Grota przypominała jego izdebkę…
Leżał na pryczy. Z ławy podniosła się jakaś postać.
Oczy zaczęły przyzwyczajać się do błękitnego mroku, rozróżniał szczegóły. Stół z jedzeniem. Jego wierzchnie okrycie.
Istota, która mu towarzyszyła, nie była ani sympatyczna, ani ładna. Więcej dostrzec nie mógł.
– Gdzie jestem? – szepnął.
– Na zewnątrz.
– Na zewnątrz czego? Kościoła w Holar?
– Jesteś poza światem.
– To wiem. Jak się tu znalazłem?
– Sam tego chciałeś.
– Nie, wcale nie! Zostałem tu ściągnięty.
– 0, nie. Gdyby tak było, znajdowałbyś się w znacznie lepszym położeniu. A czyż nie pragnąłeś poznać wszystkich tajemnic życia i śmierci, czasu i przestrzeni?
– Owszem, ale…
– Miałeś zbyt mało siły. Nie byłeś Wergiliuszem ani Sæmundem Uczonym, ani nawet Gottskalkiem Złym. On źle skończył, chociaż zaszedł dalej niż ty. Marny los spotkał także Maga-Loftura.
– Gdzie… gdzie więc trafiłem?
– W pół drogi. Nauczyłeś się zaklinać, lecz tylko w części. Tu nauczysz się więcej, ale pamiętaj, za każdym razem, gdy posłużysz się czarami, by czynić dobro, ściągniesz nieszczęście na kogoś innego. Na tym między innymi będzie polegała kara za to, że wyprawiłeś się na obszary, nad którymi nie panujesz.
– Nie zależy mi już, by zostać najpotężniejszym czarnoksiężnikiem na świecie.
– Już nim jesteś.
– A Mag-Loftur?
– On posunął się za daleko. Ty nie dość daleko.
– Mówisz niejasno. Chcesz powiedzieć, że Mag-Loftur…?
– Zapomnij o nim. On został ukarany.
– To znaczy, że już nie istnieje. Wydaje mi się jednak, że moja kara będzie sroższa.
– Może. Zależy, jak się na to patrzy. Byłeś tylko obserwatorem, ale umiejętności miałeś wystarczające. Ciesz się, że nie były większe!
– Jak mogą się stać większe?
– Wyruszysz w podróż kształcącą.
– Dzięki, rezygnuję z niej.
– Za późno. Już dokonałeś wyboru.
Potem sen przestał być wyraźny, rozproszył się w zwykłe, nie powiązane ze sobą marzenia senne, i w końcu Móri się obudził, mokry od potu.
– Ale to przecież tylko sen – wtrąciła Tiril, wsłuchana w opowieść.
– Doprawdy? – uniósł się Móri. – Doprawdy? Kiedy się obudziłem, na ławie w mojej izdebce u wieśniaka siedział mężczyzna, straszny, ten sam, którego widziałem we śnie. Był jeszcze wyraźniejszy. Na jego widok zrobiło mi się słabo.
Tiril odruchowo rozejrzała się dokoła.
– Czy on tu…
– Owszem, towarzyszy nam.
– Ale kim on jest?
– Moim nauczycielem. Nie pytaj o jego imię, nie znam go.
Tiril westchnęła.
– Przypuszczam, że to nie koniec twej opowieści?
– Nie, jeszcze nie.
– Mów więc dalej.
– Następnej nocy… Przybył po mnie.
– Czyli że z kościołem już koniec? I z otchłanią, która otwarła się pod tobą na płaskowyżu?
– Tak. Zabrał mnie do pustki, do duchowej nicości, otaczającej nasze dusze, nie ciała. Nazywam ją wymiarami. To doskonałe określenie, znaczące wszystko i nic. Otaczają nas wymiary, których nie znamy, Tiril. Kiedy uszliśmy, a raczej poszybowaliśmy kawałek, nastąpiła „zmiana warty”. Mój nauczyciel przekazał mnie kolejnej istocie…
Móri kontynuował swą opowieść:
Z wielkim zdumieniem i lękiem przyglądał się nowe- mu mężczyźnie, jeśli to stworzenie w ogóle można nazwać mężczyzną…
– Pragniesz poznać tajemnice ziemi – powiedziała istota, uśmiechając się złowrogo. – Chodź więc ze mną!
