19

Wyszedłem od Rity, rzucając jej pospieszne usprawiedliwienie, i zaczekałem na zewnątrz. Deborah dotrzymała słowa, pięć i pół minuty później jechaliśmy na północ międzystanową.

— Są w Miami Beach — wyjaśniła. — Doakes mówił, że dotarł do tamtego faceta, do Oscara i powiedział mu, co się dzieje. Oscar na to, że musi sprawę przemyśleć, Doakes, że w porządku, zadzwoni do niego. Ale obserwował dom z ulicy i dziesięć minut później zobaczył, jak facet wyszedł i wsiadł do samochodu z torbą podróżną.

— Dlaczego znowu ucieka?

— A ty byś nie uciekał, gdybyś wiedział, że Danco cię ściga?

— Nie — zaprzeczyłem, myśląc z zadowoleniem o tym, co mógłbym zrobić, gdybym stanął twarzą w twarz z doktorem. — Zastawiłbym jakąś pułapkę i zwabiłbym go.

A potem… — pomyślałem, ale nie powiedziałem tego na głos.

— Cóż, Oscar to nie ty — rzekła.

— Tak niewielu z nas jest mną — odparłem. — Dokąd się wybrał?

Nachmurzyła się i pokręciła głową.

— Teraz jeździ po okolicy, a Doakes przypiął się do niego.

— A my sądzimy, że do czegoś nas doprowadzi? — zapytałem.

Deborah pokręciła głową i wyprzedziła stary kabriolet marki Cadillac pełen wyjącej młodzieży.

— To nie ma znaczenia — powiedziała i skręciła na rampę prowadzącą do autostrady Palmetto. — Oscar jest nadal naszą największą szansą. Jeśli spróbuje wyjechać stąd, zgarniemy go, ale tymczasem musimy się go trzymać, żeby zobaczyć, co się stanie.

— Bardzo dobrze, naprawdę wspaniały pomysł, ale co naszym zdaniem ma się stać?

— Nie wiem, Dexterze! — parsknęła. — Ale wiemy, że ten facet wcześniej czy później stanie się celem, zgadza się? A teraz on o tym też wie. Może więc próbuje sprawdzić, czy jest śledzony, zanim ucieknie. Cholera — powiedziała i wyminęła stary ciągnik naczepowy wyładowany skrzynkami z kurczakami.

Ciągnik jechał jakieś sześćdziesiąt kilometrów na godzinę, nie miał tylnych świateł, a na ładunku siedziało trzech mężczyzn trzymających się jedną ręką za sponiewierane kapelusze, a drugą za ładunek. Deborah krótko na nich zatrąbiła i wyprzedziła ciągnik. Chyba ich to nie wzruszyło. Mężczyźni siedzący na ładunku nawet nie mrugnęli.

— Tak czy siak — powiedziała, kiedy wyprostowała kierownicę i znów przyspieszyła — Doakes chce, żebyśmy dali mu wsparcie od strony Miami. I żeby Oscar nie mógł za bardzo dokazywać. Pojedziemy równolegle, wzdłuż Biscayne.

To miało sens; dopóki Oscar był w Miami Beach, dopóty nie mógł uciec w innym kierunku. Gdyby spróbował śmignąć w poprzek drogi na grobli albo skierować się na północ, w stronę Hauhwer Park i tam się przeprawić, my mieliśmy go zgarnąć. Jeśli nie miał w zanadrzu helikoptera, zapędzilibyśmy go w róg. Pozwoliłem prowadzić Deborah, a ona pojechała pospiesznie na północ, nie zabijając nikogo po drodze.

Przy lotnisku skręciliśmy na wschód, w Osiemset Trzydziestą Szóstą. Tu ruch przybrał nieco na sile, Deborah wymijała więc wozy lewą i prawą stroną. Była bardzo skupiona. Zachowywałem swoje myśli dla siebie, tymczasem ona wykorzystywała teraz lata treningu w ruchu ulicznym Miami, wygrywając w czymś, co urosło do rozmiarów nieustannej, szybkościowej wolnoamerykanki. Bezpiecznie przebrnęliśmy przez skrzyżowanie z 1 — 95 i wśliznęliśmy się na Biscayne Boulevard. Nabrałem głęboko powietrza i odetchnąłem ostrożnie, kiedy Deborah włączyła się do normalnego ruchu ulicznego i zwolniła.

