Notatki Anatola Sarny


Ulicę Grzymały odnalazłem najpierw na planie miasta, więc trafiłem tam już bez trudu. Jest to ślepa uliczka, brukowana kamieniem. Szukając wzrokiem numeru kamienicy, już z daleka dostrzegłem przed jedną z bram grupkę ludzi, a obok milicyjną warszawę. Zatrzymałem więc wóz w pewnej odległości i wyskoczyłem na chodnik pewny już, że coś się stało z dziewczyną.

W domu, przed którym stanąłem, znajdował się mały sklepik spożywczy. Skorzystałem więc z tej okazji, by nie podchodzić bezpośrednio do owej grupy, wśród której dostrzegłem mundur milicjanta. Kupiłem zapałki i obracałem się już do wyjścia, kiedy do sklepiku wpadła kilkunastoletnia dziewczynka.

— Co tam się dzieje, po co przyjechała milicja? — spytała ją sklepowa.

— Porwali tę wysoką blondynkę, która przyjechała do Ujejskiej. Starą związali, a ją wywieźli nysą!

— Matko niebieska! — wykrzyknęła sklepowa, ale

już nie słuchałem dalszej rozmowy. Wystarczyło mi to, czego się dowiedziałem.

A więc znów niepowodzenie. Niemal sprzed nosa sprzątnęli mi dziewczynę. Ogarnęło mnie poczucie bezsilności, ale zaraz przyszła głucha, zawzięta złość. I wtedy pomyślałem, że może jeszcze nie wszystko stracone. Znałem przecież melinę szajki, po co mieliby szukać innego miejsca do ukrycia Elmerówny? Wszystko przemawiało za tym, że dziewczynę wywieźli właśnie na Gradową.

Z rękami w kieszeniach płaszcza, bez pośpiechu zbliżyłem się do grupy rozmawiających, skupionej wokół milicjanta. Stanąłem za plecami rozprawiających i przez pewien czas przysłuchiwałem się bezładnej wymianie poglądów i spostrzeżeń. To pozwalało mi na zorientowanie się w bliższych szczegółach porwania. A więc było ich trzech i wynieśli tapczan przykryty narzutą... Z tego opisu jedynym istotnym dla mnie szczegółem była liczba moich ewentualnych przeciwników. Ale czy istotnie groziło mi to, że wszyscy będą na miejscu? Czy aż tylu będzie pilnowało jednej dziewczyny i do tego skrępowanej ?

Odwróciłem się i wolno, nie zauważony przez nikogo, ruszyłem do samochodu. Pod wpływem emocji i żądzy czynu chciałem od razu jechać na Gradową. Po zastanowieniu się jednak doszedłem do wniosku, że lepiej będzie nieco odczekać i zrobić to w nocy, bo im później tam się udam, tym większe będzie prawdopodobieństwo, że dziewczyna nie będzie miała zbyt wielu dozorców. Pojechałem więc do siebie, aby przede wszystkim zadzwonić do Karola. Ale oczywiście, gdy był potrzebny, nie można go było osiągnąć. Nie było go ani w domu, ani w redakcji. Sprawdziłem jeszcze kilka miejsc, gdzie ewentualnie mógłbym go złapać, niestety bez rezultatu.

Ostatecznie więc musiałem zrezygnować z jego pomocy. Pozostała mi jeszcze nikła nadzieja, że może do chwili mego odjazdu zgłosi się sam, wszędzie bowiem zapowiadałem, że czekam na jego telefon.

Wiedziałem, że niczego nie przełknę, więc zamiast kolacji zaparzyłem sobie kawę i obmyśliłem szczegóły czekającej mnie wyprawy, starając się przewidzieć różne możliwe przypadki. Tak minęła północ, a telefon milczał. Trzeba było ruszać samemu. Jedyną bronią, jaką miałem do dyspozycji, był fiński nóż jeszcze z czasów zielonej młodości, który poza latarką zabrałem ze sobą.

Drogę pamiętałem aż nazbyt dobrze. Pozostawiłem wóz w tym samym co poprzednio miejscu i ruszyłem w mrok podmiejskiej uliczki. Tak jak za pierwszym razem drogowskazem była mi świecąca z dala żarówka. Deszcz wprawdzie nie padał, ale ciemność była nie mniejsza. Idąc nasłuchiwałem, czy nie doleci mnie z tej ciemności warkot silnika lub ludzki głos. Panowała jednak zupełna cisza. Doszło mnie tylko przytłumione odległością dalekie i ledwie dosłyszalne dudnienie jadącego pociągu. Zbliżyłem się do ogrodzenia z desek i nasłuchując przystanąłem w jego cieniu. Nic nie mąciło milczenia nocy. Czerń jej potęgowała wrażenie pustki i spokoju.

Wolno ruszyłem wzdłuż parkanu ku znanemu mi przejściu. Przecisnąłem się przez otwór, zasunąłem za sobą deskę i teraz już wewnątrz ogrodzenia, okryty jego cieniem przed światłem palącej się na zewnątrz lampy, nadal nasłuchiwałem czujnie. Czarna bryła baraku rysowała się przede mną wyraźnym konturem. Smuga światła padała na ścieżkę, prowadzącą od furtki, a ostre cienie, tworzone przez to światło, kładły się daleko w głąb podwórza.

Penetrując wzrokiem otoczenie dostrzegłem na tle czerni baraku nikłe, ledwie widoczne światełko. Pamiętałem, że okna były przesłonięte okiennicami, więc światełko musiało sączyć się spod jednej z nich. A więc ktoś wewnątrz był. Ale kto? Czy tylko dziewczyna? Ruszyłem ku barakowi, depcząc chwasty rosnące w tej części placu. W miarę zbliżania zdawało mi się, że słabe światło wabi ku sobie, przyciąga i kusi. Ale życzliwie czy podstępnie?

Dotarłem wreszcie do ściany i, skradając się wzdłuż niej, stanąłem pod okiennicą. Serduszko, wycięte w niej dla ozdoby, umożliwiało obserwację z zewnątrz. Pomieszczenie, które ujrzałem, było dużo mniejsze niż tamto, ale umeblowane równie licho. Pod sufitem paliła się brudna żarówka, zwisająca na kawałku sznura. W następnej kolejności dostrzegłem żelazne łóżko i jasną głowę siedzącej na nim dziewczyny. Jej ręce i nogi krępował sznur. Poza nią nikogo w pokoju nie było.

Może to dziwne, ale pierwszym uczuciem, jakie mną owładnęło, była radość. Ucieszyłem się, że domysł mój był słuszny. Dopiero po chwili wróciły niepokój i napięcie. Kto jej pilnował, ilu było strażników, i gdzie się znajdowali? Jeśli byłby tylko jeden, mógłbym ryzykować, ale jeśli było ich więcej? Co wówczas? Jak postąpić? Pozostawić dziewczynę jej losowi i wycofać się?

Czułem, że na taką decyzję nie potrafię się zdobyć. Zresztą poza sprawą etyki był jeszcze i interes własny. Dziewczyna była bez płaszcza. Gdyby coś jej się stało, musiałbym pożegnać się z nadzieją odzyskania go. Należało za wszelką cenę poradzić sobie samemu.

Jeśli pozostawiono światło w tym pomieszczeniu, to i strażnicy na pewno nie siedzą po ciemku. A więc może uda się stwierdzić, ilu ich jest? Ruszyłem dookoła baraku, a kiedy znalazłem się po drugiej stronie stwierdziłem, że wszystkie okiennice, oprócz tej jednej, były ciemne. Zaświtała mi nadzieja, że nikt nie pilnuje więźnia.

Nadzieja ta jednak już wkrótce, tak jak i wiele innych, okazała się złudą. Kiedy sprawdzając kolejne okiennice znalazłem się przy tej, gdzie poprzednio podsłuchiwałem rozmowę opryszków, dostrzegłem obraz, który rozwiał moje wątpliwości.

Znane mi pomieszczenie było ciemne, ale przez otwarte drzwi pokoju dziewczyny padała szeroka smuga światła. Piecyk palił się, buzując płomieniami widocznymi poprzez liczne szczeliny. Padały z nich czerwone refleksy na sylwetkę siedzącego obok mężczyzny. Wyciągnął się na krześle, wystawiając daleko przed siebie nogi, z rękami w kieszeniach spodni, odchyloną do tyłu głową i czapką nasuniętą na twarz. Widać drzemką skracał sobie czas stróżowania.

Co miałem robić? W jaki sposób dostać się do środka, bo nie ulegało wątpliwości, że drzwi będą zamknięte? Że tak było istotnie, przekonałem się po przebyciu kilku kroków i cichym naciśnięciu klamki.

Pozycja, w jakiej znajdował się strażnik, ostrzegała, że obudzi się przy najmniejszym hałasie. Stałem pod drzwiami i szukałem sposobu dostania się do środka. Nie mogłem go znaleźć — każdy, najmniejszy szmer obudzi śpiącego. To nie ulegało wątpliwości. Jak zatem zbliżyć się do niego? Wywabić go na zewnątrz jakimś hałasem? Wołaniem? Ale czy będzie na tyle nieostrożny, żeby opuścić pokój? Jest tam telefon, bo przecież dziewczyna rozmawiała z tym swoim typem, więc raczej zaalarmuje towarzyszy. Mają auto, mogą tu być bardzo szybko, a wówczas...

Nie, to na nic. Czyżby jednak nie było sposobu? Stałem w ciemnościach bez ruchu i wciąż szukałem jakiegoś rozwiązania.

W pewnej chwili przypomniałem sobie palący się piecyk. I on podsunął mi sposób. Ruszyłem w stronę szopy i przy pomocy latarki znalazłem tam pustą papierową torbę po cemencie. Zdjąłem z haków przeciwpożarową drabinę i przystawiłem do ściany baraku. Szybko wspiąłem się na dach i ostrożnie stąpając dotarłem do komina. Szła z niego gęsta struga dymu. Zmiąłem torbę w dużą kulę i wepchnąłem ją w głąb przewodu dymnego. Potem szybko zsunąłem się na dół, chwyciłem kawałek ułamanego trzonka od łopaty i znów znalazłem się pod okiennicą.

Przez pewien czas panowała wewnątrz cisza, ale już po kilku minutach rozległ się krzyk dziewczyny.

— Ej, ty gamoniu! Chcesz mnie tu udusić! Coś się pali, bo tyle dymu, że nie mogę oddychać.

Strażnik już sam poczuł swąd, a rzut oka na piecyk, z którego wszystkich stron sączyły się wstążki dymu, wyjaśnił mu sytuację.

— Cholera! — krzyknął zrywając się na nogi — dymi jak w wędzarni! Musiały obsunąć się sadze!

— Otwieraj prędzej okna, bo się podusimy!

Mężczyzna zanosząc się kaszlem zaczął odsuwać

zatyczki przy futrynach okna, a potem ruszył ku wyjściu. Oderwałem się od okiennicy i w paru skokach dopadłem drzwi, słysząc już zgrzyt klucza w zamku.

Po chwili ujrzałem przed sobą jego sylwetkę. Zamachnąłem się ramieniem, opuszczając pałkę na jego głowę. Zwalił mi się pod nogi z ciężkim stęknięciem. Licząc na to, że tak od razu nie odzyska przytomności, otworzyłem zwolnioną okiennicę i nie tracąc czasu na otwieranie okna, powybijałem szyby. Potem chwyciłem leżącego pod ramiona i wciągnąłem do izby, pozostawiając za sobą szeroko otwarte drzwi. Dym począł wypływać z pomieszczenia, a ja ruszyłem ku dziewczynie.