Ponieważ Móri się wahał, uśmiechnęła się ponownie i z sarkazmem rzekła:
– Uważasz, że jestem okropny? Kiedyś byłem bardzo piękny. Niestety, miałem do czynienia z ludźmi.
– Kim jesteś?
– Kiedyś byłem nadzieją. Nadzieją ludzi na raj na ziemi. Teraz jestem straconą nadzieją. Po tej nocy i ty staniesz się podobny do mnie.
– Nie! Nie chcę!
– Sam wybrałeś drogę, poszukując wiedzy poza obszarami przeznaczonymi dla człowieka.
Móri wciąż się wahał.
– Kim był ten, który przyszedł wczorajszej nocy?
– Twój nauczyciel? On reprezentuje zdolność ludzi do uczenia się, przede wszystkim na własnych błędach.
– Czy on także był kiedyś piękny?
– Bardzo.
– To znaczy, że ludzie nie potrafili uczyć się na własnych błędach?
– A ty uważasz, że jest inaczej?
– Nie.
– Chodź już!
Tej nocy Móri unosił się nad ziemią, płynął w powietrzu od kraju do kraju, od wybrzeża do wybrzeża. Przewodnik postanowił pokazać mu, że we wszystkich częściach świata trwają wojny. Tragikomiczne wojny, w których armie wygrywają lub przegrywają, ale gdy tylko zdołają wylizać się z ran, natychmiast wszczynają wojnę w innym miejscu.
Była to ogromnie przygnębiająca podróż.
Gdy obudził się następnego ranka, na ławie w izdebce siedziały dwie odrażające postacie: nauczyciel i przewodnik, uosobienie straconych nadziei.
Wieczorem z całych sił starał się nie zasnąć, nie chciał przeżywać już nic więcej. Sen jednak nadciągnął chyłkiem, jak gdyby Móri poddany został działaniu usypiających olejków eterycznych.
W tym śnie znajdował się na ziemi, pod gołym niebem, nauczyciel przygotowywał go na ciężkie doświadczenia.
– Masz dowiedzieć się wszystkiego o ludziach, planetach i niebiosach wokół nas. Tej nocy ujrzysz zaledwie drobny okruch.
Móriemu dech zaparło w piersiach. Coś się do nich zbliżało.
– Och, nie, nie! – jęknął.
Kiedyś być może było to dostojne i zgrabne zwierzę. Teraz wyglądało jak uosobienie przerażenia; okaleczone, zbite, ze śladami znęcania się nad nim. Nie dało się poznać, jaki gatunek zwierzęcia kiedyś reprezentowało. Może to pies, może jeden z kotów, a może jeleń?
– Nie musisz mi tego mówić – rzekł Móri. – To symbol sposobu, w jaki ludzie traktują zwierzęta.
– Masz rację.
– A Tiril tak kocha zwierzęta – wyrwało się Móriemu z głębi serca.
(Tiril, usłyszawszy to, uśmiechnęła się, lecz w oczach zakręciły jej się łzy.)
– Na tę wyprawę nie chcę wyruszać – oświadczył Móri swemu nauczycielowi.
– Musisz!
Urwał.
– Tiril, nie chcę mówić o tej nocy. Nie tobie. Nie chcę też wracać do tych wspomnień ze względu na siebie.
– Ja też nie chcę o tym słuchać – przyznała. – Opowiedz, co cię spotkało kolejnej nocy. Przypuszczam jednak, że rano, kiedy się obudziłeś, zwierzę siedziało w twojej izbie?
– Tak
– I jest teraz z nami?
– Jest.
Tiril odwróciła głowę w stronę, z której wyczuwała obecność milczących towarzyszy podróży.
