Notatki Anatola Sarny


Wkrótce po wyjściu porucznika milicji, który okazał się zupełnie niczego facetem, otrzymałem depeszę od Teresy. Zawiadamiała o jutrzejszym przyjeździe, podając, że samolot ma lądować o dwunastej z minutami w południe.

Wiadomość ta, zamiast mnie ucieszyć, wprowadziła w stan popłochu. Cały dzień nie opuszczała mnie myśl o naszym spotkaniu i o tym, jak jej wytłumaczyć całą sprawę, przy pomocy jakich argumentów skłonić do przyjęcia wyjaśnień.

Zmuszałem się do pracy nad projektami, które już dawno powinny znaleźć się w PSP. Pod koniec dnia miałem już tego dość i zadzwoniłem do Karola, gdyż perspektywa samotnego wieczoru była nie do zniesienia. A musiałem jeszcze pójść do mieszkania Teresy, by przeprowadzić ostatnie porządki przed jej przyjazdem.

Karol zapowiedział przybycie dopiero na ósmą i stawił się punktualnie. Pogawędziliśmy trochę o porannej wizycie i ewentualnych skutkach, jakie nasze zeznania mogą spowodować, po czym ruszyliśmy na Madalińskiego. Nie brałem samochodu, gdyż po całodziennej pracy wolałem się przej ść piechotą.

Gałęzie lip na Narbutta tworzyły nad chodnikiem baldachim z liści. Gdzieniegdzie przedzierało się przez nie światło latarni, ale było go za mało, by rozproszyć mrok tunelu, jakim szliśmy. Karol, widząc moją zgnębioną minę, próbował mnie pocieszać.

— Czy nie przesadzasz, obawiając się aż tak daleko idących konsekwencji tej wizyty Anki? Stała się ona przecież mało znaczącym epizodem wobec dalszych dramatycznych zdarzeń, które siłą rzeczy tamto zepchną na plan dalszy. Jest mi strasznie przykro, stary, że przeze mnie wplątałeś się w tę historię, ale jest ona zbyt sensacyjna, by taki drobny epizod miał być godnym uwagi.

— Mówisz tak, jak gdybyś nie znał kobiet. Dla nich bitwa dwóch armii jest drobiazgiem wobec poklepania innej dziewczyny po pośladku. Dla Teresy fakt, że udostępniłem mieszkanie obcej dziewczynie, będzie nasuwał podejrzenie, że zrobiłem to gwoli własnej a nie czyjejś przyjemności, a ciebie używam jako parawanu. I to tylko będzie dostrzegać w tej całej awanturze, nic więcej.

— Wspomniałeś, że samolot przylatuje jutro w południe. Jeśli chcesz, to tak się urządzę, żebyśmy razem

pojechali na lotnisko.

— Świetnie! Będę się raźniej czuł.

— Nie o to chodzi. Po prostu chcę sam przedstawić Teresie sytuację.

— Obawiasz się, że nie będę miał dość odwagi?

— Nie. Tylko będziesz chciał za szybko ją przekonać i w rezultacie zaczniesz się plątać. A wtedy położysz całą sprawę.

— Może masz rację. Zgoda, mów ty.

Doszliśmy do celu. Sięgnąłem po klucze i po chwili już zapalałem światło, by ze szmatką w ręku zabrać się do ścierania kurzu. Ponieważ Karol wziął drugą, wkrótce uporaliśmy się z robotą. Kiedy z kolei sami doprowadziliśmy się do porządku, sięgnąłem do skrytki na alkohol i spośród kilku stojących tam butelek wybrałem ulubioną Soplicę. Z kieliszkami w rękach usiedliśmy w fotelach.

Nie chciało mi się rozmawiać. Wyciągnąłem nogi przed siebie i bezmyślnie gapiłem się na jakiś obrazek, wiszący na przeciwległej ścianie. Karol z nogą przerzuconą przez poręcz wypił właśnie swoją wódkę i kieliszek odstawił na stolik, kiedy raptem rozległ się dzwonek u drzwi. Natarczywy i długi.

Odwróciłem obojętnie głowę.

— Oho, już się zaczyna. Komuś pomylił się dzień przyjazdu, albo dał się zwieść oświetlonym oknom...

Nie śpiesząc się wstałem z fotela i ruszyłem do hallu, przygotowany na udzielanie wyjaśnień. Ale na widok przybyłego gościa — oniemiałem. Przede mną stała Elmerówna. Była zadyszana, jakby biegła przez dłuższy czas, z włosami w nieładzie i wzburzeniem na twarzy. Ale pierwszą rzeczą, jaka rzuciła mi się w oczy, był płaszcz. Biały płaszcz w brązową kratę, który miała na sobie.

