Notatki Anatola Sarny


Właściwe drzwi znalazłem bez trudu. Podniosłem już rękę do dzwonka, kiedy zauważyłem ze zdziwieniem wąską szczelinę pomiędzy drzwiami a futryną, skąd sączyło się nikłe światło. Mieszkanie nie było zamknięte. Ogarnęło mnie przeczucie, że stało się coś złego.

Przypomniało mi się to zdanie nie dokończone tam, w baraku, a jednocześnie uświadomiłem sobie, że owi dwaj osobnicy wychodząc stąd nic w rękach nie nieśli. Co stało się zatem z dziewczyną? Czyżby istotnie, jak to powiedział jeden z nich, ona ukradła te pieniądze? Bo gdzie ta czerwona torba? Po tym, co zrobiła u Teresy, było to bardzo możliwe.

Przestąpiłem próg i znalazłem się w małej sionce, następne drzwi też były uchylone i to właśnie spoza nich wydostawało się światło, które dostrzegłem na korytarzu.

Z kolei znalazłem się w szablonowo umeblowanym pokoju. Ale nie zdążyłem przyjrzeć się sprzętom, gdyż ujrzałem leżącego na podłodze człowieka. Był to znany mi już brunet z czarnym wąsikiem. Spod jego boku sączyła się krew; nie dawał oznak życia.

Z trudem opanowałem uczucie strachu i chęci jak najszybszego opuszczenia tego mieszkania. Rozejrzałem się dookoła i zobaczyłem stojącą przy tapczanie fotografię. Obszedłem zwłoki i zbliżyłem się do stolika. Wiedziałem, że wcześniej czy później zjawi się tu milicja, więc wyciągnąłem chusteczkę i ochraniając nią palce, ująłem ramkę.

Twarz, jaką miałem przed sobą, była pełna wyrazu. Nad czołem piętrzyła się fala jasnych włosów, a pełne zmysłowego wyrazu usta rozchylał szelmowski uśmiech.

Podważyłem fotografię palcem i wyciągnąłem ją z ramki. Kawałek narożnika urwał mi się przy tej czynności, ale zdjęcie na tym nie ucierpiało. Z zaciekawieniem obróciłem je szukając podpisu z iskierką nadziei, że znajdę tam nazwisko właścicielki. Niestety, druga strona była pusta. Za wszelką cenę należało dowiedzieć się, jakie to nazwisko. Może znajdę tu jakąś kopertę ze zwrotnym adresem lub inne notatki? Rozpocząłem poszukiwania. Przejrzałem garderobę wiszącą w szafie, potem kolejno wszystkie znajdujące się w pokoju szuflady. Jedynym łupem, który udało mi się zdobyć, była kolorowa pocztówka z widokiem plaży w Sopocie. Treść była banalna, zaledwie kilka słów, a pod nimi znane mi już imię — Anka. Dziewczyna pisała do Wiktora Jachmy: „Udało mi się zdobyć pokój w Białej Mewie — pozdrowienia”. A pod tym jeszcze data 19 lipca br.

Pocztówkę i zdjęcie pieczołowicie schowałem do portfela. Zgasiłem światło, znów przez chusteczkę zamknąłem jedne i drugie drzwi i wkrótce znalazłem się w samochodzie. Jak na jedną noc wrażeń miałem dosyć. Kiedy wkładałem klucz do zamka swego mieszkania, doszedł mnie z wnętrza uporczywy sygnał telefonu. Zanim jednak dopadłem aparatu, sygnał zamilkł. Spojrzałem na zegarek. Dochodziła trzecia, więc mógł to być Karol, który tej nocy miał dyżur w redakcji i oczywiście nie liczył się z tym, że prawdopodobnie śpię. Telefon odezwał się znów, kiedy już w piżamie wyszedłem z łazienki i zabierałem się do wyciągania pościeli z tapczanu.

Oczywiście był to Karol.

— No, czego? — rzuciłem niezbyt uprzejmie, poznając jego głos. Ale to nie był sposób na tego typa.

— Gdzieś ty się do tej pory włóczył?! — kretyn jeszcze miał pretensje — dzwonię co pół godziny, chyba już dziesiąty raz!

— Dziwne pytanie. Przecież byłem tam, gdzie mnie wysłałeś!

— Aż do tej pory?

— Do tej pory! Do tej pory! — przedrze źniłem go. — Żebyś wiedział, w jaki kompot mnie wpakowałeś, to byś gadał ze mną na klęczkach.

— I co — znalazłeś ją?

— Co znalazłem, to nie na telefon. Teraz muszę się wyspać, przyjdź rano, to pogadamy.

— Mowy nie ma o żadnym śnie — zadecydował — przygotuj kawę, będę u ciebie za kwadrans!

Wiedziałem już, że o śnie nie ma mowy, rzuciłem więc tylko ostrzeżenie:

— Jeśli to będzie trwało dłużej niż kwadrans, spuszczę cię ze schodów! — i odłożyłem słuchawkę.

Wzmianka o kawie pogodziła mnie z myślą, że tak zaraz nie znajdę się pod kołdrą. Miałem zresztą i inną receptę na swoje samopoczucie. Po włączeniu maszynki wyciągnąłem butelkę Soplicy i dwa kieliszki.

Właśnie woda zaczęła szumieć, kiedy rozległ się dzwonek u drzwi.

— No więc opowiadaj — krzyknął już od progu Karol, ściągając płaszcz i rzucając go beztrosko na tapczan — zdobyłeś jakieś wiadomości?

— Wiadomości mam aż za dużo, tylko nie te, o które mi chodziło. Opowiem ci wszystko, ale pod warunkiem, że nikomu tego nie powtórzysz. Musisz mi dać słowo.

— Coś ty? — oburzył się. — Z tego wstępu wnoszę, że masz jakąś bombę! I ja, dziennikarz, mam ci dawać taką obietnicę?!

— Otóż to! Wiedziałem, z kim mam przyjemność! Możesz sobie wypić kawę i ostatecznie kieliszek Soplicy, ale potem zjeżdżaj, bo drugiego już ci nie dam!

— Oho! To coś aż tak poważnego?

— I to bardzo.

— Nadal obawiasz się ingerencji milicji?

— Teraz j eszcze bardziej!

— Zatem nie spodziewaj się ode mnie takiej obietnicy. A tobie dziwię się, że możesz jej wymagać.

— Tylko bez kazań! Starałem się trzymać dotychczasowej linii postępowania. Cała sprawa zmieniła zupełnie charakter i teraz tym bardziej nie chcę być w nią wmieszany. Teresa nigdy by mi tego nie wybaczyła!

— Słyszę to nie pierwszy raz — wypił jednym haustem wódkę i odstawił kieliszek. — Znasz już przynajmniej nazwisko dziewczyny? Wiesz, gdzie ją znaleźć? To leży mi na sercu bardziej, niż przypuszczasz!

— Nie znam ani jednego, ani drugiego. Mam jednak pewien ślad i spodziewam się, że je zdobędę. Ciekawe, dlaczego tak się dopytujesz? Czyżbyś był zdolny do wyrzutów sumienia?

Machnął ręką.

— Pewnie, że mi głupio, bo to ja wpakowałem cię w tę historię, ale nie mam zamiaru sypać sobie na łeb popiołu. Po prostu ona mi zalazła za skórę. Nie mogę jej zapomnieć. Cóż to za urocza dziewczyna!

Wiedziałem już coś niecoś na ten temat, bo w kieszeni miałem jej fotografię, ale parsknąłem śmiechem.

— Urocza złodziejka!

— Dużo rzeczy robi się dla przeżycia jakichś wrażeń, przygody lub po prostu dla hecy. Ważne jest jednak to, co znajduje się pod powierzchnią.

— Tego przecież nie wiesz. A jej styl życia, mówiąc delikatnie, nie jest zbyt moralny.

— Mój ty świętoszku! Też mi sędzia!

— Karolku — czyś ty się czasami nie zadurzył?

— Diabli wiedzą! W każdym razie liczę, że podasz mi jej nazwisko i adres.

— Jeśli uznam to za stosowne. Jedno ci mogę powiedzieć — wpakowałem się w kabałę, przy której moja sprawa stała się błahostką. I dlatego żądam twojej dyskrecji.

— A więc dobrze. Obiecuję milczeć dotąd, dopóki złamanie słowa będzie mniejszym złem niż jego dochowanie.

— To żadna obietnica. W tej sprawie tylko ja chcę rozstrzygać.

— Więc niech będzie kompromis. Ustalimy to wspólnie. Nie zdradzę niczego bez porozumienia z tobą.

W gruncie rzeczy pragnąłem podzielić się z Karolem wrażeniami tej nocy. Miałem nadzieję w ten sposób zrzucić z siebie ciężar wydarzeń, których świadkiem się stałem, a także chciałem usłyszeć jego komentarz.

Napełniłem więc na nowo kieliszki i opowiedziałem mu szczegółowo, co mi się zdarzyło. Słuchał w milczeniu pociągając fajkę, a kiedy skończyłem, odezwał się:

— Domyślam się, o co tu chodzi. Nie czytałeś zapewne popołudniowej prasy, więc nie wiesz o włamaniu do Zakładów Metalowych. Łupem złodziei padło około trzech milionów złotych. I właśnie otarłeś się o tę sprawę. Zastanów się teraz, czy możesz nie ujawniać tego, co wiesz?

— Nie mam absolutnie takiego zamiaru! Milicja i beze mnie da sobie radę, a na Teresie zbyt mi zależy!

— Ty wciąż swoje! A dziewczyna? Wygląda na to, że ona uciekła z tymi sześciuset tysiącami. Ale oni nie pozwolą przecież obrabować się z takiej forsy! Właśnie za to zabili przecież swego towarzysza. A więc grozi jej — i to bez dramatycznej przesady — śmiertelne niebezpieczeństwo. To jest drugi powód, równie ważny, aby nie milczeć. Milicja szybko ukróci ten pościg.

— Pozostanie inna pobudka — żądza zemsty. Zresztą milicja sama będzie szukać dziewczyny. Musiała zdawać sobie sprawę, czym ryzykuje. Nie będę więc troszczył się

0 to, czy ją złapią ci albo tamci!

— Tym bardziej, że sam też chcesz ją dopaść — mruknął z przekąsem Karol.

— Ano, właśnie. Jeśli zrobi to milicja, wtedy płaszcz

1 torba pójdą w najlepszym razie do depozytu sądowego, a ja będę ocierał łzy po stracie Teresy.

— Znów Teresa! A nie bierzesz pod uwagę, w jakiej sytuacji znalazła się Anka? Szukasz jej ty, milicja, no i co najgorsze, ci mordercy! Niezłe polowanie na jedną młodą dziewczynę!

