Wkrótce potem Madragowie przekazali wiadomość: Trzeba zejść na ziemię, Juggernauty nie są w stanie dłużej utrzymywać się w powietrzu.
– Wybaczcie mi – powiedziała Indra do megafonu. – To ja upierałam się zbyt długo, żeby nie tratować róż. – Zejdźcie już na dół, niedobrze mi się robi od tych kwiatów. Zniszczcie je, powyrywajcie z korzeniami!
Ciężkie, niezdarne kolosy zaczęły się wolno opuszczać, w końcu opadły na ziemię. Faron zadecydował, że zastaną tu przez jakiś czas, wszyscy potrzebowali chwili odpoczynku, przede wszystkim Madragowie. A poza tym czas zjeść porządny lunch.
Rozpięto linowy mostek między obydwoma pojazdami i wszyscy z J2 przeszli do jadalni w J1. Zespół kuchenny zajął się pracą, Bella zachwycała się swoimi zdrowymi rękami, zły wilkolud nadal spał i wszystko było w najlepszym porządku.
Po lunchu odbyła się narada, co robić dalej, chociaż szczerze powiedziawszy, wybór był raczej ograniczony. Nadal znajdowali się w Dolinie Róż, mieli tylko jedno wyjście.
Zebrani wiercili się na krzesłach, wsłuchiwali się w dochodzące skądś, nie wiadomo skąd, odgłosy, Madragowie zaczynali się niepokoić. Czy mimo wszystko mogło się stać coś złego z silnikami? Czy lot nie był nadmiernym obciążeniem? Dziwne odgłosy trudno było zlokalizować, zresztą trudno je też było zidentyfikować, jakieś szumy, trzaski, parskania…
Nagle stały się nieważne, uwagę obecnych zaprzątnęło coś innego.
– Czujecie ten smród? – zapytał Jori.
– Coś się pali – Oko Nocy pociągał nosem.
– Gorzej! – zawołał Ram. – To gaz!
– Tam! W kącie palą się pojemniki!
Wszyscy zerwali się na równe nogi, niczego nie rozumieli, do tych pojemników ogień nie mógł się w żaden sposób dostać! Ale skoro się już dostał, załodze groziło śmiertelne niebezpieczeństwo.
– Co się tu dzieje? – wołał Faron. – Niech wszyscy wychodzą, natychmiast!
Indra wrzasnęła:
– A wilki?
– Machnij na nie ręką – syknęła Bella. – To chyba najlepsze rozwiązanie. Nie będziemy musieli szukać sposobu, jak się ich pozbyć.
– Zamknij się, ty idiotko! Ram, czy możesz mi pomóc?
– Oczywiście! Kiro, dopilnuj, żeby wszyscy wyszli, ale chciałbym, żeby paru ochotników zostało z nami.
Obudzony wilk szarpał rozpaczliwie kratę, ogień przerażał go śmiertelnie, jak wszystkie zwierzęta. Drugi, niestety, też zaczął dawać znaki życia, ale nikt nie miał czasu na nic więcej, jak ewakuacja z zagrożonego pojazdu. Faron polecił Heikemu i Marcowi, którym ogień nic nie mógł zrobić, dogaszenie pożaru przeznaczoną do tego aparaturą, ludzie krztusili się i kaszleli, Indra i Ram zasłonili nosy i usta, z wdzięcznością przyjęli pomoc Armasa i Yorimoto. Wszyscy razem szli uwolnić wilkoludy.
– Miej się na baczności, bo jak mnie dotkniesz, to… – powiedziała Indra do jednego z nich po otwarciu drzwi. On jednak myślał tylko o tym, jak się wydostać z kłębów dymu, który w ich narożniku był najgęstszy. Pochylając głowę, bestia opierała się o kaszlących ludzi, którzy przyszli jej pomóc.
– Mój brat – wykrztusił.
– Nim też się zajmiemy – obiecał Ram. – Indra, sprowadź tego ze schodów, a my wrócimy po jego brata.