Radiostacja zaskrzeczała i z głośnika dobiegł głos Doakesa:

— Morgan, gdzie jest twoja dwudziestka?

— Deborah podniosła mikrofon, żeby odpowiedzieć.

— Biscayne przy drodze MacArthura.

Krótka przerwa, a potem znów dał się słyszeć głos Doakesa:

— Zatrzymał się przy moście zwodzonym na Venetian Causeway. Kryjcie go od swojej strony.

— Dziesięć — cztery — powiedziała Deborah.

Nie mogłem się powstrzymać, żeby tego nie skomentować.

— Czuję się tak urzędowo, kiedy to mówisz.

— Co to ma znaczyć? — zapytała.

— Doprawdy, nic — odparłem.

Spojrzała na mnie poważnym wzrokiem gliny, ale twarz miała nadal młodą i poczułem się przez chwilę, jakbyśmy oboje byli dziećmi, siedzieli w radiowozie Harry’ego i bawili się w policjantów i złodziei — tylko że tym razem to ja miałem być tym białym charakterem, bardzo denerwujące uczucie.

— To nie jest zabawa, Dexterze — oświadczyła, bo oczywiście dzieliła ze mną te wspomnienia. — Stawką jest życie Kyle’a — dodała, a jej rysy znów ułożyły się w poważną minę wielkiej ryby. Mówiła dalej: — Wiem, że prawdopodobnie to nie ma dla ciebie sensu, ale zależy mi na tym człowieku. Sprawia, że czuję się taka… Cholera. Masz się żenić, a nadal nic do ciebie nie trafia. — Dojechaliśmy do świateł przy Trzynastej ulicy NE i skręciła w prawo. To, co zostało z centrum handlowego Omni Mali, pojawiło się po lewej stronie, a przed nami otwierała się Venetian Causeway.

— Nie najlepiej idzie mi z wczuwaniem się w innych, Debs — powiedziałem. — I naprawdę nie mam pojęcia, jak to jest z małżeństwem. Ale nie bardzo mi się podoba, kiedy jesteś nieszczęśliwa.

Deborah zatrzymała naprzeciwko małej przystani przy starym budynku Heralda i zaparkowała wóz tyłem do Venetian Causeway. Przez chwilę siedziała w milczeniu, potem sapnęła i powiedziała:

— Przepraszam.

To mnie trochę zbiło z tropu, gdyż przyznaję, że przygotowałem się, by powiedzieć coś bardzo podobnego, choćby po to, żeby naoliwić tryby uprzejmych stosunków. Prawie na pewno ująłbym to dowcipniej, ale istota pozostałaby ta sama.

— Za co?

— Nie chciałam… wiem, że jesteś inny, Dex. Naprawdę staram się przywyknąć do tego i… jesteś moim bratem.

— Adoptowanym — dodałem.

— To brednie i doskonale o tym wiesz. Jesteś moim bratem. I wiem, że jesteś teraz tutaj tylko ze względu na mnie.

— Właściwie, to miałem nadzieję, że później będę mógł powiedzieć przez radio: dziesięć — cztery.

Parsknęła.

— W porządku, bądź sobie dupkiem. Ale i tak dziękuję.

— Proszę bardzo.

— Podniosła mikrofon.

— Doakes, co on robi?

— Wygląda na to, że rozmawia przez komórkę — odpowiedział Doakes po krótkiej przerwie.

Deborah zmarszczyła brwi i popatrzyła na mnie.

— Jeśli ucieka, to z kim powinien porozumieć się przez telefon?

— Wzruszyłem ramionami.

— Może załatwia sobie wyjazd z kraju. Albo…

Przerwałem. Pomysł był za głupi, żeby go rozważać, i powinienem automatycznie przestać o nim myśleć, ale on jednak tkwił w moim mózgu, obijał się o szarą materię i wymachiwał czerwoną chorągiewką.