Siedziała sztywno wyprostowana, ze wzrokiem utkwionym w ciemność, która jeszcze mnie kryła. Kiedy wyłoniłem się z mroku, wyciągając zza pasa finkę, by przeciąć jej więzy, na widok błysku ostrza krzyknęła z przerażeniem:

— Nie! Nie! Przecież powiedziałam!

— Cicho! — zgromiłem ją bezceremonialnie. — Nie mam zamiaru cię zarzynać. Nie wrzeszcz i podaj ręce!

Nóż był ostry, toteż kilku cięciami uwolniłem najpierw jej ręce, a potem nogi. Chciała od razu stanąć, ale zaraz opadła z jękiem na łóżko.

— Rozcieraj sobie ręce, a mnie daj nogi. Będzie boleć, ale musisz wytrzymać, bo nie mamy czasu. Na rękach cię nie poniosę!

W czasie tych zabiegów nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa. Dopiero gdy po paru minutach uniosłem się z klęczek, a ona zdołała stanąć o własnych siłach, spytała:

— Skąd się tu wziąłeś? Kto jesteś?

— Przedstawię ci się później — burknąłem ironicznie, bo złość wcale mi nie przeszła — a teraz radzę szybko uciekać! Możesz się ruszać?

Postąpiła parę kroków.

— Chyba mogę... Uciekajmy więc, rozruszam się w drodze.

— Chwileczkę — rzuciłem schylając się po kawałki sznura, leżące na podłodze. — Jeszcze jest tu coś do zrobienia.

Związałem nieprzytomnego opryszka, podtrzymałem dziewczynę i wyszliśmy z baraku. Na chwilę przystanąłem i przez pewien czas nasłuchiwałem. Panującą ciszę mącił jedynie daleki gwar miasta, który dochodził tu ledwie słyszalnym poszumem.

Ruszyłem z miejsca i szczęśliwie wydostaliśmy się na drogę. Wciąż nasłuchiwałem, czy nie usłyszę warkotu samochodowego silnika. Stan napięcia, w jakim się znajdowałem, musiała przeżywać i moja towarzyszka, gdyż nie przerywała panującego między nami milczenia. Dopiero kiedy minęliśmy pierwsze zabudowania, usłyszałem jej szept:

— Dziękuję... Gdyby nie pan, nie wiem co by ze mną zrobili... Kto pan jest?

— To mało ważne — mruknąłem, bo nie miałem zamiaru udzielać o sobie informacji.

Dziewczyna zdawała się nie wyczuwać tonu mojej odpowiedzi, bo spytała z kolei:

— Dokąd idziemy?

— Do samochodu. Stoi sto metrów stąd.

— A... a potem? Wydaje mi się, że pan... Czy będę mogła wrócić do domu?

— Będziesz mogła pod warunkiem, że zwrócisz to, coś ukradła! — rzuciłem już wręcz opryskliwie.

— Ja? Ukradłam?! O co panu chodzi...?! — w jej głosie zadrgał gniew, ale i napięcie.

— O płaszcz i czerwoną torbę! Musisz je natychmiast zwrócić!

Mimo ciemności zauważyłem, że raptem stanęła.

— Och! — wykrzyknęła cicho — więc i pan?!!

I to były ostatnie słowa, jakie usłyszałem od panny Elmer. W następnej bowiem chwili poderwała się raptownie z miejsca i doszedł mnie tylko chrzęst jej szybkich kroków po żwirowym chodniku. Reakcja dziewczyny była tak nagła, że dałem się zupełnie zaskoczyć, toteż ruszyłem w pościg o kilka sekund za późno. Moje własne kroki zagłuszyły odgłos jej biegu. Kiedy przystanąłem, by zaczerpnąć tchu, wokół było już pusto i cicho.

Tym ostrzej jednak zagrzmiał w tej ciszy warkot silnika, a w chwilę potem dostrzegłem u wylotu uliczki błysk reflektorów przejeżdżającego samochodu. Trwało to sekundę, ale wiedziałem, że był to mój wóz. Pozostawiłem w nim kluczyki, by jak najszybciej ruszyć z miejsca w razie niebezpieczeństwa, a kradzieży o tej porze i na takim odludziu nie brałem pod uwagę. Nie mam zamiaru opisywać nastroju, w jakim ruszyłem przed siebie, by wreszcie, po nieco przydługiej pieszej wędrówce, dotrzeć do postoju taksówek.

Swój wóz zastałem przed domem. Widocznie znalazła dokumenty samochodu, które trzymam zwykle w schowku pod deską rozdzielczą.

Do powrotu Teresy pozostały już tylko trzy dni.

Przewidywania majora Wydmy okazały się słuszne, bo o godzinie trzeciej odezwał się telefon. Otrzymany meldunek od razu usunął zamroczenie senne.

— Dziewczyna znalazła się — przemówił głos w słuchawce — przed chwilą przyszła i jest teraz w mieszkaniu.

— Przyszła sama?

— Sama.

— Wysyłajcie wóz! Zaraz przyjeżdżam!

— Mam Ziętka na linii. Prosi o dyspozycje.

— Nie tracić dziewczyny z oczu! Jeśli opuści mieszkanie przed moim przybyciem i zginie jej ślad, obedrę ze skóry!

Uczucie, że jest ścigana, nie opuszczało jej ani na chwilę. Brała więc zakręty z piskiem opon, by jak najprędzej znaleźć się daleko od tamtego baraku. Równymi rzędami świateł latarnie znaczyły jezdnię, a czarne prostokąty okien, niby ślepe źrenice, spoglądały na bezludne chodniki.

Po tym co przeżyła, po grozie tamtych chwil, pustka ulic śpiącego miasta napawała ją lękiem, potęgując strach aż do granic paniki. Zatrzymała samochód przy krawężniku jakiejś bocznej uliczki. Postanowiła się uspokoić, a potem zastanowić, co robić dalej.

Myśl o powrocie do mieszkania przyjaciółki odrzuciła natychmiast. Wszędzie, ale nie tam. Adres banda już znała, a to wyklucza możność dalszego korzystania z tego schronienia. Siedziała ukryta w ciemności wnętrza wozu i zastanawiała się. Przypomniała się jej twarz partnera ostatniej miłosnej nocy, męska, przystojna twarz o trochę szelmowskim uśmiechu i ogarnęła ją nagła tęsknota, by znów znaleźć się w jego ramionach i w nich szukać pomocy.

Ale takie rozwiązanie było zbyt romantyczne, zbyt niepewne i trudne do zrealizowania. Umiała ocenić sytuację dostatecznie praktycznie.

Przewertowała myślą parę swoich koleżanek, ale żadna z nich, poza nieaktualną Zośką, nie zasługiwała na zaufanie. U żadnej nie czułaby się bezpieczna. Wrócić do ciotki, na Ochotę? Za nic, przecież tam właśnie była zameldowana! Ten adres znają już na pewno. A więc?

Może poza Warszawę? I tu przypomniała sobie stryja Józefa. Już dawno u niego nie była, na pewno się ucieszy z jej odwiedzin i nie odmówi pomocy. Pobędzie u niego kilka dni, a wtedy zastanowi się, co dalej. Co zrobić z pieniędzmi i ze sobą samą. Pieniądze byłoby najlepiej podrzucić milicji. Ale jak, by nie być objętą dochodzeniem w sprawie śmierci Wiktora i jego ostatniego skoku?

Myśl o pieniądzach uświadomiła jej, że nie ma przy sobie kwitu. Trzeba go przecież wyjąć z kryjówki i to jak najprędzej, z kryjówki, do wyjawienia której została zmuszona. Do Zalesia też nie może jechać w tym stanie garderoby, zmiętej i wybrudzonej, w podartych pończochach, z usmarowaną twarzą. A więc jednak powrót na Grzymały stawał się koniecznością. Trzeba było choć trochę doprowadzić się do porządku, zabrać nieco rzeczy, no i wyjąć koniecznie ten kwit. A i swoje własne, schowane w kuchennej puszce, dwa tysiące też się przydadzą, nie mówiąc już o torebce i dokumentach osobistych. Zatem wracać? Jeśli tak, to jak najprędzej, bo pościg przede wszystkim tam się skieruje, tam będą jej szukać.

Wszystko teraz zależy od tego, kiedy stwierdzili ucieczkę? Jeśli nie od razu, istniała szansa, że skracając pobyt u Zośki do koniecznego minimum, zdąży opuścić mieszkanie przed ich ewentualnym przybyciem. Należało się spieszyć, więc zatrzyma jeszcze samochód. Nie wiadomo, kto był jej wybawcą. Dobrze byłoby wiedzieć, kto zjawił się tak nieoczekiwanie w samą porę. Powodowana tą myślą obejrzała się najpierw na wszystkie strony. Uliczka była pusta, więc zapaliła w wozie światło i zabrała się do przeszukiwania kieszeni drzwiczek w nadziei, że znajdzie coś, co da jej odpowiedź na to pytanie. Dopiero w schowku pod deską rozdzielczą znalazła plastykową oprawkę, a w niej dokumenty wozu i prawo jazdy. Przeczytała nic jej nie mówiące nazwisko i adres.

Zapuściła silnik i ruszyła z miejsca. Przed skrętem w ulicę Grzymały zahamowała, zawróciła wóz, by w razie potrzeby ucieczki nie tracić czasu na ten manewr i wysiadła, rozglądając się dokoła. I tu ulica była pusta. Przejechał wprawdzie nocny tramwaj, z daleka, w świetle latarni ujrzała mundur milicjanta, ale widok ten zamiast zaniepokoić, dał jej poczucie bezpieczeństwa. Ruszyła szybko przed siebie, a po skręceniu w swoją uliczkę znów rozejrzała się uważnie. Było tu ciemniej, żadne z okien starych kamienic nie było oświetlone. Jedynie dwie latarnie rzucały na trotuar kręgi światła, za którymi panował tym większy mrok. Zagłębiła się w ciemność bramy i po omacku dotarła do właściwych drzwi. Po kilkakrotnym pukaniu doszedł ją wystraszony głos przyjaciółki.

— Zośka, otwieraj, to ja, Anka...! — rzuciła cicho.

W odpowiedzi usłyszała pełne zdumienia „Ty...?!” i szczęk opuszczanego łańcucha.

Ogarnięcie się, zabranie rzeczy do małej walizeczki i kwitu ze schowka zabrało jej kilka minut. Przez ten czas zdołała odpowiedzieć na szereg gorączkowych pytań przyjaciółki i po szybkim pożegnaniu zbiegła ze schodów. Następną minutę zajęło dotarcie do samochodu. Kiedy już ruszała z miejsca, dostrzegła milicyjny wóz, mijający ją na pełnym gazie.

Teraz nie potrzebowała już tak się śpieszyć. Do pierwszego pociągu do Zalesia miała przeszło godzinę. Ale ponieważ zdradziła miej sce ukrycia pieniędzy, mogła przypuszczać, że dworce będą przez szajkę obserwowane. Dlatego postanowiła wziąć taksówkę, a odbiór torby z pieniędzmi odłożyć na później, tym bardziej że kwit łatwiejszy był do przechowania i do ewentualnego, dalszego ukrycia.