– Masz moje najgłębsze współczucie, nieszczęsna istoto – załkała. – Nie potrafię się pogodzić z ludzkim okrucieństwem.
Móri obdarzył ją przelotnym uściskiem.
– Ludzka zdolność niszczenia i rujnowania jest bezgraniczna. Nawet tym kompletnie pozbawionym fantazji przychodzą do głowy różnorakie pomysły.
– Obawiam się, że masz rację. Ale czy nie istnieje nic pięknego?
– Owszem. Ty – uśmiechnął się.
– To bardzo miłe z twojej strony. – Tiril pokraśniała z radości.
– Są także dobrzy ludzie, Tiril. Z gruntu dobrzy. Dowiedziałem się także o tym, ale dopiero później. Na początku przewodnicy zajmowali się przede wszystkim nauczaniem mnie magii i wiedzy tajemnej.
– Po islandzku zwanych „galder”. Czy uczyli cię tylko czarnej magii? Tej służącej wyłącznie złu?
– Nie, starali się, bym poznał podstawy wszystkiego. Pokazali mi, co się znajduje we wszechświecie, zarówno tym materialnym, jak i duchowym, tak abym wiedział, na czym mam się opierać. Przekazali mi wiedzę. Mądrość. Moją sprawą jest, abym wykorzystał ją we właściwy sposób.
Umilkł. Tiril wiedziała, o czym myśli. Na cóż mu była wiedza tak straszna, że nie starczało sił, by z nią żyć?
Zerknęła w bok na jego nauczycieli, lecz tylko domyślała się ich obecności.
– Czy Nero ich nie wyczuwa? – spytała.
– Wydaje się, że nie. W każdym razie nie bardzo. To lepiej, niedobrze, gdyby się ich przestraszył. Ich wiedza skierowana jest do ludzi. Przede wszystkim do mnie. Ale i ty, i Steinar wyczuwacie ich bliskość.
– Żałujesz?
– Całej tej historii z „Rödskinną”? Gorzko!
– Opowiadaj dalej!
– Dobrze. Na czym to ja skończyłem? W jakiej kolejności się pojawiali? Już wiem!
Dzień po spotkaniu z udręczonym zwierzęciem Móri nie był w stanie nic przełknąć. Starał się myśleć o czym innym, lecz płacz bezustannie dławił go w gardle.
Oby następnej nocy nic już się nie zdarzyło! błagał w duchu.
Jego prośby nie zostały jednak wysłuchane.
Następnej nocy, gdy zjawił się nauczyciel, Móri zebrał wszystkie siły. Przetrwa jeszcze jedną podróż, choć na samą myśl robiło mu się słabo.
We śnie – wprawdzie coraz bardziej wątpił, czy to tylko sny, raczej coś bardziej konkretnego – schodzili w dół po schodach. Wykute w kamieniu stopnie okazały się wąskie i nierówne, idąc za swym strasznym mistrzem musiał się przytrzymywać wilgotnych ścian.
Istota, która spotkała ich na dole, wyglądała tak okropnie, że można by nią straszyć dzieci. Nawet zahartowany Móri ledwie zniósł jej widok Był to mężczyzna, w każdym razie miał ludzką postać, ale blady niby roślina wyrosła w piwnicy bez światła. Twarz o pionowo ułożonych oczach jakby rozpływała mu się ku dołowi, nos i broda miały nadmierną długość, a zęby, żółtawe i nierówne, wystawały mu z nie domkniętych ust. Dolna szczęka opierała się na piersi.
Niebywale długą ręką dał znać Móriemu, by szedł za nim.
Przez te zęby na pewno nie może mówić, pomyślał Móri, niechętnie wędrując za swym przewodnikiem przez mroczne ziemne korytarze.
Płynął czas, a oni posuwali się w milczeniu. Mijali cmentarze, na których warstwami grzebano ludzi kolejnych epok, od prastarych czasów do współczesności. Oglądali miasta dawno zapadłe pod ziemię i nowe, zbudowane na ruinach, widzieli zagubione królestwa…
– Kim jesteś? – spytał wreszcie Móri.