— Biedactwo o jasnych loczkach, niewinnej buzi i z kupą ukradzionej forsy w ukradzionej torbie! Skoro była dość cwana, by się na to zdobyć, niech teraz będzie i nadal, by nie dać się złapać!

— I tobie też?

— No, ode mnie grozi jej najmniej. Niech mi tylko zwróci płaszcz i torbę.

Jeszcze przez pewien czas rozmawialiśmy o tej sprawie. Wreszcie, gdy w pokoju światło dzienne zaczęło mieszać się z elektrycznym, Karol przetarł twarz dłonią i wstał z fotela.

— Pora iść. Co masz teraz zamiar robić?

— Pójść śladem pocztówki i zdjęcia.

— Nie potrzebujesz pomocy?

— Na razie nie. Ale w razie potrzeby myślę, że mi jej nie odmówisz. Mimo różnicy zdań.

— Zgoda. A jak zdobędziesz już wiadomości o Ance, daj mi znać.

Potem, kiedy już pożegnaliśmy się, ledwo dotknąłem głową poduszki, już spałem. A wieczorem wyjechałem do Sopotu.

Starszy pan, ubrany starannie i gładko wygolony, najpierw rozejrzał się po małej salce, a potem ruszył ku mrocznemu kątowi kawowego baru, gdzie siedział przy stoliku człowiek w jego wieku, równie siwy,

0 twarzy wyżłobionej bruzdami zmarszczek, które świadczyły o przebytych burzach życia.

— Sie masz... — siedzący podał przybyłemu końce palców.

— Cieszę się, Ziemba, że cię widzę w dobrym zdrowiu — przybyły wolno usiadł na krześle. — Herbatkę — zwrócił się jednocześnie do kelnerki, która przyszła odebrać zamówienie.

— Ano, długo nie widzieliśmy się. Ale starzy kumple nie zawodzą. Chciałeś się ze mną zobaczyć, no to jestem.

— Chciałem, bo mam sprawę. Niech ta siksa poda herbatę, to pogadamy.

— Wiedziałeś, gdzie mnie szukać?

— Przy twoim fachu to nie było trudno. Gości macie dużo, to pewnie i forsę kosisz?

— Jeszcze nie pora na płaszcze, bo to wczesna jesień. Jak zrobi się zimniej, dopiero zacznę wychodzić na swoje.

— No, teraz do rzeczy — stary człowiek zmienił temat, kiedy herbata została podana. — Muszę znaleźć dziewczynę Jabłuszka. Nazywa się Anka. Na pewno bywa

1 u was, pewnie ją znasz?

— Pewnie, że znam. Niczego sobie cizia.

— Dawno była?

Szatniarz zastanowił się.

— A wiesz, że ostatnio jakoś jej nie widziałem. O co chodzi?

— Jest mi winna nieco forsy...

— Tobie?! Ejże, nie myśl, że uwierzę! Jeleń od pożyczek to ty nie jesteś!

— Toteż nie pożyczyłem. Ukradła.

Ziemba cicho gwizdnął.

— Widać nie wiedziała, z kim ma przyjemność!

— Po tej kradzieży gdzieś się ukrywa i trzeba stwierdzić, gdzie. Adres Jabłuszka nic nie da, nie jest na tyle głupia. Może wchodzi w grę jakaś przyjaciółka.

— Dobrze, zrobi się. Ruszę kolesiów z innych knajp i puszczę cynk pomiędzy kelnerami. Ale...

— Wiem — stary człowiek sięgnął w zanadrze i wyciągnął kopertę, którą położył na blacie. — Tu są dla ciebie pieniądze, drugie tyle dostaniesz, jak ją znajdziesz.

— Gdzie mam cię szukać?

— Na kopercie jest numer telefonu. Pytaj o Gustawa. No, a teraz już na mnie czas — stary człowiek wyciągnął z kieszeni kamizelki staroświecki zegarek — mam dziś jeszcze j edno spotkanie.

Położył na stoliku należność za wypitą herbatę i ruszył do wyjścia. Spojrzenie rzucone na zegarek było pretekstem do przerwania bezprzedmiotowej już rozmowy, jaką stała się ona z chwilą przyjęcia propozycji. Niemniej to drugie spotkanie, o którym wspomniał starszy pan, nie było blagą, bo ta często lubi owijać się wokół prawdy. Tyle tylko, że pozostawało do niego sporo czasu, jako że było umówione na jedenastą wieczór. Należało zmienić ubranie, a i wyznaczone miejsce było odległe. Był to boks zbiorowego garażu, stojącego w pobliżu skupiska bloków mieszkalnych w dalekiej, peryferyjnej dzielnicy miasta.

Mogło się zdawać, że bliskie sąsiedztwo bloków niezbyt sprzyja dyskretnemu spotkaniu. Ale garaż stał nieco z boku, do okien zwrócony tylną ścianą, którą prócz tego okalały drzewa i krzaki. Natomiast bramy boksów wychodziły na mały placyk, położony przy uliczce bez zabudowań i nazwy. Po prostu wyasfaltowano ją na zapas, w przewidywaniu dalszej rozbudowy osiedla.

Wejść więc do garażu czy z niego wyjść, zwłaszcza o tak późnej porze, bez zwrócenia czyjejkolwiek uwagi, było sprawą łatwą. Pomieszczenie i stojący w nim samochód nie były własnością starego człowieka. Niemniej miał on klucze od garażu i wozu, a także kartę rejestracyjną. Mógł go używać podług swego upodobania czy potrzeb.

Posługując się ręczną latarką otworzył drzwi i wsunął się do środka. Do spotkania miał jeszcze nieco czasu, który spędził siedząc w ciemnościach i rozmyślając. Tuż przed wyznaczoną godziną zapalił światło, po czym wyciągnął szmatę i zabrał się do wycierania szyb samochodu. Wkrótce usłyszał na zewnątrz ostrożne kroki. Nie przerywał zajęcia, dopóki nie rozległy się trzy dyskretne stuknięcia. Wówczas odwrócił się i powiedział półgłosem:

— Wejdź! Jestem sam.

Drzwi uchyliły się i na czarnym tle nocnych ciemności ukazał się zarys ludzkiej sylwetki. Przybysz był w kapeluszu i płaszczu z nastawionym kołnierzem. Wszedł do oświetlonego wnętrza i zbliżył się do samochodu.

— Dobrze, że już jesteś — odezwał się — bałem się, że będę musiał na ciebie czekać.

— Cześć, Urbaniak, siadajmy do wozu, powiesz mi o co chodzi — stary człowiek pominął wstępną uwagę. — Światło tu zgaszę, to nas nie będzie widać, a my zobaczymy, gdyby ktoś przyszedł...

Kiedy usiedli w samochodzie, Urbaniak zdał szczegółową relację z odbytego przesłuchania.

— Dobrze nie jest — odezwał się głos starego w ciemności — ale jeśli nie stracisz głowy, nic ci udowodnić nie mogą.

— Cholera ich wie! Zaczynam się bać. Powiedz, dlaczego wykończono Jabłuszko? — głos Urbaniaka zdradzał maskowane wzburzenie.

— Bo okradł kumpli. Chyba wystarczy?

— No, pewnie! Ale jak mi to powiedzieli, zrobiło mi się głupio. Nie widziałem żadnego powodu...

— Ale teraz widzisz. Zresztą ta sprawa jeszcze nie zakończona, bo forsę przechwyciła jego dziewczyna.

— Anka? — w głosie Urbaniaka zabrzmiało niedowierzanie.

— Tak, ona. Ale to temat nie na teraz. Mówisz, że wezwali cię na jutro?

— Tak. I myślę, że najlepiej będzie zwiać. Cholera wie, co oni już wywąchali, ale wyglądało, że za dużo.

— Jeśli boisz się stracić nerwy, to pewnie, że lepiej dać nogę. Tylko czy masz dokąd?

— Już to przemyślałem. Mam w Gdańsku przyjaciela, oblatany facet. Forsa jest, a resztę on załatwi. Będzie trochę kosztować, ale mnie przeszmugluje. Musiałbym jednak część doli mieć w miękkich, obojętne po jakim kursie!

Jakiś czas stary nie odpowiadał. Wreszcie spytał:

— A jeśli cię złapią? Wówczas już nie pomoże żadne wypieranie się. Taka ucieczka to przyznanie się do winy!

— Jak dobrze zapłacę, to mnie nie złapią! O to możecie być spokojni.

— Była wprawdzie umowa, że przez pół roku nikt z nas pieniędzy nie ruszy, ale twoja sytuacja wymaga ustępstwa. Skoro obawiasz się, że możesz zmięknąć, to lepiej pryskaj. Jesteś gotów do drogi?

— Gotów. Zabieram tylko małą walizeczkę. Mam ją już na dworcu.

— Dobrze kapowałeś? Nikogo nie miałeś na karku, idąc tutaj ?

— Nawet jeśli był, to mu się urwałem. W tym przejściu na Marszałkowskiej, któreś nam wskazał.

— No, dobrze... Forsę dostaniesz, ale musimy podjechać po nią do Józefowa.

— Część miękkimi?

— Może być, tyle chyba się znajdzie. A kurs zapłacisz taki, jak trzeba, ani grosza więcej. Kumpla żyłować w takiej sytuacji nie będę. Czekaj, wyprowadzę wóz...

Przez miasto przejechali w milczeniu. Dopiero na Wale Miedzeszyńskim Urbaniak odezwał się:

— Podrzucisz mnie do pociągu?

— Ale nie za blisko. O której odjeżdżasz?

— O czwartej z minutami.

— Lepiej na dworcu nie siedź. Zatrzymamy się trochę u mnie, tak żebyś wsiadł do wagonu tuż przed odjazdem.

Znów zapanowało milczenie. Auto z cichym szumem silnika sunęło wśród ciemności nocy, krając ją klinami reflektorów. W refleksach tych świateł ich sylwetki rysowały się na tle szyby czarnymi konturami. Byli już dawno za miastem, kiedy w pewnej chwili ręce starego człowieka zaczęły szarpać kierownicą, która zdawała się niesfornie skakać mu w rękach. Nacisnął gwałtownie hamulec i wóz stanął z piskiem opon.

— Niech to diabli, przednia guma! Trzeba ją wymienić!

Wysiadł z wozu i na chwilę nachylił się nad kołem.

Potem obszedł maskę, ukazując się na chwilę w ostrym świetle latarni, i oglądał następną oponę. Wreszcie wyprostował się i skinął na towarzysza.

— Chodź, musisz mi pomóc. Zobacz, jak ją poszarpało...