— Co? — zapytała Deborah.

Pokręciłem głową.

— Niemożliwe. Głupota. Po prostu zwariowana myśl, która nie chce sobie pójść.

— W porządku. Jak dalece zwariowana?

— A co… Hm, mówiłem, że to głupie.

— Znacznie bardziej głupio jest robić takie uniki — wyrzuciła z siebie. — Co to za pomysł?

— A jeśli Oscar dzwoni do naszego dobrego doktora i próbuje wynegocjować dla siebie wyjście z tej sytuacji? — zapytałem. Miałem rację; to brzmiało głupio.

Debs parsknęła.

— Jak ma negocjować?

— Hm — zastanowiłem się. — Doakes mówił, że ma ze sobą torbę. Może więc zapakował do niej pieniądze, akcje na okaziciela, kolekcję znaczków. Nie wiem. Ale prawdopodobnie ma coś, co może okazać się jeszcze cenniejsze dla naszego przyjaciela chirurga.

— Na przykład co?

— Prawdopodobnie wie, gdzie ukrywają się wszyscy inni ze starego zespołu.

— Cholera — zaklęła. — Wydać wszystkich w zamian za własne życie? — Przygryzała wargę, dumając nad tym. Po minucie pokręciła głową. — To jest mocno naciągane — doszła do wniosku.

— Naciągane dzieli wielki krok od głupiego — powiedziałem.

Oscar musiałby wiedzieć, jak skontaktować się z doktorem.

— Jeden nawiedzony zawsze znajdzie sposób, żeby znaleźć drugiego nawiedzonego. Są listy i bazy danych, są wzajemne kontakty, wiesz przecież. Widziałaś Tożsamość Bourne ’a?

— Tak, ale skąd mamy wiedzieć, że Oscar też ją oglądał? — zapytała.

— Mówię tylko, że to możliwe.

— Hm, hm — mruknęła. Wyjrzała za okno, myślała, potem zrobiła minę i pokręciła głową.

— Kyle mówił coś… że po jakimś czasie zapomina się, w jakim zespole się było, jak baseballista wolny strzelec. Zaczynasz więc zaprzyjaźniać się z facetami z drugiej strony i… Cholera, to jest głupie.

— Bez względu na to, po której stronie był Danco, Oscar mógłby znaleźć sposób, żeby się z nim skontaktować.

— Cholera. A my nie potrafimy — powiedziała.

Przez kilka minut milczeliśmy. Sądzę, że Debs myślała o Kyle’u i zastanawiała się, czy znajdziemy go na czas. Próbowałem wyobrazić sobie, że w podobny sposób troszczę się o Rite, ale nic z tego nie wyszło, jak przenikliwie zauważyła Deborah, byłem zaręczony, a mimo to niczego nie rozumiałem. I nigdy nie zrozumiem, co jak sądzę, jest błogosławieństwem. Zawsze uważałem, że lepiej myśleć mózgiem niż pewnymi innymi, pomarszczonymi częściami położonymi nieco na południe. Mówię poważnie, bo ludzie jakby nie widzieli siebie samych, jak kuśtykają, ślinią się, oddają marzeniom z maślanymi oczami, miękkimi kolanami i jak ostatni idioci cackają się z czymś, co nawet zwierzęta załatwiają z sensem i szybko, żeby zająć się bardziej istotnymi sprawami, choćby poszukiwaniem świeżego mięsa.

Cóż, jak uzgodniliśmy, ja tego nie rozumiałem. Toteż tylko patrzyłem przez wodę na przyćmione światła domów po drugiej stronie grobli. Kilka budynków mieszkalnych stało niedaleko budki, w której płaciło się myto za korzystanie z autostrady, a potem zaczynały się inne domy, mniej więcej tej samej wielkości. Może kiedy wygram na loterii, znajdę pośrednika w sprzedaży nieruchomości, który wskaże mi domek z niewielką piwniczką, w sam raz na fotografa — zabójcę, którego mógłbym zmieścić pod podłogą. A kiedy o tym myślałem, łagodny szept dobiegł mnie od strony osobistego głosu na tylnym siedzeniu, ale oczywiście nic nie mogłem na to poradzić, najwyżej wyć do księżyca wiszącego nad wodą. Właśnie znad tej zalanej księżycowym światłem wody dobiegł nas dźwięk dzwonu głoszącego, że most zwodzony pójdzie wkrótce do góry.

