Część I Pani z jeziora

Rozdział 1

Mężczyzna stał bez ruchu, po biodra w wodzie, skupiony, nieświadomy, co dryfuje w jego stronę. Łowił ryby na północnym brzegu Chew Valley Lake, jeziora o powierzchni blisko 490 hektarów, u podnóża Mendip Hills, na południe od Bristolu. Złowił już trzy zupełnie przyzwoite pstrągi.

Uważnie wypatrywał charakterystycznych zawirowań na spokojnej wodzie, tam, gdzie zarzucił wędkę. Warunki były pomyślne. W późne wrześniowe popołudnie niebo zasnuły chmury, miliony muszek w widowiskowym przedwieczornym locie krążyły tuż nad nim; wznosiły się i opadały nad lustro wody, masą ciemniejszą i bardziej gęstą niż chmury, brzęcząc jak pociąg w podziemnym tunelu. Dzienny wylęg, przysmak głodnych ryb.

Światło z południowego zachodu marszczyło powierzchnię wokół rybaka, ale przed nim rozpościerał się pas wody, którą wędkarze nazywają szumowiną, w zanikającym świetle układającej się w inne wzory. Z doświadczenia wiedział, że tam biorą ryby.

Był tym tak pochłonięty, że nawet z bliska nie zauważył bladego przedmiotu. To coś spływało bezwładnie z prądem wzbudzonym przez wiatr, zanurzone więcej niż do połowy, kołysząc się lekko i nieregularnie, co dawało złudzenie życia. W końcu dotknęło go. Biała dłoń prześlizgnęła mu się po biodrze. Całe ramię odsunęło się w bok i ciało zaczepiło się o niego pachą. To była martwa kobieta, naga, twarzą do góry.

Wędkarz spojrzał w dół. Z głębi jego gardła wydobył się przenikliwy dziecięcy krzyk.

Przez chwilę stał jak skamieniały. Potem z wysiłkiem zebrał myśli i spróbował wyplątać się ze strasznych objęć. Żeby nie dotykać trupa rękami, użył wędziska jako dźwigni, wetknął je topielicy pod pachę i odepchnął ją od siebie, jednocześnie odwracając zwłoki. Odsunął się, żeby spłynęły z prądem. A potem chwycił podbierak wbity w muł i nie zatrzymując się nawet, by zwinąć żyłkę, rozchlapując wodę, popędził do brzegu. Rozejrzał się. Nikogo.

Wędkarz nie miał poczucia obywatelskiego obowiązku. Jedyne, co zrobił, to pospiesznie zebrał sprzęt i najszybciej jak mógł wrócił do samochodu.

Zaświtała mu jednak pewna rozsądna myśl. Zanim odjechał, otworzył torbę i wypuścił trzy pstrągi z powrotem do wody.

Rozdział 2

W ten sam sobotni wieczór, nieco po wpół do jedenastej, posterunkowy Harry Sedgemoor z żoną Shirley w swoim domku z tarasem – w Bishop Sutton, na południowym brzegu jeziora, oglądali na wideo horror. Posterunkowy Sedgemoor zakończył służbę o szóstej. Wyciągnął długie ciało na kanapie, bose nogi wystawały znad jej oparcia. Tej gorącej nocy włożył czarny podkoszulek i szorty. W lewej ręce trzymał puszkę malthouse bitter, prawą głaskał Shirley po głowie, rozprostowując bezmyślnie czarne loczki, które po chwili wracały do poprzedniego splotu. Shirley, po prysznicu ubrana tylko w białą bawełnianą koszulę nocną, siedziała z zamkniętymi oczami na podłodze, opierając się o kanapę. Nie interesował jej film, ale nie miała nic przeciwko temu, żeby Harry go obejrzał, jeśli potem mocno przytuli się do niej w łóżku, co zwykle robił. W głębi duszy podejrzewała, że boi się bardziej niż ona, ale takich rzeczy nie mówi się mężowi, szczególnie jeśli jest policjantem. Cierpliwie czekała więc na zakończenie filmu. Niewiele już go zostało. Harry kilkakrotnie nacisnął guzik szybkiego przewijania, żeby przeskoczyć nudne dialogi.

Skrzypce podkładu muzycznego doszły do przeszywającego crescendo, kiedy Sedgemoorowie usłyszeli trzaśniecie furtki.

– Niemożliwe, która to godzina? – powiedziała napastliwym tonem Shirley.

Jej mąż westchnął, przerzucił nogi nad kanapą, wstał i wyjrzał przez okno.

– Jakaś kobieta. – Niewiele widział w świetle padającym z ganka. Rozpoznał gościa, kiedy otwierał drzwi: pani Trenchard-Smith mieszkała samotnie w jednym ze starszych domów na końcu wsi. Wyprostowana siedemdziesięciolatka chodziła zawsze w tyrolskim kapelusiku, który z latami wypłowiał z jaskrawego brązu do odcienia przypominającego ciemny róż miejscowych skał.

– Przykro mi, że niepokoję pana tak późno – powiedziała, obrzucając wzrokiem jego koszulkę i szorty. – Sądzę jednak, że zgodzi się pan z tym, iż to, co znalazłam, jest wystarczającym powodem, by usprawiedliwić najście. – Jej wytworny akcent dodawał wagi słowom. Mieszkała we wsi od wojny, ale nie upodobniła się do miejscowych i wcale się o to nie starała.

– A cóż to takiego? – zapytał pobłażliwie.

– Zwłoki.

– Zwłoki? – Dotknął palcem podbródka, próbując zachować spokój, ale puls mu przyspieszył. Po pół roku służby miał być wezwany do zwłok.

Pani Trenchard-Smith pospieszyła z wyjaśnieniami.

– Spacerowałam z kotami nad jeziorem. Ludzie myślą, że koty nie lubią spacerów, ale moje lubią. Domagają się ich. Nie dadzą mi zasnąć, dopóki ich nie wyprowadzę.

– Ma pani na myśli ludzkie zwłoki?

– Oczywiście. To kobieta. Bez ubrania. Biedactwo.

– Może pani mi pokazać? To… gdzieś blisko?

– W jeziorze, jeśli jej już nie zniosło.

Sedgemoor powstrzymał się od uwagi, że nawet gdyby zniosło, to i tak ciało zostałoby w jeziorze. Potrzebował współpracy pani Trenchard-Smith. Zaprosił ją na chwilę do domku, a sam pobiegł na górę, żeby zabrać sweter i nadajnik.

Tymczasem Shirley wstała i przywitała się z panią Trenchard-Smith, która pozdrowiła ją tonem niepozostawiającym wątpliwości, że jej zdaniem przyzwoita kobieta nie powinna pokazywać się w koszuli nocnej poza sypialnią.

– Jakież to musiało być dla pani koszmarne przeżycie – powiedziała Shirley, myśląc o tym, co zdarzyło się na brzegu jeziora. – Może napije się pani czegoś, żeby się uspokoić?

Pani Trenchard-Smith lakonicznie odmówiła i podziękowała.

– Ale może się pani zaopiekować moimi kotami, kiedy mnie nie będzie – rzekła, jakby robiła Shirley łaskę. – Lubi pani koty, prawda? – Nie dając jej szans na odpowiedź, podeszła do drzwi i zawołała: – Chodźcie, chodźcie, chodźcie! – Dwa syjamskie koty wbiegły z mroku prosto do domku i wskoczyły na ciepłe miejsce po Harrym, jakby to między sobą umówiły.

Kiedy Harry zszedł, Shirley spojrzała krytycznie na jego strój.

– Myślałam, że idziesz na górę, żeby włożyć jakieś spodnie.

– Może trzeba będzie wejść do wody, żeby coś wyłowić, prawda? – odparł.

Wzdrygnęła się.

Wziął latarkę z półki przy drzwiach.

– Cześć, kochanie – powiedział, całkiem nieźle udając opanowanie, i lekko ją pocałował, a żeby dodać jej otuchy, wyszeptał: – Myślę, że to się jej przywidziało.

O nie, nie tej starej sowie, pomyślała Shirley. Skoro mówi, że znalazła trupa, to znaczy, że go znalazła.

Harry Sedgemoor był tego mniej pewien. Wioząc panią Trenchard-Smith kilometr nad brzeg jeziora, myślał całkiem poważnie, że pewnie zrobiła to, by ożywić spokojną rutynę życia bezpłatną rozrywką. Wiadomo, samotne stare kobiety często zawracają głowę policji niewiarygodnymi historiami. Jeśli to ten przypadek, będzie zły. Miał cholerną pewność, że Shirley nie będzie się teraz chciała kochać. Czy coś było w jeziorze, czy nie, wspomnienie trupa pobudziło jej wyobraźnię tak bardzo, że nic, co by powiedział albo zrobił, jej nie uspokoi.

Zmusił się, żeby zachować się jak policjant i zapytał panią Trenchard-Smith, gdzie ma zatrzymać samochód.

– Gdzie pan chce – odparła ze złowrogą nonszalancją. – Nie mam zielonego pojęcia, gdzie jesteśmy.

Zatrzymał się przy końcu drogi. Wysiedli i świecąc latarką, zaczęli iść po murawie. Wodę otaczał niski płotek, za nim na wietrze poruszały się kępy trzcin. W przerwach między trzcinami rozpościerały się płaskie odcinki brzegu.

– Jak pani dostała się nad wodę? – zapytał.

– Przez jedną z furtek.

– To furtki dla wędkarzy.

– Ja im nie przeszkadzam. – Roześmiała się. – Nikomu nie powiem, że złamał pan prawo.

Otworzył furtkę i poszli w stronę brzegu.

– Czy to tutaj?

– Aż dziw, jak to teraz inaczej wygląda – powiedziała. Powściągając irytację, zatoczył szeroki łuk promieniem światła z latarki.

– Jakoś musi się pani orientować. Jak pani zauważyła ciało?

– Wtedy było trochę jaśniej.

Pięćdziesiąt metrów dalej, przy brzegu, znajdowało się miejsce, w którym rosły szczególnie wysokie trzciny.

– To tam?

– Nie zawadzi sprawdzić – powiedziała.

– Po to tu jesteśmy, proszę pani.

Zrobił krok i poczuł, jak stopa zapada się w miękkim mule.

– Lepiej niech pani zostanie tam, gdzie jest – rzucił do kobiety. Przebrnął na drugą stronę. Nie było tam nic poza rodzinką kaczek, które podniosły hałaśliwy protest.

Wrócił.

– Niech pan popatrzy, w jakim stanie są pana tenisówki! – powiedziała pani Trenchard-Smith.

– Szukamy ciała, proszę pani – przypomniał posterunkowy Sedgemoor. – Podchodzę właściwie do swoich obowiązków.

– Jeśli będzie pan brodził po wszystkich kępach trzcin, spędzimy tu całą noc – odparła beztrosko.

Dwudziestominutowe poszukiwania dały tylko tyle, że pani Trenchard-Smith zrobiła się bardziej impertynencka, a posterunkowy Sedgemoor zaczął tracić cierpliwość. Szli wzdłuż brzegu. Oświetlił latarką zegarek, myśląc z żalem o Shirley, samotnej w domku, z tymi antypatycznymi kotami, kiedy on musi nadskakiwać roztrzepanej starej pannie. Jest prawie wpół do dwunastej. Świetny sobotni wieczór! Niecierpliwym gestem przejechał promieniem latarki po powierzchni wody, jakby chciał pokazać bezsens ich wysiłków.

– Tam! – powiedziała nagle pani Trenchard-Smith.

– Gdzie?

– Proszę mi dać latarkę.

Patrzył, jak trzyma latarkę w wyciągniętej ręce. Promień oświetlił coś białego w wodzie.

Posterunkowy Sedgemoor zrobił szybki, krótki wdech.

– Coś podobnego – powiedział. – Miała pani rację.

Ciało utkwiło między trzcinami, niecałe cztery metry od miejsca, gdzie stali. Rosły tu gęsto moczarki, jaskrawozielone w sztucznym świetle. Była to bez wątpienia kobieta, twarzą do góry, z włosami rozpostartymi na wodzie i jednym kosmykiem w poprzek gardła. Blade ciało było upstrzone nasionkami. Nie było widać ran. Sedgemoorowi przypomniał się obraz, który widział kiedyś podczas szkolnej wycieczki do Londynu: martwa kobieta między trzcinami, najwyraźniej topielica. Zrobił na nim wrażenie, bo nauczyciel powiedział, że modelka musiała godzinami leżeć w kąpieli w studiu artysty. Pewnego dnia malarz zapomniał napełnić lampy, które podgrzewały wodę. W rezultacie dziewczyna nabawiła się choroby; wprawdzie nie zabiła jej natychmiast, ale z pewnością skróciła jej życie.