Na mój widok cofnęła się, jak gdyby z zamiarem powtórzenia ucieczki, a jednocześnie z jej ust wyrwał się okrzyk zdumienia:

— Pan...! Pan tutaj?!

W obawie, że znów mi ucieknie, rzuciłem szybko:

— Ale Karol jest również, proszę, niech pani wchodzi — odsunąłem się, robiąc jej przejście. Jednocześnie rozległy się szybkie kroki Karola. Widać dosłyszał naszą rozmowę i poznał głos przybyłej, bo już był przy dziewczynie, która rzuciła mu się na szyję. Widząc, co się dzieje, szybko zamknąłem drzwi wejściowe. Dziewczyna z głową na piersi Karola łkała urywanymi słowami:

— Nie mogę... już nie mogę, Karolu... Oni mnie zadręczą... Przyszłam do ciebie, bo pomyślałam, że może... może zechcesz mi pomóc? Już nie wiem dokąd mam pójść, ani co robić...

Spojrzałem na tego Romea. Obejmował dziewczynę z baranim wyrazem twarzy i głaskał jej włosy, dukając jak sztubak:

— Uspokój się kochanie, nic ci już nie grozi... Nie dam ci zrobić krzywdy. No, uspokój się, wszystko będzie dobrze...

— Może byście na dalsze tokowanie przeszli dalej — burknąłem, nie wiadomo dlaczego rozzłoszczony i na Karola, i na dziewczynę. — I niech się pani rozbierze, bo sądzę, że to nieco potrwa... Pora już zresztą, żeby ten płaszcz znalazł się wreszcie na swoim miejscu. Karol, zabierz ją do pokoju i daj podwójną wódkę, to jej zrobi lepiej niż twoje karesy!

Posadził ją wreszcie w fotelu. Dziewczyna dygotała, szczękając zębami. Była to zapewne reakcja nerwowa, gdyż noc była ciepła i w pokoju nie było zimno. Bez sprzeciwu wypiła podany alkohol, potem spojrzała

najpierw na mnie, z kolei na Karola i spytała:

— To wy się znacie...?

— Coś nie coś — mruknąłem i nie mogąc sobie odmówić drobnego uzupełnienia, dorzuciłem: — Na moje nieszczęście...

— Tak, cieszę się nawet przyjaźnią tego szlachetnego człowieka... — uzupełnił gagatek.

— A więc niepotrzebnie się wtedy pana wystraszyłam...!

— Trochę poniewczasie doszła pani do tego wniosku, ale to nie zmienia jego słuszności — rzuciłem z przekąsem.

— Bo wzmianka o tej torbie napędziła mi wtedy strachu. Ale jak to się stało, że pan się tam zjawił?

— To dość długa historia, ale powinna pani ją poznać. Przyczyną mego udziału w tej sprawie było zabranie z tego mieszkania, które jest własnością mojej narzeczonej, jej torby i płaszcza. Musiałem te rzeczy odzyskać, gdyż w przeciwnym razie wyszłoby na jaw, że udostępniłem mieszkanie jakiejś niezbyt, no... skrupulatnej kobiecie.

— Bardzo to pan delikatnie ujął — odpowiedziała mi. — Ale ja miałam zamiar zwrócić zabrane rzeczy. Jachma mówił, żebym na Gradową przyszła z jakąś torbą, a ponieważ ranek był zimny, wzięłam także i płaszcz.

— Wiemy już, że w torbie przewoziła pani pieniądze, ale i tak musimy uzupełnić posiadane informacje, gdyż stoimy przed koniecznością powzięcia dość istotnych decyzji.

Nastąpiły wyjaśnienia najpierw moje, potem Elmerówny, ze szczegółowym opisem ostatniej przygody. Kiedy skończyła, nalałem do kieliszków.

— No, wypijmy, moi drodzy! Sytuacja Anki istotnie jest kiepska. Co ty na to, Karolu?

— Fatalnie się stało, że spotkała tego starego. Dotąd chodziło mu tylko o pieniądze, bo ukrycie się w ciemnym pokoju chyba dowodziło, że nie miał zamiaru zabijać. Teraz sprawa wygląda poważniej. Ten człowiek na pewno zorientował się, że go poznała, a to znaczy... — Karol urwał, gdyż pomyślał, że dokończenie tego zdania jeszcze bardziej przerazi dziewczynę.

