w jego wzroku. A nawet więcej niż zaskoczenie, bo było w nim jeszcze zdumienie i strach. Trwało to sekundę. Potem powieki zwęziły się i znów mierzył ją zimnym, obojętnym spojrzeniem wyblakłych, nieomal bezbarwnych oczu.
Minęli go i Teresa odwróciła głowę. Jednocześnie doszedł ją szept Anatola.
— To ten człowiek z baraku. Widziałem wyraźnie jego ręce złożone na lasce...
Stary człowiek ujrzał już z daleka Snopka w asyście nie budzącej wątpliwości. Gdyby zaś zaistniała, widok złożonych na przodzie rąk spiętych kajdankami, rozwiałby ją natychmiast.
Poczuł, jak strach nagle zwarł mu szczęki. Opanował się jednak i pozornie obojętnym spojrzeniem odprowadził pana Miecia, który mijając go uśmiechnął się nonszalancko, by ratować swój cwaniacki honor, ale nie zdradził się odwróceniem głowy.
Kiedy go minęli, zaczął zastanawiać się nad sytuacją ze wzrokiem utkwionym w ciemną ścianę lasu. Ale silniejszy był następny wstrząs, kiedy to zaledwie o parę kroków od siebie zobaczył nagle dziewczynę w białym płaszczu w brązową kratę. Przechodząc odwróciła ku niemu twarz, jakby ukazując ją umyślnie. Wówczas doznał zupełnego szoku. To nie była ta dziewczyna! Nie widział jej uprzednio z bliska i dał się zwieść ubiorowi i jej jasnej głowie. A więc podstawili mu inną, podobną z wyglądu!
Tym razem opanowanie przyszło mu znacznie trudniej.
Próbował skupić rozpierzchłe myśli, nie podawać się panice i zastanowić nad sytuacją.
Po pewnym czasie istotnie udało mu się odzyskać spokój i zaczął rozważać swoje położenie. Nie ulegało wątpliwości, że znaleźli podobną milicjantkę i celowo przebrali ją w ten płaszcz. To by dowodziło, że wiedzą już bardzo dużo... Ale jak dużo?
Przebiegł myślą kolejne niepowodzenia. Dziewczyna, która zna jego wygląd, pozostała przy życiu — sprzątnięto ją sprzed nosa temu gamoniowi, który miał jej pilnować, a w zamian jemu podsunięto przynętę. Mieszkanie w Józefowie, po rewizji w betoniarni stało się nieaktualne, jak również i to drugie nazwisko, pod którym się krył. Potem ten telefon do „Stołecznej” z ostrzeżeniem przed milicją... Gustaw dał się nabrać, nie ma co się dziwić, ale i na jego pomoc nie można teraz liczyć — wystraszyła go ta rozmowa. A więc wiedzą i to... Najwyższy więc czas zniknąć i w ten sposób urwać ślady, na które wpadła już glina. Pozostały jeszcze do wykorzystania pewne możliwości na Wybrzeżu. I ten idiota, Urbaniak, chciał tam szukać szansy, ale to byłoby zbyt niebezpieczne, był za głupi, żeby nie wpaść. A wówczas sypałby bez wątpienia. A Miecio? Ten chyba nie zawiedzie, chłopak z branży. Ale to już nie ma większego znaczenia, bo trzeba pryskać. Przywarować w Kacku u Józefa, a potem zobaczy się — albo znajdzie się szansa na dalszą drogę, albo zdobędzie się nowe papiery. Zastąpić zmarłego, o śmierci którego nikt nie wie, czasem się udaje. Można by ten numer powtórzyć.
Ale czy nie za późno już na to wszystko? Tak czy inaczej, trzeba ruszać i dobrze uważać, czy się nie ma opiekuna.
Stary człowiek wstał z ławki i wolno skierował się ku drodze prowadzącej w stronę dworca. Było zbyt dużo ludzi, by stwierdzić, czy ktoś go nie obserwuje. Ruchliwe
ulice śródmieścia też nie pozwalały się w tym
zorientować. Zaszedł więc do baru kawowego, gdzie przesiedział dłuższy czas, po czym wyszedł tylnym wyj ściem do ogródka urządzonego j w podwórzu, skąd z kolei przedostawszy się do następnej posesji zmienił dwa razy taksówkę i nadal klucząc, z wolna zbliżał się do swego mieszkania.
