Nazajutrz przy śniadaniu czekała ich niespodzianka. Zasiedli w jadalni, by rozkoszować się ostatnimi chwilami w luksusie, zanim znów przyjdzie im stawić czoło przeciwnościom losu. Nagle do ich stolika podeszła elegancka dama. Erling natychmiast się poderwał i podsunął jej krzesło. Przyjęła to z dostojną godnością.
Mogła być mniej więcej o rok starsza od Tiril Zaczęła mówić bez zbędnych wstępów:
– Pozwólcie, że się przedstawię. Jestem Catherine, baronówna, nazwisko nie jest ważne. Lubię, żeby plebejusze zwracali się do mnie „wielmożna pani” albo „jaśnie pani”, ale was nie będę do tego zmuszać. Wczoraj wieczorem przypadkiem podsłuchałam rozmowę dwóch mężczyzn. Przez okno usłyszałam, jak rozmawiają w męskim ustępie. Żeby nie przedłużać tej historii, powiem prosto z mostu: planowali na dzisiaj rano napad z ukrycia, w Krokkleiva. Zrozumiałam, że chodziło im o was. Wspominali o dziewczynie imieniem Tiril…
– Zgadza się, to ja – kiwnęła głową Tiril. – I prawdą jest, że mnie ścigają.
– Czy oni cię widzieli, pani? – spytał Erling przedstawiwszy uprzednio całą trójkę. Widać było, że panna Catherine bardzo mu się spodobała. Na pewno przez te długie nogi, pomyślała Tiril z goryczą.
– Widziałam ich tylko od tyłu, szli do koni. W oczy rzuciły mi się jedynie naprędce pocerowane spodnie.
– To oni – stwierdził Móri. – Dziękujemy za ostrzeżenie! Ale jak wobec tego dostaniemy się do Christianii?
Kobieta uśmiechnęła się.
– Mam swoje drogi. Jedźcie ze mną do domu, a stamtąd możemy wyruszyć dalej inną trasą.
Z wdzięcznością przystali na jej propozycję. Baronówna miała własny powóz i wkrótce wszyscy razem opuścili zajazd. Baronówna przewodziła, ale i tak Nero jak zwykle biegł pierwszy.
Tiril obawiała się nieco porannego spotkania z Mórim, ale on tylko czule się uśmiechnął, podkreślając, że łączy ich wspólna tajemnica, poza tym zachowywał się wobec niej tak jak zawsze. Tiril pocieszała się, że oboje otworzyli się przed sobą nawzajem, nie mógł więc myśleć o niej aż tak źle. Wyglądało zresztą na to, że jest przeciwnie, i bardzo ją to pokrzepiło.
Prędko zjechali z gościńca. Baronówna powiodła ich wąskimi dróżkami w głąb lasu, który tutaj, wokół jeziora Tyrifjord, rósł gęsto. Drożynka wysypana sosnowymi igłami prowadziła do niedużej chaty.
Chata to chyba zbyt proste słowo dla określenia domostwa baronówny, pomyślał Erling z uśmiechem zadowolenia. Przecież kryją się za nią pieniądze!
– Witajcie w moich skromnych progach – zapraszała dama. – Musimy trochę porozmawiać.
Gdy wkroczyli do chaty, doznali prawdziwego wstrząsu. Cóż to, na miłość boską, za przybytek! Z sufitu zwisały pęki suszonych ziół, wszędzie stały naczynia godne prawdziwej czarownicy, szafki skrywające najniezwyklejsze przedmioty.
– Zapraszam do świątyni Catherine, pierwszej czarownicy Norwegii. Jeśli potrzebna wam moja pomoc w walce z chorobą, kłopotami miłosnymi lub wrogami, jestem do waszej dyspozycji.
Tiril zobaczyła, ze Móri odwraca głowę. Z całych sił starał się powstrzymać od śmiechu. Ona sama także uważała sytuację za dość komiczną.
Erling jednak był zafascynowany.
– To ci dopiero! – rzekł z zachwytem. – Nie spodziewałem się tego, piękna baronówno.
– Jestem bardzo sławna – oświadczyła nieskromnie. Ludzie tłumnie się tu schodzą. Uzdrawiam ich, wróżę z kart, odczytuję ich losy z gwiazd. Ale siadajcie, proszę, mam pewną propozycję.