Trudno zwracać uwagę na taki zwyczajny widok, jak samochód ruszający od krawężnika i to z dala od miejsca akcji. Poza tym, jeśli wnętrze wozu nie jest oświetlone, nie widać siedzącego w nim kierowcy.

Toteż Wydma zaledwie kątem oka dostrzegł pojazd, nie zwracając nań uwagi, tym bardziej że meldunek z punktu obserwacji nic o samochodzie nie mówił. Raportowano jedynie o nadejściu dziewczyny. Chłopcy z milicji, obserwując dom przez szczelinę uchylonej bramy, samochodu nie mogli widzieć. Ich wóz stał na podwórku, toteż dopiero kiedy wyjechali na ulicę, by ruszyć za obserwowaną dziewczyną, dostrzegli z daleka, że wsiada do auta.

Dlatego Wydma przekonał się o swoim spóźnieniu dopiero wtedy, gdy znalazł się w mieszkaniu Ujejskich. Wówczas przypomniał sobie ruszającego wartburga. To więc stało się zrozumiałe, natomiast zupełnie niezrozumiałe było, w jaki sposób udało się Elmerównie wyrwać z rąk bandy? Szukanie odpowiedzi na to pytanie pozostawił na później. Teraz trzeba było dowiedzieć się, dokąd ją wywieziono i czy rozpoznała sprawców?

Kiedy stanął przed wystraszonymi kobietami, spytał szybko przenosząc spojrzenie z jednej na drugą.

— Elmerówna wróciła?

— Tak, panie majorze, była tu przed chwilą!

— Jak to, była?!

— No tak... Nie spotkał jej pan na ulicy? — kobiety spojrzały ze zdziwieniem na siebie, a Wydma zaciął usta, by nie rzucić dosadnego przekleństwa. Gdy się opanował, zadał kolejne pytanie.

— W jaki sposób wyrwała się z rąk bandy?

— Pomógł jej ktoś. Jakiś mężczyzna.

— Kto to był?

— Nie wie. Obezwładnił strażnika i przeciął sznur, którym była związana.

— Gdzie to było? To bardzo ważne!

Obie kobiety spojrzały na siebie bezradnie.

— Nie pytałyśmy jej o to... Była zaledwie parę minut. Obmyła twarz, zmieniła sukienkę i zaraz wybiegła. Zatrzymywałyśmy ją, ale nawet słyszeć o tym nie chciała. Same nie wszystko rozumiałyśmy z tego, co mówiła... — usprawiedliwiała się córka.

— Więc nie wiadomo, dokąd ją zabrali?

— Tylko tyle, że siedziała w jakimś baraku, przywiązana do łóżka... I jeszcze to, że rozmawiał z nią ktoś, kto znajdował się w przyległym, ciemnym pokoju...

Tym razem Wydma nie zdołał opanować rozdrażnienia:

— A niech to diabli!

— Nie przyszło nam na myśl dopytywać się o adres... — skruszonym głosem odezwała się matka.

Wydma znów się opanował.

— Trudno. Może wspominała, dokąd się udaje?

— Właśnie o to pytałyśmy ją, ale powiedziała, że jeszcze nie wie — z kolei zabrała głos córka.

— Co zabrała ze sobą?

— Trochę pieniędzy, które miała tu schowane, torebkę, jakieś ubrania i... — dziewczyna zawahała się, po czym dorzuciła — i to wszystko...

— Nie wszystko, proszę pani! — Wydma zrozumiał sens tego wahania. — Każdy szczegół jest ważny dla dobra śledztwa i być może dla niej samej.

— A więc jeszcze wyciągnęła ze szpary w tej futrynie — dziewczyna wskazała drzwi — jakiś mały świstek papieru i szybko schowała go do torebki.

— Nie dostrzegła pani, co to było?

— Nie.

To było wszystko, czego dowiedział się od obu kobiet. Zszedł do samochodu i pojechał do komendy. Po drodze połączył się z ośrodkiem dyspozycyjnym, by dowiedzieć

się, czy są już pierwsze meldunki z wozu trzydzieści sześć.

Istotnie były. Dziewczyna wzięła taksówkę i jedzie trasą na Piaseczno i Górę Kalwarię.

— Maj ą numer taksówki ?

— Mają. I tego wozu, którym odjechała z Grzymały. Czy podać?

— Więc nie była piechotą?

— Nie, wartburgiem. Odstawiła go najpierw na ulicę...

— Połączę się z wami po przyjeździe do komendy — Wydma przerwał rozmowę.

Była to nowa, zaskakująca wiadomość. Należało również nieco odczekać, by upewnić się, czy Elmerówna istotnie, tak jak podejrzewał, jedzie do Zalesia. Kiedy wchodził do swego gabinetu, na dworze już szarzało. Nie było mowy o powrocie do domu i ponownym zaśnięciu. Połączył się więc przede wszystkim z ośrodkiem dyspozycyjnym. Dowiedział się szczegółów dotyczących wartburga, a następnie wysłuchał kolejnego meldunku. Taksówka skręciła z szosy i mija właśnie Żabieniec.

— Podajcie im przewidywany przeze mnie adres — wydał dyspozycję — ulica Promienna trzydzieści dziewięć. W żadnym wypadku nie ujawniać się, ale posesję mieć na oku. Istnieje możliwość, że będą tam kręcić się podejrzane typy. Tych zatrzymać tylko w wypadku wyraźnie wrogich zamiarów lub działania. Gdyby opuszczali teren, zostawić dziewczynę, a ich nie spuszczać z oka. Zresztą przewiduję, że będzie ona teraz odsypiała noc. Od godziny trzynastej prowadzenie akcji obejmie porucznik Gerson.

— Zrozumiałem. Odmeldowuję się.

Była siódma, kiedy porucznik Gerson, z cicha pogwizdując, wszedł do gabinetu szefa.

— Cześć, obywatelu majorze!

Jego pogodne, choć pełne służbowego respektu powitanie nie spotkało się jednak z należytym zrozumieniem.

— Już waść na nóżkach? — rzucił zgryźliwie Wydma i dodał — dobrze, że już jesteś, bo roboty sporo.

— Czy zaszło coś nowego? — porucznik nie przejął się tonem odpowiedzi.

— Dziewczyna się odnalazła.

— Na pępek Belzebuba! Przecież to fajna nowina, a szanowny patron coś nie w sosie?

— Ale już mamy z nią nowe kłopoty. Zwiała mi dosłownie sprzed nosa, a teraz musimy pilnować, żeby znów nie stracić jej z oczu — major pokrótce objaśnił porucznika o przebiegu zdarzeń.

— Czy nie prościej ją zatrzymać, skoro już wiemy, gdzie jest? Wyjaśniłoby się wiele rzeczy.

— Naszym celem jest ujęcie bandy, a nie jednej dziewczyny, która zresztą w powstałej sytuacji stała się swego rodzaju łącznikiem...

— Rozumiem. Mamy przynętę i byłoby głupio sprzątać im sprzed nosa taki kąsek. Czy wznowią jednak usiłowania, by powtórzyć porwanie?

— Na to liczę, z tym że następna próba nie będzie chyba tak, powiedzmy, nonszalancka. Toteż i my musimy zachować wielką ostrożność. Z jednej strony, by ustrzec dziewczynę przed niebezpieczeństwem, z drugiej, by nie wypuścić z rąk nawiązanego kontaktu. Oto, dzielny wojaku, wasze zadanie: o trzynastej stawić się z wozem i dwoma ludźmi w Zalesiu i przejąć nadzór nad Elmerówną. Szczegóły zmiany ustalicie z załogą wozu trzydzieści sześć. A chwilowo trzeba stwierdzić, kto jest właścicielem wartburga i taksówki — Wydma spojrzał na kartkę leżącą na biurku i podyktował numery. — Być może dziewczyna gawędziła z taksówkarzem i coś z tego nam się przyda.

— A co z pieniędzmi?

— Wygląda na to, że nasze przypuszczenie o przechowalni potwierdza się.

— Cwana dziewczyna — stwierdził Gerson, po czym dorzucił: — numery samochodów zaraz załatwię, ale czy teraz nie warto poszukać tego Karola? Do trzynastej zdążyłbym to zrobić.

Wydma zastanowił się przez chwilę.

— Zgoda. A po drodze powiedz, by dali mi tego strażnika z wartowni. I zawiadom Burego, niech przyjdzie protokołować.

A więc powtórzymy to sobie

jeszcze raz — major kontynuował przesłuchanie — jak to było z tym Bieleckim? Zjawił się dokładnie o dwudziestej drugiej dziesięć... No, proszę dalej.

— Panowie... — westchnął strażnik — toć już mówiłem kilka razy...! Mam jeszcze raz powtarzać?

— Może i więcej, panie Łabuś, aż pan nie przypomni sobie wszystkiego dokładnie. Bo raz pan mówi, że

Bielecki zatrzymał się na kilka sekund, potem nie sekund a minut, to znów Herman rozmawiał z panem stojąc, teraz, że na chwilę przysiadł... Więc, w rezultacie, jak naprawdę było?

— Czy to takie ważne?! A wy łapiecie mnie za

słowa! Nie wszystko człowiek może sobie od razu

przypomnieć tak dokładnie, jak pan tego chce.

— No, widzi pan. Ponieważ te drobiazgi są dla nas ważne, trzeba wciąż zaczynać na nowo. Sam już mam tego dość, ale nie skończymy, dopóki nie przestanie pan kręcić.

— Ależ ja nie kręcę, jak pragnę zbawienia! — strażnik uderzył się w piersi.

— Tym lepiej, bo wycisnę z pana prawdę, chociaż mielibyśmy siedzieć tu do wieczora. Coś mi już zaczyna świtać, więc w razie czego będę mógł panu pomóc! No proszę, wracamy do sprawy — Bielecki przechodził przez wartownię o dwudziestej drugiej dziesięć czy tak?

— Tak, była dokładnie ta godzina.

— A dalej ? Niech pan mówi.

Strażnik pokręcił głową i zaczął powtarzać zeznanie.

— Powiedział mi tak: panie Łabuś, ja już skończyłem, a pan musi tu siedzieć do rana. I zatrzymał się, spoglądając na ścienny zegar. To wtedy i ja spojrzałem, stąd wiem dokładnie, która była godzina.

— Gdzie zatrzymał się Bielecki?

— Pan kasjer stanął przy stole, co stoi na wartowni właśnie pod zegarem.

— A pan co wtedy robił? Stał pan, chodził po wartowni? No, proszę...

— Siedziałem przy stole i jadłem kolację, którą mi żona uszykowała. Zawsze mi ją daje do menażki, jak idę na nocną zmianę, bo przyzwyczajony jestem jeść późno.

— I cóż panu żona uszykowała na tę kolację?

— Tak, jak mówiłem, miałem grochówkę i chleb do niej. Jak Bielecki wszedł, to właśnie siedziałem przy stole i jadłem.

— Jaka to menażka? T aka jak w woj sku?

— Z dwóch części. W razie potrzeby na dwa dania. Do drugiej włożyła mi chleb.

— Wracajmy do Bieleckiego. Co dalej?