— Jest nadzieja, że zgubił ślad. Sam jest za stary, by śledzić młodą osobę, a poza nim nikogo w wagonie nie było...

W czasie tej wymiany poglądów Anka nie odzywała się.

— Nawet jeżeli masz rację, musimy gdzieś ją ukryć — mruknął zafrasowany — ale gdzie?

Zdawałem sobie sprawę, że rozwiązanie tego problemu nasuwa się samo, ale wzdragałem się wewnętrznie przed jego przyjęciem. Po chwili jednak przyszła refleksja.

— Tak czy owak, czeka mnie gorąca przeprawa z Teresą, bo mimo że odzyskałem płaszcz, a zapewne wkrótce odzyskam i torbę, sprawa nabrała takich rozmiarów, że nie da się ukryć nawet w hangarze. Niech więc panna Elmer zostanie tu do jutra, a jutro, już razem z moją byłą narzeczoną, ustalimy, co robić dalej.

— Zdaje się, że niepotrzebnie kłopoczecie się moim losem — odezwała się dziewczyna — bo ten problem zdejmie wam z głowy milicja. Chyba musicie zgłosić moje zjawienie się? Będę miała na swoją obronę przynajmniej to, że sama zwróciłam pieniądze.

— Złożyć meldunek istotnie trzeba — zaopiniował

Karol. — Może okażą się wyrozumiali. Ten porucznik, który tu był, to fajny chłopak.

— Tylko, że nie on będzie decydował. I ja tym razem jestem zdania, że zgłosić trzeba. Przede wszystkim ze względu na pieniądze. Są nadal w przechowalni? — zwróciłem się do Anki.

Skinęła głową, po czym wstała i wyszła do hallu. Po chwili wróciła z małym neseserem, otworzyła go, wyjęła z niego torebkę, a z niej pasek papieru.

— Proszę, oto kwit — podała mi go.

— Gdzieś zapisałem numer telefonu tego porucznika? — nachyliłem się nad notatnikiem, leżącym przy telefonie.

— Chwileczkę... — wstrzymał mnie Karol — na telefon jest zawsze czas. Może najpierw zastanowimy się?

— Nad czym? — zdziwiłem się. — Dotąd byłeś rzecznikiem lojalności wobec władz, a teraz zmieniasz front?

Spojrzałem ironicznie na Elmerównę.

— Dyskutując, co ze mną zrobić, nie przyszło wam na myśl — zabrała głos — aby i mnie do tego włączyć? Nie mam zamiaru ani panu, ani Karolowi robić swoją osobą kłopotów. Już się na tyle opanowałam, żeby zrozumieć, że powiadomienie milicji jest najlepszym wyjściem z sytuacji, bo areszt to pewna kryjówka. Niech więc pan dzwoni i nie słucha Karola.

— No, dobrze, a co potem? Przecież wytoczą ci sprawę.

— W jaki sposób chcesz tego uniknąć? — spytałem rzeczowo. — Nie widzę możliwości oddania tego kwitu bez wyjaśnienia, skąd go mamy...

— Nie o to chodzi — zaprotestował Karol — kwit musi być oddany, ale czy istotnie nie ma sposobu na zwrócenie tego świstka bez zdradzania powrotu Anki?

— Myślisz, że uda ci się ich okłamać? — parsknąłem ironicznie. — To jest ich branża, a ty jesteś zwykły frajer. Sądzisz, że w takim układzie masz szanse?

— Nie traćcie czasu na próżne gadanie — rzuciła energicznie dziewczyna. — Panie Tolu, proszę dzwonić, niech zabierają kwit!

Nie wdając się w dalszą dyskusję odszukałem numer Gersona i ująłem słuchawkę.

Po dziesięciu minutach przyjechało ich dwóch. Jednym był porucznik, którego już poznałem, a drugi, w cywilnym ubraniu, szczupły, szpakowaty, przystojny mężczyzna, o sylwetce jak z angielskiego żurnala, którego Gerson tytułował majorem. Ten w cywilu wszedł pierwszy do pokoju i zatrzymał się przed Elmerówną, która speszona, mimo woli wstała z fotela. Jakiś czas mierzył ją lustrującym spojrzeniem, po czym odezwał się:

— Sprzykrzyła się już pani ta zabawa w berka?

Dziewczyna świadomie lub nieświadomie, ale obrała

chyba najlepsze w tej sytuacji zachowanie. Po prostu opuściła głowę, a po policzkach zaczęły jej ściekać krople łez. Na ten widok major skrzywił się z niechęcią i odwrócił do mnie.