Tiril przesunęła zasuszoną głowę Indianina i wypchanego czarnego kota, który natychmiast przyciągnął uwagę Nera, i przycupnęła na brzeżku sofy.
Catherine spojrzała na nią.
– Nie sposób uwierzyć, że to ta sama dziewczyna, którą widziałam wczoraj wieczorem. Teraz trudno nawet twierdzić, jakiej jesteś płci.
– Tak jest najlepiej – odparła Tiril. – Jedziemy z daleka.
Dokąd zmierzacie?
– Do Christianii.
– Ach, Christiania! Cudowne miasto! Mam tam do załatwienia parę spraw, nie lubię jednak podróżować sama. Wyruszę razem z wami.
Najwidoczniej nie brała pod uwagę, że ktoś mógłby się jej sprzeciwić.
– Bardzo mnie zainteresowaliście, wszyscy troje. I ten wielki, demoniczny pies. – Odwróciła się do Erlinga. – Słyszę, że ty, mój panie, pochodzisz z Bergen. Twój krnąbrny, wiecznie niezadowolony dialekt nie pozostawia co do tego najmniejszych wątpliwości. Widzę też, że Jesteś światowcem…
Erling skłonił się lekko. Zdumiony był, że ktoś mógł postrzegać jego dialekt jako płaczliwy, czy jak to tam ona powiedziała.
– Jestem kupcem.
– Bogatym jak krezus – uzupełniła Tiril.
– No, no, nie przesadzajmy – dobrodusznie uśmiechnął się Erling, ale jej słowa nie sprawiły mu przykrości.
– Jak miło – powiedziała Catherine. Wprost pożerała Erlinga oczyma spod ciężkich półprzymkniętych powiek.
– A co cię wiąże, panie, z tą tu Tiril?
– Zamierzałem poślubić jej siostrę, która niestety zmarła. Teraz więc opiekuję się Tiril. Jest sama, samiutka na świecie.
Baronówna przeniosła spojrzenie na dziewczynę. Tiril starała się nie patrzeć na ludzki szkielet wiszący na ścianie.
– No, z tego co widzę, nie tak całkiem sama – stwierdziła baronówna, która nawróciła się na magię. – Dwóch niezwykle interesujących i przystojnych mężczyzn i diabelski pies to wcale niemało!
Teraz przyjrzała się Móriemu.
– Ciebie, panie, nie potrafię jednak rozgryźć.
– O, to nie powinno być dla ciebie tru… – zaczęła Tiril, lecz Móri powstrzymał ją gestem.
– Pochodzę z Islandii – odparł uprzejmie, lecz z rezerwą.
– Hmmm – mruknęła Catherine. – Jest w tobie wiele demonizmu, panie. Wiele tłumionej zmysłowości, którą należałoby odkryć.
Spóźniłaś się o jeden dzień, pomyślała Tiril złośliwie, lecz właściwie nie miała nic przeciwko Catherine, trochę pompatycznej i zadufanej w sobie, lecz nie pozbawionej dobrego wychowania i poczucia humoru.
– Ale nie pochodzisz z tej samej warstwy społecznej co pozostałych dwoje. Nie, nie potrafię cię zrozumieć, Móri z Islandii. No, ale jeśli mamy podróżować razem, najwyższa pora zrezygnować ze wszystkich tytułów.
Nikt nie miał nic przeciwko temu. Rozmowa od razu stała się łatwiejsza.
– Co macie zamiar robić w Christianii? – dopytywała ssę pierwsza czarownica Norwegii. – Dlaczego ci dwaj mężczyźni was ścigają?
Erling zdradził tylko tyle, ile uznał za absolutnie konieczne.
– Szukacie więc akuszerki? Dobrze się składa, bo znam sporo ludzi w Christianii. Powinniśmy odnaleźć ją bez trudu, jeśli tylko uda mi się pociągnąć za właściwe sznurki…
Troje przyjaciół popatrzyło po sobie i uśmiechnęło się z zachwytem.
Nagle w drzwiach stanęła jakaś kobieta z maleńkim dzieckiem na ręku.