Uff, przestraszyła się Indra. Czy dam sobie radę sama z wilkiem, który zaatakował Sassę? I co się stanie, kiedy wyjdę z nim na zewnątrz? Czy nie zechce rozszarpać nas wszystkich?
Wpychała jednak wilka na schody jak mogła. Parę osób odskoczyło na ich widok, lecz wielkiego niebezpieczeństwa nie było. Podopieczny Indry runął jak długi na ziemię i leżał całkowicie bezradny.
Kilkoro członków wyprawy zatruło się gazem i oni też nie mogli się ruszać. W końcu w wejściu ukazali się Madragowie, pożar został ugaszony, należało tylko wywietrzyć trujące opary.
Wyniesiono niebezpiecznego wilkoluda, który jeszcze się do końca nie rozbudził, a palący się gaz też zrobił swoje. Oba potwory leżały teraz obok siebie, Marco i Dolg zastanawiali się, jak ochronić przed nimi innych. Zdążyli jednak zamienić ledwie parę słów, kiedy wydarzyło się znowu coś strasznego, coś budzącego taką grozę, że wszyscy zapomnieli o wilkoludach.
Siska zaczęła potwornie krzyczeć. Ponieważ pojazdy stały na stosunkowo niewielkiej przestrzeni, było nieuniknione, że w końcu ktoś znajdzie się blisko czarnych róż. Siska przyglądała się wilkoludom, w którymś momencie postąpiła parę kroków w tył, żeby przepuścić przechodzącego obok Joriego. No i wystarczył ułamek sekundy. Poczuła, że coś ją uderzyło po odsłoniętych nogach, jakby potwornie parząca pokrzywa, ból był straszny, coś ciągnęło ją w tył, o mało nie straciła równowagi.
Tsi zorientował się natychmiast: Siskę zaatakowały róże. Rosły tutaj bardzo wysokie i ich łodygi oplatały łydki Siski, a liście przywierały do skóry tysiącami maleńkich igiełek. Potężne kolce wwiercały się w ciało tak, że krew tryskała strumieniami.
Tsi-Tsungga nie wahał się ani chwili. Rzucił się na ratunek i przytrzymywał Siskę, chociaż wysokie róże oplatały również jego. Szarpnął z całych sił i uwolnił dziewczynę, wyrywając całą różę z korzeniami, chociaż, jak się okazało, nie miała normalnych korzeni. Popchnął Siskę w objęcia czekających przyjaciół, sam jednak padł ofiarą makabrycznej wściekłości tych dziwnych roślin. Unieszkodliwił jedną z nich, ale podczas gdy Dolg i Marco starali się wyciągać kolce z ciała dziewczyny, Tsi upadł do tyłu w gęstą kępę różanych zarośli. Rozlegały się stłumione, mlaszczące dźwięki, kiedy kolejne rośliny oplatały nieszczęsnego Tsi, okrywały go liśćmi i szpikowały kolcami.
Dolg zdołał oczyścić nogi Siski, ale sam musiał się zmagać z roślinami, które syczały, parskały i wiły się w jego rękach, próbując się owinąć wokół ramienia. Wielu chciało pomóc Tsi, ale musieli dać za wygraną, uważać, by ich samych nie wciągnęły śmiertelnie niebezpieczne kwiaty.
Tsi został niemal całkowicie pogrzebany. Nikt nie mógł zrozumieć, skąd się biorą te nowe oplatające go róże, które potrafiły się niewiarygodnie wydłużać, żeby dosięgnąć intruza.
Gdy tylko Siska została uwolniona, natychmiast podbiegła do Tsi, padła przy nim na kolana i w tej samej chwili znalazła się ponownie w pułapce.
– Siska, wracaj! – krzyknął Ram i wyciągnął do niej rękę.
Kręciła przecząco głową.
– Musimy go ratować! – krzyczała. – Róbcie coś!