Urbaniak wysiadł i podszedł do koła. A kiedy schylił się, szukając uszkodzenia, nad jego głową uniósł się duży francuski klucz.

Opadł, wgniatając wierzch kapelusza w kości rozbitej czaszki.

Potem stary człowiek zepchnął ciało ze zbocza nasypu, po którym w tym miejscu biegła szosa. Potoczyło się w dół, pomiędzy rosnące tam krzaki. Stał chwilę, starając się przebić wzrokiem ciemności. Wreszcie usiadł za kierownicą i ruszył przed siebie. Wkrótce dostrzegł boczną drogę, cofnął wóz i zawrócił w stronę miasta.

Po powrocie z oględzin zwłok Wydma siadł za biurkiem, wyciągnął papierosy i podsunął paczkę porucznikowi. Ten skinął tylko głową i również bez słowa podał majorowi palącą się zapalniczkę. Dopiero kiedy pierwszy dym rozpłynął się w powietrzu, przerwał milczenie.

— No, więc jest i numer drugi. Nasz przeciwnik zaciera ślady, i to dość pośpiesznie. Kto go znalazł?

— Rolnik z pobliskiego gospodarstwa. Ma nad Wisłą łąkę.

— Nieźle mu rozwalili łeb...

— Czysta robota. Żadnych śladów.

— Wasz wczorajszy strzał był celny, ale też spowodował szybką reakcję. Na swoje nieszczęście Urbaniak zdołał się wymknąć spod naszej obserwacji.

— Drogo to go kosztowało, ale i nas też. Nie spodziewałem się, że byłem tak blisko tego szczupaka, który krąży gdzieś w mrocznej głębi. Umyślnie nie docisnąłem do końca Urbaniaka. Chciałem dać mu czas na skruszenie i byłem ciekaw, z kim podzieli się wrażeniami... Porucznik skinął głową.

— No i z kimś się podzielił, ale my nie wiemy z kim. Ale w tym wyjaśnieniu, które usłyszałem, czuć trochę swędu samokrytyki, proszę przełożonego...

Wydma uśmiechnął się.

— To prawda. Bo niestety tylko pozytywny wynik się liczy. Nie udało się — jesteś fuszer, udało się — nieomal geniusz.

— Słoneczko zajrzy i w nasze okienka. A wracając do rzeczy, chciałbym sobie jeszcze raz przeczytać protokoły i raporty. Może gdzieś tam da się jednak pochwycić koniec nitki.

— Nawet wiem gdzie.

Gerson popatrzył z zaciekawieniem na majora. Ten wstał zza biurka i skierował się ku ogniotrwałej kasie, stojącej w rogu gabinetu. Wyjął z niej teczkę, którą rzucił przed porucznikiem.

— Nie daje mi spokoju pytanie, w jaki sposób włamywacze dostali się na teren zakładów, bo, jak mówiłem, nie wierzę w to podsunięte nam okno. Pozostawałyby więc tylko wartownia i hall wejściowy... Poczekaj — Wydma wyjął teczkę z rąk porucznika, który właśnie ją otwierał — znajdę prędzej. Oto jest...

Przytrzymał dłonią otwarty plik dokumentów i zaczął czytać: „...coś około dwudziestej drugiej wyszedł z biura Bielecki. Zatrzymał się w przejściu wartowni i zwrócił mi uwagę, żebym dobrze czuwał, bo w kasie są pieniądze. O tym wiedziałem, bo wypłata została przełożona na następny dzień. Kiedy Bielecki odszedł, nikogo już nie było. Tylko nieco później, jak zwykle, zaszedł na wartownię Herman, bo jako starszy strażnik ma we zwyczaju sprawdzać, czy który z nas nie przy śpi. Wypaliliśmy po papierosie i Herman wrócił na swój posterunek. Reszta nocy minęła spokojnie i dopiero od sprzątaczek dowiedziałem się, co się stało...”

— A więc nie zaszło nic godnego wzmianki! Dla niego noc minęła spokojnie! A to, że jednego strażnika zabito a drugiego obezwładniono, uszło zupełnie jego uwadze.

— Akcja miała przecież miejsce w innym budynku i sprawcy działali cicho. Nóż, to nie rewolwer. Nie widzę w tym nic niezwykłego... — Porucznik zdawał się nie podzielać irytacji przełożonego.

— Mimo to trzeba przesłuchać tego człowieka wyjątkowo dokładnie. Wezwij go jeszcze raz, sam z nim porozmawiam. A potem, Stefanku — ta dziewczyna. Musimy ją, do licha, wreszcie znaleźć!

— Wszystkie podane przez siostrę adresy zostały sprawdzone, ale to nie wniosło nic nowego. Nie odwiedzała tych krewnych już dawno.

— Jak to? A ciotka, u której jest zameldowana?

— Z tym jednym wyjątkiem, ale i ona nie widziała siostrzenicy od tygodnia.

— Może ją kryje?

— Możliwe, ale raczej nie. To poczciwa kobiecina. Jest rozgoryczona i ma żal do podopiecznej, ale odniosłem wrażenie, że wynika to z jej przywiązania do dziewczyny.

— A więc jeżeli coś wie, to ci tego nie powiedziała. Bała się jej zaszkodzić.

— Tak... — porucznik podrapał się za uchem — to istotnie możliwe. Pogadam z nią jeszcze raz.

— Nie, to też biorę na siebie. Sam też porozmawiam z fryzjerem, tym z Nowolipek. Może uda się tam coś wyłuskać.

— Jest jeszcze Karol...

— Ach, ten dziennikarz! O ile jest nim naprawdę, bo są dwa zawody, na które młodzi ludzie najczęściej podrywają dziewczęta — film i prasa. Zapewne tak będzie i w tym wypadku.

— Trzeba spróbować. Ciekawe, ilu może być dziennikarzy o imieniu Karol?

— No, nalatasz się nielicho — nie bez satysfakcji w głosie rzucił major. — Ale masz informacje, które powinny ułatwić ci zadanie — a mianowicie wiek i wygląd kandydata. Lat chyba nie więcej niż trzydzieści i dobra prezencja, skoro dziewczyna zawróciła sobie nim głowę.

— Zawróciła sobie nim głowę, bo pewnie przespali się... — mruknął porucznik.

— Tak, to przyśpiesza proces uczuciowy, zwłaszcza u kobiet.

— Och, szefie, żebym to ja miał taką praktykę... — westchnął porucznik.

Wydma udał, że nie dosłyszał komentarza i mówił dalej:

— Zbyt dużo po tym tropie sobie nie obiecuj, bo jeśli nawet okaże się, że ów Karol jest dziennikarzem i odszukasz go, to przecież dopiero się poznali, więc wiele o dziewczynie nie będzie wiedział. A kontakt zerwała i z nim...

— Ale i to coś może dać.

— Nie zastanawia cię, dlaczego dziewczyna tak starannie zaciera za sobą ślady? Czyżby była w tę sprawę wmieszana bardziej niż nam się zdaje?

— To właśnie podejrzewam.

Notatki Anatola Sarny

Adres pensjonatu Biała Mewa ustaliłem już na postoju taksówek przy dworcu, a po dziesięciu minutach byłem na miejscu.

Pensjonat znajdował się w pobliżu parku, położonego przy plaży południowej. Dwupiętrowa willa o łamanym dachu, z datą 1910, umieszczoną na kolistym zwieńczeniu frontowej ściany. Była już druga połowa września, więc nie miałem trudności z otrzymaniem pokoju. Czarnowłosa dziewczyna wniosła moją walizeczkę na górę, obiecując rychłe śniadanie. Po jakim takim ogarnięciu się i odświeżeniu, zszedłem do jadalni.

Istotnie, śniadanie już na mnie czekało. Sezon już się skończył więc tylko parę stolików było zajętych. Jedząc, szukałem wzrokiem kierownika czy też właściciela pensjonatu. Ustaliłem, że to kobieta, siedząca w rogu sali. Rozmawiała z jakimś jegomościem. Czekałem na sposobność rozmowy. Wreszcie kobieta została sama, więc wstałem i podszedłem do niej. Skinienie głowy było odpowiedzią na pytanie, czy może poświęcić mi nieco czasu.

— Mam pewną trudność — rozpocząłem zawczasu przemyślaną rozmowę — z której bez pani pomocy nie wybrnę.

— Cóż to za trudność? — zainteresowała się.

Sala była już prawie pusta, mogłem więc mówić względnie swobodnie.

— Przyjechałem tu, niestety, nie na odpoczynek, ale też i nie służbowo — zastrzegłem z uśmiechem — bo nie jestem ani dziennikarzem, ani inspektorem kontroli. Jestem plastykiem z Warszawy, oto moja legitymacja... — wyciągnąłem książeczkę i położyłem przed nią po rozłożeniu. — I jeśli chcę prosić panią o informację, to w

swojej ściśle prywatnej sprawie.

Kobieta zatrzymała wzrok na legitymacji, po czym przeniosła go na mnie. Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy, wreszcie odwróciła spojrzenie i uśmiechnęła się. Był to pierwszy uśmiech, który pojawił się na jej nieruchomej dotychczas twarzy.

— Bardzo pan uroczyście zaczął rozmowę. W czymże to mogę panu pomóc?

— W lipcu tego roku byłem w Sopocie i przebywała tu również pewna dziewczyna. Mówiła, że mieszka w pani pensjonacie. Proszę, oto ona — wyciągnąłem fotografię i z bijącym sercem czekałem na reakcję mojej rozmówczyni. Odetchnąłem z uczuciem ulgi, kiedy ta, rzuciwszy tylko okiem na zdjęcie, zawołała:

— Ach, to panna Elmer! Pamiętam ją doskonale!

— Tak, właśnie, Anka Elmerówna... — powtórzyłem z pewną siebie miną, bo wreszcie dowiedziałem się przynajmniej nazwiska. — Bardzo... — zawiesiłem głos na krótki moment — zaprzyjaźniliśmy się i dlatego dała mi to zdjęcie... Na odwrocie jest dedykacja, proszę, niech pani przeczyta na dowód, że mówię prawdę...

Pani kierowniczka odwróciła zdjęcie i przeczytała półgłosem słowa, które sam napisałem jeszcze w Warszawie, obmyślając scenariusz tej rozmowy: „Abyś Tolu zbyt prędko mnie nie zapomniał — Anka”. Pod tym była data i rok.

W spojrzeniu kierowniczki ujrzałem iskierki rozbawienia, co dodało mi otuchy.

— No, dobrze, ale co ja mam tu do powiedzenia?

— Zaraz wyjaśnię. Przy rozstaniu, bo niestety musiałem wyjechać wcześniej, Anka dała mi swój adres w Warszawie i proszę pani... ja go zgubiłem!

