Pierwszy raz zauważyła, że coś jest nie w porządku, kiedy ziemia w lesie pokryta była dywanem błękitnych przylaszczek. Właściwie ten delikatny, jakby nieśmiały błękit, rozpostarty na ziemi jak okiem sięgnąć, sprawił, że stała się mniej uważna. Musiała się zatrzymać i nazbierać bladych kwiatuszków do bukietu. Jak one ożywią jej nieprzytulną izbę? Przypomniała sobie, jak to dawnymi laty każdej wiosny przynosiła mamie bukieciki niebieskich przylaszczek i białych zawilców.
Koza nie podziękuje zapewne z takim zachwytem, jak to czyniła mama. Prawdopodobnie po prostu zje bukiet.
To właśnie podczas zbierania kwiatów wyczuła w pobliżu obecność drugiej istoty, wyprostowała się natychmiast i czujnie rozejrzała wokół.
Nie, nikogo nie widać. Las trwał nieruchomy, pogrążony w ciszy.
Mimo to nie mogła się pozbyć uczucia, że ktoś ją obserwuje.
Vinga nie miała ani trochę tej intuicji, jaką obdarzeni byli dotknięci dziedzictwem potomkowie Ludzi Lodu. Tę wrażliwość zmysłów i czujność, którą posiadała, wykształciło w niej samotne życie w lesie. Była to umiejętność zrodzona z potrzeby.
Tym razem jednak doznawała czegoś szczególnego.
Jakby to nie ona przyjmowała sygnały o obecności drugiej istoty. To ta istota je wysyłała! Świadomie i w pełni je kontrolując.
Leśne zwierzęta tak nie postępowały. Wprost przeciwnie, ich natura nastawiona była na zacieranie po sobie wszelkich śladów.
Vinga pochyliła się ostrożnie, chwyciła kozę za rogi i powoli, cichutko usunęła się ze swojego miejsca, z na wpół gotowym bukietem i opierającym się zwierzęciem.
Nikt jej nie zaatakował, nikt się nie pokazał.
Później, w ciągu dnia, gdy wyszła, by nazbierać chrustu na ogień, znowu poczuła coś niepokojącego.
W miejscu gdzie zazwyczaj zbierała drzewo na opał, na rozległej porębie, zobaczyła gotową wiązkę chrustu, starannie związaną, ułożoną na kamieniu, bez wątpienia przeznaczoną dla niej. Nie znała nikogo innego, kto by się zapuszczał tak daleko w las w poszukiwaniu opału.
– Nie podoba mi się to – powiedziała do kozy.
Wzięła jednak wiązkę ze starej poręby, należącej do komorniczej zagrody, i poszła do domu.
Tutaj doznała prawdziwego szoku.
Na ławie, której używała jako stołu, leżały stosy różnego rodzaju jedzenia. Czegoś takiego nie widziała od czasu, gdy opuściła Elistrand. Mięso, ryby, jaja, chleb, sery, domowej roboty piwo, ciasta i owoce, a obok tego worek wypełniony smakołykami, które lubią kozy.
– Och, nie! – syknęła Vinga przez zaciśnięte zęby. – Nie oszukacie mnie! Odkryliście moją siedzibę, a teraz chcecie mnie zwabić w pułapkę. A potem już prosta droga do domu madame Fieden. Jeśli nie postaracie się, bym w inny sposób zniknęła z parafii – na zawsze. I w ogóle ze świata!
Patrzyła ponuro na wszystkie pyszności, czuła, że głód dotkliwiej niż zwykle szarpie jej wnętrzności. Swędziały ją palce, żeby po coś sięgnąć.
Potem popatrzyła na kozę i kąciki ust jej opadły.
– Przedtem jednak możemy chyba wziąć trochę z tego, czym nas częstują, prawda? Masz tu worek, jest twój! Tak, mówię poważnie! Zjedz wszystko do końca, jeśli masz ochotę!
Vinga miała piękny głos, który wznosił się i opadał, kiedy tak czule przemawiała do kozy.
Usiadła przy ławie i obie rozpoczęły prawdziwą ucztę.