Do nocy było jeszcze daleko i mógł się nie spieszyć. Dopiero na bocznej, peryferyjnej, prawie pustej uliczce, przy której mieszkał, przekonał się, że nikt za nim nie idzie. Już spokojniejszy zabrał się do pakowania najniezbędniejszych rzeczy. Należało wziąć jak
najmniejszą walizkę, a i w tej musiało pozostać miejsce na paczki banknotów.
Kiedy się z tym uporał, usiadł w starym, wystrzępionym fotelu i pogrążył w rozmyślaniach. Im głębiej zastanawiał się nad zaistniałymi zdarzeniami, tym bardziej powracał niepokój i natrętna myśl, że decyzję ucieczki powziął zbyt późno.
Pozostać zatem na miejscu? Dziewczyna była
poważnym niebezpieczeństwem, ale czy jej ewentualnego zeznania nie da się podważyć? W wagonie nie było dostatecznie widno, by mogła bez wątpliwości stwierdzić, że go poznaje. Najgroźniejsze jednak było to pytanie zadane Gustawowi: „Czy Alojzy Kowalski to pana
krewny?” Skoro już padło, to znaczy, że przeszłość powróci. A Gustaw? Przyparty do muru, dla ratowania własnej skóry, na pewno rozpuści język. A jeszcze Ziemba i Miecio...
A więc mimo ryzyka, mimo wątpliwości, pozostawała tylko ta jedna, ostatnia już szansa — ucieczka.
Powziąwszy ostateczną decyzję obmyślał szczegóły jej przebiegu. Jaki środek lokomocji wybrać — czy pociąg?
Zastanawiał się też, gdzie mógłby zgubić ewentualnego obserwatora. Pierwsza sposobność nadarzała się już tu, w domu, gdzie mieszkał. Już dawno przygotował sobie przejścia w parkanie, odgradzającym sąsiednie podwórko, a stamtąd do następnej posesji. Takie same możliwości istniały jeszcze i na dalszej trasie ucieczki, obejrzane i sprawdzone przezornie już dawniej, kiedy opracowywał plan rabunku. Szanse zatem istniały. Fakt, że dysponuje samochodem brata, mógł ujść uwagi milicji... Dochodziła jedenasta, kiedy postanowił ruszać, nie należało bowiem czekać, aż ulice zupełnie opustoszeją.
Kiedy otwierał drzwi garażu, był pewny, że dotarł na miejsce bez asysty. Tę część zadania udało się więc wykonać pomyślnie. Pobyt tu nie powinien potrwać dłużej niż piętnaście minut, a kiedy wydostanie się już na ulicę, niełatwo go będzie rozpoznać. Dla większego bezpieczeństwa nie zapalał wewnątrz światła. Następnie podparł ramieniem wóz i przetoczył go nieco do przodu, by dostać się do desek, zakrywających kanał. Odłożył parę pierwszych na bok i po, betonowych stopniach zszedł w dół. Kiedy znalazł się w kanale, musiał uklęknąć i dopiero wtedy zapalił latarkę. W jej świetle odnalazł zamaskowany zaczep, odsunął go i wyjął pionową ściankę jednego ze stopni, również odlaną z betonu i niczym nie różniącą się od pozostałych. Ukazała się podłużna skrytka, w którą wsunął rękę i zaczął wyrzucać paczki banknotów, ściągniętych opaskami. Te o mniejszych wartościach pozostawił, by nie zajmowały i tak już szczupłego miejsca w walizce, a resztę ułożył równymi rzędami i zatrzasnął wieko. Potem założył ściankę stopnia i czując ból w zgiętym krzyżu, ujął walizkę. Z trudnością począł wydostawać się na zewnątrz.
Kiedy już stanął na betonowej podłodze garażu i właśnie schylał się, by ułożyć deski, raptem wnętrze wypełniło ostre, białe światło, a za jego plecami rozległ się spokojny głos, który już znał dobrze.
— Nie ruszaj się, Herman.
Obrócił się wolno i na widok wymierzonych w siebie luf automatów upuścił walizkę i bez wahania, mimowolnym ruchem, uniósł do góry ręce.
— Skąd...? Jakżeście tu trafili...? — rzucił ze zdumieniem, bo tylko ta myśl przyszła mu do głowy w tej nieoczekiwanej sytuacji. Wściekłość, uczucie zawodu i strach przyszły dopiero później.
— To nie było takie trudne — odpowiedział z ciemności ten sam głos.