— Zatrzymał się, zobaczył, że jem i powiada: smacznego, panie Łabuś, ja już skończyłem, a pan musi tu siedzieć do rana... Spojrzał przy tym na zegar, to i ja podniosłem głowę i spojrzałem na godzinę. Potem Bielecki powiada: Smakuje grochówka? Na wędzonce żona zrobiła? Ja mu na to, że niczego sobie, zrobiona dobrze... No to on mówi: Tylko niech pan za dużo nie je, bo potem spać się chce! Nie zdążyłem już nic na to odpowiedzieć, bo roześmiał się po swojemu, jakby wrota skrzypnęły i poszedł.

— Czy wtedy był ktoś na wartowni prócz was?

— Nie. Tylko ja i pan kasjer...

Strażnik przerwał i wpatrywał się w Wydmę wyczekująco.

— Czemu pan zamilkł — przynaglił go major — co działo się, kiedy poszedł Bielecki?

— Nic się nie działo. Kończyłem jeść, kiedy z kolei na wartownię przyszedł Herman. On jest zastępcą naszego komendanta i ma obowiązek sprawdzać innych. Właśnie składałem menażkę, kiedy wszedł rozejrzał się, a potem spytał: Co u ciebie? Spokojnie? Powiedziałem mu, że spokojnie, bo i co miałoby się dziać? Wtedy on ostrzegł mnie, żebym uważał, bo w kasie zostały pieniądze. Ale o tym to wiedziałem bez niego, więc tylko odpowiedziałem, że wiem, co do mnie należy.

— Jak odbywała się ta rozmowa? Czy na stojąco?

— Nie, Herman przysiadł i zapaliliśmy papierosy.

— Długo to trwało? Kiedy poszedł?

— Zaraz jak skończyliśmy palić. Jeszcze raz upomniał mnie, żebym nie przyspał i poszedł.

— Kto częstował papierosami? On czy pan?

— Już nie pamiętam — zastanowił się strażnik — ale chyba on...

— A coście robili, jak Herman poszedł?

— To co zwykle, bo co można na wartowni robić? Przeszedłem się po pomieszczeniu, wyjrzałem na ulicę, potem przez drugie drzwi na nasze podwórze. Wszędzie było spokojnie, więc usiadłem, poczytałem trochę gazetę — ot tak. Zresztą czas mi się nie dłuży, bo człowiek już przyzwyczajony do takiej pracy, co nic się nie robi. I tak zeszło do rana, a dopiero rankiem zaczęła się ta cała chryja.

Wydma nie spuszczał wzroku z twarzy strażnika.

— I to wszystko?

— A co ma być jeszcze? Zeznałem jak na spowiedzi.

— To ładnie pan się spowiada, panie Łabuś. Tai pan grzechy.

— Ja? Taję? Co też pan mówi! — oburzył się strażnik.

— Tak. W żaden sposób nie chce się pan przyznać, że po odejściu Hermana uciął pan sobie drzemkę. I to nielichą, bo na parę godzin.

Strażnik otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale milczał, wpatrując się w twarz majora przerażonym wzrokiem. Reakcja ta była tak wymowna, że zaprzeczenie, które wkrótce padło, zabrzmiało nieomal komicznie.

— Ja... nigdy w życiu, panie komendancie... Jak Bóg na niebie! Zupełnie nie spałem...

Major rzucił ostro, by przełamać resztki oporu:

— Bez łgarstw! Prowadzę dochodzenie o morderstwo, a wy próbujecie mnie okłamywać. Skoro nie spaliście, to znaczy, że byliście w zmowie z mordercami, którzy z nieba do gmachu nie spadli. Jeśli nie usłyszę od was prawdy, to pójdziecie siedzieć, dopóki nie wróci wam pamięć. A poza tym zostaliście ostrzeżeni i wiecie, co grozi za fałszywe zeznania.

Strażnik opuścił głowę, wpatrując się w podłogę pod nogami.

— No więc...? Albo mówicie, jak było, albo... — Wydma zawiesił głos.

— A więc tak... niech już będzie, co chce... Dojdzie do dyrekcji, a i Herman mi tego nie daruje... Nie wiem, jak się to zdarzyło, ale zasnąłem... Pierwszy raz jak tam pracuję, może pan wierzyć albo nie!

— Długo spaliście?

— Chyba ze trzy godziny...

— To nieźle. Po obudzeniu się spojrzeliście na zegar?

— Właśnie. Dochodziła druga.

— Jak się czuliście? Pewnie rześki i wypoczęty?

— Nie, przeciwnie. Bolały mnie kości, bo położyłem głowę na stole, a we łbie trzaskało, że myśli zebrać nie mogłem. Dopiero jak napiłem się wody, to mi trochę przeszło.

— Czemu powiedzieliście, że Herman wam tego nie daruje?

— Bo rozpytywał mnie następnego dnia, czy czasem nie przysnąłem. Przysiągłem mu, że ani na chwilę, a on nie lubi, jak się go robi w konia...

— Lubi nie lubi, a trzeba było od razu mówić prawdę.

Po zwolnieniu Łabusia Wydma połączył się z centralą.

— Nic nowego? — spytał dyżurnego oficera.

— Nic, obywatelu majorze, sytuacja bez zmian. Mają dom na oku.

— Niech natychmiast meldują każde zdarzenie, nawet najbardziej błahe.

— T aki rozkaz j uż otrzymali.

— Dobrze, ja nadal jestem u siebie.

Z kolei do gabinetu wszedł Herman. Wydma obrzucił go lustrującym spojrzeniem, ale twarz strażnika o zapadniętych policzkach, dużym nosie, zwisającym nad małymi jak u dziecka, wąskimi ustami, nie zdradzała żadnego wzruszenia. Siadł na wskazanym miejscu, przyczesał dłonią rzadkie, płowe, mocno już siwiejące włosy, ledwie przysłaniające lśniącą skórę czaszki i po podaniu personaliów, obojętnie czekał na rozpoczęcie indagacji.

— Pan jest zastępcą komendanta, panie Herman? — Wydma nie spuszczał wzroku z twarzy strażnika.

— Tak, panie majorze, ale jednocześnie pełnię służbę zwykłego wartownika.

— Na czym polega funkcja zastępcy?

— Właściwie to tylko na dodatkowym kontrolowaniu czujności strażników. Czasami robię też robotę

papierkową, ale to zdarza się rzadko.

— A kontrolowanie strażników?

— To robię stale. Oczywiście wtedy, gdy sam mam służbę. Poza tym doraźne kontrole nocne przeprowadza sam komendant.

— Jak to było w tę noc z włamaniem? Czy sprawdzał pan również swoich kolegów?

— Oczywiście. Do czasu napadu na mnie byłem raz na wartowni i raz na terenie zakładów.

— O której był pan na wartowni?

Herman spojrzał w okno, zastanawiając się przez chwilę.

— O ile sobie przypominam, to po dziesiątej.

— Kogo pan tam zastał?

— Łabusia, który tej nocy miał służbę na wartowni.

— Nikogo więcej ?

— Nie, był sam.

— Co robił? Może spał?

— Nie, siedział za stołem i właśnie kończył kolację, bo składał menażkę.

— Co j adł na kolacj ę ?

— Zdaje się, że jakąś zupę — w głosie strażnika zabrzmiało zdziwienie.

— O czym mówiliście?

— Nie bardzo mogę sobie przypomnieć — Herman spojrzał na Wydmę z wyrazem zaskoczenia na twarzy. — O jakichś tam głupstwach. To przecież wylatuje człowiekowi z głowy niemal natychmiast.

Major uśmiechnął się.

— Tak, to racja. Długo gawędziliście?

— Chyba z dziesięć minut.

— Proszę mi teraz dokładnie opisać, co robił w czasie tej rozmowy Łabuś, a co pan?

Tym razem uśmiechnął się Herman, ale było to raczej tylko lekkie skrzywienie ust, a nie uśmiech. Wyrażało lekceważenie zainteresowania majora. Odpowiedział jednak rzeczowym tonem.

— Łabuś przy składaniu tej menażki stał przy stole. Ja podszedłem do niego, on odsunął menażkę i siadł na taborecie. Ja usiadłem na drugim, a ponieważ Łabuś był właśnie po jedzeniu, więc wyciągnął papierosy i zapaliliśmy...

— On je wyciągnął, czy pan?

Herman rzucił szybkie spojrzenie na majora, jakby zaskoczony możliwością innej wersji niż ta, którą podał.

— Ależ on — rzucił pewnym siebie tonem. — Przypominam sobie, że to ja podałem mu ogień. Gdybym ja poczęstował go papierosem, czekałbym raczej, aż on to zrobi.

— Z pana dobry psycholog, panie Herman — stwierdził obojętnie Wydma. — Proszę mówić dalej. Jak długo paliliście?

— Około dziesięciu minut.

— A potem?

— Jak to, co potem? Wróciłem na swój posterunek i tyle. A jeśli chodzi o ten napad na mnie...

— O tym mam już szczegółowe dane z poprzednich przesłuchań. Na dziś starczy, dziękuję panu.

Ponieważ telefon milczał, Wydma polecił wezwać z kolei starego kasjera.

Bielecki wszedł i po powitalnym ukłonie spytał:

— Czy mogę zdjąć płaszcz? — wskazał wzrokiem stojący w rogu wieszak.

— Ależ oczywiście, proszę — Wydma z zaciekawieniem obserwował starszego pana, który najpierw wybrał bez pośpiechu miejsce na kapelusz, potem zdjął płaszcz, obrócił go podszewką na wierzch i rozważnie powiesił na haku. Dopiero potem podszedł do biurka Wydmy i, po powtórnym ukłonie, usiadł na krześle.

— A więc znów się widzimy, panie Bielecki... — zagaił major przyglądając się wielkiej, kolorowej muszce, tkwiącej pod brodą starego kasjera. Widać było, że pomimo statecznego wieku pan Bielecki ma jeszcze pretensje do życia.

— Ano, tak, panie majorze... I niestety, wcale nie w lepszych okolicznościach. Pieniędzy jak nie ma, tak nie ma.

— No proszę. Wyraźny zarzut pod moim adresem.

— Ależ nie — zastrzegł się Bielecki — to tylko stwierdzenie faktu. Rozumiem, że nie łatwo wydrzeć łup z rąk takich bandytów!

— Jestem wdzięczny za tę wyrozumiałość. No, ale do rzeczy. Chodzi mi o wyjaśnienie pewnych, jeszcze niezupełnie dla mnie zrozumiałych szczegółów. Przede wszystkim jak się to stało, że w dzień poprzedzający rabunek siedział pan tak długo w biurze? Często panu to się zdarza? Bielecki potrząsnął głową.

— Nie, nieczęsto, proszę pana. Raczej bardzo rzadko. Ale wówczas musiałem, bo zostałem sam, a trzeba było przygotować wypłatę na następny dzień.

— Nie była przygotowana? — zdziwił się Wydma.

— Właśnie, nie zdołałem zrobić tego na czas.

— Słyszałem, że odroczenie nastąpiło dlatego, że bez pomocy nie chciał pan podjąć się wypłacenia pieniędzy?

— Istotnie, taka była druga przyczyna.

— Hm... No cóż, muszę się pogodzić z takim wyjaśnieniem. Jedźmy zatem dalej.

Starszy pan z lekka poczerwieniał, po czym rzucił zaczepnie:

— Nie wierzy pan temu, co mówię?