Radiostacja zachrypiała.

— On rusza — powiedział Doakes. — Będzie jechał przez most. Szukajcie go; biała toyota z napędem na cztery koła.

— Widzę go — odparła Deborah przez mikrofon. — Jedziemy za nim.

Biały samochód wyjechał z drogi na grobli na Piętnastą ulicę, na chwilę przed podniesieniem mostu. Kiedy auto nas wyprzedziło, Deborah ruszyła za nim. Na Biscayne Boulevard toyota skręciła w prawo, a chwilę potem my zrobiliśmy to samo.

— Pojechał na północ po Biscayne — zameldowała przez mikrofon.

— Zrozumiałem — odparł Doakes. — Jadę za nim.

Terenówka poruszała się z normalną szybkością w umiarkowanym ruchu, utrzymując zaledwie osiem kilometrów na godzinę ponad ograniczenie szybkości, co w Miami jest uważane za tempo turystyczne, na tyle wolne, żeby usprawiedliwić trąbienie ze strony przejeżdżających obok kierowców. Ale Oscarowi klaksony najwyraźniej nie przeszkadzały. Stosował się do wszystkich znaków i nie opuszczał właściwego pasa ruchu. Jechał przed siebie, jakby nie miał konkretnego celu, do którego zmierzał, tylko urządzał sobie relaksującą, poobiednią przejażdżkę.

Kiedy dotarliśmy do Siedemdziesiątej Dziewiątej ulicy na grobli, Deborah podniosła mikrofon.

— Mijamy Siedemdziesiątą Dziewiątą. Powoli jedzie na północ.

— Dziesięć — cztery — odparł Doakes i Deborah spojrzała na mnie.

— Nic nie mówiłem — powiedziałem.

— Ale sobie cholernie dużo myślałeś — odparła.

Jechaliśmy na północ, zatrzymując się dwa razy na światłach. Deborah uważała, żeby trzymać się o kilka samochodów za śledzonym, co było nie lada wyczynem w ruchu Miami, gdzie większość samochodów usiłuje objechać, zajechać albo przejechać innych. Samochód straży pożarnej przeleciał z wyciem w przeciwną stronę, dmąc w klaksony na skrzyżowaniach. Sądząc po wrażeniu, jakie robiło to na innych kierowcach, z równym powodzeniem mógł meczeć jak jagnię. Ignorowali syrenę i twardo trzymali się z trudem wywalczonych miejsc w pogmatwanym szeregu wozów. Człowiek za kierownicą wozu strażackiego, sam będąc kierowcą z Miami, po prostu lawirował między autami, nie wyłączając syreny i klaksonu: duet na dwa instrumenty drogowe.

Dojechaliśmy do Sto Dwudziestej Trzeciej, ostatniego miejsca, gdzie można było wrócić do Miami Beach przed Osiemset Dwudziestą Szóstą, która wcina się w North Miami Beach. Oscar nadal jechał na północ. Deborah skontaktowała się z Doakesem przez radiostację.

— Dokąd, do diabła, on jedzie? — mruknęła, wyłączając odbiornik.

— Może tylko jeździ po okolicy. Noc jest piękna.

— Hm, chcesz napisać sonet?

W normalnych okolicznościach znalazłbym piękną ripostę, ale może w związku z podniecającą naturą naszego pościgu nic mi nie przychodziło do głowy. A poza tym wyglądało na to, że Debs potrzebne jest jakieś zwycięstwo, choćby małe.