Tę historię opowiedziano młodzieży jako przykład obsesyjnej wierności tematowi. Sedgemoor stał przed obrazem, póki nauczyciel nie zawołał go po nazwisku, z następnej sali; był to jedyny obraz przedstawiający trupa, jaki widział, a śmierć fascynuje dzieci. Teraz, kiedy miał do czynienia z autentycznym trupem topielicy, z całą jasnością uświadomił sobie, jak wyidealizowany był prerafaelicki wizerunek. I nie chodziło tylko o to, że dziewczyna na obrazie była ubrana. Jej ręce i twarz układały się elegancko na wodzie. Twarz prawdziwej topielicy ciężar głowy ściągnął pod wodę. Najbardziej wystawał napuchnięty brzuch. Skóra na piersiach była pomarszczona. Ręce zwisały za nisko, żeby w ogóle można je było zobaczyć.

– Wiatr się wzmaga – powiedziała pani Trenchard-Smith.

– Tak – odparł zdawkowo.

– Jeśli pan czegoś nie zrobi, znowu odpłynie.


***

Inspektor dyżurny wydziału F w Yeovil wychwycił znaczące słowo z meldunku posterunkowego Sedgemoora. „Naga” oznaczało pełny alarm. Z reguły można wykluczyć wypadek albo samobójstwo, jeśli odkryje się nagiego trupa w jeziorze.

– Mówisz, że dotykałeś ich? Czy to było konieczne? W porządku, chłopcze. Zostań na miejscu. Dosłownie. Stój, gdzie jesteś. Nie zadepcz ziemi. Nie dotykaj już trupa. Nie pal, nie czesz się, nie drap po jajach, w ogóle nic.

Sedgemoor musiał zignorować polecenie. Zapomniał powiedzieć, że dzwoni z samochodu, gdzie bezmyślnie zostawił nadajnik. Truchtem ruszył nad brzeg jeziora.

Pani Trenchard-Smith stała w ciemności przy zwłokach, całkowicie obojętna.

– Wyłączyłam pańską latarkę, żeby oszczędzić baterię. Powiedział jej, że pomoc jest w drodze, a on zadba o to, żeby zaraz zawieziono ją do domu.

– Mam nadzieję, że nie – powiedziała. – Chciałabym pomóc.

– To bardzo szlachetne z pani strony – odparł Sedgemoor. – Z całym szacunkiem jednak, wydział kryminalny chyba nie będzie potrzebował pomocy.

– Pan był z niej zadowolony, młody człowieku.

– Tak.

Nie było na nią rady. Kobiety o takiej sile charakteru wspinały się w długich spódnicach na Matterhorn i przykuwały do ogrodzeń.

– Będą chcieli ją zidentyfikować – powiedziała z nutą przyjemności w głosie. – Nie jestem Sherlockiem Holmesem, ale już teraz mogłabym im powiedzieć parę rzeczy. Była zamężna, szczyciła się urodą i uwierały ją buty. Wydaje mi się, że miała rude włosy. Wyglądały na ciemnobrązowe, kiedy ją pan wyciągnął, ale przyjrzałam się dokładniej i powiedziałabym, że to raczej ładny odcień rudokasztanowy. Co pan sądzi? – Włączyła latarkę i nachyliła się nad twarzą z takim zachwytem, jakby nie nosiła ona śladów zniekształceń, spowodowanych długim przebywaniem w wodzie. – Nic dziwnego, że nosiła długie włosy.

– Niech pani niczego nie dotyka! – przestrzegł ją Sedgemoor.

Ale pani Trenchard-Smith już trzymała lok między palcem wskazującym a kciukiem.

– Niech pan zobaczy, jakie delikatne. I niech pan nie będzie taki przeczulony.

– Taka jest procedura. Nie wolno niczego dotykać. Spojrzała na niego z uśmiechem.

– Dopiero co wyciągnął ją pan z wody. Dotknięcie włosów niczego nie zmieni.

– Dostałem rozkazy – odparł twardo – i muszę prosić panią o współpracę.

– Jak pan sobie życzy. – Wyprostowała się i posługując się latarką, objaśniła to, co wydedukowała. – Ślad po obrączce na lewej dłoni. Pozostałości lakieru na paznokciach. Ściśnięte palce stóp i zaczerwienienia z tyłu pięt. To nie jest ani wiejska dziewczyna, ani feministka, drogi Watsonie. Gdzie oni są? Do tej pory powinni już tu być.

Sedgemoor z wyraźną ulgą spostrzegł w oddali błyskające światło samochodu policyjnego. Zatoczył latarką szeroki łuk nad głową.

W kilka minut cichy zakątek wypełniła krzątanina na skalę, którą młody posterunkowy widywał tylko na filmach instruktażowych. Samochód panda, dwie wielkie furgonetki i minibus przejechały po trawie i zatrzymały się. Wysiadło z nich co najmniej dwunastu mężczyzn. Teren został ogrodzony białymi taśmami i oświetlony lampami łukowymi. Dwóch starszych detektywów podeszło do ciała i zatrzymało się przy nim na chwilę. Potem wkroczyli do akcji funkcjonariusze zabezpieczający miejsce zdarzenia. Nadjechał zespół kryminalistyczny. Fotograf zrobił zdjęcia, ustawiono ekran. Panią Trenchard-Smith zaprowadzono do minibusa, gdzie wypytano ją o okoliczności znalezienia ciała. Detektywi bardziej interesowali się jej zielonymi gumowcami niż spostrzeżeniami, jakie poczyniła na temat ofiary. Poproszono ją o gumowce, sfotografowano je, zrobiono odlewy. Potem odwieziono ją do domu posterunkowego Sedgemoora.

Nie zatrzymywano go dłużej. Złożył zeznanie, przekazał zabłocone tenisówki funkcjonariuszom kryminalistyki, zaczekał, aż mu je zwrócą, odszedł z miejsca zdarzenia i pojechał do domu. Choć było po północy, pani Trenchard-Smith nadal tam rezydowała ze swoimi kotami. Była tam zresztą jeszcze o wpół do drugiej nad ranem, popijała kakao i wspominała czasy, kiedy podczas wojny służyła w karetce pogotowia. Jak to obrazowo określiła, nagła śmierć to dla niej bułka z masłem. Z Harrym Sedgemoorem było inaczej. Zrezygnował z kakao i poszedł na górę, żeby poszukać tabletek na niestrawność. O ósmej musiał stawić się na służbie.

Rozdział 3

W kostnicy miasta Bristol na stalowym wózku leżało ciało. Wystający brzuch z profilu przypominał górski krajobraz. Komuś obdarzonemu wyobraźnią mógł nasunąć też myśl o dinozaurze czającym się w pierwotnym bagnie, gdyby nie brązowy, filcowy kapelusz, z gatunku, jaki widuje się w filmach z lat czterdziestych, spoczywający na wybrzuszeniu. Ciało odziane było w dwurzędowy, szary, kraciasty garnitur, mocno pomięty w miejscach naprężeń. Garnitur ten dobrze znano na posterunkach w Avon i Somerset jako ubiór roboczy nadkomisarza Petera Diamonda. Okolona wianuszkiem srebrnych włosów łysa głowa spoczywała na złożonym, gumowym prześcieradle, które znalazł na półce. Równo oddychał.

Peter Diamond miał prawo tu nocować. Odkąd telefon przy łóżku w jego domu w Bear Fiat niedaleko Bath zadzwonił wkrótce po pierwszej w nocy, bez przerwy był na służbie. Zanim dotarł na miejsce zdarzenia w Chew Valley Lake i obejrzał ciało, chłopcy z wydziału kryminalnego uruchomili dochodzenie, ale były jeszcze decyzje, które podjąć mógł tylko kierujący akcją, sznurki, za które pociągnąć mógł wyłącznie Diamond. Pociągnął za więcej sznurków niż lalkarz w teatrze marionetek.

Nagie zwłoki w jeziorze były, rzecz jasna, sprawą podejrzaną, wymagającą opinii anatomopatologa z ministerstwa spraw wewnętrznych. Diamond postanowił zatrudnić najlepszego, nie żadnego z miejscowych lekarzy policyjnych, który miał prawo po prostu stwierdzić, że nastąpił zgon. Sam zadzwonił do doktora Jacka Merlina, do jego domu w Reading, położonego sto piętnaście kilometrów stąd, i przedstawił mu fakty. Na liście ministerstwa spraw wewnętrznych dla Anglii i Walii znajdowało się niespełna trzydziestu anatomopatologów, a kilku z nich mieszkało bliżej Chew Valley Lake niż Merlin. Diamond upatrzył sobie jednak Merlina. Doświadczenie nauczyło go, jak wyłuskiwać najlepszych. W praktyce dwóch czy trzech anatomopatologów brało na siebie ciężar pracy w całej południowej Anglii, czasem przebywając duże odległości, żeby znaleźć się na miejscu przestępstwa. Doktor Merlin był potwornie przepracowany nawet bez wezwań do nagłych wypadków, gdyż system zobowiązywał go do wykonywania wielu rutynowych sekcji w ciągu roku, żeby zapewnić fundusze dla wydziału nauk kryminalistycznych. Słusznie zatem zażądał, by kierujący dochodzeniem detektyw, który wezwał go do zwłok, uzasadnił, iż właśnie jego obecność jest tam niezbędna.

Nie poddał się porannemu urokowi Diamonda, mimo to zareagował bezzwłocznie. Na miejscu zjawił się o wpół do czwartej nad ranem. Teraz, po dziesięciu godzinach, dokonywał sekcji w pomieszczeniu obok.

Widok wolnych noszy okazał się zbyt kuszący dla Petera Diamonda. Teoretycznie był tutaj jako świadek sekcji. Nacisk na naukowe i techniczne umiejętności we współczesnej policji sprawiał, że starsi rangą detektywi prowadzący śledztwa w sprawach podejrzanych śmierci musieli obserwować patologa przy pracy. Diamond nie korzystał z tego równie chętnie jak niektórzy jego koledzy; zadowalał się raportem. Nie po raz pierwszy, jadąc na autopsję, wybierał pas wolnego ruchu i skrupulatnie przestrzegał ograniczenia szybkości. Po przyjeździe spędził jakiś czas, jeżdżąc po Backfields w poszukiwaniu miejsca parkingowego. Kiedy wreszcie zameldował się w kostnicy i dowiedział, że patolog zaczął bez niego, a inspektor Wigfull, jego zaufany asystent, już jest na miejscu, uśmiechnął się.

– No cóż, dla Johna Wigfulla to głupstwo. A dla mnie czas wolny. Dla śpiącego teraz nadkomisarza pierwsze godziny były jak zawsze stresujące. Trzeba przecież uładzić sytuację tak chaotyczną jak nagła śmierć. Ale maszyneria wydziału zabójstw już działała, w ruch poszły procedury z koronerem, policyjnymi specami od kryminalistyki, rejestrem osób zaginionych, laboratorium kryminalistycznym i biurem prasowym. Mógł sobie pozwolić na drzemkę, czekając na wiadomości od Jacka Merlina.

Drzwi od sali sekcyjnej otworzyły się nagle; to go obudziło. W powietrzu czuć było jakiś nieprzyjemny zapaszek: tania woda kwiatowa, rozpylona z flakonu przez gorliwego technika. Diamond zamrugał, przeciągnął się, sięgnął po filcowy kapelusz i uniósł go w symbolicznym powitaniu.

– Powinieneś wejść – powiedział doktor Merlin.

– Zaraz będzie lunch. – Diamond oparł się na łokciu. To prawda, nie lubił opuszczać posiłków. Przestał kupować gotowe garnitury, kiedy zaczął grać w rugby i przytył. Rugby skończyło się osiem lat temu, gdy miał trzydzieści trzy lata. Tycie nie. Nie przejmował się tym. – Jakie są twoje pierwsze uwagi, ze wszystkimi zwyczajowymi zastrzeżeniami?

Merlin uśmiechnął się z pobłażaniem. Ten siwowłosy mężczyzna, mówiący cicho, z akcentem z południowo-zachodniej Anglii, przywołującym na myśl błękitne niebo i gęstą śmietanę, promieniował takim optymizmem, że aż szkoda, iż ludzie, którymi się zajmował, nie byli w stanie tego docenić.

– Na twoim miejscu, nadkomisarzu, byłbym podekscytowany. Diamond wykonał kilka gestów wskazujących na ekscytację. Podniósł się do pozycji siedzącej, przekręcił i usiadł, zwieszając nogi ze stołu na kółkach.

