Obudziłem się z bólem głowy, koszmarną odrazą do siebie i poczuciem dezorientacji. Na policzku miałem różową kołderkę. Moja kołdra — kołdra, pod którą budzę się co rano w moim łóżeczku — nie jest koloru różowego i pachnie inaczej. Materac był za obszerny jak na moje wysuwane łóżko i doprawdy miałem pewność, że i ból głowy nie jest mój.
— Dzień dobry, przystojniaku — usłyszałem głos, dobiegający skądś, od moich stóp. Odwróciłem głowę i zobaczyłem Rite stojącą u stóp łóżka, przyglądała mi się ze szczęśliwym uśmieszkiem.
— Ung — powiedziałem głosem, który zabrzmiał jak skrzeczenie ropuchy i sprawił, że głowa jeszcze bardziej mnie rozbolała. Ale widocznie był to ból rozrywkowy, bo Rita uśmiechnęła się szerzej.
— Tak właśnie myślałam — stwierdziła. — Przyniosę ci aspirynę. — Pochyliła się i potarła mi nogę. — Hm — mruknęła, a potem odwróciła się i poszła do łazienki.
Usiadłem. Możliwe, że popełniłem strategiczny błąd, bo pulsowanie w głowie bardzo się nasiliło. Zamknąłem oczy, odetchnąłem głęboko i czekałem na aspirynę.
Do tego normalnego życia trzeba będzie się trochę przyzwyczajać.
Dziwne, ale to nie było wcale konieczne. Odkryłem, że jeśli się ograniczę do jednego, dwóch piw, będę wystarczająco odprężony, żeby wtopić się w pokrowiec kanapy. I tak, kilka dni w tygodniu, z niezmiennie wiernym sierżantem Doakesem w moim lusterku wstecznym, zatrzymywałem się po pracy w domu Rity, bawiłem się z Codym i Astor i siadywałem z Ritą, kiedy dzieciaki były w łóżku. Około dziesiątej zmierzałem ku drzwiom. Rita chyba oczekiwała, że pocałuję ją na do widzenia, zazwyczaj aranżowałem więc to tak, żeby całować ją przy otwartych drzwiach wejściowych, gdzie Doakes mógł mnie widzieć. Wykorzystywałem wszystkie techniki, które widziałem na wielu filmach, a Rita radośnie na to reagowała.
Lubię rutynę, a tę nową doprowadziłem do punktu, w którym sam prawie zacząłem w nią wierzyć. Była tak nużąca, że ułożyłem moje prawdziwe ja do snu. Z oddali, z tylnego siedzenia, z najodleglejszego, ciemnego zakątka Dexterlandii słyszałem nawet, jak Mroczny Pasażer zaczął cichutko pochrapywać, co wydawało mi się trochę straszne i sprawiło, że po raz pierwszy poczułem się trochę samotny. Ale trzymałem kurs i zabawiałem się wizytami u Rity, żeby dowiedzieć się, jak długo mogę to ciągnąć, będąc świadom, że Doakes patrzy i — miejmy nadzieję — zaczyna się trochę dziwić. Przynosiłem kwiaty, słodycze i pizzę. Całowałem Rite coraz cudaczniej w oprawie otwartych drzwi, żeby Doakes miał możliwie najlepszy widok. Wiem, że to widowisko mogło wydawać się śmieszne, ale było jedyną bronią, jaką dysponowałem.
Doakes całymi dniami przebywał ze mną. Pojawiał się w nieprzewidywalnych momentach, co sprawiało, że wydawał się jeszcze groźniejszy. Nigdy nie wiedziałem, kiedy ani gdzie się ukaże, toteż miałem wrażenie, jakby ciągle był obecny. Kiedy szedłem do spożywczego, Doakes czekał przy brokułach. Kiedy jechałem na rowerze przy Old Cutler Road, gdzieś po drodze widywałem rdzawoczerwonego taurusa zaparkowanego pod figowcem. Mógł minąć dzień, kiedy nie widziałem Doakesa, ale wyczuwałem, że gdzieś tam jest, krąży w powietrzu i czeka, a ja nie śmiałem marzyć, że zrezygnował; skoro go nie spotkałem, to albo dobrze się schował, albo czekał, żeby po raz kolejny znienacka pojawić się przede mną.
Musiałem zostać Dexterem Dziennym na pełny etat, jak aktor uwięziony w filmie, który wie, że obok istnieje prawdziwy świat, tuż za ekranem, ale dla niego jest nieosiągalny jak księżyc. I jak księżyc pociągała mnie myśl o Reikerze. Myśl o nim, człapiącym przez spokojne życie w tych absurdalnych, czerwonych butach, była niemal nie do wytrzymania.
Wiedziałem, oczywiście, że nawet Doakes nie może bez końca za mną chodzić. W końcu dostawał od ludu Miami przyzwoitą pensję za swoje zajęcia i od czasu do czasu musiał je wykonywać. Ale Doakes rozumiał tę wznoszącą się wewnętrzną falę, która waliła we mnie, i wiedział, że jeśli przez dłuższy czas nie popuści, maska ze mnie opadnie, musi opaść, kiedy chłodne szepty z tylnego siedzenia staną się coraz bardziej natarczywe.