– Nie pojmuję tylko, jak oni się tu dostali – powiedziała Vinga do swojej przyjaciółki. – Trzeba dobrze znać miejsce, żeby nie natrafić na zbutwiałe deski.
I sięgnęła po ciastka. Najpierw deser, a potem to mniej smakowite.
Po jedzeniu poszły spać, syte bardziej niż kiedykolwiek.
Tej nocy jednak Vinga wzięła do łóżka siekierę i nie wypuszczała trzonka z ręki.
W ciągu następnych dni wciąż trwała ta zabawa w kotka i myszkę pomiędzy Vingą i jej niewidzialnymi wrogami.
Nie pojmowała z tego absolutnie nic. Ona, która potrafiła rejestrować każdy nowy szelest, każde poruszenie w lesie, nie była w stanie kontrolować tego, co się teraz działo.
Jak na przykład tego dnia, gdy wybrała się nad jeziorko, by uprać swoje letnie ubranie, starą sukienkę, która zrobiła się już za krótka i za ciasna w biuście. Nad jeziorkiem znajdował się stary kociołek, zawieszony na trójnogu, który zrobiła z trzech zaostrzonych na końcach palików. Kociołek znalazła w chałupie komorników, był zardzewiały i poobtłukiwany, ale nie miał dziur.
Kiedy zbliżała się do jeziorka, z daleka poczuła zapach dymu.
W jej saganku gotowała się woda, w górę unosiły się kłęby pary.
– Oni wiedzą! – jęknęła. – Wiedzą dokładnie, co mam zamiar robić! Chociaż nie powiedziałam głośno ani słowa!
To przeraziło ją nie na żarty i poważnie zastanawiała się, czy nie powinna opuścić tego miejsca, nie poszukać innej kryjówki.
Choć jednak przez cały czas nazywała niewidzialnych „oni”, w głębi duszy wiedziała, że chodzi tu o jedną osobę. Dwie lub więcej istot nie mogłoby się dokładnie ukrywać przed jej wprawnym, czujnym wzrokiem.
Raz, jeden jedyny raz, zamajaczyła jej w zaroślach na zboczu jakaś ogromna, zwalista sylwetka. Ale natychmiast zniknęła i Vinga gotowa była uwierzyć, że to wyobraźnia płata jej figle. Mimo to czuła, że aż się kurczy z przerażenia, całkowicie bezbronna. Że robi się jeszcze mniejsza niż w rzeczywistości.
Ciągle jeszcze owa istota nie uczyniła jej nic złego. Wprost przeciwnie, choć przecież życie w samotności uczyniło ją podejrzliwą, nieustannie czujną. Nie, trzeba przyznać, że trudno przecenić pomoc, jakiej doświadczała. Pewnego ranka jej małe pólko było starannie skopane i zagrabione, na wypadek, gdyby zamierzała coś tam zasiać. Beczka przed drzwiami zawsze stała pełna świeżej źródlanej wody. Wszystko, za co chciała się zabrać, zostało zrobione, nim zdążyła się do tego zbliżyć.
Było to po prostu okropne.
Ale też i podniecające.
Pewnego dnia jednak wydarzyło się coś strasznego, naprawdę przerażającego.
W lesie pojawiło się kilku małych chłopców. Zobaczyli kozę, ponieważ mali chłopcy włażą wszędzie, we wszystkie możliwe i niemożliwe miejsca. I, oczywiście, postanowili kozę złapać. Zwierzę przestraszyło się i zaczęło w panice uciekać. Zanim ukryta Vinga zdążyła cokolwiek zrobić, koza przewróciła się i stoczyła po zboczu urwiska. Chłopcy znudzili się zabawą i poszli sobie.
Zrozpaczona Vinga stała na krawędzi urwiska i wsłuchiwała się w żałosne meczenie zwierzęcia na dole. Potem pobiegła do domu, by przynieść linę, którą kiedyś uplotła z łoziny. Wciąż przerażona i zrozpaczona z powodu swojej jedynej towarzyszki. I wściekła na bezmyślnych chłopaków.
Kiedy biegła z powrotem nad urwisko, w pół drogi spotkała kozę. Zwierzę było podrapane, sierść pełną miało mchu i suchych liści, ale poza tym całe i zdrowe.