— Proszę mi powiedzieć, jak to się stało, że panna Elmer zjawiła się właśnie u pana?

— O ile się orientuję, sądziła, że jest to mieszkanie mego przyjaciela. A o powodach, które ją do przyjścia tutaj skłoniły, może by opowiedziała sama?

— Poczekajmy, aż się uspokoi — mruknął major.

— Już mogę mówić! — obruszyła się dziewczyna.

— A więc słucham — tylko jasno i zwięźle, bo porucznik Gerson uśnie w tym wygodnym fotelu.

Elmerówna usiadła i zaczęła opowiadać, a major słuchał, stojąc przed nią z rękami założonymi na plecach. Wyczułem, że dziewczyna nie tai niczego. To samo wrażenie musiał odnieść i oficer milicji, gdyż już łagodniejszym tonem zaczął zadawać pytania.

— A więc liczyła pani, że pan Parzysty udzieli pomocy — spojrzał na Karola. — Skąd pani miała taką pewność? Podstawy do takiego przypuszczenia były, powiedzmy sobie, dość kruche...

— Była to dla mnie już ostatnia szansa — powiedziała szczerze dziewczyna — musiałam ryzykować...

— Powinnaś to była zrobić wcześniej — Karol zdeklarował swoje stanowisko w tej sprawie.

Milczeliśmy wszyscy, więc major znów zabrał głos.

— A teraz zasadnicze pytanie — czy jest pani pewna, że był to ten sam głos? Mogło zaistnieć zwodnicze podobieństwo.

— Nie! Na pewno nie! — zaprotestowała Elmerówna. — Zapamiętałam każdy ton, każde drgnienie tego głosu. O omyłce nie może być mowy!

— I widziała go pani?

— Tak, siedział w przedziale, po drugiej stronie wagonu. Była to krótka chwila, ale mam przed oczami jego twarz. W wagonie nie było ciemno, więc rysy były widoczne, mimo że padał na nią cień kapelusza.

— Czy poznałaby pani tego człowieka?

— Na pewno. Zwłaszcza przy podobnym oświetleniu.

— Hmm... O to chodzi... Obawiam się, że rozpoznania po głosie i przy tak zwodniczym świetle sąd nie przyjmie jako dowodu. Trzeba nam czegoś więcej.

— Panie majorze — odezwał się Karol — czy pannie Elmerównie grozi niebezpieczeństwo?

— Nie mam zamiaru taić, że tak. Człowiek ten będzie miał teraz inne kłopoty na głowie, ale zapewne nie zapomni i o pani. Zwłaszcza jeśli zorientował się, że został rozpoznany.

— Sądzę, że nie...

— Ale pewności pani nie ma. Wrócimy jednak do tego później. Teraz przejdźmy do sprawy pieniędzy. Gdzie je pani ma?

— Są nadal w przechowalni. Kwit wręczyłam panu Sarnie.

— Proszę, oto on — podałem majorowi świstek papieru. Ten rzucił nań okiem i wręczył porucznikowi.

— Jedź zaraz i załatw to. Pieniądze odwieź do komendy, a torbę zwrócimy panu Sarnie, żeby wreszcie się uspokoił. Będę czekał na ciebie. Weź ze sobą kierowcę, niech cię na wszelki wypadek asekuruje.

Gerson poderwał się z miejsca. Kiedy wyszedł, major znów zwrócił się do dziewczyny.

— Ile z tych pieniędzy zatrzymała pani dla siebie?

— Ależ nic! Są nie ruszone!

Widziałem, jak brwi majora na chwilę uniosły się ku górze.

— To po co, u diabła, pani je brała?!

— Bo... bo chciałam odpłacić się Wiktorowi za to, co zrobił...

— Cóż to takiego było?

— Uderzył mnie. Dwa razy... w twarz... — dziewczyna opuściła głowę.

— Co pani miała zamiar z nimi zrobić?

Wzruszyła ramionami.

— Nie zastanawiałam się nad tym. Chciałam tylko odpłacić mu za tamto... Chciałam z nim zerwać. Wiedziałam, że będzie przerażony, gdy nie zastanie w domu ani mnie, ani pieniędzy, ale... ale nie przypuszczałam, że dlatego zginie.

— O ile mi wiadomo, porucznik Gerson już pani wyjaśniał, że nie pani była przyczyną jego śmierci, lecz fakt, że usiłował zagarnąć te pieniądze. Chcieli odzyskać stratę, a potem zabiliby go i tak.

— Czy... czy będę aresztowana? — zapytała niepewnie.