– Czy wielgachna pani byłaby tak łaskawa i zechciała obejrzeć jej nóżki? Ma taką dokuczliwą wysypkę…
– Wielmożna pani, do diabła ciężkiego, wielmożna pani! Właściwie nie mam czasu… – odparła Catherine z niesmakiem, dostrzegła jednak możliwość zabłyśnięcia przed gośćmi. – Dobrze, zaraz coś dostaniesz – powiedziała i wyszła do sąsiedniej izdebki.
Tiril pytająco popatrzyła na Móriego, lecz on tylko pokręcił głową.
Catherine wróciła.
– Masz tu kawałek słoniny, nacieraj nią nogi dziecka rano i wieczorem. A potem zrób okład z tego. To mieszanka alabastru, włosów szaleńca, srebrnego pyłu, metalu królewskiego i białego atramentu, polana oliwą. Bardzo skuteczne!
– O, serdeczne dzięki! Czy mogę zapłacić jajkami i mlekiem?
– W porządku – odparła Catherine wielkodusznie. – Ale nie teraz, bo dzisiaj wyjeżdżam. Możemy pomówić o tym później.
Móri miał minę dość sceptyczną.
– Zapomnij o jej sławie – szepnęła Tiril. – Myśl o dobru tego dziecka!
Kiwnął głową.
– Chwileczkę, Catherine – zaczął dyplomatycznie. – Powinnaś chyba obejrzeć tę wysypkę. Są przecież różne rodzaje.
– Owszem, ale mój środek zawsze jest skuteczny.
– Nie byłbym taki pewien. Pojawiła się nowa choroba skóry, prawdziwa zaraza. Musimy się przekonać, czy dziewczynka nie zapadła właśnie na nią. Przypadkiem sporo wiem o tej dolegliwości.
Catherine zawahała się przez moment, nie wyglądała na zadowoloną. W końcu wzruszyła ramionami.
– Pokaż mi jej nóżki – powiedziała. Dziewczynkę ułożono na kanapie, matka podciągnęła jej sukienkę. Tiril na widok nóżek dziecka odwróciła się z jękiem.
– Rzeczywiście wygląda to gorzej, niż myślałam – przyznała Catherine. – Czy to ta choroba, o której wspominałeś?
– Możliwe – skłamał Móri. – Sądzę, że słonina nie zadziała w tym przypadku najlepiej. Tiril, czy możesz przynieść moją sakwę?
Pomknęła do koni jak strzała, dumna, że właśnie jej zaufał.
Catherine popatrzyła w wyraziste oczy Móriego i ujrzała mroczną głębię, od której kręciło się w głowie. Musiała odwrócić wzrok.
– Jesteś balwierzem? Medykiem?
– Można tak powiedzieć – odparł Móri. Baronówna usiłowała go rozszyfrować, lecz bez skutku. Dlaczego jej zwykle uwodzicielskie sztuczki nie działają? Dlaczego nawet nie próbuje uwieść tego fascynującego mężczyzny? Co w nim takiego jest?
Po plecach przebiegł jej dreszcz.
– Uff, ktoś przeszedł po moim grobie…
Wiedziała, że zabrzmiało to niemądrze, ale nie mogła oprzeć się wrażeniu, że nagle znalazła się na cmentarzu…
Tiril przyniosła sakwę, Móri wyjął z niej maść.
Co to takiego? – ostrym tonem spytała Catherine. – Nie możemy pozwolić, żeby dziecko…
Móri dał jej powąchać maść. Cofnęła się, ale już się nie wtrącała. Pozwoliła mu posmarować paskudne rany. Po ruchu warg zorientowała się, że coś szepcze, ale nie słyszała słów. I tak zresztą by ich nie zrozumiała, były to bowiem islandzkie zaklęcia.
Tego jednak Catherine nie mogła wiedzieć.
Kiedy stali pochyleni nad dzieckiem, galopem nadjechał ktoś na koniu. Jeździec zsunął się z grzbietu wierzchowca i padł na ziemię.
Erling i Tiril pomogli mu wejść do środka. Ręka przybysza, obwiązana czymś przypominającym koszulę, była czerwona, bo krew przesiąkła na wylot. Nie był widać obcy baronównie.