– To okazja, o jakiej marzą tacy, jak wy. Prawdziwy sprawdzian umiejętności detektywistycznych. Niezidentyfikowane zwłoki. Żadnego ubrania, żeby odróżnić denatkę od miliona innych kobiet. Żadnych śladów. Żadnego narzędzia zbrodni.

– Co chciałeś powiedzieć przez „tacy jak wy”?

– Doskonale wiesz, o co mi chodzi, Peter. Jesteś ostatnim okazem tego gatunku. Ostatni detektyw. Prawdziwy glina, a nie jakimś dupek po szkole policyjnej z dyplomem z informatyki.

Diamonda to nie rozbawiło.

– Żadnego narzędzia zbrodni, powiadasz. Uważasz, że to zabójstwo?

– Tego nie powiedziałem. I nie powiedziałbym, prawda? Jestem od cięcia, nie od myślenia.

– Potrzebna mi każda pomoc, jakiej mógłbyś mi udzielić – odparł Diamond, zbyt zmęczony, żeby sprzeczać się o zawodowe rozgraniczenia. – Utonęła?

Merlin zagrał palcami na wargach, jakby chciał zyskać na czasie.

– Dobre pytanie.

– No?

– Powiem tak: zwłoki wyglądają tak, jak powinny wyglądać zwłoki po długim przebywaniu w wodzie.

– Daj spokój, Jack – popędził go Diamond. – Musisz wiedzieć, czy utonęła. Nawet ja znam objawy. Piana w ustach i nozdrzach. Rozdęte płuca. Błoto i muł w organach wewnętrznych.

– Dziękuję – odparł ironicznie Merlin.

– No, mów.

– Żadnej piany. Żadnego rozdęcia. Żadnego mułu. Czy to chciałeś wiedzieć, nadkomisarzu?

Diamond, przyzwyczajony do zadawania pytań, miał skłonność do ignorowania tych, które były skierowane pod jego adresem. Patrzył i nic nie mówił.

Ktoś wyszedł z sali sekcyjnej, niosąc białą plastikową torbę. Powiedział coś na powitanie, a Diamond rozpoznał w nim jednego z techników wydziału kryminalistyki. Torba, która miała teraz pojechać do laboratorium kryminalistycznego ministerstwa spraw wewnętrznych, była nazywana potocznie workiem na flaki.

– Utonięcie to jedna z najtrudniejszych diagnoz w patologii sądowej – mówił dalej Merlin. – W tym wypadku rozkład sprawia, że przypomina loterię. Nie mogę wykluczyć utonięcia tylko dlatego, że nie ma żadnego z klasycznych objawów. Piana, rozdęcie płuc i tak dalej mogą być obecne, jeśli ciało zostanie wyciągnięte z wody wkrótce po utonięciu. A może ich nie być. Ale jeśli ich nie ma, nie możemy wykluczyć utonięcia. W większości przypadków utonięć, które widywałem, brakowało tak zwanych klasycznych objawów. A po dłuższym czasie przebywania w wodzie… – Wzruszył ramionami. – Rozczarowany?

– Co jeszcze mogło ją zabić?

– Na tym etapie nie można tego stwierdzić. Przeprowadzą testy na narkotyki i alkohol.

– Nic znalazłeś innych śladów?

– Inne ślady, jak to ująłeś, były wyraźnie nieobecne. Laboratorium w Chepstow może da nam jakieś wskazówki. Dla mnie to też jest wyzwanie. – Merlin nie posunął się do tego, żeby zatrzeć ręce, ale niebieskie oczy błyszczały mu z niecierpliwości. – Prawdziwa łamigłówka. Mogę natomiast stwierdzić, co jej nie zabiło. Z pewnością nie została zastrzelona, zadźgana, zatłuczona ani uduszona.

– I nie pożarł jej tygrys. Daj spokój, Jack, czy mam coś, od czego mógłbym zacząć?

Merlin odwrócił się do szafki z napisem „trucizna”, otworzył ją i wyjął butelkę dobrej whisky. Nalał obfite porcje do dwóch papierowych kubków i wręczył jeden nadkomisarzowi.

– Coś, od czego mógłbyś zacząć? Masz białą kobietę tuż po trzydziestce, o naturalnych rudobrązowych włosach, sięgających ramion, metr siedemdziesiąt pięć wzrostu, około pięćdziesięciu kilogramów wagi, o zielonych oczach, przekłutymi uszami, wyjątkowo pięknymi zębami z dwiema drogimi plombami z białej emalii, lakierowanymi paznokciami palców rąk i stóp, znakiem po szczepieniu ospy tuż poniżej kolana, bez blizn po operacjach, ze śladem po obrączce ślubnej na odpowiednim palcu i, właśnie, z doświadczeniem seksualnym. Nie będziesz robił notatek? To szczyt wiedzy po dwudziestu latach noszenia gumowego fartucha. Chcę, żebyś o tym wiedział.

– Nie była ciężarna?

– Nie. Obrzmienie brzucha wynika wyłącznie z działania gazów rozkładowych.

– Możesz stwierdzić, czy urodziła dziecko?

– Mało prawdopodobne, tyle tylko mogę ci powiedzieć.

– Jak długo była w jeziorze?

– Jaką to mamy pogodę? Byłem zbyt zajęty, żeby to zauważyć.

– Przez ostatnie dwa tygodnie było dość ciepło.

– Więc co najmniej przez tydzień. – Merlin uniósł ręce w obronnym geście. – I nawet nie pytaj, którego dnia umarła.

– W ciągu ostatnich dwóch tygodni?

– To prawdopodobne. Sądzę, że przejrzałeś listę osób zaginionych? Diamond skinął głową.

– Nikt nie pasuje. Merlin się rozpromienił.

– Nie spodobałoby ci się, gdyby poszło zbyt łatwo, co? W takich wypadkach powinna się sprawdzić wasza technologia. Te wszystkie niesamowite komputery, o których ciągle czytam w „Przeglądzie Policyjnym”.

Diamond puścił ten docinek płazem. Doszedł do wniosku, że tak będzie lepiej, bo wiedział, w jakich warunkach Merlin i jego koledzy muszą czasem pracować: w publicznych kostnicach, ciasnych, słabo oświetlonych, źle wietrzonych, z byle jakim systemem wodno-kanalizacyjnym. Kostnice nie zajmowały wysokiego miejsca na liście priorytetów. Były sprawy, które nie podobały się Diamondowi w policji: płaca i warunki pracy, ale nigdy nie powiedziałby o tym Merlinowi. Po prostu powtórzył kpiącym tonem:

– Komputery? Merlin się uśmiechnął.

– Wiesz, o co mi chodzi. Wielkie Systemy Śledcze.

– Wielkie Systemy Śledcze, dupa blada. Zdrowy rozsądek i przesłuchania, tak uzyskujemy wyniki.

– Nie licząc tego, że czasem ktoś da cynk – powiedział Merlin i szybko dodał: – Co będzie z tą kobietą? Opublikujesz portret rekonstrukcyjny? Na fotografii niezbyt przypominałaby siebie, zanim wpadła do wody.

– Pewnie tak. Najpierw chcę zebrać wszystkie dowody, które są pod ręką-

– Jakie?

– Przede wszystkim poszukamy ubrania. – Na miejscu zdarzenia?

Diamond pokręcił głową.

– Miejsce nie ma tu znaczenia. Ciało tam dopłynęło. Z tego, co mówisz, wnioskuję, że najpierw musiało opaść na dno, a potem wypłynęło, tak jak to się zwykle dzieje, chyba że topielec jest obciążony.

– Zgadza się.

– A zatem wypłynęło i z wiatrem przedryfowało przez jezioro. Będziemy musieli przeszukać całą okolicę.

– Ile to kilometrów?

– Mniej więcej osiemnaście.

– Co oznacza wiele zawieszonych urlopów.

– Draństwo. Ale może będziemy mieli szczęście. Jezioro to ulubione miejsce wędkowania i na piknik. Zwrócimy się do ludzi przez telewizję i radio. Jeśli uda nam się znaleźć miejsce, w którym ciało zostało wrzucone do wody, będziemy mieli od czego zacząć.

Merlin odchrząknął, co miało znaczyć, że jest innego zdania.

– Bardzo wiele w tym założeń.

– Dedukcji – odparł Diamond, spoglądając na niego złym wzrokiem. – Daj spokój, co jeszcze mam założyć? Ze ta młoda kobieta postanowiła samotnie popływać, kiedy nikogo nie było w pobliżu, ale najpierw zdjęła obrączkę ślubną i całe ubranie, a potem utonęła? Trzeba być cholernie naiwnym, żeby złożyć to na karb przyczyn naturalnych. – Zmiął kubek w dłoni i wrzucił go do kosza.

Rozdział 4

Wydział do spraw zabójstw pracował w przewoźnym pomieszczeniu roboczym od niedzieli rano. Była to wielka przyczepa kempingowa zaparkowana na trawie jak najbliżej trzcin, w których znaleziono ciało. Za każdym razem, gdy Peter Diamond stąpał po podłodze, miało się wrażenie, ze przyczepa jest wyładowywana beczkami z piwem. Ten dźwięk niósł się do późnego wieczora. Detektyw kierował wstępną, istotną fazą śledztwa.

W ciągłym użytku było pięć telefonów, a zespół asystentów przenosił każdą informację najpierw na arkusz informacyjny, potem na karty. Pośrodku pomieszczenia stała standardowa złowroga, czterokondygnacyjna karuzela, która mogła pomieścić do dwudziestu tysięcy kart. Diamond wolał kartotekę, choć niektórzy z jego młodszych pomocników mruczeli coś o wyższości komputerów. Jeśli śledztwo nie zakończy się szybko, będzie musiał zainstalować pogardzane monitory i niech Bóg ma w swojej opiece malkontentów, gdyby coś miało się zepsuć.

Poszukiwanie ubrania denatki rozpoczęto na tych odcinkach brzegu, do których najłatwiej było się dostać z trzech dróg biegnących wzdłuż jeziora. Powstała dziwaczna kolekcja wyrzuconej odzieży, świadcząca o różnorodności działań człowieka na brzegach jeziora. Przedmioty były starannie znakowane, zamykane w plastikowych torbach, oznaczane na mapie i wpisywane na arkusze informacyjne, chociaż mało kto wierzył, że mają związek ze sprawą.

Sprowadzono nurków, żeby przeszukali fragment jeziora, gdzie znaleziono dryfujące zwłoki. Istniało prawdopodobieństwo, że wrzucono tam ubranie czy inne dowody. Nie można było pominąć tej czynności, chociaż większość policjantów, w tym Diamond, uważała, że ciało przypłynęło tutaj z innego miejsca przy brzegu albo nawet przydryfowało z drugiej strony jeziora.

We wsiach chodzono od drzwi do drzwi i wypytywano ludzi mieszkających w domach z widokiem na jezioro, szukano świadków jakichś dziwnych zdarzeń nad wodą, do których doszło po zmroku w ciągu ostatniego miesiąca. Plik zeznań wkrótce potwierdził to, co śledczy już wiedzieli, że pod wieczór okolica była ulubionym miejscem wędkarzy, osób obserwujących ptaki, właścicieli psów i flirtujących parek. Nie zauważono niczego, co przypominałoby nagie ciało ciągnięte albo niesione w stronę wody.

Dla Petera Diamonda ten proces zarzucania sieci, niezbędny, chociaż ogromnie niewdzięczny, był wstępem do tego, co uważał za prawdziwą pracę detektywa: identyfikacji i przesłuchania podejrzanych. Choć ostrożnie zdarzenie nazywano „wypadkiem”, Diamond prowadził śledztwo w sprawie zabójstwa. Był tego równie pewien jak faktu, że po nocy następuje dzień. Odkąd trzy lata temu dostał nominację do wydziału zabójstw w Avon i Somerset, poprowadził pięć śledztw, trzy miejscowe, dwa na wielką skalę i wszystkie, poza jednym, zakończyły się skazaniem. W jednym wystąpiono o ekstradycję, która jeszcze nie nastąpiła. Mogła się przeciągnąć o rok. Ale i tak wiedział, że przyszpilił właściwego człowieka.

Imponujące dokonania. A byłyby jeszcze bardziej imponujące, gdyby jego służby w Avon nie przerywał regularnie hałas wokół sprawy Missendale’a.

