13

Deborah zaniemówiła prawie na dziesięć minut. Prowadziła samochód i patrzyła przed siebie, a szczęki miała zaciśnięte. Widziałem, jak pracują jej mięśnie od twarzy aż po ramiona. Znając ją dobrze, wiedziałem, że szykuje się wybuch, ale ponieważ nie miałem pojęcia, jak może się zachować Debs Zakochana, nie potrafiłem odgadnąć, kiedy. Chutsky, cel zbliżającego się topnienia jej rdzenia atomowego, siedział obok niej równie milczący, ale najwyraźniej szczęśliwy, że sobie tak cicho siedzi i ogląda krajobrazy.

Zbliżaliśmy się już do drugiego domu i jechaliśmy w cieniu Monte di Spazzatura, kiedy Debs wreszcie wybuchła.

— Do cholery, to jest zabronione! — krzyknęła, dla podkreślenia waląc dłonią w kierownicę.

Chutsky spojrzał na nią z lekkim zachwytem.

— Tak, wiem — odparł.

— Jestem zaprzysiężoną funkcjonariuszką! — wrzeszczała Deborah. Przysięgałam, że będę zwalczać takie gówno… a ty!… — Zapluła się tak, że musiała przerwać.

— Chciałem się tylko upewnić — odparł łagodnie. — To był najprostszy sposób.

— Powinnam ci założyć kajdanki! — powiedziała.

— To mogłoby być zabawne — zauważył.

— Ty sukinsynu!

— Nareszcie.

— Nie przejdę na twoją cholerną ciemną stronę!

— Nie przejdziesz — zgodził się. — Nie pozwolę ci, Deborah.

Oddychała ze świstem, odwróciła się, żeby na niego spojrzeć. On też popatrzył na nią. Nigdy jeszcze nie widziałem milczącej rozmowy, a ta była jedyna w swoim rodzaju. Nerwowo strzelała oczami od lewej do prawej strony jego twarzy, a potem znów do lewej. On po prostu odpierał spojrzenie, spokojnie, bez mrugnięcia okiem. Było to eleganckie i fascynujące, i niemal równie interesujące jak fakt, że Debs najwyraźniej zapomniała, że kieruje.

— Nienawidzę się wtrącać — zacząłem. — Ale wydaje mi się, że przed nami jest ciężarówka z piwem.

Gwałtownie odwróciła głowę i zahamowała w samą porę, żebyśmy uniknęli przemiany w nalepkę na zderzak wozu z millerem jasnym.

— Zadzwonię do zastępcy i podam mu ten adres. Jutro — powiedziała.

— W porządku — rzekł Chutsky.

— A ty wyrzucisz tę działkę.

— Wyglądał na lekko zaskoczonego.

— Kosztowała mnie dwa patyki — bronił się.

— Wyrzucisz — powtórzyła.

— W porządku — zgodził się. Znów popatrzyli na siebie, mnie zostawiając obserwowanie śmiertelnie groźnych ciężarówek z piwem. Ale i tak miło było widzieć, jak wszystko się dobrze układa i harmonia zostaje przywrócona we wszechświecie, a my możemy od nowa zacząć poszukiwania ohydnego, nieludzkiego potwora tygodnia, bogatsi o wiedzę, że miłość zawsze zwycięży. I była to wielka satysfakcja, tak jechać na południe, międzystanową, w słabnącej już burzy, a gdy słońce znów wyjrzało zza chmur, skręciliśmy w drogę, która doprowadziła nas do szeregu krętych uliczek ze wspaniałym widokiem na górę śmieci znaną jako Monte di Spazzatura.

Budynek, którego szukaliśmy, znajdował się pośrodku ostatniego rzędu domów, na którym kończyła się cywilizacja i zaczynało się królestwo śmieci. Stał przy łuku koliście biegnącej ulicy i przejechaliśmy obok dwa razy, zanim upewniliśmy się, że to ten. Było to skromne domostwo z trzema sypialniami i dwiema hipotekami, pomalowane bladożółtą farbą z białym szlaczkiem i bardzo ładnie utrzymanym trawnikiem. Na podjeździe ani pod wiatą nie było widać samochodu, a tabliczka z napisem: NA SPRZEDAŻ na frontowym trawniku została przykryta inną, która jaskrawoczerwonymi literami głosiła: SPRZEDANE!

— Może się jeszcze nie wprowadził — powiedziała Deborah.

— Musi gdzieś mieszkać — odparł Chutsky i trudno było spierać się z jego logiką. — Zatrzymaj się. Masz podkładkę pod dokumenty?

Deborah zaparkowała i ściągnęła brwi.

— Pod siedzeniem. Potrzebna mi do papierkowej roboty.

— Nie zabrudzę — obiecał i sekundę gmerał pod fotelem, zanim wyciągnął prostą, metalową podkładkę z przypiętym plikiem oficjalnych formularzy.

— Doskonała — powiedział. — Daj mi coś do pisania.

— Co masz zamiar zrobić? — zapytała, wręczając mu tani, biały długopis z niebieskim guzikiem.

— Nikt nie powstrzyma faceta z podkładką do dokumentów — wyjaśnił z uśmiechem Chutsky. I zanim zdołaliśmy cokolwiek powiedzieć, był już na zewnątrz i szedł wzdłuż krótkiego podjazdu równym krokiem rasowego biurokraty. Zatrzymał się w połowie drogi, spojrzał na podkładkę, przewrócił kilka stron, przeczytał coś, zanim spojrzał na dom, i pokiwał głową.