– Och, Olafie, co też się stało? Czy doprawdy wszyscy muszą przychodzić akurat dzisiaj, kiedy wybieram się do Christianii?
Zaciąłem się w rękę siekierą – tłumaczył mężczyzna z twarzą wykrzywioną bólem. – A jak już ma się uczoną osobę za sąsiada, to u niej szuka się pomocy.
Uczoną? Chyba nie w sztuce medycznej. Tak jednak najwyraźniej uważali sąsiedzi pierwszej czarownicy Norwegii.
Móri skończył zabiegi przy dziewczynce i pogłaskał małą po policzku. Potem odwrócił się do Catherine, odwijającej bandaż z rany mężczyzny.
– Tę ranę trzeba natychmiast zamknąć – oświadczył. – Potrafisz zaklinać krew?
– Oczywiście – odparła urażona. Uczyniła kilka tajemniczych gestów nad broczącą krwią raną i wymruczała:
„Skrzepnij, krwi
nie płyń, krwi
jak ów człek
co buty czyścił
w wielki piątek
szedł na thing
i złożył przysięgę
Faus, Baus, Belzebub
wykop grób
w piekielną głąb
niechaj trwa
do sądnego dnia”.
Tiril słyszała, że Catherine na początku siarczyście przeklinała, wzywając imię diabła, przypuszczała, że to właśnie ma zatrzymać krew.
Jeśli podobnie postępował Móri, to nie chciała brać w tym udziału. Traktowała jego zaklęcia jako miłosierny uczynek, leczenie ludzi dla ich dobra. Mówił, że nie chce mieć nic wspólnego z czarną magią. Słyszała, jak wzywa Ojca, Syna i Ducha Świętego. Ale to…?
– Doskonale. Za godzinę albo dwie przestanie krwawic.
Wtedy krwawienie ustąpi samo z siebie, pomyślała Tiril. Spostrzegła, że przyjaciele uważają tak samo. Matka z dzieckiem została, nieczęsto wszak zdarza się obserwować czarownicę przy pracy. Dziewczynka sięgnęła po grzechotkę z wysuszonych kości, Tiril dyskretnie wyjęła ją z ręki małej.
Móri uważnie popatrzył na Catherine.
– To taka wielka rana, może znasz jeszcze jakieś inne zaklęcie? Dla pewności?
Normalnie baronówna nie pozwoliłaby nikomu wtrącać się w swe czarodziejskie praktyki, Móriemu jednak nie można się było sprzeciwiać, zwłaszcza wtedy, gdy tak patrzył spod wpółprzymkniętych powiek. Skinęła więc głową i zaczęła mówić:
– Zabraniam krwi płynąć, tak jak człowiekowi, który poświadczy nieprawdę na thingu, wzbroniony jest wstęp do Królestwa Niebieskiego. W imię Trójcy, Ojca i Syna I Ducha Świętego. Amen. Nie płyń, krwi, więcej, niż powinnaś.
Ostatnie zdanie wypowiedziała trzykrotnie.
– Wkrótce powinno zadziałać – orzekła zadowolona z siebie.
Krew jednak wciąż tryskała.
Móri się nie odzywał. Podszedł do mężczyzny i koniuszkami palców powiódł wzdłuż brzegów rany. Tiril widziała już przedtem, jak to robił, ale i teraz wydawało jej się to równie fascynujące.
Móri kilkakrotnie powtórzył zabieg, szepcząc coś ledwie słyszalnie, i wkrótce rana się zamknęła. Została po niej jedynie delikatna biała kreska.
Catherine zaniemówiła. Zrozumiała, że nie ma czym się chełpić w tym towarzystwie.
Wszyscy obecni zdumieni wpatrywali się w ręce uzdrowiciela, a Móri po prostu zabrał swoją sakwę i wyszedł.
Czarownica zwróciła się do Tiril:
– Kim…? Czym on jest?
Tiril westchnęła. Nie wiedziała, ile prawdy Móri chce ujawnić.
– Czarnoksiężnikiem – wyjaśniła w końcu. – Obecnie najpotężniejszym na świecie.
Catherine ze zdumienia otworzyła szeroko kształtne usta.