— Ja z zasady niezbyt wierzę przesłuchiwanym. Ale oczywiście w tym wypadku może niesłusznie... — uzupełnił pojednawczo major.

Bielecki zacisnął wargi i z wyraźną wrogością spojrzał na Wydmę, ale nic już nie powiedział. W tej chwili zadzwonił telefon. Major słuchał bez słowa, wreszcie rzucił krótkie „dziękuję” i odłożył słuchawkę, powracając do przerwanej indagacji.

— Przerwaliśmy na tym, że pracował pan do późna. Która to była godzina, kiedy znalazł się pan na wartowni?

— Już to zeznawałem! Czy mam ciągle powtarzać to samo?

— Nie szkodzi. Proszę powtórzyć.

— Było dziesięć po dziesiątej.

— Czy pan się nie myli? Skąd pan to wie?

— Bo spojrzałem na zegar, który tam wisi.

— Jak długo znajdował się pan na wartowni i co pan tam robił? Proszę mi to dokładnie opowiedzieć.

— Niewiele jest do opowiadania. Zamieniłem parę słów z wartownikiem i zaraz wyszedłem. To wszystko.

— Chwileczkę, panie Bielecki. Więc zamienił pan te parę słów w ogóle nie zatrzymując się? Rzucił je pan po

prostu przez ramię, kierując się do wyjścia? Czy tak?

— Ależ nie! Podszedłem do stołu, przy którym siedział wartownik i chwilę zatrzymałem się.

— Co wtedy robił wartownik? Czy wszystko będę musiał z pana tak wyduszać?

— Co robił...? — Stary kasjer nie zwrócił uwagi na napomnienie Wydmy. — Ach tak, przypominam sobie. Jadł jakąś zupę z menażki...

— No, widzi pan, to już lepiej. I co mu pan wtedy powiedział?

— Nie pamiętam... — na czole Bieleckiego ukazały się kropelki potu.

— Może panu przypomnieć? Zwrócił pan uwagę strażnika na zegar. A on, pod wpływem pana słów, spojrzał w górę. Czy nie tak było?

— Możliwe, bo trudno przecież dokładnie sobie przypomnieć takie nic nie znaczące szczegóły.

— Nie takie znowu szczegóły, panie Bielecki, bo wartownikowi podano środek nasenny i staram się teraz dociec, kiedy to się stało?

Reakcja starszego pana była nieoczekiwana.

— Hi... hi... hi... — zarechotał skrzekliwie. — I pan sądzi, że to ja go uśpiłem?! A to dobre sobie! Spać po nocach nie mogę, tak mnie trapi ta kradzież, a pan myśli, że przyłożyłem do niej rękę! To doprawdy lichy dowcip!

Wydma wpatrywał się w mówiącego, uderzając końcem długopisu w blat biurka. Pod wpływem tego spojrzenia Bielecki zamilkł raptownie i ściągnął brwi.

Major odchylił się na oparcie fotela.

— Twardy z pana przeciwnik, panie Bielecki — rzucił z uśmiechem — ale to nie szkodzi, gdyż sądzę, że jeszcze będę miał przyjemność z panem porozmawiać.

Do końca sprawy daleko... A teraz na tym skończymy.

Bielecki wstał z krzesła i po ceremonialnym ukłonie, który złożył z akcentowaną przesadą, ruszył w stronę wieszaka.

Zgodnie z poleceniem majora porucznik Gerson ustalił nazwiska właścicieli obu samochodów, po czym postanowił sprawdzić adresy prywatne poszukiwanych dziennikarzy. Pierwszy, najbliższy, nic nie dał. Już po paru wstępnych pytaniach zaspany młody człowiek, który przecierając oczy przyjął go w piżamie, zdradził się z kompletną ignorancją tematu.

Następny w spisie figurował Karol Parzysty. Porucznik stwierdził, wertując listę lokatorów, że mieszkanie jego znajduje się na drugim piętrze. Gdy mijał pierwsze, usłyszał nad sobą stuk zatrzaskiwanych drzwi i odgłos zbiegających kroków. Po chwili na zakręcie ukazał się młody mężczyzna z siatką w ręku, w której tkwiły dwie puste butelki po mleku. Mężczyzna był brunetem o czarnych brwiach i długich, dziewczęcych rzęsach, okalających błękitne oczy. Już ten szczegół, poza regularnymi rysami twarzy, mógł sprawić przyśpieszenie rytmu kobiecego serca.

Porucznik zatrzymał się i spoglądając w górę, spytał:

— Może pan Karol Parzysty?

Zagadnięty zatrzymał się również.

— Nie może, a na pewno. A pana jakie bogi do mnie przynoszą?

Gerson uśmiechnął się.

— Jestem porucznik Gerson z Komendy Głównej. Oto moja legitymacja — sięgnął w zanadrze.

— Wierzę na słowo — Parzysty odwzajemnił uśmiech — to świetnie, że wreszcie wpadliście na mój ślad. Niech pan chwilę zaczeka tu albo przed domem, bo w mieszkaniu siostrunia jeszcze nie zdążyła zaprowadzić porządku. Zaraz wracam, ale wpierw coś im muszę przynieść na ząb.

Nie czekając na odpowiedź, minął porucznika i ruszył w dół.

Gerson podszedł do okna na półpiętrze i wyjrzał na

ulicę. Młody mężczyzna przechodził właśnie przez jezdnię

i zniknął w drzwiach położonego naprzeciwko

spożywczego sklepu. Kolejka nie musiała być duża, bo wyszedł po kilku minutach z wypchaną siatką.

— Jeszcze trochę cierpliwości — rzucił, mijając porucznika — załatwię jeden telefon i będzie pan mógł zakładać mi kajdanki.

Gerson wolałby asystować przy tej rozmowie, ale nie pozostawało nic innego, jak pogodzić się z sytuacją. Całe zachowanie młodego człowieka zdawało się wskazywać, że wizyta ta była mu na rękę, a nawet, że jej oczekiwał. W każdym razie było oczywiste, że znalazł poszukiwanego człowieka. Po chwili Parzysty ukazał się na schodach.

— Pan zna Ankę Elmerównę? — zagadnął go porucznik, by rozwiać ostatnie wątpliwości.

— Znam i dlatego spodziewałem się pana wizyty. Chodźmy, zaprowadzę pana do swego przyjaciela. Właśnie uprzedziłem go telefonicznie, że zaraz u niego będziemy. To niedaleko stąd, nie warto brać taksówki.

Kiedy już szli trotuarem, Gerson wznowił rozmowę.

— Może to ten od płaszcza i torby?

Parzysty roześmiał się.

— Brawo milicja! Już wiecie? Ale na pewno nie wszystko! Zaraz przyciśniemy tego żabiego syna, niech wreszcie otworzy gębę.

— Pan mówi ze mną tak, jak gdybym orientował się w waszych wzajemnych stosunkach. Niestety, wszechwiedzący nie jestem.

— Nie szkodzi! Zaraz się pan zorientuje. Chodzi o to,

że od razu chciałem poinformować was o pewnych

zdarzeniach, ale przyjaciel z pewnych przyczyn nie mógł się na to zdecydować. Jestem zadowolony, że przyszliście sami i wiecie na tyle dużo, żeby go zmusić do gadania.

Gerson przypomniał sobie nazwisko właściciela wartburga, które podał mu Wydział Komunikacji.

— Pana przyjaciel nazywa się Anatol Sarna?

— Tak. A więc znacie i jego? Tym lepiej.

— A dlaczegóż to zachowywał się w stosunku do nas z taką, no, powiedzmy, dyskrecją?

— Niech sam to wyjaśnia! Wycisnął ze mnie przyrzeczenie, że bez porozumienia z nim nie otworzę buzi, więc chcę dotrzymać słowa. Natomiast obawy, które go wstrzymywały przed złożeniem meldunku, są już nieistotne, skoro wiecie, że szuka płaszcza i tej zakichanej torby.

Porucznik, chociaż w dalszym ciągu nie rozumiał wszystkich wypowiedzi towarzysza, z ostatecznym wyjaśnieniem czekał do chwili zetknięcia się z Sarną. Po kilku minutach istotnie byli na miejscu. Gerson szybkim spojrzeniem zlustrował postać gospodarza, otwierającego im drzwi. Był to również młody, wysoki i mocno zbudowany mężczyzna o szerokich ramionach i falistych, jasnych włosach. Zorientowany już co do osoby przybysza i celu jego wizyty, uprzejmie zaprosił ich do wnętrza. Zajmując miejsce porucznik rozejrzał się dookoła.

Pokój był duży, z szerokim oknem, pod którym stał długi stół, a na nim leżały porozrzucane tuby z farbami, ołówki i rulony papieru. Majolikowy wazon pełen był pędzli, sterczących wachlarzami włochatych końców.

Parzysty zajął drugi fotel, a Sarna przysunął sobie krzesło i usiadł, przewieszając ramię przez oparcie.

— Sądzę, że wie pan już od kolegi, kim jestem? — zagaił Gerson.

— Tak, wiem. Karol dzwonił do mnie przed chwilą, zapowiadając pana przybycie.

— A więc, skoro Mahomet nie chciał przyjść do góry, to góra przyszła do niego...

— Czy mówiłeś już coś porucznikowi? — Sarna spojrzał na przyjaciela.

— Tylko tyle, że byłem przeciwny twemu milczeniu. Resztę przyjemności pozostawiłem tobie.

Sarna lekko skinął głową i z kolei spojrzał na porucznika.

— Co chce pan wiedzieć?

— Wszystko, co dotyczy Anki Elmer i sprawy, w którą jest zamieszana. Ciekaw też jestem pana udziału w jej poczynaniach. Liczę przy tym na szczerość. Szukał pan jakiegoś płaszcza i torby?

— Skoro już pan zna główny powód mego zainteresowania panną Elmer, nie ma sensu dalej milczeć, bo i tak skutków powstałej sytuacji już nie uniknę.

Wolno i starannie dobierając słowa Sarna opowiedział wszystkie zdarzenia, w których brał udział, starając się jednocześnie dokładnie wyjaśniać motywy swego postępowania. Gerson milczał, obracając w palcach długopis, którym robił notatki. Wreszcie pokiwał głową, zabierając głos:

— I wszystko to zachował pan przy sobie dla tej jednej przyczyny? Aż mi się nie chce wierzyć!

— Ale tak jest — rzucił twardo Sarna. — Człowiek bierze pod uwagę przede wszystkim własny interes. Strata narzeczonej, do czego niechybnie by doszło, byłaby dla mnie ceną zbyt wysoką. Nie miałem zamiaru jej płacić.

— Pan przesądził z góry sprawę. Nie wiadomo, czy trzeba by było płacić. W milicji też pracują ludzie mający narzeczone. Nie liczył pan na zrozumienie sytuacji i naszą dyskrecję?

— Ale istnieją również i przepisy. Nie liczyłem na to, że dla jakiegoś tam Sarny będziecie chcieli je omijać!

— Możliwość kompromisu istnieje zawsze, bo tenże Sarna dostarczyłby nam informacji o zasadniczym znaczeniu. Mogły one pozwolić na zakończenie sprawy i miałby pan już swój płaszcz i torbę.

— Ale ich nie mam i staram się pogodzić z myślą o zerwaniu... — mruknął z goryczą Sarna.