— Chyba jest bardzo dobry w takich rzeczach — zwróciłem uwagę Deborah.

— Do cholery, lepiej, żeby był — rzekła. Nadgryzła kolejny paznokieć, a ja się zmartwiłem, że wkrótce jej ich zabraknie.

Chutsky ruszył dalej, zerkając na podkładkę, najwyraźniej nieświadom, że jest przyczyną znikających paznokci w stojącym za nim wozie. Wyglądał naturalnie i spokojnie i najwyraźniej dysponował ogromnym doświadczeniem albo w krętactwach, albo w machlojkach, zależy, które słowo lepiej pasuje do opisania oficjalnie usankcjonowanego oszustwa. I doprowadził Debs do obgryzania paznokci i do tego, że mało nie wrąbała się w ciężarówkę z piwem. Może nie wywierał na nią dobrego wpływu, chociaż miło było widzieć kolejny cel dla jej min i podstępnych kuksańców. Zawsze wolę, jeśli przez jakiś czas ktoś inny chodzi posiniaczony.

Chutsky zatrzymał się przed drzwiami i coś zapisał. Potem, chociaż nie widziałem, jak to zrobił, otworzył je i wszedł. Drzwi zamknęły się za nim.

— Cholera — mruknęła Deborah. — Włamanie i wtargnięcie do mieszkania. Jeszcze trochę i każe mi porwać samolot.

— Zawsze chciałem odwiedzić Hawaje — powiedziałem, żeby jej ulżyć.

— Dwie minuty — rzekła zwięźle. — Potem wzywam wsparcie i wchodzę za nim.

Sądząc z tego, jak jej ręka podrygiwała w stronę radiostacji, minęła minuta i pięćdziesiąt dziewięć sekund, zanim drzwi się otworzyły i wyszedł Chutsky. Zatrzymał się na podjeździe, zapisał coś na podkładce i wrócił do samochodu.

— W porządku — powiedział, wsiadając z przodu. — Wracamy do domu.

— Dom jest pusty? — zainteresowała się Deborah.

— Czysty jak łza — odparł. — Nigdzie nawet ręcznika czy puszki zupy.

— To co teraz? — zapytała, wrzucając bieg.

Pokiwał głową.

— Wracamy do planu A — rzekł.

— A co to jest, do diabła, plan A? — zapytała Deborah.

— Cierpliwość.

I tak oto, mimo rozkosznego lunchu i zaprawdę oryginalnej wyprawy po zakupy, wróciliśmy do czekania. Minął typowy, nudny tydzień. Nie wyglądało na to, żeby sierżant Doakes zrezygnował, zanim moja przemiana w kanapowego brzuchacza z piwem w ręku dobiegnie końca, a ja nie miałem nic innego do roboty oprócz kopania puszki, gry w szubieniczkę z Co — dym i Astor i wykonywania potem rażąco teatralnych pocałunków pożegnalnych z Ritą, dla oczu mojego prześladowcy.

Potem, w środku nocy zadzwonił telefon. Była to noc z niedzieli na poniedziałek, a ja musiałem następnego dnia wyjść wcześnie do pracy; mieliśmy z Vince’em Masuoką umowę i teraz była moja kolej, żeby kupić pączki. A tutaj ten telefon bezwstydnie dzwoniący, jakbym nie miał innych zmartwień, a pączki same się dostarczały. Spojrzałem na zegar na stoliku nocnym: druga trzydzieści osiem. Przyznaję, że byłem nieco zrzędliwy, kiedy podniosłem słuchawkę.

— Dajcie mi spokój.

— Dexter, Kyle zaginął — powiedziała Deborah. Jej głos był bardziej niż zmęczony, niezwykle napięty, jakby nie wiedziała, czy ma kogoś zastrzelić czy płakać.

Zajęło mi zaledwie kilka chwil, zanim rozgrzałem swój potężny intelekt.

— Hm, cóż Deb — odparłem — taki facet, może to i lepiej dla ciebie…

— On zaginął, Dexter. Porwano go. Ten facet go złapał. Ten facet, co to zrobił tamtemu facetowi — powiedziała i chociaż poczułem się, jakbym trafił do odcinka Rodziny Soprana, zrozumiałem, o co jej chodzi. Ktoś, kto przemienił tamtego na stole w wyjący kartofel, porwał Kyle’a prawdopodobnie po to, żeby zrobić z nim to samo.

— Doktor Danco — dodałem.

— Tak.

— Skąd wiesz? — zapytałem.

Powiedział, że to może się zdarzyć. Kyle jest jedynym człowiekiem, który wie, jak ten facet wygląda. Uważał, że jak Danco się dowie, że on tu jest, będzie próbował go złapać. Mieliśmy… umówiony sygnał i… cholera, Dexter, po prostu przyjedź tutaj. Musimy go znaleźć — poprosiła i odwiesiła słuchawkę.

Zawsze ja, prawda? Naprawdę wcale nie jestem bardzo miłą osobą, ale z jakiegoś powodu to zawsze ja muszę rozwiązywać ich problemy. „Och, Dexterze, dziki, nieludzki potwór porwał mojego chłopaka!” No, do cholery, ja sam jestem dzikim, nieludzkim potworem — czy to nie daje mi prawa do chwili odpoczynku?

Westchnąłem. Najwyraźniej nie.

Miałem nadzieję, że Vince nie pogniewa się o te pączki.

Загрузка...