Cztery lata wcześniej młody czarny człowiek, nazwiskiem Hedley Missendale, został skazany za zabójstwo podczas kradzieży w towarzystwie budowlanym w Hammersmith, w zachodnim Londynie. Pewien klient, były sierżant, próbował zatrzymać złodzieja, dostał postrzał w głowę i zmarł niemal natychmiast. Śledztwo prowadził nadkomisarz Jacob Blaize z wydziału F stołecznej policji. Diamond, wtedy w randze detektywa nadinspektora, był zastępcą Blaize’a. Missendale, notoryczny złodziej, został szybko złapany i w trakcie przesłuchania przyznał się Diamondowi. Ponad dwa lata później, kiedy Diamond otrzymał awans na nadkomisarza policji Avon i Somerset, ktoś inny przyznał się do zbrodni, gdyż doznał religijnego nawrócenia. Wskazał broń, jakiej użył do zabójstwa. Zarządzono drugie śledztwo. Poprowadzili je inni funkcjonariusze i w końcu 1987 roku, po odsiedzeniu dwudziestu siedmiu miesięcy z dożywotniego wyroku, Hedley Missendale został ułaskawiony na wniosek ministra spraw wewnętrznych.

Prasa, oczywiście, dobrała się policji do skóry. Tabloidy otwarcie oskarżały Blaize’a i Diamonda o to, że biciem wymusili zeznania na niewinnym czarnoskórym młodzieńcu. Oficjalne śledztwo było nieuniknione. Jacob Blaize, przygnieciony stresem, przyjął na siebie pełną odpowiedzialność za pomyłkę i poszedł na wcześniejszą emeryturę. Prasa skierowała atak na Diamonda. Chcieli jego głowy na półmisku, ale dzielnie wytrzymał ostre przesłuchanie podczas śledztwa. Trzeba było jeszcze poczekać, czy zdecydowane odrzucenie przez niego krytyki wpłynęło na komisję śledczą. Mówiono, że nie ma się jak bronić, bo podstawowy zarzut brzmiał, iż do fałszywego zeznania doszło pod wpływem jego silnej osobowości, a na przesłuchaniach bronił tylko swojej wersji.

Komisja miała ogłosić stanowisko dopiero osiem miesięcy po przesłuchaniach. Tymczasem Peter Diamond nie okazywał skruchy i był skory do obrony swojego postępowania w tamtej sprawie wobec każdego, kto byłby na tyle nierozważny, żeby go zaatakować. Nikt się nie poważył; obrzucano go błotem z bezpiecznej odległości. Mógł na to odpowiedzieć, udowadniając swoją wartość jako detektywa, i to właśnie, między kolejnymi wyjazdami do Londynu, czynił, osiągając niezłe sukcesy.

Nadal z trudem się aklimatyzował w nowym miejscu. Chociaż ludzie z wydziału zabójstw wspierali go zawodowo, nie zaakceptowali go na poziomie towarzyskim. Przybył do nich jako cwany detektyw ze Scotland Yardu i co zrozumiałe, wzbudził pewien sceptycyzm w środowisku detektywów, którzy przez całe życie służyli w Zachodniej Anglii. A potem w najgorszym momencie wybuchła sprawa Missendale’a.

Trzeba było pracować mimo wszystkich przeszkód. Nauczył się dawać sobie radę z przygnębieniem. W każdym wydziale zabójstw nerwy człowieka kierującego zespołem są poddawane najcięższej próbie podczas kilku pierwszych godzin prowadzenia sprawy. Jest to swego rodzaju zabawa w wojnę, kiedy jeszcze nic się nie dzieje. Zastosowane zostają wszystkie kosztowne rezerwy. Potrzeba ludzi do innych zadań policyjnych. Jak długo można usprawiedliwić zatrudnianie tak wielu, jeśli wyniki nie są oczywiste? Nieuchronnie detektywi wydziału kryminalnego byli uważani za szefów cieszących się innymi warunkami służby niż mundurowi. Pracowali według elastycznego harmonogramu godzin, byli bardziej mobilni, niezależni i mogli tylko strzelić palcami, żeby wezwać posiłki, gdy ktoś zaginął albo znaleziono zwłoki. Pewna doza zawiści była zrozumiała, wbudowana w system i funkcjonowała na wszystkich poziomach. Może na szczycie wydawała się bardziej subtelna. Ale istniała. I trzeba było z nią żyć.

Diamond nauczył się pokonywać przeciwności tak, jakby nadal grał w rugby. Dowiódł, że jest człowiekiem, którego trudno powstrzymać, krzepką, szorstką osobowością walącą prosto z mostu. Technologia komputerowa była „gadżetem”, akceptowanym z niechęcią jako pomoc przy prawdziwej robocie detektywistycznej. Niektórzy karierowicze z jego otoczenia uważali za cud czy też nieporozumienie, że człowiek tak prosty, do tego z śledztwem w sprawie Missendale’a wiszącym nad głową, mógł awansować do rangi nadkomisarza. Nie potrafili docenić, że jego obcesowość była cennym atutem na tle wielu lizusów.

Było za wcześnie, żeby przewidywać, czy uda mu się zyskać szacunek w Avon i Somerset. Sceptycy twierdzili, że jego dotychczasowe sukcesy zależały w zbyt wielkim stopniu od płatnych informatorów. Nie mogli go winić za to, że korzysta z usług kapusiów, ale czekali niecierpliwie, żeby zobaczyć, jak sobie poradzi ze śledztwem, kiedy nie będzie mógł kupić pomocy.

A taka właśnie mogła być sprawa z Chew Valley.


***

Niedziela skończyła się rozczarowaniem. Nie znaleziono niczego znaczącego.

W poniedziałek Diamond dał wywiady dla telewizji BBC i HTV West, do informacji regionalnych, nadawanych po wieczornych wiadomościach. Pokazano portret rekonstrukcyjny zmarłej kobiety, a potem Diamonda nad brzegiem jeziora, apelującego o pomoc w jej rozpoznaniu. Prosił o informacje każdego, kto widział podejrzane zdarzenia w ciągu ostatnich trzech dni. Było to, jak powiedział potem ekipie telewizyjnej, zaproszenie dla wszystkich podglądaczy w dolinie, żeby przetarli okulary i podzielili się twoimi podnietami, ale musiał przyznać, że to się opłaciło. Trzydziesto-sekundowy spot telewizyjny przyniósł więcej informacji niż stu gliniarzy chodzących od drzwi do drzwi przez cały tydzień.

Późnym wieczorem tego samego dnia, kiedy przyjmowano i analizowano telefony, zadzwonił do Jacka Merlina i zapytał o wyniki badań laboratoryjnych.

– Na co właściwie liczysz? – zapytał anatomopatolog w ten swój łagodny, ale irytujący sposób, jakby jego głos należał do innej, inteligentniejszej formy życia.

– Przyczyna śmierci na razie mi wystarczy.

– To, obawiam się, pozostanie kwestią otwartą, dopóki nie spłyną wszystkie wyniki, a i wtedy…

– Jack, chcesz mi powiedzieć, że te cholerne testy nadal są nieukończone? Sekcja była wczoraj rano, trzydzieści sześć godzin temu.

Po tym opryskliwym wybuchu Diamond musiał wysłuchać wykładu o czasie potrzebnym na histologiczne zbadanie tkanek, które trwa co najmniej tydzień i o tym, jak zawalone pracą jest laboratorium kryminalistyczne ministerstwa spraw wewnętrznych.

– Obecnie są tak przytłoczeni, że mogą minąć całe tygodnie, zanim coś dostarczą.

– Tygodnie? Powiedziałeś im, że to podejrzany zgon? Nie rozumieją, jakie to pilne? – Diamond podniósł ołówek i włożył go między zęby. Wgryzł się w drewno. – Nadal nie możesz mi powiedzieć, czy utonęła?

– Wszystko, co mogę ci powiedzieć, to to, że jak do tej pory przyczyna zgonu nie jest jasna. – Merlin krył się za gotowymi formułkami, których używał, pisząc raporty.

– Jack, stary druhu. – Diamond postanowił zachowywać się przymilnie. – Nie mógłbyś ze mną porozmawiać nieoficjalnie i podać mi przybliżoną datę śmierci?

– Wybacz.

– No to świetnie! – Ołówek złamał się na pół.

– Nadkomisarzu, w tych warunkach daję z siebie wszystko – powiedział Merlin po długiej chwili milczenia. – Nie poddam się żadnym naciskom. Musisz zrozumieć, że mamy za mało ludzi.

– Jack, oszczędź mi tych gorzkich żalów, dobrze? Po prostu zadzwoń do mnie natychmiast, gdy tylko uzyskasz ekspertyzę.

– Nigdy nie miałem zamiaru zrobić inaczej.

Diamond rzucił słuchawkę, która zawisła rozkołysana poniżej blatu biurka. Telefonista podniósł ją bez słowa i sprzątnął kawałki ołówka. Diamond przeszedł w drugi koniec pomieszczenia, żeby zobaczyć, co nadeszło po apelu w telewizji. Przechodząc, o mało nie przewrócił karuzeli na fiszki.

John Wigfull, jego zastępca, przedstawił podsumowanie.

– Mieliśmy informacje od kilku osób, które są przekonane, że ofiarą jest Candice Milner. – Wigfull odczekał chwilę, żeby przekonać się, czy sprawa została uznana za poważną, i dodał: – Milnerowie to opera mydlana w BBC. Postać Candice zniknęła z niej co najmniej dwa lata temu.

– Rany boskie! Co jeszcze?

– Zadzwoniło dwóch porzuconych mężów. W jednym wypadku żona zostawiła wiadomość, że wyjeżdża na tydzień, żeby się zrelaksować. Dom znajduje się w Chilcompton. To było pół roku temu.

– Pół roku. Powinna być w spisie osób zaginionych.

– Jest. Fotografia nie jest zbyt podobna. Przekazaliśmy ją.

– Muszę na nią zerknąć. Dobrze, żeby ktoś jutro porozmawiał z tym facetem. Co jeszcze?

– No to. Trochę bardziej obiecujące. Farmer nazwiskiem Troop z Chewton Mendip pokłócił się z żoną trzy tygodnie temu, a ona zabrała się okazją z kierowcą ciężarówki, który zbiera bańki z mlekiem. Mąż nie widział jej od tej pory.

– Nie zgłosił zaginięcia?

– Dał jej czas, żeby wrócił jej rozsądek. To cała historia bójek i ucieczek.

– Jego zdaniem portret przypomina jego żonę?

– Tego nie powiedział. Tak twierdzi jego szwagierka. To ona do nas zadzwoniła.

Diamond otworzył szerzej oczy.

– Coś jest w tej teczce? Skargi o użycie przemocy? Wigfull skinął głową.

– Tylko jedna, z dwudziestego siódmego grudnia 1988 roku. Wygląda na to, że farmer Troop wykopał żonę z domu. Dosłownie. I zabronił jej wracać. Zgłosiła to siostra. Wysłano posterunkowego z Bath, który widział siniaki. Kobieta odmówiła złożenia skargi. Powiedziała, że jest Boże Narodzenie.

– Pokój ludziom dobrej woli. – Diamond z niezadowoleniem zaczerpnął tchu i powoli wypuścił powietrze.

– Co powinieneś zrobić? Lepiej, żebyśmy się tym zajęli razem, John. Chewton Mendip to jakieś osiem kilometrów od jeziora. Rano odwiedzę szwagierkę, a ty odszukasz nazwisko tego szlachetnego rycerza od baniek z mlekiem.

Wigfull uśmiechnął się ze zrozumieniem. Należało podtrzymywać wszelkie oznaki dobrego humoru nadkomisarza. Właściwie nie byli w zażyłej znajomości. Wigfulla mianowano zastępcą Diamonda w najgorszej chwili, kiedy skandal z Missendale’em trafił na pierwsze strony gazet. Wcześniej, w ciągu kilku miesięcy Diamond wspaniale zadebiutował w Avon i Somerset, rozwiązując sprawy dwóch zabójstw, wspomagany przez Billy’ego Murraya, inspektora, z którym się przyjaźnił. Ale parę godzin po tym, jak wyszedł na jaw udział Diamonda w sprawie Missendale’a, z komendy hrabstwa nadeszła instrukcja, żeby przenieść Murraya do Taunton, gdzie pojawił się wakat. Słusznie albo niesłusznie, Diamond był przekonany, że Wigfull to wtyka, człowiek komendanta, i że jego zadaniem jest raportowanie o wszelkich nadużyciach. W przeciwieństwie do Billy’ego Murraya Wigfull postępował dokładnie według instrukcji. Miał mnóstwo problemów z tym, żeby wkraść się w łaski wydziału, ale nie udało mu się nawet z własnym zwierzchnikiem.