Kilka przecznic dalej Oscar nagle przyspieszył i zjechał na lewy pas, potem skręcił w lewo, przed samochodami nadjeżdżającymi z przeciwka, wywołując cały koncert gniewnego trąbienia ze strony kierowców jadących w obu kierunkach.

— Zmienia kierunek — poinformowała Deborah Doakesa — na zachód, wjechał w ulicę Sto Trzydziestą Piątą.

— Skręcam za wami — powiedział Doakes. — W Broad Causeway.

— Co jest na Sto Trzydziestej Piątej? — zastanawiała się na głos Deborah.

— Lotnisko Opa — Locka — powiedziałem. — Kilka kilometrów na wprost przed nami.

— Cholera — zaklęła i podniosła mikrofon. — Doakes, po drodze jest lotnisko Opa — Locka.

— Jadę tam — odparł i w tle, zanim wyłączył radio, usłyszałem syrenę jego wozu.

Lotnisko Opa — Locka od dawna cieszyło się popularnością wśród ludzi zamieszanych w handel narkotykami oraz tajne operacje. Było to wygodne rozwiązanie, jeśli wziąć pod uwagę, że granica między tymi a tamtymi częstokroć łatwo się zamazywała. Całkiem możliwe, że na Oscara czekał mały samolot, gotów do wywiezienia go z kraju, prawie w każde miejsce na Karaibach, w Ameryce Środkowej bądź Południowej — z połączeniami z resztą świata, chociaż wątpiłem, żeby zdecydował się na lot do Sudanu albo Bejrutu. Bardziej prawdopodobna była jakaś kryjówka na Karaibach, ale w każdym razie ucieczka z kraju w tych okolicznościach wyglądała na racjonalne posunięcie, Opa — Locka zaś było logicznym miejscem startowym.

Oscar jechał teraz trochę szybciej, chociaż ulica Sto Trzydziesta Piąta nie była taka szeroka jak Biscayne Boulevard. Wjechaliśmy na mały mostek nad kanałem, a Oscar, który właśnie z niego zjechał, nagle dodał gazu, przepychając się między samochodami na esowatym zakręcie.

— Do cholery, coś go wystraszyło — powiedziała Deborah. — Musiał nas zauważyć. — Przyspieszyła, żeby go nie zgubić, nadal trzymając się o dwa, trzy samochody za nim, chociaż teraz nie było sensu udawać, że go nie śledzimy.

Coś rzeczywiście go wystraszyło, bo gnał jak szalony, niebezpiecznie blisko kolizji albo wjechania na chodnik, a Debs, co dość oczywiste, nie darowałaby sobie, gdyby miała przepuścić taki turniej. Trzymała się go, wyprzedzała samochody, które jeszcze nie doszły do siebie po spotkaniu z Oscarem. Właśnie skręcił na skrajny lewy pas, zmuszając starego buicka do ustąpienia mu drogi, rąbnął w krawężnik i rozerwał druciany płot, wjeżdżając na podwórko przed jasnoniebieskim domem.

Czy widok naszego małego, nieoznakowanego wozu wystarczył, żeby Oscar zachował się w ten sposób? Miło było tak myśleć i czułem się dzięki temu bardzo ważny, ale nie wierzyłem w to — jak do tej pory działał chłodno i wszystko kontrolował. Gdyby chciał nas wykiwać, to raczej wykonałby jakieś nagłe i oszukańcze posunięcie, jak przeskakiwanie mostu zwodzonego, kiedy jest podnoszony. Dlaczego więc nagle wpadł w panikę? Aby mieć cokolwiek do roboty, pochyliłem się i spojrzałem w boczne lusterko. Wielkie litery na jego powierzchni mówiły mi, że obiekty były bliżej, niż się zdawało. Oto widzę rzeczy takimi, jakie są, była to bardzo smutna myśl, gdyż w tamtej chwili w lusterku pojawiła się tylko jedna rzecz.

Była to biała poobijana furgonetka.

Śledziła nas i Oscara. Jechała z równą naszej szybkością, wymijając inne samochody.