Owszem, robili, co mogli. Madragowie przynieśli ostre noże, którymi wycinano sobie przejścia, ale łodygi róż wiły się jak węgorze. Dolg pobiegł po święte kamienie, a Marco starał się powstrzymać rozwój wypadków za pomocą magii. Nic nie pomagało.
– Siska – prosiła Indra. – Ty masz jeszcze szanse.
Chociaż wszyscy widzieli, że i jej szanse topnieją w oczach.
– Trzeba ratować Tsi – powtarzała Siska z uporem, płakała gorzkimi łzami i nie przejmowała się tym, że jest coraz bardziej poraniona.
– Nic z tego nie będzie – stwierdził Staro.
– Ale czy wy nie rozumiecie, że ja go kocham? – wybuchnęła Siska. – Nie pozwolę mu umrzeć, jeśli on zginie, ja zginę razem z nim!
Słuchali tego w najwyższym zdumieniu. Siska? Ta chłodna istota? I Tsi, na którego zawsze patrzyła z góry? Trudno uwierzyć!
Indra, starając się powstrzymywać rozwścieczone róże tak, żeby nie wpaść w pułapkę, wołała:
– Siska, chyba przesadzasz. Wszyscy lękamy się o Tsi, naturalnie, ale to… beznadziejne!
I rzeczywiście. Nie było widać już nic oprócz zrozpaczonych oczu Tsi, spod stosu dziwacznych roślin sterczało jeszcze parę kosmyków jego zielonych włosów. Nawet na twarzy pod nosem miał poprzylepiane liście. Siska zerwała je wściekłym ruchem, chociaż sama była nimi gruntownie pooblepiana.
– Ja nie przesadzam – szlochała. – Ty nic nie wiesz.
Indra przypomniała sobie, że całkiem niedawno Tsi też tak powiedział: „Ty nie wiesz, jak to jest”. I nagle uświadomiła sobie, że oto w jej obecności rozwijała się jakaś miłosna historia, a ona niczego nie zauważyła.
Zdecydowanie ruszyła na pomoc dwojgu uwięzionym, natychmiast jednak przyczepiła się do niej jakaś gałązka, której dotknięcie sprawiło jej potworny ból.
– Odczep się ode mnie, ty oślizgły potworze! – warknęła. – Au! Ratunku!
Dolg wrócił z farangilem. Marco ostrzegł go:
– Dolg, farangil może wyrządzić krzywdę także naszym przyjaciołom, naprawdę nie wiem, co robić.
Przez cały czas wokół pojazdów panował straszny chaos. Sassa i Bella wrzeszczały tak rozdzierająco, że trudno było cokolwiek poza tym usłyszeć, każdy na swój sposób próbował ratować tych dwoje uwięzionych w morzu róż, ale wszyscy wiedzieli, że i dla nich nie będzie ratunku, jeśli zostaną wciągnięci. Ram pomógł Indrze pozbyć się pnączy, które zdążyły omotać jej ręce i nogi. Kiro przyniósł siekierę, ale okazała się bezużyteczna, wcale nie nacinała potwornych roślin. Wielu z tych, którzy spieszyli na pomoc Sisce i Tsi, miało teraz na ciele paskudne, krwawiące rany.
I oto pomoc nadeszła, ale z całkiem nieoczekiwanej strony.
Oba wilkoludy ocknęły się tymczasem z odrętwienia i nagle pojawiły się pośrodku podnieconej gromady.
– Nie macie żadnej ochrony przed nimi? – zapytał łagodniejszy.
– Ochrony? Jaka tu może być ochrona? – zdziwił się Kiro.
I nagle zrozumiał.
– Więc wy dzięki ochronie przeszliście bez szwanku przez Dolinę Róż?
– Oczywiście!
Jego brat, ten szalony, już szedł wściekle ku różom, omijając zgromadzonych, którzy odskakiwali przed nim na boki. Sadził wielkimi krokami, po drodze wyjął coś z kieszonki przy przepasce biodrowej. Małe pudełeczko zawierające nie wiadomo co. Złapał Siskę za włosy i nacierał jakąś maścią ciało oblepione liśćmi i pokłute kolcami. Z dziwnym sykiem rośliny kurczyły się, odpadały i przemieniały w proch. Sympatyczniejszy z wilkoludów natychmiast podbiegł i odciągnął Siskę w bezpieczniejsze miejsce.