– Coś jeszcze? – zapytał Diamond.

– Sporo ludzi coś widziało.

– Mianowicie?

– Najczęściej jak ktoś uprawiał jogging.

– Żadnych zgłoszeń o użyciu przemocy?

– Jak dotąd nic.

– Niewiele, prawda? Pod koniec tygodnia pewnie znowu stanę przed komisją. Sprawdźmy, czy Chewton Mendip to dobry trop. Jej siostra też tam mieszka?


***

Nazywała się Muriel Pietri, a jej mąż był właścicielem warsztatu samochodowego przy A 39, nad którym wisiał szyld obiecujący: „Niskie koszty za wysoką jakość usług. Postawimy cię na koła”. Policja często tam bywała, prowadząc sprawy kierowców, którzy uciekli z miejsca wypadku. Diamond zajrzał tam osobiście, następnego dnia, wcześnie rano. Mógł się tam pojawić ktoś niższy rangą, ale perspektywa przesłuchania była mniej przerażająca niż kolejny poranek spędzony w przyczepie.

Mdlącosłodki zapach farby celulozowej wisiał w powietrzu. Diamond przeciskał niezgrabnie ciężkie ciało między rzędami uszkodzonych wozów, zbierając rdzę na szary, kraciasty garnitur. Przyprowadził z sobą sierżanta, który miał spisać zeznanie.

Pani Pietri stała w drzwiach w sukience w kwiatki. Prawdopodobnie wkładała ją, kiedy oczekiwała gości. Umalowała się na tę okazję. Wszystko – i to, co nałożyła na twarz: podkład, szminka, tusz do rzęs, i tanie perfumy – sprawiało, że zapach farby wydawał się teraz całkiem przyjemny. Szczupła, ciemnowłosa, mówiąca powoli kobieta była wstrząśnięta potwornością tego, co się jej zdaniem zdarzyło.

– Tym razem naprawdę obawiam się najgorszego – powiedziała rozwlekłym akcentem z Somerset, prowadząc ich do starannie wysprzątanego pokoju od frontu. – Zachowanie Carla to prawdziwa hańba. Tłukł moją siostrę łobuz jeden. Straszne. Mogę wam pokazać zdjęcia, które zrobił mój mąż, gdy biedna Elly tu była ostatnim razem. Zbił ją na czarno. Mam nadzieję, że odpłacicie łajdakowi pięknym za nadobne, kiedy go odwiedzicie. Nie zasługuje na łaskę, nic a nic. Nie usiądziecie?

– Widziała pani portret kobiety, którą znaleźliśmy? – zapytał Diamond.

– Tak, ubiegłego wieczoru w „Points West”. To Elly, nie mam wątpliwości.

– Sierżant Boon ma egzemplarz obrazka. Proszę mu się przyjrzeć jeszcze raz. To tylko rysunek wykonany przez artystę, rozumie pani.

Oddała portret prawie natychmiast.

– Przysięgam, że to ona.

– Jakiego koloru włosy ma pani siostra?

– Rude, wspaniałe, płomieniście rude. To było w niej najpiękniejsze. I nie były farbowane. Kobiety wydają fortuny, żeby ufarbować sobie włosy u fryzjera na taki kolor i nigdy nie wyglądają nawet w połowie tak dobrze jak Elly.

Używała czasu przeszłego, sama umacniając się w przekonaniu, że zmarłą jest jej siostra. Diamond natychmiast to pojął.

– Płomieniście rude, mówi pani. Chodzi o całkiem czerwone?

– Mówiłam, że naturalne, prawda? Nikt nie ma całkowicie czerwonych włosów, chyba że punki albo gwiazdy popu.

– Muszę to wiedzieć.

Pokazała na ozdobną szkatułkę z palisandru stojącą na kredensie.

– Mniej więcej takiego koloru.

– A oczy? Jakiego koloru miała oczy?

– Niektórzy mówili, że piwne. Dla mnie zawsze wyglądały na zielone.

– Jakiego jest wzrostu?

– Takiego jak ja, metr siedemdziesiąt pięć.

– Wiek?

– Zaraz. Elly urodziła się dwa lata po mnie. Na świętego Jerzego. Musiała mieć trzydzieści cztery.

– Powiedziała pani, że mąż zrobił jej zdjęcia.

– Ale nie twarzy, kochany. Sfotografował tył nóg, gdzie były ślady. To na wypadek, gdyby chciała dowodów do sprawy rozwodowej. Chyba nie mam zdjęcia jej twarzy, najwyżej z czasów szkolnych. W mojej rodzinie nie robi się zdjęć.

– Ale powiedziała pani, że mąż ma aparat.

– Do swojej pracy. Fotografuje uszkodzenia, na wypadek gdyby ludzie od ubezpieczeń zaczęli wydziwiać.

– Rozumiem.

– To on wpadł na pomysł, żeby zrobić te zdjęcia nóg Elly.

– Fotografował uszkodzenia.

– Mogę ich poszukać, jeśli pan chce.

– Nie teraz. Niech mi pani powie, jak się pani dowiedziała, że siostra zaginęła?

– No cóż, mieszka blisko i co wtorek wpadała tutaj na ploteczki. W ostatni wtorek nie przyszła ani w poprzedni, więc siadłam do telefonu i zapytałam tego drania, mojego szwagra, co się stało z moją siostrą.

– I?

– Ten łajdak mi opowiadał jakieś bzdury, że Elly zwiała z panem Middletonem, który zbiera mleko. Twoja siostra to bezwstydnica, mówił, nie lepsza niż nierządnice babilońskie. I jeszcze inaczej ją nazywał, a tego w Piśmie pan nie znajdzie. No, mówię panu, ale się wściekłam.

– Kiedy to się stało?

– Powiedział, że dwa tygodnie temu, w poniedziałek. Nie wierzyłam w ani jedno słowo i miałam rację. Była już martwa i leżała naga w Chew Valley Lake, biedne maleństwo. Chce pan, żebym poszła i zidentyfikowała ją jak należy?

– To może się okazać niepotrzebne.

– Aresztujecie tego drania?

– Chciałbym, żeby pani podpisała zeznanie, proszę pani. Sierżant pani pomoże. – Diamond wstał i wyszedł.

Przez radio skontaktował się z inspektorem Wigfullem.

– Jakieś nowiny?

– Tak – odparł Wigfull. – Właśnie odwiedziłem chałupę mleczarza.

– W Middleton?

– Tak.

– I co?

– Elly Troop otworzyła mi drzwi.

Rozdział 5

W nowoczesnej policji, co powie każdy detektyw, sprawa zabójstwa rzadko bywa rozwiązywana za pomocą błyskotliwej dedukcji, oszałamiającej niższe umysły. Jeśli tożsamość zabójcy nie jest tak oczywista, że sprawa zostaje zamknięta w ciągu pierwszych godzin, proces śledczy bywa mozolny, wymaga wielu godzin pracy funkcjonariuszy policji, techników kryminalistyki i urzędników policyjnych. Jeśli ze skazaniem związana jest jakaś zasługa, to rozpływa się ona wśród licznych uczestników i musi być mierzona opóźnieniami administracyjnymi, fałszywymi założeniami, a czasem fatalnymi pomyłkami. Współczesne śledztwo kryminalne nie jest sportem dla łowców chwały.

Po nieproduktywnym przesłuchaniu pani Pietri Diamond wrócił do ruchomego centrum decyzyjnego i znów zaczął przemierzać pomieszczenie. Zażądał, żeby ponownie przejrzano listę osób zaginionych z Avon i Somerset oraz przyległych hrabstw, i wyładował gniew na urzędniczce policyjnej, bo stwierdził, że lista nie była uzupełniana, odkąd ją ostatnio przeglądał. Atmosfera w przyczepie stała się gęsta, kiedy doprowadził dziewczynę do łez, oskarżając ją także o inne braki na liście, które w oczywisty sposób nie wynikały z jej winy.

Powrót Wigfulla powinien był rozładować napięcie. Inspektor Wigfull, promyczek wydziału, jak nieżyczliwie przezwał go Diamond, zawsze miał słowo pociechy dla każdego, włączając w to urzędników cywilnych, których znał z imienia. To na jego ramieniu można było się wypłakać. Często się uśmiechał, a nawet kiedy się nie uśmiechał, to tak się wydawało, bo jego obfite wąsy miały skłonność do podwijania się na końcach. Tym razem widok wchodzącego po schodkach Wigfulla, bawiącego się przy tym kluczykami do samochodu, wywołał tyradę Diamonda.

– Nie spieszyłeś się, do cholery.

– Przepraszam, nadkomisarzu. Pani Troop była trochę zdenerwowana. Potrzebowała pociechy.

– John, jeśli masz ochotę wstąpić do grup terapii małżeńskiej i trzymać za rączki szlochające żony, czemu tego nie zrobisz? Ja tu pracuję nad sprawą zabójstwa. Jeśli ciebie to nie obchodzi, proponuję, żebyś mi o tym powiedział, a ja znajdę sobie kogoś, na kim będę mógł polegać.

– Została pobita przez męża. Namawiałem ją, żeby tym razem złożyła skargę.

– Praca socjalna – powiedział Diamond z obrzydzeniem, jakby mówił o chorobie wywołanej brakiem higieny. – Płacą ci za to, że jesteś detektywem. A ja tymczasem tkwię tu jak kołek w płocie.

– Sprawa posunęła się naprzód?

Diamond machnął ręką i zrzucił pudełko ze spinaczami do papieru.

– Do cholery, jasne że nie. Jak mogła się posunąć, kiedy ty wysłuchujesz łzawych opowieści nad kawą w Chewton Mendip? Trzy dni i tyle tego, że opaliłem sobie łysinę. Będziemy w poważnych tarapatach, jeśli nie damy nazwiska temu trupowi.

– Może powinniśmy jeszcze raz zerknąć na listę osób zaginionych? – zaproponował nieszczęsny inspektor.

W całym pomieszczeniu ciarki przeszły wszystkim po grzbietach, jak się okazało niepotrzebnie. Diamond uznał, że ciśnienie podniosło mu się niebezpiecznie, i powiedział łagodnym głosem, wiedząc, że czasem to lepiej działa niż wrzask.

– Właśnie to próbuję zrobić.

– Tylko na tym terenie?

– I w Wiltshire. – Chwycił plik kartek i machnął nim. – Cholernie długa lista i rośnie o ponad siedemdziesiąt pozycji tygodniowo.

Wigfull odchrząknął i powiedział.

– GKP zapewne mógłby nam pomóc.

Diamond musiał przez chwilę pomyśleć. Jego umysł nie był nastawiony na skrótowce, a ludzie, którzy lepiej go znali, taktownie woleli nie wspominać o głównym komputerze policyjnym.

– Tak – rzekł z pogardą – dając nam dwadzieścia tysięcy nazwisk.

– Można to ograniczyć, wprowadzając odpowiednie dane – próbował wyjaśnić Wigfull. – W tym wypadku trzeba szukać kobiety poniżej trzydziestki o rudych włosach.

W rzeczywistości Diamond miał całkiem niezłe rozeznanie w możliwościach GKP; inaczej nie przetrwałby w wydziale kryminalnym. Potępiał tylko rozpowszechnione mniemanie, że jest to lekarstwo na wszystko.

– Na razie będziemy pracować z listami z hrabstwa – powiedział. – Chcę dodatkowych informacji przy wszystkich nazwiskach, które podkreśliłem. Dzwońcie do miejscowych komisariatów. Wydobądźcie opisy, prawdziwe opisy, a nie te pieprzone dane, jak je z uporem nazywacie.

Chcę wiedzieć, co to za ludzie. Do wpół do czwartej. Zwołuję konferencję.

– Doskonale, nadkomisarzu.

– To się zobaczy. Pewnie wyczułeś, że jestem trochę spięty, Wigfull. Gdzieś tam jest zabójca, a my robimy za małe postępy, żeby go aresztować. Chryste, nie wiemy nawet, jak to zrobił.

– Wygląda na to, że będziemy potrzebowali GKP – powiedział Wigfull.

Diamond mruknął coś i odwrócił się, żeby sprawdzić kolejne sygnały, które napłynęły po apelu w lokalnych mediach. Portrety rekonstrukcyjne pojawiły się w poniedziałkowych wydaniach „BauYs Evening Chronicle” i „Bristol Evening Post”.