— No to bardzo współczuję. Ale cóż na to mogę poradzić?

— Przyszło mi na myśl, że w książce meldunkowej pensjonatu zanotowane są miejsca stałego pobytu przyjezdnych. Wsiadłem więc w pociąg i zjawiłem się u pani...

— Przyjechał pan specjalnie po ten adres?

— Przecież nie mogę stracić takiej dziewczyny!

— Prościej było pójść do biura ewidencji ludności w Warszawie.

Na taką uwagę byłem jednak przygotowany.

— Ależ oczywiście, byłem, proszę pani! Tylko że kobiet o tym nazwisku jest tam kilkanaście, a ja nie byłem pewien, czy Anka nie jest skrótem od jakiegoś innego imienia.

— Ach, wy młodzi! — kierowniczka roześmiała się i wstała z krzesła. — Niech pan zaczeka, zaraz poszukamy.

Przyszła niebawem z książką w czarnej oprawie i położyła ją przede mną.

Wracałem do Warszawy w nadziei, że moja gonitwa za tą przeklętą dziewczyną dobiega końca. A był po temu najwyższy czas, bo przecież już tylko sześć dni dzieliło mnie od powrotu Teresy. Przyjechałem jednak zbyt późno, by natychmiast udać się pod zdobyty adres. Poszedłem tam następnego dnia rano.

Drzwi otworzyła mi starsza pani, szczupła i drobna, o siwych włosach poskręcanych w drobne loki. Jej twarz była pokryta zmarszczkami, ale oczy zachowały niemal młodzieńczy blask.

— No i po co takie dzwonienie — przywitała mnie fuknięciem, bo istotnie pod wpływem dobrego nastroju nieco dłużej przetrzymałem palec na guziku dzwonka.

— Przepraszam najmocniej! Czy zastałem Ankę?

— Co, znów to samo? Przecież już raz wam mówiłam!

— Jak to, znów...? — zdziwiłem się — mam do niej bardzo ważną, ściśle prywatną sprawę.

— To pan nie z milicji?

— Ale skądże! Może mi pani jednak poświęci trochę czasu? Trudno mi wyjaśniać sprawę w przedpokoju...

Staruszka obróciła się, rzucając mi przez ramię:

— Proszę, niech pan wej dzie...

Wprowadziła mnie do schludnego pokoiku ozdobionego różnymi zasłonkami, serweteczkami i porcelanowymi figurkami. Wskazała fotelik pod oknem, sama siadła na drugim.

— Cóż to za prywatna sprawa? Czyżby Anka znów coś nabroiła?

— Z pani słów wnioskuję, że często jej się to zdarza — odpowiedziałem wymijająco, by najpierw zasięgnąć nieco więcej informacji o dziewczynie. — Zainteresowanie milicji istotnie niczego dobrego nie wróży...

— Wróży, nie wróży, mniejsza z tym — burknęła niechętnie staruszka — ale ten milicjant, co tu był, to przynajmniej sympatyczny chłopak, czego nie można powiedzieć o innych...

— Czyżbym się wydał pani niesympatyczny? — spróbowałem zażartować.

— Nie miałam pana na myśli!

Znów otrzymałem opryskliwą odpowiedź, nie wróżącą niczego dobrego dalszemu przebiegowi naszej rozmowy. Ale jak się okazało, mimo tej opryskliwości starsza pani dała się wciągnąć w pogawędkę. Obrzuciła mnie krótkim spojrzeniem, po czym mówiła dalej marszcząc brwi:

— Był tu potem jeszcze ktoś... Nie podobał mi się, bo jakiś taki... niedomyty. Dałam mu więc odprawę i, jak się okazało, dobrze zrobiłam. Zaraz szelma zwąchał się z naszym dozorcą, pijanicą, i musieli pójść na wódkę, bo widziałam, jak razem wchodzili do tego baru naprzeciwko — kiwnęła ręką w stronę okna.

— A o co temu milicjantowi chodziło?

— To był oficer, porucznik... Pytał o Ankę, też chciał wiedzieć, gdzie może ją znaleźć. Ale ja nic mu nie powiedziałam...

Staruszka zacisnęła usta, przybierając stanowczy wyraz twarzy. A więc jednak coś o dziewczynie wiedziała.

— Wróćmy jednak do mego kłopotu. Kiedy oczekuje pani powrotu panny Anki?

— Wyjechała i nie powiedziała ani dokąd, ani kiedy wróci.

To był poważny cios, lecz pamiętając mimowoli rzucone słowa staruszki, kontynuowałem rozmowę.

— Więc naprawdę nie otrzymam od pani żadnej informacji? Ta sprawa ma dla mnie ogromne znaczenie. A sądzę, że dla Anki również — dorzuciłem znacząco.

Staruszka spojrzała na mnie spod oka.

— Ja mam udzielać informacji, a pan jeszcze ani się nie przedstawił, ani powiedział, o co chodzi?

Nie mogłem odmówić słuszności tej uwadze, ale zawahałem się nad odpowiedzią. Tym razem sentymentalne zwierzenia mogą raczej zmniejszyć szanse. Wyglądało na to, że stara jejmość ma dość swojej siostrzenicy, ale również bardzo ją kocha. Toteż zdecydowałem się na powiedzenie prawdy.

Wyznałem więc właściwy cel, dla którego poszukiwałem dziewczyny, nie opowiadając oczywiście dalszych swoich przygód, by nie przerażać starszej pani. Nie uważałem też za wskazane nazywać rzeczy po imieniu,

toteż zamiast ukradła, użyłem słowa — zabrała.

Kiedy skończyłem, staruszka opuściła głową i mruknęła z goryczą:

— A więc to tak... Do tego już doszło! Najpierw milicja, potem ten ciemny typ, a teraz pan... Teraz jestem już pewna, że jest poszukiwana nie jako świadek, jak nadmienił ten porucznik, a nabroiła poważniej... Rozumiem już, dlaczego żegnając się ze mną, nie podała swego adresu! Ona po prostu uciekła!

— Nie zostawiła adresu? — wykrzyknąłem zawiedziony.

— Toż mówię, że nie...

— Może istnieje jakiś ślad, który wskazałby mi miejsce jej pobytu. Koniecznie trzeba ją ostrzec, że jest poszukiwana.

Staruszka zastanawiała się przez chwilę, wreszcie zdecydowała się.

— Hm... Może pan ma rację, zaufam panu... Otóż już w przedpokoju rzuciła mi mimochodem: ,jak przyjdą jakieś listy, to niech ciocia odeśle je na poste-restante do Urzędu Pocztowego na Pradze...” A to kojarzy mi się z osobą jej przyjaciółki, Zosi Ujejskiej, która mieszka na Pradze, przy ulicy Grzymały, ale numeru nie pamiętam... Milicji tego nie powiedziałam, choć przypuszczałam, że Anka zamieszkała właśnie u Zośki... Niech pan spróbuje, może się panu uda... Ale w każdym razie liczę, że nie zawiedzie pan mego zaufania.

— Na pewno, proszę pani, może pani być spokojna! Serdecznie dziękuję za pomoc!

— Mam nadzieję, że nie narazi pan Anki na przykrości. Ona nie jest złodziejką, proszę pana, jest tylko wielkim głuptasem, nic więcej...

Żadnych listów nie było. Anka wyszła z budynku poczty i spojrzała na sunący chodnikiem tłum. Nagle zapragnęła włączyć się w jego nurt i iść gdzieś, byle gdzie, byle zażyć ruchu, swobody i odpocząć od nużącego przebywania w ciasnocie małego mieszkania. W pobliżu jest — pomyślała — ogród zoologiczny. Może by pójść, obejrzeć zwierzaki, chociażby misie ociężale wspinające się na betonowe skały na tle świerkowych drzew. Zwalczyła jednak pokusę, gdyż to stwarzało niebezpieczeństwo niespodziewanego spotkania. I tak ryzykowała, wychodząc na pocztę, ale tego ryzyka nie należało powiększać, bo licho nie śpi — spotkanie Wiktora lub któregoś z jego kumpli byłoby bardzo niebezpieczne. Dość ją już kosztowało to źle ulokowane uczucie. Zapłaciła swoją cenę, ale też i udał się rewanż. Nie najgorzej odwzajemniła się za to podniesienie na nią ręki. Więc gdyby tak teraz ją dopadł? A milicja? Przecież na pewno szukają tej forsy? Co robić z nią dalej? To musiał być nielichy skok...

Myśląc o tym wszystkim szła w stronę domu. Wiedziała, że nikogo tam teraz nie będzie. Zośka ma dyżur w międzymiastowej do północy, a jej matka też jeszcze zapewne nie wróciła z pracy. Trzeba samej odgrzewać ten wczorajszy gulasz i nastawiać czajnik na herbatę. Potem może coś będzie w telewizji? Nie była przyzwyczajona do zajęć gospodarskich, więc perspektywa ta nie była zbyt przyjemna.

Weszła w ulicę 11 Listopada. Idąc szybko, dostrzegła kątem oka półkolisty napis na szybie: „Bar pod

Grzybkiem”. Myśl o konieczności domowego pichcenia była przyczyną nagłej decyzji. Skręciła na pięcie i pchnęła drzwi wejściowe.

W szatni nie było nikogo. Minęła wahadłowe drzwi i znalazła się w niedużej, ale schludnej salce. Za długą ladą, ciągnącą się wzdłuż bocznej ściany, kręciła się bufetowa. Z kilku stolików tylko dwa były zajęte.

Usiadła, otworzyła kartę i zaczęła ją czytać, kiedy usłyszała nad sobą słowa przesadnie zaakcentowane.

— Moje uszanowanie pani, czym mogę służyć?

Uniosła głowę i dostrzegła kelnera w białej, płóciennej

kurtce pochylonego nad stolikiem. Uśmiechnięta twarz wydała się jej znajoma, ale nie mogła sobie przypomnieć, skąd go zna. Odwzajemniła uśmiech mówiąc:

— Skądś pana znam... Tylko nie wiem skąd?

— Z Bristolu, proszę pani, bo tam ostatnio pracowałem.

— Ach, już wiem, pan Ziutek! Dlaczego teraz tutaj ?

Twarz pana Ziutka zasępiła się.

— Przenieśli mnie, dranie. Że niby skrzywdziłem gościa... E tam, szkoda gadać! Upije się taki, narozrabia, a potem człowiek pokutuje!

— Miejmy nadzieję, że nie będzie pan tu długo. Bo zawsze co Bristol, to nie taka dziura...

— No, pewnie... a pani teraz jak wdowa... Kto by to pomyślał! I nie wiadomo kto i dlaczego?

