1

To znowu ten tłusty księżyc, rzucony nisko w tropikalną noc, wykrzykuje na ciemnym niebie, szepcze do drżących uszu. I ten kochany, stary głos w ciemnościach, głos Mrocznego Pasażera, moszczącego się wygodnie na tylnym siedzeniu dodge’a K domniemanej duszy Dextera.

Ten drań księżyc, ten pyskaty, chytrze zerkający Lucyfer, który wrzeszczy w poprzek pustego nieba, w mroczne serca potworów nocy, na dole, wzywając je na wesołe place zabaw.

Woła właśnie do tego potwora, tu, za oleandrem, prążkowanego jak tygrys w świetle księżyca przesączającym się przez liście, który pobudzony czeka na właściwą chwilę, żeby wyskoczyć z cienia. To Dexter w mroku. Nasłuchuje straszliwych podszeptów spływających bez tchu do mojej cienistej kryjówki.

Moje kochane, mroczne drugie ja namawia mnie, żebym skoczył — już — zatopił oblane światłem księżyca kły w och jakże bezbronne mięso po tamtej stronie żywopłotu. Ale czas nie jest odpowiedni, czekam więc, patrząc ostrożnie, jak moja niczego niepodejrzewająca ofiara przepełza obok, z szeroko otwartymi oczami, bo wie, że coś ją obserwuje, ale nie wie, że tu, w żywopłocie, jestem ja, zaledwie o trzy stalowe kroki. Mógłbym wysunąć się z taką łatwością, jak ostrze noża, którym jestem, i odprawić moją cudowną magię — ale czekam, przeczuwany, chociaż niewidoczny.

Jedna długa, skradająca się chwila przechodzi na paluszkach w drugą, a ja nadal czekam na właściwy moment; skok, wyciągnięta ręka, chłodna wesołość, kiedy widzę przerażenie rozchodzące się po twarzy mojej ofiary…

Ale nie. Coś tu nie gra.

I teraz nadchodzi kolej na Dextera, żeby poczuł mdłe ukłucia oczu na plecach, trzepot strachu, kiedy coraz bardziej się upewniam, że coś poluje na mnie. Jakiś inny nocny prześladowca czuje to ostre, wewnętrzne ślinienie, kiedy obserwuje mnie skądś, z bliska — a mnie się ta myśl nie podoba.

I jak małe uderzenie pioruna wesoła dłoń oślepiająco szybko opada na mnie znikąd, a przed moimi oczami migają lśniące zęby dziewięcioletniego chłopca z sąsiedztwa.

— Mam cię! Raz, dwa, trzy, Dexter!

I z dziką szybkością wczesnej młodości chichocze szaleńczo i krzyczy na mnie, a ja stoję upokorzony w krzakach. Skończyło się. Sześcioletni Cody patrzy na mnie rozczarowany, jakby Dexter Nocny Bóg zawiódł swojego arcykapłana. Astor, dziewięcioletnia siostra Cody’ego, przyłącza się do pohukiwania dzieciaków, zanim ponownie smyrgną w ciemność, do nowych, bardziej zmyślnych kryjówek, zostawiając mnie bardzo samotnego z moim wstydem.

Dexter nie kopnął puszki. A teraz Dexter jest Tym. Znowu.

Dziwicie się, jak to możliwe, żeby nocne łowy Dextera sprowadzały się do czegoś takiego? Wcześniej zawsze były jakieś przerażające, wynaturzone drapieżniki czekające, aż zwróci na nie uwagę równie przerażający, wynaturzony Dexter — a oto jestem ja, tropiący pustą puszkę po ravioli Chef Boyardee, których winą jest mdły sos. Oto ja, trwoniący cenny czas na przegrywanie w grze, w którą nie grałem, odkąd skończyłem dziesięć lat. Nawet gorzej, jestem Tym.

— Raz. Dwa. Trzy — odliczam, zawsze porządny i uczciwy zawodnik.

Jak to możliwe? Jak możliwe, że Dexter Demon, czując ciężar takiego księżyca, nie grzebie we wnętrznościach, wyrzynając życie z kogoś, kto pilnie potrzebował klingi ostrego osądu Dextera? Jak to możliwe, żeby podczas takiej nocy Zimny Mściciel odmówił wypuszczenia Mrocznego Pasażera na przechadzkę?