– Jeszcze dwie Candice Milner! – zawołał od razu do Wigfulla – To wiele mówi o współczesnych wartościach, kiedy ludzie nie potrafią odróżnić rzeczywistego życia od jakiegoś cholernego serialu telewizyjnego. – Trzeba byłoby wstrząsu na skalę kosmiczną, żeby wyciągnąć go z dołka.

Chcąc uciec od nieustannego dzwonienia telefonów, postanowił urządzić naradę roboczą w minibusie, zaparkowanym obok wozu dowodzenia. O wpół do czwartej czterech starszych rangą funkcjonariuszy wydziału usiadło z nim na tylnych siedzeniach wozu, w niewygodnej ciasnocie i po kolei składało sprawozdania ze swoich dokonań.

Praca przy telefonie dała Wigfullowi pewne wyniki: zgromadził dokładniejsze dane na temat trzech zaginionych kobiet, których opis ogólnie zgadzał się z wyglądem kobiety znalezionej w jeziorze.

– Janet Hepple jest rozwódką, ma trzydzieści trzy lata i pracuje dorywczo jako modelka malarzy w Coventry. Rude włosy, metr siedemdziesiąt pięć. Wyszła z domu siedem tygodni temu, nie zapłaciła czynszu i od tej poryjej nie widziano. Zupełnie nie zgadza się to z jej charakterem. Wszyscy mówili, że jest uczciwa i godna zaufania.

Na Diamondzie nie zrobiło to wrażenia.

– Druga?

– Sally Shepton-Howe z Manchesteru, zaginiona od dwudziestego pierwszego maja, kiedy to pokłóciła się z mężem i uciekła. Sprzedaje kosmetyki w domu towarowym w śródmieściu. Włosy opisano jako kasztanowe, oczy zielone, trzydzieści dwa lata, ładna. Kobieta odpowiadająca temu opisowi była widziana tamtego wieczoru przy Knutsford Services w okolicach M6, jak próbowała znaleźć okazję na południe.

– Sama się prosiła. Kto jeszcze?

– To coś dziwnego. Pisarka z Hounslow w zachodniej części Londynu. Pisze romanse. Jak nazywają się książki, które kobiety kupują?

– Wyciskacze łez? – ktoś podsunął.

– Nie, nazwa wydawnictwa.

– Mnie nie pytaj. Ja czytam tylko science fiction.

– W każdym razie ona to pisze. Nazywa się Meg Zoomer.

– Zoomer. Czy to pseudonim literacki?

– Prawdziwe nazwisko, zdaje się po trzecim mężu.

– Trzecim? – zdziwił się Diamond. – Ile lat ma ta kobieta?

– Trzydzieści cztery Chyba zachowuje się jak któraś z bohaterek jej książek. Szuka romansu. Nosi ciemnozieloną pelerynę i ma długie włosy. Kasztanoworude. Rozbija się sportowym samochodem MG i doświadczenie wykorzystuje w książkach.

– Ktoś cię nabiera – powiedział Keith Halliwell, inspektor nadzorujący policjantów pytających ludzi w domach.

– Lepiej, żeby tego nie robili – stwierdził ponuro Diamond. – To polowanie na mordercę, a nie wieczorna wyprawa do pubu. Co jeszcze? Kiedy ostatni raz widziano panią Zoomer?

– Dziewiętnastego maja na przyjęciu w Richmond. Wyszła niedługo po północy z mężczyzną, który wyglądał na kawał chłopa. Wszyscy uważali, że przyszedł z kimś innym. Wysoki, ciemnowłosy, około trzydziestki, potężnie zbudowany, z lekkim akcentem francuskim.

– Prosto z którejś z jej książek – zauważył Halliwell. – Czym jeździł, porsche czy terenówką?

– Zamknij się, dobrze? – parsknął Diamond. Uważał Halliwella za utrapienie i dlatego wyznaczył go do chodzenia po domach. – Kto był informatorem?

– Kobieta, która mieszka po sąsiedzku. Codziennie zabierała mleko, aż przestało się mieścić w lodówce.

– Czy ktoś pokazał jej już rysunek?

– Tak. A Scotland Yard próbuje znaleźć jej kartę dentystyczną.

– Modelka, sprzedawczyni i pisarka – podsumował Diamond i pociągnął nosem. – To wszystko?

– To wszystkie zaginione rude, które mniej więcej pasują do naszego opisu.

– Myślałem, że przyjdziesz z czymś więcej.

– Z całym szacunkiem, komisarzu, główny komputer policyjny dałby nam więcej.

Po chwili nieprzyjemnej ciszy Diamond powiedział potulnie:

– W porządku. Zajmę się tym.

Wigfull uniósł brwi w kierunku Halliwella, na którego teraz przyszła pora.

– Ponieważ mamy zamiar szerzej zarzucić sieć – kontynuował Diamond dość łagodnym tonem – może powinniśmy poszerzyć naszą bazę danych.

Ten żargon w ustach Ostatniego Detektywa zaskoczył wszystkich.

– W jaki sposób, komisarzu? – zapytał niewinnym tonem Wigfull.

– Brunetki. Ludzie mają rozmaite zdanie na temat rudych włosów. Nasza kobieta nie jest, jak to się mówi, ryża. Ma włosy rudawobrązowe.

– Bardziej rude niż brązowe.

– Ktoś może je nazwać brązowymi. Sprawdźcie w centralnym komputerze także brunetki.

To uciszyło i uspokoiło Wigfulla. Konferencja trwała jeszcze dwadzieścia przygnębiających minut, potwierdzając niepowodzenia w zdobywaniu informacji po domach, w poszukiwaniach i w apelach ogłaszanych w mediach, które nie przyniosły niczego, co miałoby znaczenie. W końcu, kiedy już wygramolili się z minibusa i rozprostowywali członki, inspektor Croxley cichy, ambitny człowiek, anioł wznoszący się we własnej światłości, który koordynował poszukiwania wokół jeziora, podszedł do Diamonda i powiedział.

– Nie podniosłem tej kwestii, komisarzu, ale się nad tym głowię. Zakładamy, że to morderstwo, bo znaleziono ją nagą, ale nie ma żadnych śladów przemocy.

– Na razie. Nie spłynął jeszcze raport patologa.

– Jeśli okaże się, że to pisarka, zastanawiam się, czy weźmie pan pod uwagę możliwość popełnienia samobójstwa?

– Jak to?

– Samobójstwo. Widziałem kiedyś w telewizji program o słynnej pisarce. To był film dokumentalny, a nie fabularny. Co prawda zwariowała, ale zabiła się, wchodząc do rzeki. To było w latach czterdziestych, podczas wojny. Utonęła. Wiemy, że ta Zoomer roi coś sobie na swój temat, ubiera się dziwnie. Załóżmy, że wpadła w depresję i postanowiła ze sobą skończyć. Może też zrobiłaby taki dramatyczny gest?

– Czy ta kobieta z telewizji rozebrała się, zanim się utopiła?

– Nonie.

– Przedobrzyła, tak?

– Słucham, proszę?

– Dramatyczny gest. Specjalna poza?

– Coś w tym stylu. To tylko pomysł.

– Powiem jedno, na temat pańskiej teorii, inspektorze. Słyszałem o sprawach, kiedy ludzie zostawiali ubranie na brzegu. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Ten poseł Partii Pracy…

– Stonehouse.

– Właśnie. Różnica polega na tym, że on symulował samobójstwo. Ludzie mieli znaleźć ubranie i uznać, że się utopił. Ale tutaj, inspektorze, nie mamy ubrania bez trupa. Jest trup bez ubrania. Jeśli znajdzie mi pan stos kobiecych ubrań, a w nim długą, zieloną pelerynę, może kupię pańską teorię. – Diamond poszedł w stronę pomieszczenia operacyjnego.

W lecie, kiedy nie był przeciążony sprawami, kupował kanapki na lunch i siadał między turystami na którejś z drewnianych ławek na podwórzu opactwa, brukowanym dziedzińcu przed zachodnim frontonem budynku. Tam spędzał przyjemne dwadzieścia minut, czytając Fabiana z Yardu, którego kupił za dziesięć pensów w sklepiku w Oxfam.

Fabian z Yardu. Uroczy tytuł. Nic dziwnego, że tak wielu słynnych detektywów od Freda Cherilla po Jacka Slippera używało etykietki, „…z Yardu” w swoich wspomnieniach. „Diamond z Avon i Somerset” nie brzmi już tak dobrze. Ale i tak nie zamierzał niczego publikować.

Podczas tych letnich przerw na lunch od czasu do czasu podnosił wzrok znad książki. Wieże po obu stronach zachodniego okna były ozdobione XVI-wiecznymi rzeźbami przedstawiającymi anioły na dwóch drabinach. Według Diamonda te rzeźby były raczej dziwne niż ozdobne. Zwietrzałe postacie przycupnęły w matematycznie precyzyjnych odstępach na szczeblach dwóch drabin sięgających nieba. Wielu sądziło, że miało to przedstawiać drabinę Jakubowa. Oficjalna wersja głosiła jednak, że była to drabina Olivera Kinga, od nazwiska biskupa, który przebudował kościół, rozpoczynając prace w 1499 roku, i zawzięcie utrzymywał, iż to jemu śniła się drabina. A któż poważy się wątpić w uczciwość biskupa? Zamarłe w swoich pozach na wieczność, niezmienne, nie licząc erozji wywołanej wiatrem, deszczem i zanieczyszczeniami, nieszczęsne anioły zdawały się raczej symbolami zawiedzionych nadziei niż obietnicy niebiańskiej szczęśliwości. Peter Diamond znał to uczucie. Pewnego razu podczas przerwy na lunch, patrząc na fronton opactwa, doznał osobistego objawienia i wyobraził sobie starszych funkcjonariuszy wydziału kryminalnego Avon i Somerset tkwiących na szczeblach drabiny. Ten obraz często wracał do niego, kiedy widział ich razem.

Rano w środę zatelefonował patolog, doktor Merlin. Z nieznanych przyczyn Diamond rozpoczął dzień w łagodnym nastroju. Przeszedł przez salę i podziękował dziewczynie, która wręczyła mu słuchawkę.

– Mamy tu wspaniały poranek, Jack. Co słychać w Reading?

– Słuchaj, zadręczałem całe laboratorium z twojego powodu – oznajmił Merlin, mocno zirytowany radosnym powitaniem. – Nieoficjalnie podali mi pierwsze wyniki.

– I?

– Nie znaleziono niczego, co jasno określałoby przyczynę śmierci.

– I ty to nazywasz wynikami?

– To potwierdza moje wstępne przypuszczenia.

– Nigdy w ciebie nie wątpiłem.

Brak wątpliwości Diamonda nie usatysfakcjonował patologa.

– Nadal jest całkiem prawdopodobne, że utonęła. Diamond westchnął.

– Już to przerabialiśmy. Czy nie zbliżyliśmy się do określenia przyczyny śmierci? Ujmijmy to tak, Jack – dodał szybko, nie chcąc usłyszeć trzasku odkładanej słuchawki. – Czy jest coś, co można wykluczyć? Substancje toksyczne?

– Za wcześnie, żeby to stwierdzić. Nic oczywistego, ale musisz pamiętać, że jeśli ktoś utonie, szczególnie w słodkiej wodzie, potwornie zwiększa się ciśnienie krwi – do stu procent w ciągu paru minut – w związku z osmotyczną absorpcją wody przez membrany płucne. W rezultacie rozwadnia to wszelkie stężenie narkotyków albo alkoholu w krwi do stu procent. Wszelkie pośmiertne analizy na próbkach tkanek mogą dać tylko półprawdy, jeśli chodzi o to, co było tuż przed śmiercią.

– Załóżmy, że nie utonęła. Przypuśćmy, że ciało wrzucono do jeziora po śmierci. Czy jest coś, co wskazywałoby na przyczynę śmierci?

– Zasadniczo była to zdrowa, młoda kobieta. Możemy wykluczyć chorobę wieńcową, migotanie zastawek, śpiączkę cukrzycową czy epilepsję.

– Wyczuwam, że coś jednak wiesz – powiedział Diamond. – Trzymasz mnie w niepewności, draniu.

– Dlatego ci to mówię, nadkomisarzu, bo bez tego moje wnioski w najlepszym wypadku są nieobowiązujące. Podczas sekcji znalazłem w gałkach ocznych pewną liczbę krwotoków wielkości główki od szpilki. Było ich też trochę na głowie, a w mniejszym natężeniu w mózgu i płucach. Obecność plamistych wylewów może podlegać rozmaitym interpretacjom, w zależności od innych objawów.

– W porządku, zrozumiałem. Nie możesz być pewien na sto procent. Na co byś postawił forsę?