– Czarnoksiężnikiem? – pisnęła cienkim głosem. – Nie sądziłam, że tacy jeszcze żyją! Owszem, we Francji, w zeszłym stuleciu i wcześniej! Ale u nas na północy były tylko czarownice. Ja jestem ostatnią! – Z dumą podniosła głowę. – A potem patrząc Tiril prosto w oczy dodała zaczepnie; – I jestem naprawdę dobra w tym co robię.
– Nie mam co do tego wątpliwości – odparła Tiril z powagą.
Baronówna zapomniała o niej.
– Czarnoksiężnik! Prawdziwy czarnoksiężnik! I piękny jak anioł… Nie…
– Jak anioł śmierci.- podpowiedziała Tiril.
– O, tak, to jedyne określenie. Och, gdyby tak dzielić z nim łoże! Mieć z nim dziecko. Dziecko jego i moje! Cóż to byłby za malec!
Zatopiła się w marzeniach.
Tiril poczuła się bardzo nieswojo.
Matka chorej dziewczynki uprzedziła Catherine, że sąsiadka wybiera się do niej z prośbą o wróżbę, czarownica zdecydowała więc, że muszą natychmiast wyjechać. Nie chciała zawracać sobie głowy banalnym wróżeniem teraz, kiedy trafili jej się dwaj baśniowo urodziwi mężczyźni, na których mogła wypróbowywać swe wdzięki. Nie powiedziała tego wprost, lecz Tiril bez trudu ją przejrzała.
Baronówna postanowiła zabrać powóz, a wszyscy byli zdania, że powinni w nim jechać Tiril i Nero, Nero, by mógł odpocząć, Tiril – by prześladowcy jej nie zobaczyli.
Na koźle zasiadł młody woźnica, chłopak ze wsi, który żywił bezgraniczny podziw dla czarownicy i z pewnością nie raz zdarzyło mu się ją pocałować. Catherine upierała się, by jechać konno, co najwyraźniej rzadko się jej zdarzało.
Często jednak odwracała się i zmarszczywszy czoło spoglądała za siebie, jakby się jej wydawało, że towarzyszy im ktoś jeszcze. Pozostali troje dobrze wiedzieli, co jest przyczyną jej niepokoju.
Tiril siedziała w mrocznym powozie razem z Nerem i obserwowała jadącą przodem trójkę. Baronówna w środku, po jej bokach Erling i Móri. Perlisty śmiech Catherine ostrymi nożami wbijał się w serce Tiril.
Myśli Tiril były, łagodnie mówiąc, niespokojne.
Cel podróży osiągnęli tak szybko, że sami byli tym zdziwieni.
Ledwie dwie godziny zajęło baronównie odnalezienie właściwej akuszerki.
Po kolei pytali wszystkie akuszerki, czy przed dziewiętnastu laty nie przyjęły dwóch porodów niemal jednocześnie. Znali datę urodzenia Tiril, co bardzo ułatwiało poszukiwania, tak samo jak informacja, że jedną z położnic była kobieta o nazwisku Dahl.
Pierwsze trzy próby zakończyły się niepowodzeniem.
Czwarta akuszerka okazała się bardzo wiekową matroną, lecz jak wielu starych ludzi doskonale pamiętała to, co wydarzyło się przed wielu laty.
Stali w przepełnionym wątpliwymi ozdobami salonie.
– Owszem, pamiętam panią Dahl. – Zniżyła głos do szeptu. – Tę drugą także. I zamianę dzieci. – Znów zaczęła mówić głośniej. – Pani Dahl straciła dziecko i bała się powiedzieć o tym swemu mężowi. Dostała córeczkę tej drugiej. Cieszyłam się, że mogę im obu pomóc. Ten drugi poród okryty był wielką tajemnicą. Tragiczna historia!
Erling zabrał głos. Wskazał na Tiril.
– To jest dziecko, którym zaopiekowała się pani Dahl. Akuszerce zaparło dech. Na pomarszczonych policzkach wykwitły rumieńce. Wiedziona, mimowolnym odruchem pokłoniła się głęboko przed Tiril, aż zatrzeszczały stareńkie kości.
– Witaj w mych skromnych progach, wasza wysokość!
Znieruchomieli.
– Wysokość? – szepnęła zdumiona do najwyższych granic Catherine. – To tytuł zastrzeżony dla osób co najmniej książęcego rodu!