Te zagadkowe słowa wstrząsnęły dziewczyną. Dlaczego mówi o wdowieństwie...? Co mogło się stać? Z trudem złapała oddech.

— Mówi pan o Witku? Zerwaliśmy ze sobą i nie widziałam go już od dłuższego czasu... — szepnęła czując, jak policzki jej przenika chłód.

— To pani nie wie? — Ziutek pochylił się i również zniżył głos. — Zamordowali go, chyba dwa dni temu...

— Zamordowany...? Witek...? O Boże...! Czy to nie bujda, bo w gazetach nic o tym nie pisano?

— Widać umyślnie nie piszą. Ale jeden z kolesi Witka był u niego. Drzwi opieczętowane, a w chałupie o niczym innym nie mówią... Dowiedział się od lokatorów.

— To straszne! Aż trudno uwierzyć! — Anka poczuła, że robi się jej słabo. — Panie Ziutku, nic już nie przełknę, ale niech pan mi poda wódkę i kawę!

Kelner widząc, że istotnie zbladła, zakręcił się na pięcie i za chwilę był już z zamówieniem. Potem, kiedy uregulowała już rachunek i zapaliła papierosa, zniknął za kotarą zasłaniającą przejście do pomieszczeń służbowych. Skinieniem przywołał do siebie bufetową i rzucił szeptem:

— Baśka, zastąp mnie na kwadrans. Migiem wrócę!

— nie czekając na odpowiedź, ściągnął z siebie białą bluzę i założył marynarkę.

— Dobra, tylko długo nie siedź. Chcesz poderwać tę cizię?

— E, tam! Co innego mam na głowie. Zaraz wrócę!

— obrócił się i przez szparę w fałdach zasłony chwilę spoglądał na salę.

Kiedy zobaczył, że dziewczyna wstaje od stolika, pośpieszył do tylnego wyjścia i znalazł się na ulicy. A potem szedł za nią starając się wśród tłumu przechodniów nie stracić z oczu jej jasnoblond włosów.

— Czy ja już doprawdy nigdy nie będę miała spokoju?! — wybuchnęła staruszka, wprowadzając Wydmę do saloniku. — Odkąd ta wariatka uciekła, wciąż ktoś mnie nachodzi!

Major, nie przejmując się zbytnio tym przywitaniem, obszedł pokój z założonymi na plecach rękami. Z uwagą przyglądał się rozstawionym wszędzie porcelanowym figurkom.

— Niektóre z tych cacek są dość cenne — stwierdził.

Starsza pani spojrzała na swego gościa z gniewem w

oczach, ale odpowiedziała już tylko z sarkazmem.

— Co, zna się pan i na tym?

— Prowadziłem niedawno sprawę o kradzież cennej porcelany, więc siłą rzeczy musiałem wejść nieco w temat — uśmiechnął się Wydma.

— I przyszedł pan do mnie, by pogłębić edukację?

— Raczej nie. Sprawa jest znacznie poważniejsza.

— Czy doprawdy nie możecie sobie poradzić beze mnie? Po raz czwarty już przyjmuję nieproszonych gości!

— Czyżby? Więc aż tyle osób już się pani naprzykrzało? Któż to był? Ale może byśmy najpierw usiedli, to nam ułatwi przeprowadzenie bardziej spokojnej rozmowy.

— Niech pan w takim razie siada — staruszce minęła złość, a wzięła górę ciekawość i chęć pogawędki. Sama zajęła również miejsce.

— Proszę, panie poruczniku...

— Porucznik był tu uprzednio, ja natomiast mam rangę majora — Wydma uśmiechnął się — oczywiście trudno to poznać po moim cywilnym ubraniu...

— A nawet gdyby pan był w mundurze, to i tak nie wyznaję się w tych waszych rangach. No, więc niech będzie majorze — czego pan ode mnie chce?

— Może byśmy wyjaśnili na początek sprawę tych wizyt, bo nie otrzymałem odpowiedzi na pytanie. Dlaczego to ja mam być aż czwartym?

— No, bo pierwszym był właśnie ten porucznik — zaczęła wyliczać — drugim jakiś ciemny typ, z którym w ogóle nie chciałam rozmawiać, wreszcie trzecim był młody mężczyzna, który mi się nawet podobał, bo źle mu z oczu nie patrzyło.

— Czego chciał?

— Jak i, tamci — gdzie może znaleźć Ankę.

— No więc ja istotnie jestem czwartym, który przychodzi z tym samym pytaniem.

— I odpowiem panu, j ak tamtym — nie wiem!

Wydma spojrzał w oczy starszej pani, która po chwili

odwróciła wzrok.

— To niedobrze, że pani nie wie... A jeżeli nie chodzi o ściganie pani siostrzenicy, lecz o uchronienie jej przed niebezpieczeństwem? Przecież zadaniem milicji jest nie tylko wykrywanie przestępstw i stawianie winnych przed sądem, ale również i udzielanie ludziom pomocy, zapewnianie bezpieczeństwa. Czyż muszę to pani dopiero tłumaczyć?

— Czyżby... czyżby Ance coś groziło? — słowa majora zrobiły na starszej pani wrażenie.

— Wiadome niebezpieczeństwo nie jest takie groźne, bo można mu przeciwdziałać, gorsze jest nieznane. Orientujemy się nieco w powodach, ale nie wiemy skąd ani kiedy może nadejść zło. I dlatego bardzo cenna staje się każda wiadomość, która mogłaby nam pomóc w nawiązaniu kontaktu z pani siostrzenicą, przede wszystkim dlatego, aby uchronić ją od tego zła. A reszta to już zależy od stopnia jej udziału w sprawie.

— Pan mnie przeraża... Ja naprawdę zaczynam się bać! O grożącym Ance niebezpieczeństwie wspominał również i ten sympatyczny młody człowiek. I dlatego... — staruszka urwała i nieco bezradnie spojrzała na swego rozmówcę.

— I dlatego udzieliła mu pani informacji, które przedtem pani zataiła. Czy nie tak?

— No, więc tak... — schyliła głowę i nerwowo obracała na palcu pierścionek. — Bo widzi pan, najpierw kiedy mi Anka wyznała, że zerwała z tym swoim i wyjeżdża, sądziłam, że po prostu ucieka przed nim. Potem ta wizyta waszego porucznika nieco mnie zaniepokoiła, a kiedy zjawił się ten ciemny typ, a po nim ów mężczyzna z ostrzeżeniem, przeraziłam się na dobre... I dlatego właśnie powiedziałam mu gdzie, jak przypuszczam, może znaleźć Ankę, bo on również ostrzegał, że grozi jej

niebezpieczeństwo...

— Skąd znał pani adres?

— O to go nie pytałam.

— Jak się nazywa?

Staruszka przyłożyła końce palców do ust i spojrzała na Wydmę szeroko rozwartymi oczami.

— O Boże! Już nie pamiętam. Wymienił swoje

nazwisko, ale zupełnie...

Wydma uśmiechnął się.

— No trudno. Co on w ogóle pani powiedział?

— Trudno mi o tym rozmawiać... Ale skoro już

zaszło tak daleko, to powiem... Anka go okradła!

— Okradła? — Wydma przechylił się do przodu — na jaką kwotę?

— Ależ nie z pieniędzy! Anka zabrała płaszcz i torbę z mieszkania jego narzeczonej, gdzie przebywała z jakimś... z kimś tam...

— Chodziło mu tylko o płaszcz i torbę? — w głosie Wydmy zabrzmiało niedowierzanie.

— Ależ tak! Niech pan posłucha, to było tak.

Staruszka powtórzyła wersję Sarny, a Wydma z wolna

zaczął sobie układać w myśli fragmenty tej łamigłówki.

— I jaką to wskazówkę mu pani dała?

Starsza pani powtórzyła informację udzieloną

uprzednio Sarnie, kończąc z troską w głosie:

— Czy źle zrobiłam, że to powiedziałam? Ale wydał mi się godny zaufania. I też obiecywał, że ostrzeże Ankę, bo jest poszukiwana, choć nie wiem, skąd to wiedział...

— I ja tego nie wiem, a bardzo chciałbym znaleźć na to pytanie odpowiedź — zakończył rozmowę Wydma.

Po wizycie u staruszki pojechał na Nowolipki. Zakład był tylko dla pań; z pięciu foteli tylko dwa były zajęte, co pozwoliło panu Wacławowi na zaprowadzenie gościa do małego kantorka, znajdującego się na tyłach pomieszczeń zakładowych, i odbycie rozmowy. Był to młody mężczyzna o wypomadowanych włosach i okrągłej twarzy, z której nie schodził zawodowy uśmiech. Rzucił okiem na okazaną mu legitymację, potem wskazał majorowi krzesło stojące obok małego biureczka, za którym usiadł z pewną godnością i wyraźnym zaciekawieniem na twarzy.

— Czym mogę panu majorowi służyć? — zapoczątkował rozmowę.

— Chciałbym zasięgnąć u pana nieco informacji o jednej z pana klientek — zagaił bez wstępów Wydma. — Moje zainteresowanie proszę jednak traktować jako poufne.

— Ależ oczywiście! — pan Wacław usłużnie pochylił głowę. — O kogo chodzi?

— Czy czesze się u pana, względnie czesała, Anna Elmerówna? Wysoka, bardzo ładna, jasna blondynka.

— Zaraz... Elmerówna... — Pan Wacław zmarszczył brwi, a jego pucołowata twarz wyrażała natężenie myśli.

— W pewnych kołach nazywaj ą ją Biała Anka...

— Już wiem! — fryzjer klepnął się po kolanie. — Przypomniałem sobie. Tak, przychodziła do nas ze swoją

przyjaciółką, która czesze się u nas już dawno.

— Tak — Wydma z zadowoleniem skinął głową — a jak się ta przyjaciółka nazywa?

— Ujejska. Znamy ją dobrze, bo przyjaźni się także z jedną z naszych pracownic. Nie wiem jednak, o jakie informacje panu chodzi...

— To dopiero ustalimy. W zasadzie interesuje mnie wszystko, co panu wiadomo o pannie Elmer...

Pan Wacław zastanawiał się przez chwilę.

— Co mi jest wiadome? — powtórzył w zamyśleniu — właściwie niewiele mogę powiedzieć: wprawdzie rozmawiamy z klientkami, ale jak się to przesieje, to mało co zostaje...

— Pszczoły też zbierają miód małymi ilościami i wychodzą z tego całe słoiki — westchnął Wydma.

— Doskonałe porównanie — twarz pana Wacława rozjaśnił uśmiech. — No cóż, wiem, że ma chłopaka, którego przezywają Jabłuszko. Raz nawet zaszedł tu po nią.

— Czy mieszkała z nim razem?