— Cztery. Pięć. Sześć.

Harry, mój mądry ojczym, uczył mnie starannego równoważenia Potrzeby i Noża. Przygarnął chłopca, w którym dostrzegł niepohamowaną żądzę zabijania — nie do przeobrażenia — i ukształtował z niego człowieka, który zabija tylko zabójców; Dexter, ukrywający się za ludzką z pozoru twarzą, tropiący naprawdę ohydnych seryjnych zabójców mordujących bez zasad. Byłbym jednym z nich, gdyby nie Plan Harry’ego. „Jest mnóstwo ludzi, którzy na to zasługują, Dexterze” — powiedział mój ojczym gliniarz.

— Siedem. Osiem. Dziewięć.

Nauczył mnie, jak odnajdywać tych szczególnych towarzyszy zabaw, jak upewniać się, że zasłużyli na odwiedziny moje i mojego Mrocznego Pasażera. Nawet więcej, nauczył mnie, tak jak tylko gliniarze potrafią, jak uniknąć za to kary. Pomógł mi zbudować wiarygodną maskę i wbił mi do głowy, że muszę do niej pasować i zawsze, nieustannie być normalny we wszystkim.

I tak nauczyłem się, jak się ładnie ubierać, uśmiechać i myć zęby. Stałem się doskonałą podróbką człowieka, mówiącą te głupie i bezsensowne rzeczy, które ludzie mówią do siebie co dnia. Nikt nie podejrzewał, co czai się za moją perfekcyjną imitacją uśmiechu. Nikt, poza moją przybraną siostrą, Deborah, oczywiście, ale ona zaakceptowała mnie prawdziwego. W końcu mogłem okazać się znacznie gorszy. Mogłem być złym, wściekłym potworem, który zabija i zabija, i zostawia za sobą góry gnijącego mięsa. Tymczasem stanąłem po stronie prawdy, sprawiedliwości i amerykańskiego stylu życia. Nadal jako potwór, oczywiście. Jednak ładnie po sobie sprzątałem i byłem naszym potworem, ubranym w czerwono — biało — niebieską stuprocentową syntetyczną cnotę. A w te noce, kiedy księżyc jest najgłośniejszy, znajduję takich, którzy żerują na niewinnych i nie grają zgodnie z regułami, i sprawiam, żeby odeszli w małych, starannie zapakowanych kawałkach.

Ta elegancka formuła dobrze działała przez lata szczęśliwej nieludzkości. Między tymi randkami utrzymywałem doskonale przeciętny styl życia w uporczywie zwyczajnym mieszkaniu. Nigdy nie spóźniałem się do pracy, żartowałem jak należy z kolegami, we wszystkich sprawach byłem użyteczny i nie narzucałem się, tak jak mnie nauczył Harry. Moje życie androida było uporządkowane, zrównoważone i miało prawdziwie pozytywną wartość społeczną.

Aż do teraz. Jakoś tak, w tę w sam raz odpowiednią noc znalazłem się tutaj, bawiąc się kopaniem puszki ze zgrają dzieciaków, zamiast bawić się w Rozpruj Rozpruwacza ze starannie dobranym przyjacielem. A za chwileczkę, kiedy zabawa się skończy, zaprowadzę Cody’ego i Astor do domu ich matki, Rity, a ona przyniesie mi puszkę piwa, położy dzieciaki do łóżka i usiądzie obok mnie na kanapie.

Jak to możliwe? Czy Mroczny Pasażer przechodził na wcześniejszą emeryturę? Czy Dexter złagodniał? Czy jakoś skręciłem za róg długiego, ciemnego korytarza i wyszedłem po niewłaściwej stronie jako Dexter Udomowiony? Czy jeszcze kiedykolwiek umieszczę kroplę krwi na czystej szklanej płytce tak, jak zawsze robiłem — moje trofeum myśliwskie?

— Dziesięć! Kto się nie chowa, ten kryje, szukam!

Tak, doprawdy, szukam.

Ale czego?