Po drugiej stronie linii nutka w głosie Merlina ujawniła, że nie bardzo podoba mu się, że jego opinie przyrównywane są do hazardu.

– Przy nieobecności uszkodzeń zewnętrznych narzuca się droga rozumowania…

– Och, człowieku, daj spokój!

– …że przyczyną śmierci była asfiksja.

– Asfiksja?

– Zatem doceniasz problem. Utonięcie jest formą asfiksji. Diamond jęknął.

– Ale przecież właśnie wykluczyłem utonięcie.

– Ja nie. Istnieje fenomen zwany suchym utonięciem. Diamond przez chwilę zastanawiał się, o co chodzi.

– Suche utonięcie?

– Zdarza się to raz na każde pięć przypadków. Gardło ofiary kurczy się po pierwszym hauście wody i do płuc dociera jej bardzo niewiele. Toną, właściwie nie wciągając ani nie pijąc wody. Suche utonięcie, rozumiesz.

– A co z tymi krwotokami, które znalazłeś?

– Zdarzają się przy każdym rodzaju asfiksji.

– Czy to znaczy w końcu, że utonęła? To mi niewiele pomoże. W ogóle mi to nie pomoże. – Diamond znów wchodził na duże obroty. – To nie był wypadek przy pływaniu, Jack. W tych jeziorach nie wolno pływać. Poza tym była naga. Brakowało obrączki ślubnej.

– Czy możesz mnie wysłuchać? – powiedział Merlin.

– Mów.

– Żeby odpowiedzieć na twoje pytanie, czy można wykluczyć utonięcie jako jedną z możliwości i czy można wyeliminować narkotyki i alkohol, najbardziej prawdopodobną odpowiedzią jest, że zanim znalazła się w wodzie, została uduszona jakimś miękkim przedmiotem, powiedzmy poduszką albo jaśkiem.

– No to doszliśmy do sedna – powiedział Diamond do audytorium w przyczepie.

– Ja nie mówię, że tak było. Próbuję rozważyć prawdopodobieństwa. Śmierć z uduszenia najczęściej trudno wykryć – powiedział cierpko patolog.

– To samo mówiłeś o utonięciu. Czasem zastanawiam się, Jack, czy nie powiedziałbyś tego o nożu w plecach. – Diamond odłożył z trzaskiem słuchawkę i się rozejrzał. – Gdzie, do diabła, jest Wigfull?

– Na zewnątrz – odparł sierżant. – Przyjechali dziennikarze. Diamond zaklął i wyszedł z przyczepy.

– Żałuję, że nie jesteśmy u siebie, na komendzie – powiedziała jedna z urzędniczek policyjnych, nie kierując słów do nikogo konkretnego.

– Dlaczego? – zapytał sierżant.

– Bo się go boję. Nie podoba mi się, że jestem tak blisko niego. Nie można się przed nim schować w tej ciasnej przyczepie. I niszczy różne rzeczy. Widział pan? Niszczy przedmioty. Papierowe kubki, ołówki, wszystko, co mu wpadnie w ręce. To mi działa na nerwy.

Sierżant się uśmiechnął.

– W ten sposób doszedł do tego, kim jest teraz: niszcząc różne rzeczy. Na zewnątrz na znak Diamonda John Wigfull zakończył wywiad i obaj poszli wzdłuż brzegu jeziora, obok rybaków rozstawionych w równych odstępach. Wigfull czekał, kiedy Diamond przedstawi mu streszczenie rozmowy z Merlinem, a potem odparł ze zwykłym optymizmem:

– To wielki krok naprzód.

– .Może będzie wielki, kiedy wreszcie stwierdzimy, kim ona jest – powiedział Diamond. Coś go skłoniło, żeby zwierzyć się zastępcy. – Nie mogę nawet współczuć tej kobiecie, nic o niej nie wiedząc. Nie znam jej nazwiska, środowiska. Powinienem przejmować się tym, co przydarzyło się ofierze, a nie mogę. Jest po prostu zimnym trupem. A to za mało.

– Coś już wiemy – zauważył Wigfull. – Była zamężna. Dbała o wygląd. Nie była wyrzutkiem społecznym.

– Ciągle to sobie powtarzam. Do tej pory ktoś powinien zauważyć, że zaginęła. To ponad dwa tygodnie. Muszą być jacyś ludzie, których znała, przyjaciele, rodzina, koledzy z pracy. Gdzie oni są?

– Zajmuję się tymi zaginionymi kobietami, o których wczoraj mówiliśmy. Mam już długą listę brunetek, które warto byłoby sprawdzić.

Diamond ze złością kopnął szyszkę.

Wrócili tą samą drogą. Zanim doszli do obozowiska niebieskich i czarnych samochodów stojących za kordonem z taśmy, podjechał policjant na motocyklu i zatrzymał się przed pomieszczeniem operacyjnym. Wszedł, najwyraźniej powiedziano mu, gdzie ma dostarczyć przesyłkę, wyszedł, podszedł do Diamonda i wręczył mu brązową kopertę przysłaną z komendy policji w Bristolu.

– Na pewno moja promocja – powiedział ironicznie Diamond, otwierając ją. W środku był faks z rysunkiem. – Nie, to z Yardu. Karta dentystyczna pani Zoomer. Przykro mi to powiedzieć, panie Wigfull, ale na pierwszy rzut oka twoja ekscentryczna autorka ma dwa nadprogramowe zęby mądrości. O dwa więcej niż nasza pani z jeziora.

Tego samego popołudnia podjęto decyzję o zwinięciu obozu. Chodzenie po domach i przeszukiwanie jeziora zostały ukończone. Funkcjonariusze wydziału kryminalistyki dawno odjechali. Rozum podpowiadał, że czas przenieść się do Bristolu.

Miliony muszek pokrywały wieczorną mgiełką wodę, kiedy ostatni wóz policyjny ruszył z miejsca zdarzenia i pojechał przez Bishop Sutton w stronę A37. Diamond, siedząc z tyłu, rzucił uwagę:

– Wiesz, co najbardziej mnie przygnębia w związku z tym miejscem? Wigfull pokręcił głową.

– Ci cholerni wędkarze. Przynosili nam wstyd.

Tuż przed Whitchurch przez radio podano wiadomość. Mówił sierżant dyżurny z komisariatu przy Manvers Street w Bath.

– Nie wiem, czy to ma znaczenie dla pańskiego śledztwa, ale przyszedł jakiś człowiek i zgłosił zaginięcie żony. Ona się nazywa Geraldine Snoo.

– Snoozer?

– Snoo. Geraldine Snoo.

Siedzący obok Wigfull już otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale Diamond uniósł rękę, żeby go powstrzymać. Sierżant mówił dalej.

– Ma trzydzieści trzy lata, a mąż twierdzi, że ma brązowe włosy.

– Kiedy widział ją po raz ostatni?

– Niecałe trzy tygodnie temu.

Diamond uniósł wzrok z wyrazem prawie nabożnej wdzięczności.

– Jest tam jeszcze?

– Tak.

– Zatrzymaj go. Na litość boską, nic pozwól mu odejść. Jak się nazywa?

– Jackman, profesor.

– Profesor? Poczekaj. Nazywa się Jackman i jest jej mężem? Ale powiedziałeś, że ta kobieta nazywa się Snoo.

– Pod takim nazwiskiem występuje, komisarzu. To aktorka. Nie, to za mało powiedziane. Gwiazda. Oglądał pan Milnerów w telewizji? Geraldine Snoo grała rolę Candice.

Diamond tak mocno chwycił klamkę pod oknem, że wyrwał ją z drzwi.

Rozdział 6

Jeśli już gwiazda opery mydlanej miała gdzieś mieszkać, to mogło to być z powodzeniem Bath, lśniące czystością miasto na południowym zachodzie kraju. Wstęgi domów z tarasami w stylu z początku wieku ciągnęły się elegancką falą wzdłuż siedmiu zielonych pagórków, odciągając wzrok od szkaradniej szych widoków. Czyszczenie kamiennych fasad jest drugim z kolei, po turystyce, lokalnym przemysłem; w książce telefonicznej można znaleźć pięćdziesiąt cztery firmy. Strumienie wody wyrzucanej pod wysokim ciśnieniem zamieniły stare, poczerniałe budynki w lśniące tło do przedstawień telewizyjnych, w których Brytyjczycy ponoć celują. Liczące dwa tysiące lat Bath postanowiło zignorować w swojej historii wszystko poza okresem rzymskim i czasami panowania Jerzego V. Niektórzy mówią, że to po prostu rodzaj skansenu. Jeśli chce się zobaczyć normalne miasto, trzeba pojechać dwadzieścia kilometrów na zachód, do Bristolu. Gdy się tego spróbuje, jak Peter Diamond czynił prawie co rano, pozna się przekleństwo prawdziwego miasta – ruch uliczny. Mimo gwiazdy mydlanych oper i czyścicieli kamieni był zadowolony, że wybrał Bath na miejsce zamieszkania.

Jego dom na Wellsway znajdował się zaledwie dwadzieścia minut piechotą stąd, na południe od torów. Nie była to elegancka dzielnica miasta, ale na więcej detektyw nie mógł sobie pozwolić.

Prawie frunął przez parking, a potem po schodach do komisariatu przy Manvers Street. Zdążył już odpędzić lekkie zawstydzenie z powodu swoich uwag na temat ludzi, którzy dzwonili, żeby powiedzieć, że zmarła kobieta to gwiazda telewizyjna. Nie był zwolennikiem rozpamiętywania pomyłek z przeszłości. Stawka była nieskończenie wyższa niż jego dobre samopoczucie. W wielkim śledztwie liczyło się to, żeby człowiek, który je prowadzi, potrafił chwytać szansę, kiedy się pojawia. Diamond był pewien, że nadeszła właśnie ta chwila. Znowu mu się szczęściło, odkąd odjechał znad tego upiornego jeziora.

Przywitał go dobrze mu znany sierżant dyżurny.

– Jeszcze tu jest?

Sierżant skinął głową i w milczeniu wskazał na drzwi. Diamond prawie nie zniżał głosu.

– Jak się zachowuje?

– Bardzo się martwi o żonę.

– Powinien, po trzech tygodniach.

– Mówi, że długo nie było go w domu. Myślał, że pojechała do przyjaciół.

– I dopiero teraz zaczął jej szukać? Co o nim sądzisz? Sierżant wydął wargi, jakby pytanie przerastało jego wiedzę.

– Na mój rozum nie wygląda na profesora, komisarzu.

– Nie wszyscy są podobni do Einsteina. Czy mówi prawdę o żonie? To chciałem wiedzieć.

– Myślę, że tak, bo po co by tu przychodził?

Diamond odpowiedział spojrzeniem, które mówiło, że potrafiłby znaleźć kilkanaście powodów.

– Wie o zwłokach z Chew Valley Lake? Sierżant pokiwał głową.

– Przyjaciele mu powiedzieli.

– I to jest zamordowana żona, zdaniem przyjaciół? Widział rysunek, który opublikowaliśmy?

– Nie mówił o nim.

– Dobrze. Nie stój tu jak choinka na Boże Narodzenie. Mamy mnóstwo roboty. Proponuję, żeby tu założyć punkt dowodzenia. Mieliśmy jechać do Bristolu, ale to zmienia wszystko. Zorganizuj to, dobrze? Potrzebny mi ktoś, żeby zebrał zeznania.

Pewny siebie, jak to bywa z ludźmi, którzy mają zrobić coś, co lubią najbardziej, gwałtownie otworzył drzwi i wszedł do pokoju, gdzie czekał profesor, któremu zginęła żona.

– Nazywam się Diamond – oznajmił. – Nadkomisarz Diamond.

Natychmiast zrozumiał, co sierżant miał na myśli. Mężczyzna stojący przy oknie nie wyglądał na profesora tylko na sportowca. Jakby właśnie wziął prysznic i przebrał się po pięciu setach na Wimbledonie. Przyczyniały się do tego wrażenia nieco wywatowane ramiona czarnej, lnianej marynarki, ale i tak nie pasował do wzoru nauczyciela akademickiego. Musiał mieć niewiele ponad trzydziestkę. Nie nosił krawata, z lekka rozchylona błękitna, bawełniana koszula ukazywała podwójny złoty łańcuszek na szyi. Gęste czarne włosy były elegancko przystrzyżone, miał też wąsiki w meksykańskim stylu. Młodzi mężczyźni kierowali rynkami finansowymi. Czyżby teraz przejęli uniwersytety?