— Nie znam adresu tego faceta, ale Elmerówna wspominała kiedyś, że ma daleko do domu, bo mieszka na Ochocie... Ale nie wymieniała ulicy.

— A jej koleżanka, Ujejska? Czy też mieszka na Ochocie?

— To najlepiej będzie wiedziała Kryska, ta jej przyjaciółka. Jest teraz w pracy, mogę ją wezwać.

— Dobrze, niech przyjdzie.

Pan Wacław zostawił majora samego, a po chwili zjawił się z dziewczyną w białym kitlu, o suchej, pociągłej twarzy, nijakich oczach i wąskich wargach, sztucznie rozszerzonych ceglastą szminką. Była wysoka i szczupła, szersza w ramionach niż w biodrach. Zmierzyła Wydmę badawczym spojrzeniem i oparłszy ramię o futrynę drzwi, czekała w milczeniu na indagację.

— Słyszałem, że zna pani Ujejską. Czy tak?

— Owszem, przyjaźnimy się.

— Zanim zadam pani dalsze pytania, może przedstawimy się sobie. Jestem major Wydma z Komendy Głównej.

Dziewczyna, trochę speszona, uśmiechnęła się pokazując rząd równych, białych zębów.

— Krystyna Knapik. Jak pan widzi, pracuję w tym zakładzie.

— A mieszka pani?

— Niedaleko. Na Pawiej pod drugim.

— Czy zna pani również i Ankę Elmer?

— Znam. Ona jest przyjaciółką Zośki.

— Co mi pani może powiedzieć o Elmerównie, bo o nią głównie mi chodzi?

Pani Krystyna wzruszyła ramionami.

— Cóż mogę powiedzieć...? Zadbana babka, byle czego na siebie nie włoży, ma u mężczyzn powodzenie, czemu nie można się dziwić, bo ładna.

— No, to niewiele — westchnął major — często ją pani widywała?

— Nie za bardzo. Czasem chodziłyśmy razem do kina, a latem zabierała nas z Zośką do Zalesia Górnego. Anka ma tam stryjka, który jest już na emeryturze, ale lubi i młode dziewczęta, i kieliszek wódki. Nawet przyjemnie spędzałyśmy czas, bałaganiło się trochę. Jest tam dobry adapter, a poza tym duży ogród, więc i na słońcu można było poleżeć.

— Pamięta pani jego adre s ?

— Tak, mieszka na Promiennej pod trzydziestym dziewiątym.

— Bywałyście razem w lokalach?

— Z Zośką tak, we trójkę jakoś się nie zdarzyło.

— Czy poznała pani narzeczonego Elmerównej? Nazywają go Jabłuszko?

Dziewczyna pokręciła głową.

— Nie, nikogo takiego nie poznałam.

— A pani ma narzeczonego? — Wydma uśmiechnął

się.

— Męża.

— Gdzie pracuje?

— Dzierżawi szatnię w „Melodii”...

— Zapewne dobrze zarabia. Powinszować. A Zofia Ujejska? Sama mieszka, czy z kimś?

— Z matką. Na ulicy Grzymały pięć.

— To chyba wszystko — dziękuję.

Wydma pożegnał pana Wacława i wrócił do

zaparkowanego w pobliżu samochodu. Mimo że zrobił się już wieczór, postanowił od razu jechać na ulicę Grzymały i wreszcie rozmówić się z tą nieuchwytną dziewczyną.

Była to mała, ślepa uliczka, boczna od Ratuszowej. Bez trudu też znalazł piąty numer. Kamienica, stara i

nadgryziona zębem czasu, miała tylko dwa piętra. Ale

najdziwniejsze było to, że stała przed nią milicyjna warszawa, a na trotuarze grupka ludzi rozmawiała z ożywieniem wokół umundurowanego milicjanta.

Wydma kazał kierowcy zatrzymać się nieco z boku i zwolna podszedł do rozmawiających.

Porucznik Gerson odszukał w

Związku Dziennikarzy sekretariat i po wylegitymowaniu się wyjaśnił cel wizyty:

— I jeszcze jedno — zakończył — prosiłbym panią o to, by osobiście wzięła udział w dalszej segregacji. Chodzi mi o dziennikarzy miejscowych. Ułomni i zezowaci również nie wchodzą w rachubę. Ten Karol musi być przystojnym mężczyzną.

— Będę starała się panu pomóc — roześmiała się sekretarka.

W ten sposób porucznik Gerson uzyskał cztery nazwiska kandydatów, odpowiadających jego

wymaganiom. Po odnotowaniu adresów, i prywatnych i redakcji, postanowił od razu pójść tym śladem. Przed wyjściem jednak połączył się z komendą.

— Dobrze, że pan dzwoni, panie poruczniku — usłyszał w słuchawce głos sierżanta Burego — bo przed kwadransem telefonował major. Ma pan natychmiast przyjechać na ulicę Grzymały pięć.

— Nie wiecie, o co chodzi?

— Porwano dziewczynę, ale szczegółów nie znam. Ja mam się stawić również.

— Bierzcie więc wóz i zgarnijcie mnie po drodze. Będę czekał przed Muzeum Wojska.

I tak się stało, że otrzymane adresy, wśród których był i Karola Parzystego, nie zostały sprawdzone od razu, co w znacznej mierze opóźniło rozwiązanie całej sprawy.

W geście ręki Wydmy, mimo że był po cywilnemu, milicjant musiał wyczuć autorytet przełożonego, gdyż szybko wysunął się z grupy rozmawiających i zbliżył do majora. Ten wyciągnął legitymację i spytał:

— Co się stało?

— Porwano dziewczynę, panie majorze!

— Z mieszkania Ujejskiej?

— Tak jest!

— Które piętro?

— Pierwsze. Wejście z bramy.

— Kto tam jest?

— Porucznik Witek z komisariatu Praga-Północ. Oczekujemy też pogotowia.

Wydma odsunął ciekawskich i wszedł do budynku. Schody były drewniane, o mocno wytartych stopniach. Na pierwszym piętrze, przy drzwiach mieszkania stał niski, barczysty mężczyzna z sumiastymi wąsami, o czerwonej, nalanej twarzy, a obok dziewczyna ubrana w pocerowany sweter i spódnicę, na której plamy niemal zupełnie zatarły kolory barwnej kiedyś kraty.

— Kim pan jest? — spytał krótko Wydma. Mężczyzna obrzucił go ostrym spojrzeniem.

— Dozorca, a bo co?

— Będzie mi pan potrzebny, proszę tu zostać.

Przedpokój był ciemny, ale z otwartych drzwi

prowadzących w głąb mieszkania, padała smuga światła. Wydma wszedł do oświetlonego pokoju. Na tapczanie jęczała stara kobieta, koło której krzątała się czerwonowłosa dziewczyna. Z nieco zaaferowaną miną przyglądał się temu wysoki, młody oficer milicji. Wydma przypomniał sobie, że gdzieś już się z nim zetknął, ale porucznik widać pamiętał go lepiej, bo wyprężył się i zaczął meldować:

— Panie majorze, porucznik...

— Już wiem — przerwał mu Wydma — co tu się stało?

— Według otrzymanego meldunku porwano jedną z lokatorek tego lokalu.

— Kto złożył meldunek?

— Ja — dziewczyna nachylona nad leżącą kobietą wyprostowała się i obróciła do oficerów.

— Zofia Uj ej ska, czy tak?

— Tak...

— Uprowadzono Elmerównę?

— To już pan wie...?

— Proszę, niech pani opowie, jak się to stało —

Wydma nie zwrócił uwagi na zdziwienie dziewczyny. Sam starał się opanować nurtującą go irytację. — Ale możliwie krótko i dokładnie!

— Za chwilę, zmienię tylko matce kompres — dziewczyna zmoczyła pod kranem ręcznik, wycisnęła go i obłożyła nim szyję jęczącej kobiety. Potem dopiero rozpoczęła relację:

— Wróciłam do domu około szóstej i otworzyłam drzwi kluczem, a ponieważ dźwigałam ciężką torbę, bo robiłam zakupy, więc zawołałam z przedpokoju Ankę, żeby przyszła ją odebrać. Nie otrzymałam jednak odpowiedzi. To mnie trochę zdziwiło, bo Anka nigdzie nie wychodziła... — urwała raptownie, ale nie umiejąc widocznie wybrnąć z niefortunnie rozpoczętego zdania, nie próbowała już go skończyć.

— Matka wraca z pracy około drugiej, więc też powinna być już w domu, tymczasem w mieszkaniu było zupełnie cicho. To mnie zaskoczyło, ale nie podejrzewałam jeszcze niczego złego. Odstawiłam torbę, spokojnie zdjęłam płaszcz i dopiero, kiedy weszłam, zobaczyłam, co się stało... Matka siedziała przywiązana do krzesła, ze szmatą wepchniętą w usta. Była cała czerwona, oczy miała na wierzchu i chyba się już dusiła...

Dziewczyna widać jeszcze raz przeżywała tamtą chwilę, bo mówiła szybko, prawie bez oddechu, a dopiero przy ostatnich słowach spazmatycznie wciągnęła powietrze. Wydma słuchał cierpliwie, nie przerywając tego przydługiego opisu.

— Wyrwałam jej knebel z ust i poprzecinałam sznur — wskazała kawałki leżące na podłodze — i jakoś dodźwigałam matkę do tapczanu. Była już prawie nieprzytomna. Przyłożyłam jej szybko kompres na szyję, a sama pobiegłam do telefonu.

Przez cały czas tej relacji kobieta leżąca na tapczanie wpatrywała się w obu oficerów. Wydma zbliżył się do niej.

— Mamy trudności z mówieniem, co? — nachylił się nad leżącą.

— Tak... jeszcze tak... Ale trzech ich było, zabrali Ankę...

W tej chwili za drzwiami rozległy się kroki i do pokoju weszła młoda kobieta w białym kitlu, a za nią ubrany tak samo mężczyzna. Wydma zwrócił się w ich kierunku.

— Pani doktor? Jestem major Wydma z Komendy Głównej i prowadzę tu dochodzenie.

— Co się stało? — lekarka zbliżyła się do tapczanu i nachyliła nad leżącą.

Wydma złożył krótkie wyjaśnienie. Lekarka skończyła badanie i obróciła się do niego.

— Pacjentka przeszła silny szok. Obrażenia na szyi wskazują na próby duszenia. Dam jej uspokajający zastrzyk i wkrótce przyjdzie do siebie. Na szczęście chorej nic poważniejszego nie grozi.

— Czy zastrzyk podziała usypiająco?

— Owszem, ale nie natychmiast. Wstępne przesłuchanie radzę zrobić teraz, jeżeli tylko będzie mogła mówić.