Koza w żaden sposób nie mogła wydostać się z pułapki o własnych siłach.
Vinga poczuła gorącą wdzięczność dla swojego niewidzialnego wroga. Pomoc niewinnemu stworzeniu uważała za najlepszy uczynek.
– Ale oni pewnie tylko tak udają – mruknęła. – Chcą zdobyć moje zaufanie. A potem uderzą.
Niezrozumiała zabawa w kotka i myszkę trwała. Vinga nie mogła się zdecydować, żeby stąd odejść. Poza tym była też trochę ciekawa. Jej jednostajne życie zyskało jakby nowy wymiar.
Więc dopóki wszystko jest dobrze…
Wreszcie pewnego dnia, późnym popołudniem, wydarzyło się coś, co zakończyło zabawę.
Zmierzch już zapadał ponad lasem, kiedy Vinga wracała do komorniczej chaty po długiej wyprawie z kozą w poszukiwaniu dobrej trawy.
Na skraju lasu stanęła jak wryta, a po chwili uskoczyła w bok i ukryła się za krzewami jałowca.
Przed jej domem stało kilka osób.
Jedna z nich, tęga kobieta, z ręką opartą na biodrze przyglądała się badawczo chacie.
– Nie, chłopcy się pomylili! Nie mogę pojąć, że ktoś mógłby tu mieszkać – powiedziała skrzekliwym głosem. – Nie, to niemożliwe!
Od strony ganku doleciał krzyk i jęki. Vinga zobaczyła, że inna kobieta i mężczyzna próbują wyciągnąć chłopca.
– Po coś tam właził? – krzyknęła kobieta, która najwyraźniej była jego matką. – Te deski są kompletnie przegniłe.
Chłopak zawodził, a ojciec burczał. Nieco dalej stało jeszcze dwóch mężczyzn i przyglądało się zajściu. Jeden z nich był niezwykle wysokiego wzrostu. Czy to nie on jest tą jej niewidzialną istotą? W takim razie miała rację, wątpiąc w jego szlachetne intencje.
Z jej izby wyszedł jeszcze jeden chłopiec. Widocznie udało mu się ominąć zbutwiałe deski.
Vinga rozpoznała chłopców, którzy przed kilkoma dniami gonili kozę.
– Oczywiście, że ktoś tam mieszka – oświadczył podniecony. – Teraz nam uwierzycie?
Dorosłym udało się w końcu wyciągnąć pechowego chłopca spod podłogi ganku.
– Pan Snivel musi się o tym dowiedzieć – powiedziała kobieta o skrzekliwym głosie.
Vinga zamarła z przerażenia. Teraz musi uciekać, i to jeszcze dzisiejszej nocy!
Była tym wszystkim tak ogłuszona, że nie pomyślała o kozie. A ta wyminęła spokojnie dziewczynę i wyszła na polankę.
– Och, nie! Wracaj natychmiast! – syknęła Vinga.
– O, jest, znowu jest koza! – wołali chłopcy.
Nie było wyjścia. Vinga nie mogła się wyrzec swej jedynej przyjaciółki. Wypadła na polankę, chwyciła mocno za sznurek, który koza zawsze nosiła na szyi, i pociągnęła ją za sobą do lasu. Biegła co sił w nogach, ciągnąc za sobą najpierw opierającą się, a potem coraz bardziej posłuszną kozę.
Ludzie, rzecz jasna, zobaczyli ją. Krzyczeli i rzucili się w pogoń, wszyscy co do jednego.
– To ona! – wrzeszczała kobieta. – To Tarkowa Vinga, mogłabym przysiąc. Wracaj, dziewczyno, nie chcemy zrobić ci nic złego!
Vinga nie była w stanie odróżnić przyjaciół od wrogów. Dla niej ludzie oznaczali spotkanie z panem Snivelem i życie w domu madame Fleden. Wiele czasu minęło, od kiedy miała jakieś związki z ludźmi, była przerażona jak cielę, które zabłądziło i spędziło zimę pod gołym niebem.
Ona przecież przeżyła na pustkowiu dużo więcej niż jedną zimę.
Nie interesowało jej, czy ci ludzie żywili przyjazne uczucia, czy nie. Byli ludźmi, i już przez samo to niebezpieczni.