— O właśnie, teraz wróćmy do pani osoby. Kto wie, czy ze względu na pani bezpieczeństwo nie byłoby to najlepsze wyjście? Ale widzę, że pan Parzysty ma wielką ochotę otoczyć panią opieką, więc zważywszy, że nie ruszyła pani tych pieniędzy i oddała je dobrowolnie, jestem skłonny nie pozbawiać go kłopotów.

Elmerówna zerknęła na Karola spod oka, a ten uśmiechnął się do niej.

— Jedyny kłopot, jaki widzę, to zapewnienie jej bezpieczeństwa, aż sprawa się nie skończy. Co pan radzi?

Major zastanawiał się przez chwilę.

— Niebezpieczeństwo istnieje, to fakt. Sądzę jednak, że nie dłużej jak przez kilka najbliższych dni. Panna Elmer będzie mi jeszcze potrzebna, zresztą pan również — spojrzał na mnie — i to już jutro. Jeśli więc jest to możliwe, radziłbym nie opuszczać na krok tego mieszkania. Kiedy wraca pańska narzeczona? — zwrócił się już bezpośrednio do mnie.

— Właśnie j utro. Przylatuj e w południe.

— To niezbyt dobrze się składa, bo wpadnie od razu w cały ten kłopot. Innego wyjścia nie widzę — chyba, że istotnie wsadziłbym pannę Elmer do aresztu. A może pan Parzysty zapewni sobie kilka wolnych dni i gdzieś panią wywiezie. Mamy teraz ładną pogodę i parodniowy wypoczynek w górach lub na wybrzeżu dobrze wam zrobi. Ale oczywiście i tam oczy trzeba mieć otwarte.

— Jeżeli mieszkanie jest pod obserwacją, to rzeczywiście mogą kogoś za nami wysłać — zatroszczył się Karol.

— Porucznik Gerson znajdzie już sposób, żeby panią Elmer stąd wyprowadzić. To są szczegóły, którymi teraz nie będziemy się zajmować. Chodzi głównie o to, by pan Sarna uzyskał zgodę narzeczonej na wykorzystanie mieszkania jako doraźnej bazy — major spojrzał na mnie z uśmiechem.

— Dużo będzie zależało od jej aktualnego humoru — odpowiedziałem ostrożnie, odwzajemniając uśmiech, by nieco zatuszować brak pewności siebie.

Cóż innego zresztą mogłem odpowiedzieć?

Rozważania na ten temat przerwało zjawienie się Gersona. Po ustaleniu jeszcze kilku szczegółów, obaj oficerowie odjechali, zostawiając mi torbę. Miałem więc wreszcie oba upragnione przedmioty i to z premią — z dziewczyną! Trzeba się w czepku urodzić...

— Jak się nazywa ten major — rzucił Karol, kiedy zamknęły się za nimi drzwi — zdaje się Wydma? Podobał mi się.

— Bo ci zostawił Ankę, co? — rzuciłem z przekąsem. — Ale to, co zostawił mnie, mało cię obchodzi. Anka, nie zróbcie mi tu w ostatniej chwili bałaganu. Do żarcia wprawdzie nic nie ma, ale rano wam przyniosę.

Rewizja na ulicy Gradowej została za zezwoleniem nadzoru prokuratorskiego dokonana bez obecności właściciela posesji, Zygmunta Łuczaka. Zgodnie z informacją Wydziału Przemysłowego zamieszkiwał on w Józefowie, ale z powodu notorycznej nieobecności, wezwania do stawiennictwa nie można było doręczyć. Ten brak kontaktu uniemożliwił Wydmie zadanie mu kilku pytań, na które bardzo by chciał otrzymać odpowiedzi.

Barak, szopy i teren, na którym znajdowała się betoniarnia, został przeszukany dokładnie. Wśród na wpół zniszczonego, ubogiego umeblowania, starych gratów, różnych narzędzi i form do odlewów oraz resztek worków ze skamieniałym cementem — w baraku i szopie nic nie znaleziono.

Dopiero badanie gruntu pozwoliło wykryć pod jedną ze ścian szopy niedawno wzruszoną ziemię, a kiedy ją wydobyto, na dnie głębokiej jamy znaleziono zwłoki dwóch mężczyzn.

Jak wykazały pierwsze powierzchowne oględziny, zginęli od strzałów z pistoletu. Po zbadaniu pocisków udało się bez większych trudności ustalić, z czyjej broni strzały te zostały oddane, a w konsekwencji kto był sprawcą ich śmierci.

Загрузка...