Po wyjściu lekarki Wydma wezwał oczekującego na korytarzu dozorcę.

— Kto jest z panem? — zwrócił się do niego wskazując wzrokiem na towarzyszącą mu dziewczynę.

— Moja córka. Wziąłem ją ze sobą, bo mnie wtedy akurat nie było. Ona widziała, jak przyjechali.

— A gdzie pan był?

— Skoczyłem właśnie na piwko — wyznał otwarcie dozorca. Obrzękła twarz i zachrypnięty głos wskazywały, że wyjaśnienie było prawdziwe.

— Jak pan się nazywa? — Wydma wyciągnął długopis i kartkę papieru.

Dozorca podał personalia. Z kolei major zwrócił się do córki:

— Co mi pani może powiedzieć?

— Nadjechała nysa, cofnęła się tyłem do bramy i wysiadło z niej trzech mężczyzn...

— Jak wyglądali? Proszę mi ich opisać dokładnie.

— W bramie nie jest za widno, ale zauważyłam, że dwaj byli młodzi, mieli brody, a trzeci nosił ciemne okulary i kapelusz opuszczony na oczy.

— A ubrania?

— Ten jeden, w okularach, to miał lekki płaszcz, ni to zielony, ni to szary... A tamci dwaj byli w granatowych drelichach. Wyglądali na robotników.

— Rozmawiała pani z nimi?

— Byłam właśnie przed domem. Weszłam za nysą do bramy i spytałam, po co przyjechali, to jeden roześmiał się i powiada „a do pani” — dopiero ten drugi, w płaszczu, powiedział, że mają wziąć tapczan spod czwórki... No, to pomyślałam sobie, że pani Ujejska widać chce kupić nowy, więc sprzedała swój stary. Już się nimi nie interesowałam i poszłam do siebie. Mamy mieszkanie od podwórza.

— Która to była godzina?

Pytana wzruszyła ramionami.

— Nie patrzyłam na zegarek. Chyba blisko dwie godziny temu...

— Numeru tej nysy pani nie zauważyła?

— Nie. Zresztą kto by w tej ciemnej bramie co zobaczył.

— A kolor samochodu?

— Taki szaroniebieski.

W drzwiach pojawił się porucznik Gerson w towarzystwie sierżanta Burego.

— Dobrze, że jesteś — powitał go Wydma — przepytaj lokatorów, a sierżant niech też pogada z ludźmi. Wiesz, co się stało?

— Już wiem. Rozmawialiśmy z milicjantem na dole.

— Wątpię, czy uda ci się ustalić numer wozu, ale spróbuj. Może ktoś słyszał, o czym ze sobą rozmawiali, a zresztą już sam będziesz wiedział... Poruczniku — Wydma zwrócił się z kolei do milczącego dotąd oficera — przejmuję dochodzenie, bo incydent dotyczy sprawy, którą prowadzę. Zresztą skontaktuję się jeszcze z waszym komendantem. Jesteście wolni.

Kiedy został sam, podszedł do leżącej kobiety.

— Jak się pani czuje? Możemy porozmawiać?

— Gardło j eszcze mnie boli, ale już j est lepiej...

— No, to spróbujmy. Proszę mówić wolno i nie za głośno. Jak się pani zmęczy, to sobie odpoczniemy.

— Kiedy zadzwonili, nie otworzyłam od razu, ale spytałam „kto tam”? Posłyszałam odpowiedź „poczta, list polecony”, więc odsunęłam rygiel. Wpadło ich od razu trzech. Pierwszy odepchnął mnie na bok i od razu poszedł do pokoju, gdzie była Anka, a dopiero ten drugi chwycił mnie za gardło i wciągnął do mieszkania. Ostatni zaś nie brał w niczym udziału, ale zauważyłam, że trzymał pod pachą parę ciemnych desek. Kiedy znalazłam się w pokoju, zobaczyłam, że Anka stoi pod ścianą, a ten w okularach trzyma przy niej rewolwer i pyta raz po raz: „Gdzie masz pieniądze, gadaj, bo zastrzelę jak sukę!” Mnie przywiązali do krzesła i wetknęli w usta kawał płótna. Potem spostrzegłam, że ten trzeci, co niósł deski, położył je na podłodze, wyjął z kieszeni jakąś flaszkę i kawałek bandaża. Polał z tej flaszki, zaszedł Ankę od tyłu i ten bandaż przycisnął jej do twarzy. Nawet biedaczka nie krzyknęła. Najpierw próbowała się wyrwać, a potem tak jakoś się zachłysnęła i obsunęła na ziemię... Wtedy szybko złożyli te deski, bo miały takie jakieś zaczepy przy końcach i zrobiła się z nich skrzynka podobna do tapczanu. Położyli Ankę do tej skrzyni i przykryli naszą narzutą...

Kobieta przerwała relację i ujęła dłonią gardło.

— Boli jeszcze, ale zaraz skończę. Potem obszukali mieszkanie. Pewnie chodziło im o te pieniądze, co pytali o nie Ankę. W końcu wynieśli Ankę w tej skrzyni. Zanim zamknęli za sobą drzwi, słyszałam jeszcze jak jeden drugiego upominał: „Uważaj, bo uszkodzisz ścianę, lokatorzy będą mieli pretensje do pani Ujejskiej...”

— Co mówiła Elmerówna na pytanie o pieniądze?

— Nie wiedziałam, że to taka odważna dziewczyna. A szukaj łobuzie — powiada mu — może znajdziesz! A jak nie, to weź sobie moją pięćsetkę, mam ją w torbie!

— A tamten co na to?

— Myślałam, że ją uderzy, ale widać pohamował się i z przeproszeniem pana komisarza powiada: „Mam w dupie twoją pięćsetkę! Ty dobrze wiesz, o jaką forsę chodzi! Powiedz, gdzieś schowała pieniądze!”

— A między sobą nic nie mówili? Niech pani dobrze sobie przypomni.

Kobieta zaprzeczyła głową.

— Tylko pojedyncze słowa, nic takiego... — wyszeptała już z trudem.

— No, niech sobie pani teraz wypoczywa. Być może jeszcze będę pani potrzebował, ale to już później... I co? — Wydma zwrócił się z kolei do Gersona, który właśnie wrócił i w milczeniu przysłuchiwał się indagacjom.

Porucznik wzruszył ramionami.

— Nic, co by dawało jakieś zaczepienie. Lokator z parteru widział, jak znosili ten tapczan i wsunęli go do samochodu. To samo widziało dwóch chłopców, kręcących się wtedy po podwórku. Mam ich nazwiska.

— Hm... To niewiele. A Bury?

— Jeszcze rozmawia z ludźmi.

— No dobrze, chodźmy. Pani dostała zwolnienie, więc proszę nie wychodzić z domu. To mój wyraźny zakaz — zwrócił się do Ujejskiej. — W razie potrzeby zwolnienie zostanie pani przedłużone. Ale nie wolno pani stąd się ruszyć na krok, do czasu póki nie cofnę zakazu.

Zeszli na dół, gdzie major odszukał sierżanta i wydał mu szczegółowe dyspozycje, po czym wsiadł z porucznikiem do czekającej warszawy.

— Przyjechali po tapczan, a jutro znajdziemy z kolei zwłoki dziewczyny — rzucił z goryczą Gerson, kiedy samochód skręcał w Jagiellońską — dobrze, jeśli nie pokrajane...

— Wygląda na to, że ona przechwyciła ich łup. Jak to zrobiła, cholera ją wie, ale okazuje się, że my ścigamy ich, a oni ją...

— No i ten facet — uzupełnił Gerson.

— Ach ten, z powodu płaszcza! Coś w tym musi być, ale co? Chyba trzeba będzie, Stefanku, abyś go poszukał...

— Po tym porwaniu zaczyna mi się objawiać zupełnie nowa prawda — westchnął porucznik — że są sytuacje, w których lepiej być podwładnym niż przełożonym...

— Możesz się mądrzyć! — burknął ze złością Wydma, po czym dorzucił już spokojniej: — Tak, będzie z czego się tłumaczyć...

Świadomość wracała z wolna, a z

nią trudne do zniesienia uczucie mdłości. Miała wrażenie, że cały żołądek podchodzi do gardła, że zaraz wyrzuci z siebie wszystkie wnętrzności. Głowę, która zdawała się pękać na setki części, ściskała jakaś żelazna obręcz. Z głębokim jękiem próbowała podnieść się z posłania, ale dopiero po chwili uświadomiła sobie, że ręce i nogi ma związane.

Leżała na żelaznym łóżku, na sienniku przykrytym jakimś wyrudziałym kocem. Opuściła związane nogi na podłogę i udało jej się usiąść, ale wstać już nie zdołała, gdyż koniec sznura, którym była związana, został umocowany do metalowych prętów łóżka. Potrząsnęła głową, odrzucając spadające na twarz włosy. Ruch ten spowodował nową falę bólu, lecz pomógł odzyskać pełną świadomość.

Rozejrzała się dookoła. Znajdowała się w małym, zaśmieconym pokoju, oświetlonym palącą się pod sufitem żarówką bez klosza. Obok łóżka stał taboret, a pod jedną ze ścian stół i jakieś koślawe krzesło. Okno wprawdzie nie miało kraty, ale od zewnątrz osłaniała je okiennica. Jedyne drzwi były otwarte, ukazując ciemną czeluść jakiegoś pomieszczenia.

Znów jęknęła, kiwając na boki głową. Ból nieco zelżał, ale nadal dokuczały nudności. Stary siennik o zbitej słomie uwierał, lecz nie mogła się przesunąć, gdyż sznur ją przytrzymywał. Siedziała więc z opuszczoną głową, starając się przypomnieć sobie ostatnie wypadki.

Raptem z ciemności dobiegły ją słowa.

— No i co? Już mija? — głos był skrzekliwy, starczy i choć nie było w nim współczucia, nie brzmiał wrogo.

Dziewczyna uniosła głowę, zaskoczona tym nagłym odezwaniem się kogoś, kto tkwił w czerni zionącej z otwartych drzwi.

— Kto tam? Kto mówi? — spytała szybko i ze strachem.

— Nie zadawaj głupich pytań — tym razem odpowiedź była opryskliwa. — Możesz rozmawiać?

— Mogę... ale — wyjąkała — czemu pan tu nie przyjdzie? Czy muszę być związana?

— Musisz. Chyba że okażesz rozsądek. I nie domagaj się, żebym do ciebie przyszedł, bo gdyby tak się stało, musiałabyś umrzeć.

— Co to znaczy? Czego ode mnie chcecie?

— Żebyś oddała pieniądze, które zabrałaś Wiktorowi.

— Niczego mu nie zabierałam!