Z kolei Gerson zwrócił się do Parzystego.

— A więc to pan podał przyjacielowi ten adres na Gradowej, zdobyty, no, hm... w okolicznościach specjalnych? Może zatem zainteresuje pana wiadomość, że panna Elmer nie zapomniała tej nocy. Jest nam wiadomo, że żywi dla pana dość ciepłe uczucia...

Nastąpił jeden z rzadkich wypadków, kiedy na policzkach Parzystego ukazał się rumieniec. Chciał jakoś ukryć zakłopotanie. Pomógł mu w tym porucznik, mówiąc dalej:

— Należy wnosić, że owej nocy dzwoniła do Jachmy, który kazał jej przyjechać na Gradową. Tam dał jej te sześćset tysięcy, by nie mieć ich przy sobie, bo stwarzało to zbyt duże ryzyko. Miała czekać z tymi pieniędzmi w jego mieszkaniu, czego nie zrobiła, a on przypłacił to życiem... Zresztą, nawiasem mówiąc, jestem pewny, że jego los był przesądzony z chwilą, kiedy przyznał się do okradzenia kumpli. Takie numery bezkarnie nie przechodzą.

Porucznik zamilkł, a po chwili znów zwrócił się do Sarny.

— Gdzie jest ta Gradowa?

Sarna szczegółowo opisał trasę.

— Skąd pan dowiedział się o Ujejskiej i jej adresie?

— Od ciotki dziewczyny.

— Powiedział pan, że za pierwszym razem, kiedy torturowano Jachmę, widział pan człowieka, który tym kierował?

— Tak, ale z tyłu.

— Jak wyglądał?

— Nieco przygarbiony, spod kapelusza wystawały mu kosmyki siwych włosów.

— Co j eszcze pan zauważył z j ego wyglądu?

— Widziałem jego rękę. Pił piwo i parę razy podnosił do ust szklankę. Była to ręka starego człowieka, biała, o pomarszczonej, nieco piegowatej skórze. Palce miała długie i kościste, o krótko przyciętych paznokciach.

— Jak był ubrany?

— W starą, ciemną jesionkę i zniszczony, brązowy kapelusz.

— Dziewczyna uciekła panu na wzmiankę o torbie?

— Właśnie. Widocznie wzięła mnie za kolejnego pretendenta do pieniędzy.

— Kiedy wraca pańska narzeczona?

— Za dwa dni... — westchnął Sarna.

— Zobaczymy, może uda nam się panu dopomóc. Chociaż powiem szczerze, że nie zasługuje pan na to. Raczej powinniśmy odpłacić panu pięknym za nadobne i w odpowiedniej chwili wezwać pana narzeczoną do odbioru odzyskanych rzeczy...

— Trudno. Powiedziałem już, że liczę się ze

skutkami tej sprawy.

— Ależ do diabła — Gerson uniósł się — przecież powinna panu uwierzyć! Chyba pan przesadza!

— Pan nie zna Teresy, panie poruczniku...

— Może będę miał przyjemność ją poznać. Wówczas przemówię w pana obronie... — Gerson z uśmiechem wstał z fotela. — Muszę także wezwać panów do

komendy, abyście złożyli oficjalne zeznania — zakończył rozmowę.

Anka, zgodnie z przypuszczeniem

Wydmy, po mętnym wyjaśnieniu stryjowi powodów

swego niespodziewanego przyjazdu, zaraz położyła się spać. Pan Elmer ucieszony zjawieniem się bratanicy, zbytnio tych powodów nie dociekał. Była jego ulubienicą, a jej przyjazd dowodził, że o nim pamiętała.

Obudziła się po południu z bólem głowy i suchym gardłem, ale zimny prysznic poprawił jej samopoczucie, toteż z zadowoleniem przyjęła zaproszenie na obiad, który zjedli w restauracji rekreacyjnego ośrodka. Już te kilka godzin, które spędziła u starego kawalera przyniosły jej ulgę. Las i nastrój spokoju przygasiły jej obawy, lęk przycichł, kołacząc tylko gdzieś na dnie serca, pamięć przeżytych niedawno chwil grozy zbladła, niebezpieczeństwo zdawało się nie istnieć.

Nastrój ten trwał, przynosząc odprężenie, nie wiedziała bowiem o meldunku, jaki Gerson złożył właśnie w chwili, kiedy szła na obiad. Porucznik siedząc w wozie informował centralę:

— Na pobliskiej parceli pojawiło się dwóch wyrostków i zabrało do grabienia liści, ale wygląda, że niezbyt śpieszą się z tą pracą. Dziewczyna wyszła z domu w towarzystwie krewnego. Jeden z chłopaków zniknął mi z oczu. Za dziewczyną wysyłam Ziętka...

Drzewa za oknami pławiły się w słońcu, toteż po powrocie z obiadu Anka rozstawiła sobie leżak na trawniku przed domem i zasiadła w nim z książką w ręku. Była cisza i spokój. Nieruchome sosny otaczające dom zdawały się go chronić, dając poczucie bezpieczeństwa. Szedł od nich zapach żywicy, a ciszę mąciło jedynie ledwie dosłyszalne brzęczenie owadów. Tak minęło popołudnie, a wieczorem zasiedli przed telewizorem.

Była już dziesiąta i właśnie kończył się film, kiedy za oknami rozległ się warkot silnika, który przed ich domem raptownie zamilkł. Anka podeszła do okna i obserwowała jak z samochodu wyskoczyła dziewczyna i po minięciu furtki, nieomal biegnąc, ruszyła ścieżką w stronę domu.

Na odgłos gwałtownego stukania gospodarz poczłapał do wejściowych drzwi. W chwilę potem do pokoju wpadła młoda kobieta i zwróciła się do niej, jak gdyby znały się od dawna.

— Pani Anko, przysyła mnie Zośka, jestem jej przyjaciółką. Czy możemy zamienić parę słów gdzieś na osobności?!

— Pogadajcie sobie tutaj, nie będę przeszkadzał... — rzucił nieco urażonym tonem starszy pan, który właśnie zjawił się w progu.

Kiedy zostały same, przybyła ujęła obie ręce dziewczyny i oświadczyła z przejęciem:

— Kochana, nie jestem zwiastunką dobrych

wiadomości — Zośka przysyła mnie, aby panią ostrzec!

— O co chodzi?! Dlaczego nie przyjechała sama?!

Kobieta nachyliła się nad jej uchem.

— Rozmawiałyśmy przez telefon, bo bała się do

mnie przyjść. Powiedziała mi, że jest śledzona... Błagała, żebym jak najszybciej dotarła do pani i uprzedziła o niebezpieczeństwie...

— Jakim?! Co mi znów grozi?!

— Chcą panią porwać i to zaraz! Może się to stać w każdej chwili. Po drodze wyminęliśmy samochód z jakimiś podejrzanymi typami. Byliśmy za Służewcem, kiedy spostrzegliśmy przed sobą samochód... Zyga wyprzedzając go zapalił długie światła i widziałam ich. Dwóch typów z brodami, a jeden za kierownicą w ciemnych okularach!

— Kto to jest ten Zyga?

— Och, zadajesz nieistotne pytania, a czas ucieka! — zniecierpliwiła się kobieta. — To mój chłopak, ma wóz i zgodził się tu po ciebie przyjechać! Tę noc spędzisz u mnie, a jutro Zośka ma się postarać dla ciebie o nową kwaterę...

Anka przyjrzała się nieznajomej. Przypomniała sobie, że gdzieś ją już widziała, być może istotnie w towarzystwie Zośki. By pozbyć się wątpliwości, spytała jeszcze:

— Skąd ona wiedziała, gdzie jestem?

— Nie miała całkowitej pewności, ale znała ten adres i przypuszczała, że tu właśnie przebywasz.

— Nie wie pani, skąd Zośka dowiedziała się o niebezpieczeństwie ?

— Nie, tego mi nie mówiła. No, ale czekam na decyzję! Czy chcesz zabrać się ze mną, czy wolisz ryzykować?!

— Nie! Nie! Jadę! I bardzo dziękuję za pomoc.

— Głupstwo, moja kochana! Ale skoro mamy jechać, to się pośpiesz, bo wolałabym uniknąć rozróby. Zyga stoi przed domem — siadam do wozu i czekam!

I znów trzeba było szybko zbierać rzeczy i przenosić się do nowej kryjówki, bo wbrew pozorom i tu nie było bezpiecznie. Ucałowawszy więc w przelocie zgorszonego tak nagłym odjazdem starego emeryta, pobiegła do samochodu, który od razu ruszył z miej sca.

Kiedy wyjechali z niebrukowanej uliczki na asfaltową jezdnię i byli już w pobliżu dworca, dostrzegła ciemnego fiata, który szybko wyprzedził ich, potem podskoczył parę razy na nierównościach przejazdu kolejowego, ostro wziął wiraż na zakręcie i z przeciągłym wyciem silnika zniknął jej z oczu.

Asfaltowa droga, prowadząca do szosy na Warszawę, biegła pomiędzy dwoma ścianami lasu. Samochód oświetlał strzeliste pnie sosen i białą korę brzóz, ale w głębi, pomiędzy nimi, czaiła się nieprzenikniona czerń. Przed sobą widziała ciemny kontur młodego mężczyzny. Był odchylony do tyłu, a obie ręce spoczywające na kierownicy odziane były w skórzane rękawiczki. Prowadził wóz pewnie, wpatrzony nieruchomo przed siebie. Z kolei zerknęła na towarzyszkę. I ta siedziała zapatrzona w oświetloną reflektorami wstęgę szosy, zachowując milczenie.

Ta cisza, panująca wewnątrz samochodu, obudziła jej lęk. Starała się opanować uczucie strachu wiedząc, że zaraz zacznie krzyczeć. Chciała żądać zatrzymania wozu, a potem uciekać, uciekać byle gdzie, aby tylko pozbyć się ogarniającego ją przerażenia.

Ale to, co stało się za chwilę, uwolniło ją od tego wysiłku. Najpierw zobaczyła dwa czerwone światełka jakiegoś samochodu, jadącego wolno skrajem szosy. Przez chwilę światła ich reflektorów ślizgały się po jego dachu i tylnej szybie, ale kiedy kierowca zmienił światła, sygnalizując wyprzedzanie, tamten wóz nagle skręcił, stając w poprzek szosy.

Zatrzymali się gwałtownie z przeciągłym piskiem opon. Spostrzegła, jak od tamtego samochodu odrywają się dwie sylwetki i z pistoletami w rękach podbiegają do nich. Wyskakując na jezdnię, kątem oka zobaczyła jeszcze, jak Zyga unosi ręce do góry, doleciało do niej jakieś wołanie, ale nie zrozumiała słów, bo już była pomiędzy drzewami lasu, szukając schronienia w jego ciemnej głębi. Co dalej się działo, już nie wiedziała, gdyż opanowana obłędnym strachem gnała przed siebie, wymijając pnie drzew coraz słabiej dostrzegalne w refleksach padającego z szosy światła. W pewnym momencie uderzyła ciałem o drzewo. Ze spazmatycznym szlochem oparła się o nie, gdyż uderzenie zamroczyło ją i pozbawiło oddechu. Gdy po chwili oprzytomniała, już bardziej opanowana, stwierdziła, że odbiegła dość daleko od szosy. Za pniami drzew białą poświatą kładły się smugi reflektorów obu stojących wozów, ale w miejscu, gdzie stała, było ciemno.