W normalnej sytuacji uciekłaby im z łatwością. Ale ciągnęła za sobą kozę, której za nic by nie porzuciła. Nachodziły ją najokropniejsze wizje, że oni natychmiast zabiją jej ukochaną przyjaciółkę i zrobią z niej pieczeń. Nie mogła do tego dopuścić, za nic na świecie!
Z sercem w gardle – ze strachu, nie ze zmęczenia – pędziła przez las, gnała na oślep, bo wiedziała, że chodzi o jej życie i o życie kozy. Zwierzę stawało co chwila dęba, miało dość tego wyczerpującego biegu, dławił je sznurek na szyi. Vinga ciągnęła i szarpała, jęcząc z rozpaczy. Znała wokół mnóstwo dobrych kryjówek, ale mogła się tam schronić sama, bez kozy.
Wciąż jeszcze miała sporą przewagę nad ścigającymi, bo na początku oni stali przecież po drugiej stronie polanki, ale słyszała, że chłopcy i jeden z mężczyzn są coraz bliżej. Z daleka kobiety nawoływały, żeby się zatrzymali, czego oni, oczywiście, nie słuchali.
Zapadały ciemności i to sprzyjało Vindze. O tej porze roku późno robiło się ciemno, ale w lesie trudno było rozróżniać szczegóły i widziało się tylko kontury. Koza nie była najcichszą towarzyszką, jakiej można by sobie życzyć, szarpała się, łamała gałązki i pobekiwała żałośnie, jakby się skarżyła na takie traktowanie.
Vinga przystanęła i nasłuchiwała, zrozpaczona, że nie zdoła się pozbyć prześladowców.
A oni byli blisko, przerażająco blisko!
Znowu rzuciła się do ucieczki, kiedy nieoczekiwanie tuż przed nią wyłonił się ktoś i podniósł kozę w górę. Zanim zdążyła zaprotestować, jakiś głos szepnął: „Chodź!” I postać zniknęła daleko od prześladowców.
Vinga wahała się nie dłużej niż kilka sekund, po czym ruszyła za tamtym.
Teraz było dużo lżej. Nie widziała, kto biegnie przed nią, słyszała tylko szybkie kroki. Pięli się po zboczu wzdłuż kamiennej zagrody, Vinga bardzo dobrze wiedziała, gdzie się znajdują.
Nagle przystanęła. Bo ci, którzy ją gonili, także się zatrzymali. Nasłuchiwała.
Zdaje się, że jeden z chłopców upadł i potłukł się boleśnie. Zdyszane głosy ludzi świadczyły, że są bardzo zmęczeni, stracili poczucie kierunku i mają dość biegania po ciemnym lesie.
– Już dłużej nie mogę – jęczała kobieta a skrzekliwym głosie.
A męski głos odpowiedział:
– Tak, trzeba z tym skończyć. Chłopiec krwawi. I tak jej po ciemku nie znajdziemy, to beznadziejne. Wracamy do domu!
Ktoś inny dodał:
– Już prawie ją mieliśmy i nagle zniknęła. Nie, trzeba dać za wygraną!
Głosy zaczęły się oddalać, ludzie schodzili w dół.
Vinga odwróciła się, by zobaczyć, czy może zaufać temu, kto jej pomógł. Ale zobaczyła tylko kozę.
Poczuła się teraz potwornie zmęczona, lecz to zmęczenie wynikało głównie z bezradności. Po raz pierwszy od bardzo dawna miała ochotę płakać.
Dokąd teraz pójdzie? Komornicza zagroda została odkryta, z pewnością ludzie przyjdą tu już jutro rano. Był późny wieczór, Vinga przywykła spać o tej porze. Jak teraz pakować swoje rzeczy, zbierać garnki i narzędzia, odnaleźć wszystko w ciemnościach i wyruszyć z tym, ciągnąc za sobą kozę, nie wiadomo dokąd… Ogarnęło ją uczucie, jakby miała się wdrapać na jakąś ogromną górę.
Nie była w stanie myśleć.
Ale nie mogła po prostu machnąć na wszystko ręką. Była odpowiedzialna przynajmniej za kozę.