— Sam ci je dał? Być może. Ale nie czekałaś na niego w mieszkaniu tak, jak ci kazał. I dlatego zginął.

— Nic nie wiem o żadnych pieniądzach!

Jakiś czas w ciemnościach panowała cisza. Dopiero po pewnej chwili głos odezwał się znów.

— No tak... Spodziewałem się tego. Wiktor obrał tę samą drogę, ale w końcu powiedział prawdę. Myślę, że i ty to zrobisz...

Z kolei dziewczyna milczała chwilę, zanim zadała następne pytanie.

— Czy to wy zabiliście Wiktora?

— Tak, my. Okradł kolegów, a potem próbował się wyłgiwać. Mówił początkowo to samo, co ty, że o niczym nie wie. Dopiero jak go przypiekliśmy, wyznał, że forsę dał tobie.

— Ależ to nieprawda...

— Powtarzam, robisz ten sam błąd, co Jabłuszko. Znaleźliśmy sposób na niego, znajdziemy i na ciebie.

Głos nadal brzmiał spokojnie, jak gdyby mówiący był zainteresowany jedynie w rzeczowym wyjaśnieniu sytuacji.

— Powtarzam, że pieniędzy nie wzięłam!

— Jesteś głupsza niż sądziłem. Nie chcesz chyba oddać życia za te pieniądze... — rozległ się krótki, skrzekliwy śmiech — chociażby dlatego, że stracisz możność ich użytkowania!

— Co chcecie ze mną zrobić?

— Możliwości jest dużo. Wiktorowi pomógł w rozwiązaniu języka kawałek rozżarzonego węgla, tobie powinna wystarczyć zwykła żyletka.

— Nie zrobicie mi tego! — w głosie dziewczyny zadrgał strach.

— A dlaczego nie, jeśli będziesz uparta? Przejedzie ci się po mordzie raz i drugi, to zaraz zmiękniesz. Jak zbyt długo będziesz milczała, to blizny zepsują tę twoją piękną buźkę...

— Nie! Nie! — krzyk dziewczyny był pełen bezradności i przerażenia.

— Nie wydzieraj się tak, bo i tak nikt cię nie usłyszy. Twoje położenie nie jest przecież takie złe, bo masz możliwość wyboru.

Tym razem dziewczyna milczała przez dłuższy czas, siedząc z opuszczoną głową. Jasne włosy opadły jej w dół, kryjąc twarz i ściągnięte sznurami dłonie, które złożyła między kolanami.

— A jeżeli... jeżeli — wyjąkała wreszcie, ale nie dokończyła zdania, jak gdyby nie mogąc zdobyć się na decyzję. Ale człowiek siedzący w ciemnym pokoju domyślił się nie dopowiedzianych słów.

— Jeżeli zwrócisz forsę? Wtedy cię uwolnimy. Innego wyjścia nie masz. Dalszy opór kosztowałby cię zbyt drogo. Chyba masz dość wyobraźni, by to zrozumieć. I to już wszystko, co chciałem ci powiedzieć. Więcej z tobą gadał nie będę!

Odrzuciła głowę do tyłu, potrząsnęła włosami, by odsłonić twarz i odezwała się już zdecydowanym tonem:

— Więc niech będzie! Gwiżdżę na tę forsę, chciałam tylko zemścić się na Witku za to, że odważył się mnie uderzyć. Ale... ale... — przez chwilę łapała oddech krótkimi haustami — nie wiedziałam, że zapłaci życiem. Tego nie chciałam!

— Mało mnie obchodzi, co chciałaś, a czego nie. Więc gdzie jest forsa?

— Na dworcu, w przechowalni.

— Tak przypuszczałem. A kwit?

— W mieszkaniu. Wsadziłam go w szparę futryny przy kuchennych drzwiach.

— To źle, bo mieszkanie na pewno obstawione. Ale jakoś sobie poradzimy. Gdzie pracuje twoja przyjaciółka?

— W międzymiastowej. Na poczcie.

— Na której zmianie?

— W tym tygodniu na dziennej.

— Zostaniesz teraz tu, ale niedługo przyjdzie tu ktoś, komu dasz kartkę do koleżanki. Ma znaleźć kwit i przynieść na wskazane przez nas miejsce. Możesz jej napisać, co cię czeka, jeśli nie spełni tego polecenia lub pójdzie z tą kartką, gdzie nie należy...

— Więc nie uwolnicie mnie teraz? Przecież spełniłam wasze żądanie!

Rozległ się krótki chichot.

— I pozbyć się zastawu? Zresztą nie wiadomo jeszcze, czyś nie nałgała. Pieniądze są w teczce?

— Nie, w czerwonej torbie.

— Tak, to może się zgadzać. Wkrótce przyjdzie tu dwóch ludzi. Jednego już widziałaś, ten w okularach. Jemu dasz kartkę, a drugi pozostanie przy tobie. Ja mam jeszcze sporo roboty do odwalenia...

Ostatnie słowa były już ledwie słyszalne, jak gdyby mówiący kierował je raczej do siebie. Potem usłyszała szurgot odsuwanego krzesła i niespieszne kroki. Stuknęły drzwi, doszedł ją zgrzyt przekręcanego w zamku klucza. Została sama.

Wydma zaświecił lampę na biurku, usiadł za nim i oparł o jego blat złożone dłonie, bez słowa obserwując Gersona, który również w milczeniu przemierzał gabinet. Dywan tłumił jego kroki, toteż poruszał się cicho. Jego cień, który tworzyło padające spod klosza światło, kładł się długą, czarną smugą na ścianę pokoju.

Milczenie przerwał porucznik.

— Drugie miejsce w kwalifikacji drużynowej — mruknął na wpół do siebie.

— To jeszcze nie tak źle — Wydma zdobył się na uśmiech.

— Na dwie startujące — uzupełnił z przekąsem Gerson — nie ma czym się pocieszać.

— Utyskiwanie nic nie da, przyszłość ma myślenie. A więc pierwszy wniosek — pieniądze ma dziewczyna, nie szajka.

— Do takich wniosków myślenie niezbyt potrzebne — Gerson nie zmieniał zgryźliwego tonu. — Ale czy cały łup?

— Nawet jeśli nie cały, to tak znaczną jego część, że szajce warto podejmować bądź co bądź znaczny wysiłek dla jej odzyskania.

— Ciekawe, w jaki sposób dziewczyna zdołała przechwycić pieniądze?

— Nie sądzę, by odpowiedź na to pytanie posunęła naprzód sprawę. Bardziej mnie interesuje, gdzie je ukryła?

— A więc dodatkowy, chociaż nie główny bodziec, by odnaleźć dziewczynę.

— Ba! A punkt zaczepienia? Choć ślad śladu...? Czeka nas jedynie żmudna praca dochodzeniowa, a chcąc coś osiągnąć i uratować dziewczynę, musielibyśmy działać natychmiast.

— Nagła krew człowieka zalewa! — wybuchnął porucznik. — Wynieśli dziewczynę na oczach całego domu! Teraz mają ją w ręku i wątpię, czy zostawią przy życiu, nawet jeśliby oddała im pieniądze. Już przekonaliśmy się, jak zacierają za sobą ślady.

— Sądzę, że w tej chwili niebezpieczeństwo utraty życia jej nie grozi.

— Dopóki nie odzyskają pieniędzy. Ale potem?

— Potem zależy od tego, gdzie ją ukryli. Złożyłem już staremu meldunek. Ku memu zdziwieniu przyjął to zaskakująco spokojnie.

— Jakie dał wytyczne? — zainteresował się porucznik.

— W tym sęk, że żadne. Mam działać według własnego uznania.

— Hm... Podejrzana łaskawość. Wolałbym już, żeby mnie zrugał...

— I ja chyba też — przyznał wielkodusznie Wydma.

— A więc? Jakie rozkazy?

— Chwilowo żadne, jeśli chodzi o ciebie. A na razie kazałem wziąć pod obserwację dom na Grzymały.

— Nie ma żadnej nadziei, aby to coś dało.

— Ejże, Pinkertonie! Może byś spróbował jednak trochę, pomyśleć? Szukają pieniędzy i przy dziewczynie ich nie znajdują. Zostają im dwie możliwości: albo są tak dobrze ukryte w mieszkaniu Ujejskiej, że tylko zdradzenie schowka pozwoli na ich wydobycie, albo umieszczono je gdzie indziej. Wiemy, że Elmerówna nie opuszczała miasta.

— Może przechowalnia dworcowa? — porucznik przerwał wędrówkę i opadł na jeden z foteli.

— Właśnie. Łatwiej jest ukryć świstek papieru niż pakiet z pieniędzmi. Jeżeli kwit ten miała przy sobie, to oczywiście sprawa leży. Ale jeżeli nie?

— Wówczas na pewno ukryła go w mieszkaniu. Tak, to jest szansa! — ożywił się nagle porucznik. — Jeżeli wymuszą na niej tę informację, to wrócą na Grzymały.

— Właśnie na to liczę i dlatego dom jest pod obserwacją. Zresztą nie tylko dom.

— A mianowicie...? — Gerson spojrzał z zaciekawieniem na Wydmę.

— Na pewno wezmą pod uwagę niebezpieczeństwo, bo są na to dość cwani. A więc jest cukierek, ale za szybą.

— Nie poniechają jednak próby zdobycia go. Tylko jak to będą chcieli zrobić?

— Pozostały w mieszkaniu dwie kobiety. Obie pracują, można więc do nich dotrzeć poza domem. A wystarczy groźba uśmiercenia Elmerówny, by zmusić je do wydania kwitu lub pieniędzy i do milczenia. I dlatego zabroniłem Ujejskiej opuszczania mieszkania, a córkę pracującą na poczcie objąłem nie mniej ścisłą obserwacją, niż dom na Grzymały. Zobaczymy, kto do niej się zbliży, a wówczas będziesz miał brakujący koniec nitki.

— Zaczynam być lepszej myśli — ożywił się Gerson.

— Natomiast nie wiem, co robić z tym poszukiwaczem płaszcza i torby, ale stanowczo trzeba się nim zająć.

— Czy nie j est to ów Karol?

— Być może. Czy masz już te adresy?

— Tak. Jest czterech kandydatów. Gdyby nie wypadki

na Grzymały, już bym wiedział, który to z nich.

— Zajmiesz się tym po odnalezieniu dziewczyny. Czy wezwanie dla Hermana i tego drugiego strażnika odeszło?

— Tak. Jednego wezwałem na ósmą, drugiego na dziewiątą.

— Dobrze. Każ wezwać również Bieleckiego, powiedzmy na jedenastą. Sam ich przesłucham. A teraz spać, choć nie wiadomo, czy noc będzie spokojna.

Загрузка...