– Nie! – wrzeszczała na całe gardło. – Ja chcę zostać z Tsi!
Ram trzymał ją mocno.
– Tsi też wydobędą.
Groźny wilk zwrócił ku nim swoje skośne, podstępne, rozpalone ślepia.
– Myślę, że jeśli o niego chodzi, to jest za późno – warknął.
– Nie – zawodziła Siska. – Nie może być za późno! Wyciągnijcie go z tego bagna, uratujcie mojego Tsi!
Indra mruczała coś pod nosem, wzruszona niezwykłym uczuciem i rozpaczą Siski:
„Lecz smutkiem tchną czarne jak noc róże”.
Czy to przypadek, że właśnie ten piękny wiersz nie dawał jej spokoju od wielu dni? A może należy to nazwać przeczuciem? Raz po raz obie z Siską myślały, że oto już znalazły odpowiedź na pytanie, dlaczego ciągle przypominają sobie ten wiersz. I w końcu czarne jak noc róże okazały się rzeczywistością. Makabryczną kropką nad i. Czyżby więc nic nie znacząca Indra z Ludzi Lodu odziedziczyła jednak trochę i przekleństwa, i błogosławieństwa swego rodu, jeśli chodzi o zdolności paranormalne? I wiedziała zawczasu, że w końcu napotkają czarne róże?
Nie, to przypadek, nie powinna popadać w zarozumialstwo.
Rozejrzała się. Sassa i Bella, śmiertelnie przestraszone, siedziały na szczycie schodów J1, bały się róż, bały się wilkoludów i trujących oparów z wnętrza pojazdu, to jedna, to druga krzyczała raz po raz rozpaczliwie. Wszyscy inni byli zajęci tym, co działo się na dole.
Nigdy w życiu nie posadzę żadnej róży, myślała Indra.
Poza tym Siska ma rację: Jeśli Tsi umrze, Królestwo Światła utraci coś niezwykle cennego. Prostotę i ufność.
Wtedy pojawiły się ptaki.
Wielkimi chmarami krążyły nad ziemią niczym gigantyczne czarne płatki śniegu. Darły się podniecone i gromadnie nurkowały w różanym morzu.
– Przepadnijcie, potwory! – krzyczała Indra.
Rozkaz Rama zabrzmiał krótko jak wystrzał z pistoletu.
– Mar! Yorimoto!
Więcej mówić nie musiał. Podczas gdy inni bronili się przed wściekłymi atakami, a Sassa i Bella wrzeszczały histerycznie, dwaj wojownicy ze Wschodu przynieśli swoje strzelby z usypiającymi strzałami. Kiedy zbiegali ze schodów, potrącona Sassa spadła na ziemię, ale nikt nie miał czasu na wysłuchiwanie jej protestów. Na wszelki wypadek schowała się więc pod schodami.
Ptaki atakowały tych, którzy znajdowali się w zaroślach. Wilkoludy broniły się przed nimi i wyły tak, że wielu miało ochotę zatkać sobie uszy.
Latające bestie rzuciły się na Tsi.
– Nie! Nie! – krzyczała Siska, a inni jej wtórowali.
Nareszcie rozległy się głuche strzały i ptaszyska jęły spadać na ziemię. Jeden zleciał między róże, które się natychmiast nad nim zamknęły.
Reszta uciekała z krakaniem i łopotem skrzydeł. Ponieważ ptak, który spadł w różane krzaki, był obezwładniony, na razie nikt się nim nie zajmował. Mar i Yorimoto odłożyli strzelby i koncentrowali się na ratowaniu Tsi.
Ale nie mogli wiele zrobić.
Nikt nie mógł wiele zrobić.