Całkowicie bezradna, pozbawiona wszelkiej nadziei i chęci do życia, ruszyła w stronę domu, gdzie tej nocy już nie wolno jej było zasnąć. Nie, już nigdy więcej. Łzy dławiły ją w gardle, piekły pod powiekami.
Elistrand. Nigdy go nie zobaczy. Teraz będzie zmuszona opuścić również parafię Grastensholm, nie może w tych stronach dłużej pozostawać. Trzymała się tego miejsca z jakąś bezpodstawną, rozpaczliwą nadzieją, nie chciała przerwać więzi łączących ją z domem dzieciństwa. W samotne wieczory leżała w swojej chacie i marzyła, że mama i ojciec żyją, że dwór pełen jest ruchu i życia jak za dawnych czasów. Wre praca na polach i w lesie, służba pozdrawia serdecznie życzliwą wszystkim panienkę, a ojciec unosi ją w górę i pyta, czy nie zechciałaby przejechać się z nim konno. Ręce mamy głaszczą jej policzek na dobranoc, w pokoju rodziców pali się lampa i Vinga widzi światło w szparze drzwi. Jak bezpiecznie jest widzieć to światło.
Skończyło się, wszystko przepadło.
Dziadek Ulf. Zdążyła go jeszcze poznać. I ciocię Ingrid z Grastensholm także, zanim pomarli.
Pamiętała wspaniały pogrzeb cioci Ingrid, na który przyszła chyba cała parafia. Ostatnia z Ludzi Lodu w Grastensholm. To jedyny raz, kiedy pani Ingrid znalazła się w kościele, mówiły złośliwe gospodynie z okolicy.
Wspomnienia płynęły dalej. Pierwszy samotny rok, spędzony w komorniczej chacie. Panienka ze dworu, zupełnie nienawykła do tego, by radzie sobie sama. Jaka była wtedy przerażona. Zamieszkała tu w lecie, i to całe szczęście, bo tylu rzeczy musiała się nauczyć, wszystkiego jej brakowało. I ten nieznośny żal. Uczucie zagubienia, bezradności, bezsiły.
Ale najgorsza była samotność! Strach przed ciemnością, zanim nauczyła się rozróżniać wszystkie głosy i dźwięki lasu. Jak mogła wytrzymać to siedzenie godzinami, skulona, wciśnięta w najdalszy kąt łóżka, z oczyma utkwionymi w drzwi? Przypominały jej się wtedy wszystkie stare opowieści o duchach. W tamte noce koza też nie zaznała wiele snu, bo Vinga brała ją do siebie, do łóżka i trzymała się jej mocno.
Lęk przed domem madame Fleden był jedyną siłą, która zmuszała ją, by tu pozostać. Bała się wszystkich ludzi, choć wcale nie powinna była. Ale skąd miała o tym wiedzieć? Nagle przecież wszyscy zwrócili się przeciwko niej. Służący po śmierci rodziców odeszli, jedno po drugim. W końcu pozostał już tylko jeden parobek, ale i on zdradził, i to w chwili gdy potrzebowała go najbardziej. Wtedy kiedy zjawił się pan Snivel i cała ta jego hołota.
Myśli krążyły bez celu i ładu. Jakby w chwili, gdy utraciła swoją jedyną jako tako bezpieczną kryjówkę, komorniczą zagrodę, opuściły ją wszelkie siły.
Musiała przyjąć do wiadomości gorzką prawdę: nie odważy się już wrócić do zagrody. Nawet teraz, w środku nocy.
Vinga usiadła po prostu na ziemi i ukryła twarz w dłoniach.
Jutro natomiast przyjdą tamci i z pewnością odbiorą jej wszystko, co posiada. Owo pyszne jedzenie, które tak oszczędzała. Wszystko, co sama zrobiła z materiałów ofiarowanych jej przez naturę, a co pozwalało jej żyć.