Nagle, zupełnie blisko, usłyszała trzask gałęzi, a zaraz potem ciche przekleństwo. Ktoś krążył w pobliżu. Pełna przerażenia kucnęła za krzakiem jałowca, chroniąc się w jego gałęziach. Ujrzała tuż obok siebie ciemną sylwetkę. Chciała w pierwszej chwili zerwać się do dalszej ucieczki, ale zdołała stłumić w sobie tę chęć, gdyż w porę zrozumiała, że byłoby to błędem. Istotnie szelest kroków wkrótce ucichł i zapanowała cisza. Czekała jeszcze przez pewien czas, a potem kierując się instynktem, ruszyła lasem w kierunku dworca.

Co i raz zderzała się z pniami drzew, iglaste kolce młodych sosen kłuły ją w twarz, ale szła uparcie naprzód. Wreszcie dostrzegła światła migające pomiędzy gałęziami. Wkrótce wyszła na jakąś ulicę, którą przecięła i przez nie zabudowaną parcelę wydostała się na ścieżkę, biegnącą wzdłuż kolejowych torów. Za nimi wznosił się wysoki peron, oświetlony szeregiem lamp.

Teraz dopiero opuściło ją napięcie nerwowe. Miało to ten skutek, że wybuchnęła płaczem. Łkała spazmatycznie, gwałtownie i głośno, czując jednocześnie, że wraz ze spływającymi łzami przychodzi odprężenie i ulga. Wreszcie wyciągnęła chusteczkę z kieszeni płaszcza i pochlipując zaczęła wycierać oczy. Ostatecznie opanowała się, będąc już blisko dworca. I tu dopiero ogarnęła ją ponownie obawa nieoczekiwanego spotkania, powrotu napastników, konieczności dalszej ucieczki. To obudziło jej czujność, a że potok łez ustał, do głosu doszła wrodzona przedsiębiorczość.

Wokoło stacji nikogo nie było. Jedynie na peronie stało spokojnie kilka osób, co było wskazówką, że wkrótce nadejdzie pociąg. Weszła do stacyjnego budynku i rozejrzała się. Poczekalnia była pusta. Tylko na jednej z ławek siedział jakiś stary człowiek, który zaraz wstał, kierując się do wyjścia.

Na szczęście w czasie ucieczki nie wypuściła z rąk neseseru, w którym miała torebkę, a w niej pieniądze. Wykupiła bilet, upudrowała nos, otrzepała z płaszcza okruchy kory i mchu, które pozostały po przedzieraniu się lasem i wyszła na peron. Pociąg miał nadejść lada chwila, co zmniejszało ryzyko spotkania któregoś z prześladowców.

Stary człowiek zaś, po opuszczeniu poczekalni, nie skierował się w stronę peronów, lecz obszedł budynek, podążając do automatu telefonicznego, wiszącego w małej sionce. Kiedy usłyszał w słuchawce znajomy głos, rzucił w odpowiedzi:

— Słuchaj Gustaw, tu stary. Wyślij zaraz na Zachodni Mietka. Ma trzydzieści pięć minut czasu. Niech wsiada do pociągu z Warki i szuka blondyny w płaszczu w brązową kratę. Chcę wiedzieć, gdzie wysiądzie i dokąd się uda.

Nie czekając na odpowiedź odłożył słuchawkę i wyszedł na peron.

Pociąg był prawie pusty. W wagonie, którym jechała, siedział tylko ów stary człowiek z poczekalni dworcowej. Uznała jego obecność za pewne zabezpieczenie przed możliwością chuligańskich zaczepek, zajęła więc miejsce nie opodal.

Patrzyła w czerń nocy rozciągającej się za szybą okna i zastanawiała się, dokąd teraz się udać? Nurtowało ją ciche pragnienie szukania pomocy u Karola. Pamiętała dobrze adres mieszkania, w którym spędzili noc — istniała nadzieja, że będzie w domu i nie odmówi schronienia. Teraz już stawał się jedyną możliwością ratunku. Jeśli spotkałaby się z odmową, pozostawałoby już tylko jedno wyjście, najgorsze i ostateczne: zgłosić się na milicję, oddać kwit i siedząc w celi czekać na ocenę sądu, ilu latami trzeba będzie zapłacić za przejęcie kradzionych pieniędzy. Że też podkusiło ją w ten sposób wyrównywać rachunki z Jachmą!

Zbliżali się do Warszawy Zachodniej. Wówczas przyszło jej na myśl, czy nie będzie zbyt późno, by zgłaszać się do Karola? Może mimo zapewnień jest żonaty i swoim zjawieniem się wywoła awanturę? Przecież ten płaszcz i torba...

Spojrzała na rękę, ale zegarka na niej nie było. Albo więc zgubiła go w lesie, albo w pośpiechu zapomniała zabrać ze stolika w mieszkaniu stryja. Zerknęła na starego człowieka, który tak jak i ona spoglądał przez szybę, mimo że noc nie pozwalała na obserwację. Przechyliła się w jego stronę, by lepiej ją słyszał i spytała:

— Przepraszam pana, czy może mi pan powiedzieć, która godzina?

Stary człowiek bez pośpiechu rozpiął jesionkę i wyciągnął gruby, staroświecki zegarek.

— Pół do jedenastej, proszę pani — odpowiedział, obrzucając ją spojrzeniem spod nabrzmiałych powiek.

Raptowna fala przerażenia ścisnęła jej gardło.

Ten głos! Ten głos...! Przecież to był właśnie ten z ciemności, ten na pewno, bo wbił się w jej pamięć każdym drgnięciem swego dźwięku!

Z chaosem myśli w głowie, mało przytomnym spojrzeniem obrzucała starego człowieka, który zdawał się nie zwracać na nią uwagi. Nie mogła dostrzec jego twarzy, gdyż siedział z pochyloną głową i rondo kapelusza ją zasłaniało.

Pociąg zaczął zwalniać na stacji. Była to Ochota. Nie oglądając się na niesamowitego towarzysza podróży, zerwała się z miejsca i pobiegła do wyjścia.

Stary człowiek istotnie opuścił głowę, by nie mogła przyjrzeć mu się zbyt dokładnie. Z reakcji współpasażerki pojął, że został rozpoznany. Po zdemaskowaniu kryjówki na Gradowej i ucieczce dziewczyny, był to drugi fatalny wypadek, wymagający przemyślenia. W każdym razie już teraz wiedział, że sprawa usunięcia jej stała się ważniejsza niż odzyskanie zagarniętych przez nią pieniędzy.

Lampa na biurku rzucała krąg światła na rozłożone papiery, fotel stojący obok i dywan zaścielający podłogę. Toteż nogi porucznika Gersona były dobrze widoczne, natomiast jego twarz, jak i twarz Wydmy, krył cień, w którym roztapiała się i reszta pokoju.

Porucznik składał raport, a właściwie opisywał przebieg zdarzeń w Zalesiu, skąd właśnie wrócił.

— ...wyprzedziliśmy ich koło dworca, potem zwolniliśmy, a kiedy nadjechali, zamknęliśmy wozem drogę. Tamtych dwoje nie stawiało oporu, natomiast dziewczyna zwiała. Musi mieć niezgorszy refleks, bo jeszcze ich samochód był w ruchu, jak już z niego wyprysnęła i wpadła do lasu. W tych warunkach o odszukaniu jej nie mogło już być mowy, chociaż posłałem za nią Ziętka. Liczyłem na to, że być może skryła się za którymś z pni i czekała, aż odjedziemy.

— Specjalistka od ucieczek — mruknął Wydma. — Zwiała bandzie, potem Sarnie, a teraz i nam.

— Po raz drugi — uzupełnił Gerson, nie bez odrobiny złośliwości w tonie.

— Tym razem tobie — odparował Wydma, który wyczuł ten ton.

— Ano, nie da się ukryć. Ale przynajmniej nie wróciłem z pustymi rękami.

— Zobaczymy, co ten połów jest wart. Masz ich dokumenty?

Gerson przechylił się przez poręcz fotela i podał majorowi dwa dowody osobiste. Ten przejrzał je, po czym polecił:

— Każ przyprowadzić najpierw kobietę. I zapal górne światło.

— Pani Renata Wilska? — zagaił Wydma, kiedy przyprowadzono zatrzymaną. Miała około trzydziestu lat, włosy poskręcane w liczne loki i umiejętnie zrobiony makijaż.

— Tak, panie majorze — potwierdziła wykazując, że zna się na dystynkcjach, gdyż Wydma wyjątkowo był w mundurze.

— Personalia uzupełnimy potem. Proszę mi tylko powiedzieć, czy była już pani karana? Ale prawdę, bo i tak jutro sprawdzimy w rejestrze.

— Tak, byłam...

— Za co?

Kobieta zająknęła się.

— Stręczenie... Dostałam rok z zawieszeniem, jako uprzednio nie karana.

— Teraz więc zawieszenia już nie będzie. I potrzeba to pani było mieszać się w taką historię? Ile pani obiecał za wywabienie Elmerówny z domu?

— Jakie wywabienie? Nie rozumiem zupełnie, o co panu chodzi! Przecież ja robiłam jej przysługę. Dlaczego, jak zbrodniarzy, przywieźliście nas tutaj?!

— Doprawdy pani nie rozumie? Proszę zatem opowiedzieć mi, jak doszło do tej przysługi? Kto zwrócił się do pani z tą prośbą?

Wilska zawahała się i odpowiedziała z ociąganiem.

— Jeden z moich znajomych...

— Uprzedzam panią o odpowiedzialności karnej za fałszywe zeznanie — Wydma zacytował odnośny paragraf. — A teraz bez kręcenia, kto to był?

Kobieta przygryzła wargi i odpowiedziała dopiero po chwili.

— Pan Ziemba, szatniarz z Bristolu.

— O co mu chodziło?

— No, więc to było tak — Wilska, po przełamaniu początkowego oporu, mówiła już bez przynaglania. — Kiedy przyszliśmy z Zygą, to znaczy z moim chłopcem, trochę się rozerwać, pan Ziemba biorąc ode mnie płaszcz odciągnął mnie na stronę i powiedział: „Słuchaj Renata, dobrze że jesteś, bo chciałem z tobą mówić. Czy znasz Elmerównę, tę, co ją nazywają Biała Anka?” To ja mówię, że znam, ale tylko z widzenia. To pan Ziemba mi mówi: „Może z nią być kiepsko, bo jest dwóch takich, co szykują się na nią, chcą ją koniecznie dostać. Sprawa jest poważna. Trzeba ją ostrzec, najlepiej weż taryfę, Anka jest teraz w Zalesiu, dam ci na wydatki chwilowo ze dwa patyki, przetrzymaj ją u siebie dzień, dwa, aż się sprawa nie uspokoi”. To ja mu na to: „Mogę to zrobić, mój chłopak ma wóz, więc podskoczy się chociażby zaraz, ale co ona tak pana interesuje, panie Ziemba?” A on na to wyciąga dwa patyki i mówi: „Nie twój interes, to nosa nie tkaj! Forsę daję, swoje rób i o resztę niech cię głowa nie boli! Wiesz jak to jest. Sam bym się w to nie mieszał, ale jak kumpel prosi, to trzeba pomóc, bo szkoda dziewczyny”. Potem powiedział mi dokładnie, gdzie ją znajdę i jak mam mówić, żeby nie bała się podstępu... No i wszystko. Powiedziałam rzetelnie, jak było.