— Hm — powiedziałem — całkiem niegłupie. — I podniosłem głos, żeby było mnie słychać ponad piskiem opon i trąbieniem klaksonów innych zmotoryzowanych.

— Hej, Deborah? — zacząłem. — Nie chcę cię odwodzić od ciężkiego obowiązku prowadzenia pojazdu, ale jeśli znajdziesz chwilę, mogłabyś zerknąć w lusterko wsteczne?

— Co to, do cholery, ma znaczyć? — warknęła, ale rzuciła okiem w lusterko. To było szczęście, że znajdowaliśmy się na prostym odcinku drogi, bo na sekundę zapomniała o kierowaniu. — O, cholera — powtórzyła szeptem.

— Tak, to właśnie sobie pomyślałem — powiedziałem.

Wiadukt 1 — 95 rozciągał się nad drogą dokładnie na wprost nas, a Oscar tuż przed nim skręcił gwałtownie na prawo, przecinając trzy pasy i wjechał w boczną ulicę biegnącą wzdłuż autostrady. Deborah zaklęła i też zmusiła samochód do skrętu.

— Powiedz Doakesowi! — krzyknęła, a ja posłusznie podniosłem mikrofon.

— Sierżancie Doakes — zameldowałem. — Nie jesteśmy sami.

Radio syknęło.

— Co to, do cholery, ma znaczyć? — zapytał Doakes, prawie jakby słyszał reakcję Deborah i tak mu się spodobała, że zareagował tak samo.

— Właśnie skręciliśmy w prawo na Szóstą Aleję, a za nami jedzie biała furgonetka. — Nie było odpowiedzi, powtórzyłem więc to samo znowu. — Czy wspomniałem, że furgonetka jest biała? — Tym razem miałem ogromną satysfakcję, bo usłyszałem, jak Doakes jęknął:

— Skurwysyn.

— To samo myślimy — powiedziałem.

— Przepuśćcie ją i jedźcie za nią — odparł.

— Nie pieprz — wymruczała Deborah przez zaciśnięte zęby, a potem dodała coś znacznie gorszego. Kusiło mnie, żeby powiedzieć coś podobnego, bo kiedy Doakes wyłączył z pstryknięciem swoją radiostację, Oscar pojechał rampą na 1 — 95, z nami na ogonie, a w ostatniej sekundzie szarpnął kierownicą! jego wóz zjechał brukowanym zboczem na Szóstą Aleję. Terenówka podskoczyła po uderzeniu w nawierzchnię, pochyliła się pijacko w prawo, potem przyspieszyła i się wyprostowała. Deborah nadepnęła na hamulec, zrobiliśmy w miejscu pół obrotu; biała furgonetka prześliznęła się obok nas, zjechała w podskokach z rampy i wpadła w lukę za terenówką. Po półsekundzie Debs wyszła z poślizgu i pojechała za nimi ulicą.

Boczna uliczka była wąska, po prawej miała rząd domów, po lewej żółtą, cementową skarpę, górą biegła 1 — 95. Jechaliśmy nią, mijając kilka przecznic, i ciągle przyspieszaliśmy. Para maleńkich staruszków przystanęła na chodniku, żeby podziwiać naszą rakietową paradę. Może to była gra mojej wyobraźni, ale miałem wrażenie, że chwieją się na wietrze wywołanym przez wóz Oscara i jadącą za nim furgonetkę.

Podgoniliśmy ich troszeczkę, a biała furgonetka nieco zbliżyła się do terenówki. Ale Oscar jeszcze przyspieszył, zignorował znak stop, a my musieliśmy ominąć ciężarówkę pikapa, który gwałtownie obrócił się wokół własnej osi, żeby uniknąć zderzenia z terenówką i furgonetką. Ciężarówka chwiejnie i niezdarnie zakręciła i uderzyła w hydrant pożarowy. Ale Debs tylko zacisnęła zęby, ominęła ją i z piskiem opon śmignęła przez skrzyżowanie, ignorując klaksony i fontannę wody z rozerwanego hydrantu. Przecznicę dalej jeszcze bardziej zmniejszyła dystans.