Choć dusza Vingi pogrążona była w rozpaczy, to po pewnym czasie zaczęła jednak przywoływać wspomnienia z czasów, kiedy podjęła swoją walkę o przetrwanie. Kiedy sama sobie powiedziała, że teraz należy skończyć z bezradnością, łzami i baniem się ciemności. Wtedy postanowiła, że będzie silna i nieugięta. I od tamtej chwili uczyła się, jak być leśną istotą, żyć jak zwierzęta. Stała się kimś, o kim ludzie mówiliby pewnie, że jest „trochę dziwna”. Ale, choć brzmi to paradoksalnie, była to jedyna możliwość, żeby zachować duchową równowagę i nie zwariować. Gdyby nadal przerażało ją wszystko co nieznane w przyrodzie, wszystkie duże zwierzęta, gdyby nadal rozczulała się nad swoim nędznym życiem, na próżno tęskniła za utraconym światem… Gdyby tak była, nigdy nie wyrobiłaby w sobie takiej siły ducha, by przeżyć. Dlatego porzuciła myśli o świecie ludzi i stała się „dziwna”.
Teraz to wszystko legło w gruzach, rozpadł się cały pancerz, którym osłaniała swoją wrażliwość. Teraz uświadomiła sobie prawdę: Nadal jest jedynie przerażoną, bezbronną dziewczyną tułającą się samotnie po wielkim i wrogim świecie.
Vinga długo siedziała bez ruchu. Koza położyła się przy niej i przeżuwała z na wpół przymkniętymi oczyma, przestawała od czasu do czasu na chwilę, po czym znowu broda zaczynała się rytmicznie poruszać.
W końcu Vinga uznała, że coś jednak musi zrobić. Gdy nastanie ranek, powinna być już daleko stąd.
Rozejrzała się wokół i otrząsnęła ze swoich ponurych myśli.
I wtedy poczuła zapach jałowcowego dymu.
Zerwała się na równe nogi.
Czy to las się pali?
Czyżby ci nędznicy podłożyli ogień pod jej las?
Ale zapach był bardzo delikatny, a smużka dymu, którą dostrzegała, wydobywała się z urwiska. Jeśli to pożar lasu, to zdąży go ugasić.
– Chodź! – szepnęła.
Koza rozprostowała nogi i wstała.
Przedzierały się przez zarośla i krzaki jak dwie kozy, a nie jedna. Vinga w dalszym ciągu miała wątpliwości; to prawda, że tamci intruzi poszli drogą w dół, ale niczego nie można być pewnym…
Teraz widziała w oddali czerwonożółtą poświatę ognia.
Po chwili musiała przystanąć. Stopy, wydelikacone zimą w obuwiu, jeszcze nie przywykły do kłującej ściółki, wciąż musiała z nich wyjmować jakieś kolce, gałązki jałowca wbijały się pomiędzy palce. Latem takie rzeczy nie miały znaczenia, wtedy skóra stawała się twarda, prawie zrogowaciała, ale teraz nogi były okropnie wrażliwe.
Mimo wszystko przyjemnie było chodzić boso, odstawić buty, z których już dawno wyrosła i które teraz prawie nie miały podeszew.
Następnej zimy może być jeszcze gorzej.
Następnej zimy…?
Znowu ruszyła przed siebie, nie chciała się zastanawiać co będzie następnej zimy.
Kiedy zbliżały się do źródła dymu, zwolniła kroku i ostrożnie skradała się naprzód. Górska ściana wznosiła się majestatycznie. U jej podnóża znajdowała się mała polanka, Vinga wiedziała o tym. Wolna przestrzeń pomiędzy górą a zwartym lasem. To stamtąd wydobywał się niemal pionową smugą dym. Tam w jałowcach płonął z trzaskiem ogień.
Zatrzymała się nagle i stała bez ruchu, jakby była częścią lasu.
Serce tłukło się w piersi niby u leśnego ptaka.
Rękę przyciskała do czoła kozy, by zwierzę nie wyrywało się do przodu. Po chwili przesunęła dłoń na róg i mocno chwyciła.
Dym pochodził z ogniska.
Przy nim zaś siedziała jakaś potwornie wielka postać, ulokowana pomiędzy ogniem a górą, tak że jej chybotliwy cień kładł się ogromną, groteskową plamą na stromej ścianie. Barki miała ta istota tak szerokie, że Vinga musiała długo się wpatrywać, by uwierzyć w to, co widzi.