Wydma słuchał uważnie, a kiedy kobieta skończyła swoją relację, zastanawiał się przez chwilę, po czym polecił:

— Proszę podpisać protokół i chwilę zaczekać.

Z kolei do pokoju wszedł młody mężczyzna, zdradzający dbałość o wygląd zewnętrzny. Miał gładko wygoloną twarz o pospolitych rysach, modną koszulę, szeroki, wzorzysty krawat. Nieskazitelnie odprasowane spodnie i zamszowe obuwie dopełniało pretensjonalnej całości.

Po załatwieniu wstępnych formalności Wydma spytał:

— My się chyba już znamy, panie Kawka? Chyba się nie mylę?

— Nie przypominam sobie... — dość niepewnie odpowiedział mężczyzna.

— Czyżby? Rok temu miałem okazję nieco z panem gawędzić. Chodziło bodaj o dolarowe bony?

— Możliwe, panie majorze. Miałem taką sprawę, ale wykazałem niewinność.

— Inaczej mówiąc, udało się panu wykręcić. Nie wiem czy i tym razem dopisze panu szczęście...

— Nic nie rozumiem... — Kawka z dobrze udanym zdziwieniem uniósł brwi do góry. — Z czego miałbym się wykręcać?

— Z obecnej afery. Usiłowanie porwania dziewczyny.

— Porwania? — zdumienie w głosie Kawki zabrzmiało dość przekonywająco. — To niby że ja miałem ją porwać? W jaki sposób, przecież właśnie groziło jej porwanie, a z nami pojechała dobrowolnie, żeby się ratować! W co, do diabła, chcecie mnie wrobić?!

— No, tylko spokojnie i bez takich komentarzy — uciął krótko Wydma. — Proszę opowiedzieć, jak to było z tym wyjazdem do Zalesia?

— Bardzo prosto. Jak przyszliśmy do Bristolu, Renata najpierw gadała o czymś w kącie z szatniarzem. O czym, to nie słyszałem, bo mam wychowanie i nie podsłuchuję, a potem mi mówi, że musimy jechać do Zalesia, bo jakieś tam typy chcą przyskrzynić jej znajomą. Wetknęła mi do ręki brudasa i powiada: masz, to dla ciebie na benzynę. Nie bardzo w to wszystko wierzyłem, ale myślę, nie moja sprawa, pięćsetka jest pięćsetką. No i pojechaliśmy. Renata poszła po tamtą, a ja zostałem w wozie. Po niedługim czasie wsiadła i powiedziała, że pasażerka zaraz nadejdzie. Istotnie wkrótce wybiegła z domu i wskoczyła do samochodu. A jak było dalej, to już pan wie. No to gdzie tu porwanie, kiedy dobrowolnie wlazła do wozu?

— Znał pan przedtem Elmerównę?

— Na oczy jej nie widziałem!

— Proszę podpisać protokół — polecił Wydma, po czym zwrócił się do protokolanta: — Zawołajcie Wilską.

Kiedy wezwana stawiła się, zwrócił obojgu dowody osobiste z zastrzeżeniem:

— W ciągu najbliższych dziesięciu dni zabraniam opuszczać miasto bez mojego zezwolenia. A teraz żegnam, możecie iść do domu.

Po ich wyjściu Gerson podniósł się z fotela.

— Jadę po tego Ziembę. Myślę, że za kwadrans będziemy z powrotem.

— Jak byś zgadł, Stefanku. Jeszcze będą z ciebie ludzie. Przypuszczam, że gdzieś spotkasz Wilską, która bez wątpienia pobiegła z raportem.

Z parominutowym spóźnieniem porucznik zjawił się z powrotem.

— Przywiozłem go — zameldował — a Wilską rzeczywiście spotkałem przy wejściu.

— Należało się tego spodziewać, mimo że oni grają tu raczej podrzędne role. Dawaj tego Ziembę.

Wezwany był człowiekiem niskim, o kwadratowej czaszce, krótko przyciętych włosach i kartoflanym, zadartym nosie. Małe oczka świeciły w wąskich szczelinach powiek, a blizny na twarzy zdradzały przebytą ospę.

— Zna pan Elmerównę? — rozpoczął przesłuchanie Wydma — nazywają ją Biała Anka...

Szatniarz skinął głową.

— Pewnie, że znam, swego czasu często przychodziła. Teraz jej nie widuję.

— Ale pan o niej słyszał. Co to było?

Ziemba przetarł dłonią wierzch czaszki i łypnął w stronę majora małymi oczkami. Widać było, że zastanawia się, co ma mówić, a co przemilczeć, gdyż pytanie pozostawiało mu wybór odpowiedzi. Wreszcie zdecydował się, gdyż oświadczył:

— Nic nie słyszałem, co miałbym słyszeć?

— Uprzedzam, że już w tej sprawie wiem sporo, więc od dalszych pana odpowiedzi będzie zależało, czy dam panu czas do namysłu w naszych apartamentach, czy też wróci pan do pracy.

Ziemba pochylił głowę i znów przesunął dłonią po ciemieniu. Wreszcie wyprostował się z westchnieniem.

— Nic takiego nie zrobiłem, żebym się bał odsiadki. Ale niech będzie. Wolę z panami być w zgodzie.

— A zatem — zlecił pan, by zabrano Elmerównę z Zalesia?

— Tak, zleciłem.

— Dokąd miała być zabrana?

— Taka jedna, moja znajoma, obiecała wziąć ją do siebie...

— Rozumiem. I dopiero od niej dziewczyna miała być wywieziona dalej. Jak się nazywa ta pana znajoma?

— Renata Wilska.

— Dokąd mieli zabrać Elmerównę z mieszkania Wilskiej ?

Ziemba wzruszył ramionami.

— Tego nie wiem. Podobno groziło jej jakieś niebezpieczeństwo, więc miała tam parę dni posiedzieć, aż się sprawę uzgodni.

— Jaką sprawę?

— Ona podobno coś tam zwędziła, ale co, to nic mi na ten temat nie wiadomo.

— A więc ułożyliście bajeczkę o zagrożeniu, by wystąpić jako dobrzy opiekunowie?

— Powtarzam tylko to, co mnie powiedziano — mruknął szatniarz.

— Kto panu dał to zlecenie? — Wydma celowo dopiero teraz zadał pytanie najbardziej dla siebie istotne.

Ziemba odwrócił głowę i przez chwilę obserwował protokolanta, zajętego pisaniem, potem z kolei spojrzał na Wydmę. Poruszył wargami, jakby chcąc mówić, ale milczał nadal.

— Trzeba powiedzieć, panie Ziemba — odezwał się spokojnie Wydma. — Sprawa jest poważniejsza niż pan przypuszcza, bo wchodzi w grę morderstwo i to niejedno. Chyba nie chce pan sam sobie szkodzić?

Szatniarz przesunął językiem po wargach. Mięśnie policzków napięły mu się, tworząc podskórne zgrubienia.

— Kiedy po prawdzie, to nie znam jego nazwiska — odezwał się z ociąganiem — przynajmniej tego, którego używa teraz...

— A poprzednie?

— Alojzy Kowalski. Ale to był czterdziesty dziewiąty rok, a potem podobno zrobił sobie inne papiery.

— To dawna znajomość. Skąd się znacie?

— Razem robiliśmy odsiadkę...

— Za co?

— Ja za szaber, a on za rabunek z bronią w ręku. Potem nasze drogi rozeszły się. Spotkałem go dopiero parę lat temu, ale nie pytałem, co robi ani gdzie mieszka, bo takich ludzi lepiej o nic nie pytać. Ja swoje odsiedziałem i nie ciągnęło mnie, żeby szukać z nim kompanii, bo to był niebezpieczny człowiek...

— Ale obecnie spotkaliście się znów. Jak się to stało?

— Któregoś dnia zadzwonił do mnie rano i podał tamto nazwisko, więc od razu wiedziałem o kogo chodzi. Wyznaczył mi spotkanie w barze kawowym i wtedy powiedział, że interesuje się tą dziewczyną, a ja mam postarać się o jej adres. Nie wiedziałem, o co chodzi, więc mu obiecałem. A wczoraj znów się spotkaliśmy i zlecił mi, żebym zaopiekował się Elmerówną.

— Komu miał pan podać uzyskany adres?

— Zostawił ml telefon. Miałem pytać o Gustawa.

— Jaki numer?

Szatniarz wyciągnął przybrudzony notes i zaczął wertować kartki. Po chwili mruknął:

— Zresztą numer zbędny, bo zgłasza się „Stołeczna”, re stauracj a na Pradze...

Po wyprowadzeniu Ziemby, Wydma spojrzał na Gersona.

— Nowa robota, poruczniku. Życzę powodzenia.

— Nie szkodzi, wytrzymam. Ale przynajmniej widać, że sprawa ruszyła. Teraz będziemy jechać z górki!

— Podejrzewam, że nie nosisz paska przy spodniach.

Gerson rzucił zdziwione spojrzenie na majora.

— Cóż to znowu za pułapka?

— Podobno tak robią wszyscy optymiści.

— Szef zawsze musi zgasić mój entuzjazm. Ale już późno, może byśmy nieco kimnęli?

— Masz rację, bo jestem na nogach od drugiej w nocy, a dzień był męczący. — Wydma spojrzał na zegarek. — Już po jedenastej... Jutro trzeba koniecznie sprawdzić Gradową. Czy wezwania nadal nie skutkują?

— Poszło już drugie i nie stawił się.

— Jutro z samego rana załatw w prokuraturze zezwolenie na dokonanie rewizji bez Łuczaka. Potem weź ekipę i zbadaj ten teren. Czy obiekt zabezpieczyłeś?

— Tak. Jest tam stały dyżur.

— Mieli dość czasu, żeby zatrzeć ślady — mruknął Wydma — ale nie zaszkodzi sprawdzić.

— Sądzę, że na jedenastą będę gotów. Wystarczy?

— Wystarczy. A potem zajdziesz do Stołecznej. Trzeba dowiedzieć się o tego Gustawa. Ciekaw jestem, czy to nie jeden z tych dwóch...

Wydma przerwał i spojrzał za okno, gdzie ciemność nocy rozpraszały jasne punkty ulicznych latarni. Gerson poruszył się i nachylając w stronę biurka spytał:

— Tych dwóch...? — powtórzył z namysłem, po czym twarz nagle mu się rozjaśniła. — Szef ma na myśli to zeznanie wartownika?

— Tak, mam na myśli zeznanie wartownika — powtórzył wolno Wydma. — Który z tych dwóch podał mu środek nasenny? Bielecki w jedzeniu, czy Herman w papierosie? Ten człowiek nie chciał się przyznać, że spał, bo bał się odpowiedzialności. Ale w ten sposób niejako automatycznie stał się wspólnikiem przestępcy, który był na tyle przebiegły, że wkalkulował tę ewentualność w swój plan rabunku.

— Zatem któryś z tych dwóch jest naszym głównym przeciwnikiem...? — porucznik mimowoli ściszył głos.

— O ile nie popełniłem błędu w założeniu.

W tej chwili zaterkotał aparat telefoniczny.

Загрузка...