– Zwą mnie Nidhogg – odparła istota. – Mówią, że jestem smokiem, który podgryza korzenie drzewa świata. Kiedy korzenie zostaną przegryzione, świat legnie w gruzach. Jak widzisz, Móri z ludzkiego rodu, wcale nie jestem smokiem. Ale w pewnym sensie mają rację. Bo ja reprezentuję ludzi, którzy podgryzają korzenie drzewa życia.
Tiril przerwała Móriemu:
– Ale co to jest za istota, nie bardzo rozumiem?
Móri westchnął. Z trudem przychodziło mu uchylenie rąbka tajemnicy, ujawnienie koszmaru, jaki przeżył.
– Pokazał mi wszystko, co znajduje się pod ziemią, i w jaki sposób ludzie traktują ukryte tam zasoby.
– Ale przecież pod ziemią nic nie ma. Kilka kopalni. Ziemi i gór nie zdołano zniszczyć.
– Mówił, że na razie nie jest jeszcze tak źle, bogactwa ziemi eksploatuje się dopiero w kilku miejscach na świecie. Ale w przyszłości będzie gorzej, o wiele, wiele gorzej. Ziemia zazna cierpień przez nieopanowaną chciwość człowieka. To właśnie miał na myśli, mówiąc o podgryzaniu korzeni drzewa życia.
– Czy te istoty potrafiły patrzeć w przyszłość?
– Oczywiście! Dowiedziałem się o tym później. Ale tej nocy zabrano mnie na bardzo piękną wyprawę przez wnętrze ziemi. Wędrowaliśmy przez baśniowej urody groty pełne stalaktytów, przez jaskinie oświetlane blaskiem skrzących się kamieni, zielonych szmaragdów, lśniących diamentów, fioletowych ametystów, ciemnoczerwonych rubinów, złotego bursztynu, wyrzuconego na brzeg Bałtyku, pochodzącego z zatopionych dawno temu lasów sosnowych. Szafirów niebieskich jak twoje oczy…
– Och, jak pięknie powiedziałeś! Mów tak dalej!
Móri roześmiał się.
– Czy można rzec, że pod ziemią jest nieziemsko pięknie?
Tiril także się uśmiechnęła.
– Widzieliśmy podziemne rzeki, których istnienia nikt się nie domyśla – podjął Móri. – Wyschnięte koryta rzeczne, odsłaniające kolejne pokłady kamieni szlachetnych… Dobrze, że ludzie nie wiedzą o tych bogactwach. Kiedy jednak powiedziałem o tym memu towarzyszowi, on rzekł coś, co mnie zdumiało; „W przyszłości ludzie nie będą pożądać drogocennych kamieni, pięknych grot czy zatopionych miast, lecz czegoś całkiem innego. Z czasem ziemia stanie się tak wyniszczona…” Nie, nie chcę o tym mówić, Tiril. To przerażające.
– Rozumiem już, co miał na myśli, mówiąc o Nidhoggu podgryzającym drzewo świata. To drzewo… Czy w mitologii skandynawskiej nie nazywano go Yggdrasill?
– Tak, właśnie tak. Wiesz, czasami zastanawiam się, czy nasi przodkowie nie wiedzieli więcej, niż nam się wydaje.
– Czy ludzie nigdy nie zmądrzeją?
– Nie. Kolejne pokolenia chcą chyba powtarzać błędy rodziców.
Chłodny wiatr omiótł miejsce, w którym Steinar zwykłe obozował w czasie podróży. Tiril nie przypuszczała, że powiew dotrze aż tutaj.
Potem jednak przyszło jej do głowy, że nie jest to zwyczajny wiatr. Dmuchnęło lodowatym chłodem, jakby prostą z królestwa śmierci.
Czyżby od ich strasznych towarzyszy?
Przysunęła się bliżej Móriego, chcąc poczuć jego ciepło.
Ale przecież on sam jest częścią królestwa śmierci, uświadomiła sobie.
– Opowiedz mi, co się wydarzyło następnej nocy!