Człowiek siedział jednak nisko, na jakimś zwalonym pniu, i ogień przesłaniał jego twarz, która tylko od czasu do czasu majaczyła w ognistej poświacie. Zresztą Vinga nie była pewna, czy chciałaby się jej tak dokładnie przyglądać…
Wolno, nieskończenie wolno opadała na kolana, by siedzący przy ogniu człowiek nie mógł jej zauważyć.
Była zafascynowana, całkowicie pochłonięta widokiem. Co to jest? Właśnie tak, bo nazywała ową istotę „to”; naprawdę nie mogła uwierzyć, że jest to ktoś należący do rodzaju ludzkiego. Do zwierzęcego zresztą także nie.
Vinga patrzyła i patrzyła, zapomniała, gdzie jest, nie pamiętała, że czas płynie. Zapomniała nawet o własnym przerażeniu, bowiem w pobliżu tej niewiarygodnej istoty zapomniała o sobie samej. A ktoś, kto zapomina o sobie, traci wiele z tej równowagi, którą człowiek powinien zachowywać, na którą składa się i lęk, i odwaga, i złość, i wiele jeszcze innych niezbędnych uczuć. Vinga trwała teraz w jakimś dziwnym stanie, całą sobą chłonęła to, co widziała, i nagle uświadomiła sobie, że właśnie tego pragnie istota przy ognisku. Jeszcze raz zdała sobie sprawę, że owa istota potrafi wysyłać do niej sygnały.
Siedziała na swoim miejscu cichutko jak mysz, zapomniała, gdzie jest, pochłonięta jedynie tym nowym przeżyciem.
Drgnęła gwałtownie, gdy tamten wstał tak, że blask ognia padł na jego twarz. Niepewna, czy ma nadal siedzieć bez ruchu, czy raczej uciekać na łeb na szyję, usłyszała jego głos:
– Witaj, Vingo! Nie chciałabyś przyjść tutaj i usiąść przy moim ognisku?
Głos był głęboki i ostry, jakby pochodził od istoty nadprzyrodzonej.
Król Gór, pomyślała, przyglądając się jego niewiarygodnej twarzy. A może sam wielki troll?
Ale to właśnie on jej pomógł. Wiele, wiele razy jej pomagał. Wziął kozę pod pachę z taką łatwością, jakby to było piórko, wyciągnął ją, gdy spadła z urwiska, i nigdy, nigdy nie sprawił Vindze przykrości.
Nie miała się więc czego bać, nawet jeśli był wielkim trollem czy inną istotą nie z tego świata. Ona zapewne teraz zostanie wciągnięta do wnętrza góry, jak to się przytrafiło wielu innym dziewczętom, ale co mogło ją jeszcze łączyć ze światem ludzi?
Zaczęła się ostrożnie podnosić. Oczywiście zirytowana, że odkrył jej obecność, nikomu przedtem się to nie udało, no ale przecież on nie jest zwyczajnym człowiekiem, więc niech już będzie!
Uśmiechnął się do niej. Jakim sposobem takie żółte oczy trolla i taka straszna twarz mogą zmienić się tak bardzo od jednego uśmiechu?
Vinga wstała. I nie uciekła. Po raz pierwszy od dawna stała twarzą w twarz z inną ludzką istotą i nie miała zamiaru uciekać. A może było tak dlatego, że właśnie owa istota nie była ludzka?
Co za twarz! Co za fantastyczna, niewiarygodna twarz!
Dla Vingi była ona jak światło w mroku nocy, tak niebywale fascynująca, taka pociągająca w tej swojej straszności.
Znowu usłyszała stanowczy niski głos.
– Szukałem cię – powiedział obcy łagodnie. – Chciałem ci jednak dać trochę czasu, byś mogła się do mnie przyzwyczaić i uwierzyć, że nie chcę ci zrobić nic złego. Byłaś wylękniona i nieufna jak leśne zwierzątko, które przeczuwa, że ludzie niczego nie rozumieją.
Zamilkł na chwilę, a potem dodał:
– Jestem Heike Lind z Ludzi Lodu.
Wtedy Vinga wydała z siebie długie, bardzo długie westchnienie. Spokój wypełnił jej duszę i rozlewał się jak potężna, szeroka rzeka.
Wiedziała już, że ciężkie lata samotności przeminęły.