Kilka przecznic przed Oscarem dostrzegłem czerwone światło na skrzyżowaniu z większą ulicą. Nawet z daleka widziałem nieustanny potok wozów płynący przez skrzyżowanie. Oczywiście nikt nie żyje wiecznie, ale z pewnością nie w ten sposób chciałbym zejść, gdyby dawano mi wybór. Oglądanie telewizji z Ritą nagle wydało mi się znacznie atrakcyjniejsze. Próbowałem obmyślić, jakby tu uprzejmie, ale przekonująco namówić Deborah, żeby się zatrzymała i przez chwilę wąchała róże, ale mój mocarny mózg w chwili, gdy najbardziej go potrzebowałem, odmówił współpracy. Uruchomiłem go dopiero wówczas, gdy Oscar zbliżał się już do świateł.

Całkiem możliwe, że Oscar był w tym tygodniu w kościele, bo kiedy śmigał przez skrzyżowanie, światło zmieniło się na zielone. Biała furgonetka jechała tuż za nim, hamując ostro, żeby uniknąć zderzenia z małym, niebieskim samochodem, który próbował zdążyć na światłach, a potem nadeszła nasza kolej, kiedy światła były jeszcze zielone. Gwałtownie skręciliśmy, żeby ominąć furgonetkę i prawie nam się udało — ale, w końcu, to przecież Miami i za niebieskim samochodem, na czerwonym świetle, prosto przed nas wjechała ciężarówka z cementem. Ciężko przełknąłem, kiedy Deborah stanęła na pedale hamulca i zrobiła wiraż wokół ciężarówki. Rąbnęliśmy mocno o krawężnik i jechaliśmy przez chwilę dwoma lewymi kołami nad chodnikiem, a potem opadliśmy znów na jezdnię.

— Bardzo ładnie — pochwaliłem, kiedy Deborah znów przyspieszyła. I całkiem prawdopodobne, że mogłaby mi nawet podziękować, gdyby tylko biała furgonetka nie wykorzystała faktu, że zwolniliśmy, by podjechać do nas od tyłu i gwałtownie na nas wpaść. Tył naszego wozu zjechał w lewo, ale Deborah udało się wyrównać.

Furgonetka znów nas szturchnęła, mocniej, tuż za drzwiami od mojej strony. Kiedy się pochyliłem w stronę Deborah, żeby uniknąć uderzenia, drzwi gwałtownie się otworzyły. Nasz samochód zachwiał się i Deborah zahamowała — chyba nie była to najlepsza strategia, gdyż furgonetka w tej samej chwili przyspieszyła i tym razem walnęła w drzwi tak silnie, że odpadły i uderzyły mocno w okolice tylnego koła furgonetki, a potem odtoczyły się jak zdeformowane koło, krzesząc iskry.

Zobaczyłem, że furgonetka lekko się zachwiała, i usłyszałem miękkie grzechotanie płaskiej opony. Potem ściana bieli uderzyła kolejny raz. Nasz samochód szarpnął gwałtownie, runął w lewo, przeskoczył przez krawężnik i przerwał płot odgradzający boczną drogę od rampy prowadzącej w dół z 1 — 95. Okręciliśmy się, jakby opony zrobione były z masła. Deborah walczyła z kierownicą, ukazując zęby, i prawie udało się nam przejechać na rampę. Ale ponieważ w tym tygodniu nie byłem w kościele, kiedy dwa przednie koła uderzyły w krawężnik po przeciwnej stronie rampy, wielka, czerwona terenówka rąbnęła nas w tylny zderzak. Kręcąc się, polecieliśmy na trawnik otaczający wielki staw przy skrzyżowaniu. Miałem tylko chwilę, żeby zauważyć, jak przycięta trawa zamienia się miejscami z nocnym niebem. Potem samochód twardo podskoczył i poduszka powietrzna eksplodowała mi w twarz. Czułem się, jakbym walczył na poduszki z Mike’em Tysonem; byłem jeszcze zamroczony, kiedy samochód ześliznął się na dachu do stawu i zaczął nabierać wody.

Загрузка...