Zaczęło się, oczywiście, od sierżanta Doakesa. Każdy superbohater ma swojego wroga numer jeden. On był moim wrogiem. Nie zrobiłem mu absolutnie nic, a jednak postanowił mnie ścigać, nękać mnie za moją dobrą robotę. Mnie i mój cień. A jaka w tym ironia: ja, ciężko pracujący analityk próbek krwi, i on, zatrudniony w tej samej jednostce policji, graliśmy w tej samej drużynie. Czy to było w porządku z jego strony, żeby tak mnie prześladować tylko dlatego, że od czasu do czasu pozwalałem sobie na maleńką chałturę?

Znałem sierżanta Doakesa znacznie lepiej, niżbym tego chciał, nie tylko z naszych stosunków służbowych. Natrudziłem się, żeby dowiedzieć się o nim wszystkiego z jednej, prostej przyczyny: nigdy mnie nie lubił, mimo że dbałem o to, by być uroczy i radosny na światowym poziomie. Ale niemal czuło się, że Doakes widział w tym fałsz; wszystkie moje misterne serdeczności odbijały się od niego jak chrabąszcze majowe od przedniej szyby.

Jasne, że mnie to zaciekawiło, i to naprawdę. Jakiego pokroju ludzie mogliby mnie nie lubić? Przyjrzałem mu się więc troszeczkę i zrozumiałem. Człowiekiem, który nie lubił Debonaira Dextera, okazał się czterdziesto — ośmioletni Afroamerykanin, zdobywca rekordu wydziału w wyciskaniu, leżąc. Według plotki, którą zasłyszałem przypadkiem, był weteranem wojskowym, a odkąd zatrudniono go w policji, postrzelił kilka osób ze skutkiem śmiertelnym, co Wydział Spraw Wewnętrznych uznał za usprawiedliwione.

Ale ważniejsze jest to, co sam odkryłem, że gdzieś, pod głębokim gniewem, który zawsze płonął w jego oczach, czaiło się echo chichotu mojego Mrocznego Pasażera. To było tylko leciutkie brzęczenie dzwoneczka, ale ja wiedziałem. Doakes dzielił się przestrzenią z czymś, tak jak ja. Nie z tym samym, ale z czymś bardzo podobnym, panterą wobec mojego tygrysa. Doakes był gliną, ale też był zimnym zabójcą. Nie zdobyłem na to materialnego dowodu, ale miałem co do tego całkowitą pewność, chociaż nawet nie widziałem, żeby miażdżył tchawicę pieszego nieostrożnie przechodzącego przez jezdnię.

Istota rozumna pomyślałaby zapewne, że on i ja moglibyśmy znaleźć jakiś wspólny mianownik; napić się kawy i porównać naszych Pasażerów, wymienić fachowe uwagi i pogawędzić o technikach ćwiartowania. Ale nie: Doakes pragnął mojej śmierci. Trudno mi było więc podzielać jego pogląd.

Doakes pracował z detektyw LaGuertą. Kiedy zginęła w podejrzanych okolicznościach, od tego czasu jego uczucia wobec mnie zaczęły wyrażać coś więcej niż tylko odrazę. To było totalnie sztuczne i całkowicie nie w porządku. Ja tylko patrzyłem — co w tym złego? Oczywiście, pomogłem prawdziwemu zabójcy w ucieczce, ale czego oczekujecie? Jakim trzeba by okazać się człowiekiem, żeby wydać własnego brata? Szczególnie gdy odwali kawał dobrej roboty.

Cóż, żyj i daj żyć innym. Przynajmniej w większości przypadków. Sierżant Doakes mógł myśleć, co chciał, a mnie to nie przeszkadzało. Nadal niewiele jest praw zabraniających myślenia, chociaż jestem pewien, że ciężko pracują nad tym w Waszyngtonie. Nasz dobry sierżant miał prawo mnie podejrzewać, o co chciał. Ale teraz, kiedy pod wpływem swoich nieczystych myśli postanowił działać, moje życie legło w gruzach. Dexter Wykolejeniec szybko stawał się Dexterem Obłąkańcem.

A dlaczego? Jak zaczął się cały ten paskudny rozgardiasz? Przecież ja tylko chciałem być sobą.

Загрузка...