I tak oto balansowaliśmy na ostrzu noża, niestety tylko metaforycznego. Wcześniej czy później będę musiał stać się mną. Ale aż do tej chwili nie przestanę spotykać się często z Ritą. Nie dorastała do pięt mojemu staremu ogniowi, Mrocznemu Pasażerowi, aleja potrzebowałem tajnej tożsamości. Do czasu więc, kiedy umknę Doakesowi, Rita stanie się moją peleryną, czerwonymi rajtuzami i pasem z gadżetami — prawie całym przebraniem.
Doskonale: będę siadywał na kanapie z puszką piwa w ręku, oglądał Walkę o przetrwanie i myślał o interesujących wariantach gry, które nigdy nie wejdą na antenę. Wystarczy po prostu dodać Dextera do rozbitków i zinterpretować tytuł troszkę bardziej dosłownie…
Nie wszystko było ponure, bezbarwne i żałosne. Kilka razy w tygodniu grałem w kopanie puszki z Codym i Astor, i mieszaniną stworzeń z sąsiedztwa, co prowadzi nas do punktu, w którym wszystko rozpoczęliśmy: do Dextera bez Masztu, niezdolnego do żeglugi po wodach jego normalnego życia, zakotwiczonego w stadzie dzieciaków i puszce po ravioli. A wieczorami, kiedy padało, zostawaliśmy w środku, przy stole, a Rita krzątała się, piorąc, zmywając i na inne sposoby doskonaląc domowe szczęście.
Niewiele jest gier pokojowych, w które można grać z małymi dziećmi o tak zniszczonej psychice jak Cody i Astor; większość gier planszowych nie interesowała ich albo ich nie rozumiały, a zbyt wiele gier karcianych wymagało niefrasobliwej prostoduszności, której nawet ja nie potrafiłbym przekonująco udawać. Ale w końcu wybraliśmy szubieniczkę. Była edukacyjna, twórcza i trochę zabójcza, co wszystkich uczyniło szczęśliwymi, nawet Rite.
Jeśli zapytalibyście mnie w okresie predoakesowym, czy życie z szubieniczką i piwem, jasnym millerem, to mój kawałek chleba, musiałbym wyznać, że Dexter Razowy jest cokolwiek ciemniejszy. Ale z upływem dni coraz głębiej wchodziłem w rzeczywistość mojego przebrania. Musiałem zapytać sam siebie: czy życie pana Podmiejskiego Domownika nie podoba mi się aby zanadto?
Niemniej miło było patrzeć, jak Cody i Astor rzucali się z drapieżnym zapałem na coś tak niewinnego jak szubieniczka. Ich entuzjazm do wieszania figurynek z kresek sprawiał, że czułem się nieco lepiej, jakbyśmy należeli do tego samego gatunku. Kiedy radośnie mordowali anonimowych wisielców, czułem z nimi pewne pokrewieństwo.
Astor szybko nauczyła się rysować szubienicę i linijki na litery. Miała duże zdolności werbalne.
— Siedem liter — mówiła, potem przygryzała górną wargę i dodawała: — Czekaj. Sześć. — Kiedy Cody i ja myliliśmy się, podskakiwała i krzyczała: — Ramię! Ha!
Cody patrzył bez wyrazu na nią, potem na gryzmołowatą figurkę zwisającą ze stryczka. Kiedy przychodziła jego kolej i myliliśmy się, mówił cichutko: Noga — i patrzył na nas z taką miną, która mogłaby oznaczać triumf u kogoś, kto okazywał emocje. A kiedy linia kresek pod szubienicą wreszcie wypełniała się przeliterowanym słowem, oboje z satysfakcją patrzyli na dyndającego człowieczka, a raz czy dwa Cody powiedział nawet: Nie żyje — zanim Astor podskoczyła i powiedziała: Jeszcze raz, Dexter. Moja kolej!
Idylla. Nasza doskonała rodzinka z Ritą, dziećmi i Potworem liczyła czworo członków. Ale bez względu na to, ile figurek z kresek straciliśmy, nie zrobiłem nic, żeby zabić niepokój, że czas gwałtownie upływa i wkrótce będę siwowłosym starcem, za słabym, żeby unieść nóż do krojenia mięsa, tuptającym chwiejnie przez przerażająco zwyczajne dni, prześladowanym przez postarzałego sierżanta Doakesa i poczucie straconej szansy.
Póki nie byłem w stanie wymyślić drogi wyjścia z tej sytuacji, sam dyndałem w pętli, jak patyczkowate figurki Cody’ego i Astor. Bardzo przygnębiające, a ja ze wstydem muszę wyznać, że prawie straciłem nadzieję, co nigdy by mi się nie zdarzyło, gdybym pamiętał o pewnej ważnej rzeczy.
To było Miami.