– Gregory Jackman – przedstawił się z akcentem prosto z Yorkshire. – Ma pan jakieś wieści o mojej żonie?

Diamond jak zwykle uchylił się od odpowiedzi.

– Pan jest profesorem, jak rozumiem, z uniwersytetu w Bath? Jackman skinął głową.

– Jaki przedmiot pan wykłada?

– Angielski. Niech pan posłucha, przyszedłem tu w sprawie mojej żony.

Weszła policjantka z bloczkiem do stenografowania.

– Pozwoli pan, że będzie robiła notatki? – zapytał Diamond.

– Tak. Czemu nie?

– Zatem proszę usiąść. Wyłącznie ze względów protokolarnych muszę pana poinformować, że nie musi pan mówić niczego, czego pan nie chce, a to, co pan powie, może posłużyć jako dowód w sprawie. Proszę teraz opowiedzieć mi o żonie.

– Mówiłem im o tym w dyżurce, pół godziny temu. Spisali szczegóły

– odpowiedział Jackman, nie podchodząc do krzesła.

– Proszę o cierpliwość, profesorze – Diamond wyrażał się z wyszukaną uprzejmością. – To ja dowodzę i wolałbym usłyszeć to od pana, niż przeczytać w książce raportów. Najpierw jej nazwisko.

Jackman z rezygnacją usadowił się w krześle.

– Geraldine Jackman, znana powszechnie jako Geny Snoo. To jej pseudonim artystyczny. Za tydzień, dwa będzie miała trzydzieści cztery lata, jeśli… Boże, to wszystko jest zbyt przerażające, żeby o tym myśleć.

– Czy zechciałby pan ją opisać?

– Czy muszę? Na pewno widział ją pan w telewizji w Milnerach. Prawda? Zatrudniono ją też przy paru reklamach, kiedy odeszła z BBC.

Nastąpiła przerwa. Diamond tak uważnie przyglądał się przesłuchiwanemu mężczyźnie, że musiał przewinąć w pamięci to, co zostało powiedziane, żeby zrozumieć jego słowa.

– A tak! Rzadko oglądam telewizję. Załóżmy, że nigdy jej nie widziałem. Jakiego koloru ma włosy?

– Rudawobrązowe. Kasztanoworude, jeśli pan woli.

– Sierżantowi powiedział pan, że brązowe.

– No to brązowe. – Jackman odpowiadał głośno tonem, który wskazywał, jak mocno przeżywa sprawę. – Co pan próbuje zrobić? Złapać mnie na kłamstwie? Nie przywleczono mnie tu na przesłuchanie, sam pan wie. Jestem tu, ponieważ moja żona zaginęła. Powiedziano mi, że być może nie żyje.

– Kto panu to powiedział?

– Kilka osób, które bardzo dobrze znają Gerry, widziało rysunek, jaki pokazywaliście w telewizji. Ci ludzie mówili, że to jej dokładna podobizna i że kontaktowali się z wami.

– Nie ze mną osobiście. Mieliśmy mnóstwo odpowiedzi na nasz apel

– wyjaśnił gładko Diamond. – Potrzeba czasu, żeby wszystko sprawdzić. Ale teraz, skoro pan już przyszedł…

– Proszę posłuchać, chcę wiedzieć, jak jest – przerwał mu Jackman. Na jego twarzy wyraźnie widać było zaniepokojenie, ale tak musiało być na tym etapie gry, bez względu na to, czy był winny, czy nie. – Znaleźliście jakąś kobietę. Gdzie ona teraz jest?

– W kostnicy miasta Bristol. Nie przeskakujmy od razu do wniosków. Może się okazać, że nie musi pan tam chodzić, jeśli wygląd pańskiej żony nie zgadza się w szczegółach z wyglądem zwłok. W bardzo intymnych szczegółach. – Przeszedł do pytań. – Kiedy widział ją pan po raz ostatni?

– W poniedziałek, trzy tygodnie temu.

– Jedenastego września?

– Hm, tak. Wcześnie wyjechałem do Londynu. Leżała jeszcze w łóżku. Powiedziałem jej, kiedy może się mnie spodziewać, a potem wyszedłem, żeby złapać pociąg o ósmej dziewiętnaście z Bath.

– Miał pan jakieś sprawy w Londynie?

– Jestem odpowiedzialny za zorganizowanie wystawy, dotyczącej Jane Austen, w Bath. Otwarcie nastąpi w tym tygodniu. Musiałem z kimś się zobaczyć w sprawie rękopisów.

Diamond nigdy nie czytał żadnej książki Jane Austen. Trudno było mu się identyfikować z detektywami z telewizyjnych kryminałów, którzy cytowali Szekspira i pisywali poezje w wolnym czasie. Wolał biografie, szczególnie te, które w tytule miały słowa: „z Yardu”.

– I ta wystawa sprawiła, że nie mógł pan wrócić przez trzy tygodnie?

– Nie, nie, wróciłem w środę.

Diamond wyprostował się na krześle i odpędził wszystkie myśli o Jane Austen.

– Wrócił pan do domu?

– Tak.

– A zatem wiedział pan, że żona zaginęła, już w środę trzynastego września?

– Nie wiedziałem, że zaginęła. – Profesor podkreślił negatywną odpowiedź ruchem ręki, jakby coś odgarniał. – Nie było jej w domu, ale to nie powód do wszczynania alarmu. Często zostaje u przyjaciół.

– I nie mówi panu o tym?

– Nie jestem stróżem Gerry.

Coś w tej odpowiedzi zazgrzytało; tak odpowiedział Kain pytany o Abla.

– Ale jest pan jej mężem. Prawdopodobnie chce pan wiedzieć, gdzie bywa.

– Nie nalegam na to. – Nastąpiła chwila ciszy. Jackman zbierał myśli, żeby odpowiednio rzecz wyjaśnić. – Żyjemy niezależnie od siebie. Jesteśmy dwojgiem ludzi, którzy potrzebują własnej przestrzeni. Na takiej zasadzie się pobraliśmy. Kiedy więc Gerry nie ma przez dzień czy dwa, nie zawiadamiam od razu policji.

– Nie mówimy o dniu czy dwóch, proszę pana.

– Myślałem, że tak.

– Potrzeba było panu trzech tygodni, żeby nas powiadomić – zwrócił mu uwagę Diamond. Sprytne wykręty nie robiły na nim wrażenia. Ten człowiek umiał posługiwać się słowami, czego można się było spodziewać po profesorze angielskiego, ale nie był w stanie prześlizgnąć się nad faktem, że dziwnie późno zgłosił zniknięcie żony.

– Nie przez cały czas byłem w domu – odparł Jackman. – Miałem nawał pracy z przygotowaniem się do nowego semestru. Londyn, Oksford, Reading. Biorę udział w zbyt wielu komitetach. Na parę dni wyjechałem do Paryża. Większą część lata poświęciłem na zorganizowanie tej wystawy i bardzo zaniedbałem prace na wydziale anglistyki.

– I myślał pan, że co wtedy robiła pańska żona?

– Odwiedzała przyjaciół. Zna mnóstwo ludzi w Londynie i Bristolu.

– Nie pracuje?

– Jest w stanie spoczynku, jak oni to nazywają.

– Oni?

– Bezrobotni aktorzy.

– Aha. – Diamond dobrze znał to wyrażenie. Jeśli wydawało się, że nie wie, o co chodzi, to tylko dlatego, że tak pracował jego umysł. Myślał o słowach, które tak często widywał na nagrobkach: „Niech spoczywa w pokoju”.

Jackman chyba coś wyczuł, bo pospieszył z dokładnymi wyjaśnieniami.

– Gerry nie występowała od półtora roku. Po odejściu z BBC brała udział w kilku reklamach, ale praca w telewizji już się jej skończyła.

– Dlaczego? Przecież wszyscy myślą o niej jako o Candice Milner? Jackman pokiwał głową.

– Z pewnością tak jest. Ale ona nie ma studiów aktorskich. Kiedy zaproponowali jej tę rolę, chodziła jeszcze do szkoły. – Dostał szansę, żeby pogadać o czymś mniej ważnym i chwycił się jej kurczowo. – Jej odkrycie było jak z marzenia nastolatki. Reżyser wyłuskał ją z tłumu na Wimbledonie. Przyszedł tam, żeby obejrzeć mecz, i stwierdził, że zamiast na grę patrzy na Gerry. Wyglądała dokładnie tak, jak młoda dziewczyna, którą wyobraził sobie w scenariuszu. Niepospolicie piękna. Zna pan tę oklepaną scenę z hollywoodzkich musicali, kiedy postać w typie Freda Astaire’a mówi: „Nie obchodzi mnie, kim pani jest, musi pani u mnie wystąpić”. To naprawdę zdarzyło się Gerry, kiedy miała osiemnaście lat. Przykroili rolę do jej osobowości, grała więc siebie i stała się popularna. A druga strona medalu to fakt, że trudno jej było zagrać inną rolę.

– Czy to ją martwiło?

– Z początku nie. Występowanie dwa razy w tygodniu w operze mydlanej wymaga wiele wysiłku, rozumie pan: młyn z uczeniem się kwestii, próbami i nagraniami. Do tego otwieranie uroczystości kościelnych w niedziele i umykanie przed reporterami z kronik towarzyskich. Ale było jej przykro, kiedy wykreślono ją ze scenariusza.

– Kiedy to się wydarzyło?

– Niedługo miną dwa lata.

– Ile czasu grała tę rolę?

– Zaczęła, kiedy miała osiemnaście lat, musiała mieć jakieś trzydzieści jeden, kiedy to się skończyło. Biedna Gerry. To przyszło dość niespodziewanie. Dotarło to do niej, kiedy przysłano jej scenariusz, w którym Candice wchodzi do samolotu. Potem jest wypadek nad Alpami, nikt nie uchodzi z życiem. Doskonale pamiętam, jaka była zła. Walczyła jak tygrysica, żeby zachować rolę. W końcu reżyser powiedział, że dłużej nie mogą ukrywać, iż jest naturszczykiem.

Jackman mówił z uczuciem, ale była w tym nutka oddalenia, jakby w jego słowach smutek był większy niż naprawdę. Nie umknęło to uwagi Petera Diamonda, który miał słuch wyczulony na fałsz. Sprawa mogła okazać się mniej skomplikowana, niż sądził z początku. Spodziewał się, że wkrótce ją rozwiąże.

Nie chcąc już dłużej wysłuchiwać historii rodzinnych, Diamond wyjął z kieszeni rysunek przedstawiający denatkę i pokazał go.

– To jest portret, który pokazywaliśmy w telewizji. Co pan o tym sądzi? Jackman rzucił okiem na rysunek, głęboko zaczerpnął tchu, jakby chciał stłumić uczucia, i powiedział:

– Cholernie mi przypomina Gerry.

Po kilku minutach siedzieli już z tyłu radiowozu i jechali do miejskiej kostnicy.

– Muszę dodać – powiedział Diamond – że zwłoki, które zobaczymy, leżały w wodzie przez dwa tygodnie. Rysunek sporządzony przez portrecistę policyjnego został upiększony żeby można go było pokazać w telewizji.

– Dziękuję za ostrzeżenie.

– Gdyby można było zidentyfikować ją na podstawie jakiegoś znaku czy blizny…

– Nie wiem o żadnej – powiedział szybko Jackman i dodał, jakby po namyśle. – Co będzie, jeśli się okaże, że to ktoś inny?

Diamond dobrze udał opanowanie.

– Skoro zgłosił pan zaginięcie żony, i tak odbędzie się śledztwo, które zaczniemy od nowa. Zajmie się nim ktoś inny.

– Możliwe, że się pomyliłem.

Diamond nie ufał sobie na tyle, żeby na to odpowiedzieć.

Dojechali niedługo po dziewiątej wieczór, przygotowania zajęły trochę czasu. Obsługa kostnicy pracowała w innych godzinach niż policja. Dopiero po dłuższym oczekiwaniu przyjechał na rowerze ktoś z personelu i otworzył drzwi.

Diamond nie odezwał się ani słowem. Za bardzo był pochłonięty obserwowaniem Jackmana.

Wyprowadzono zwłoki i odkryto twarz.


***

– Nie muszę mówić, że zależy mi na pańskiej współpracy.

To były pierwsze słowa Diamonda, odkąd opuścili kostnicę. Celowo użył trybu oznajmującego, a nie pytającego.

Profesor Jackman siedział pochylony w radiowozie, zasłaniając dłońmi oczy.

– Co? – zapytał.

Diamond powtórzył, słowo po słowie, jak szkolny wychowawca. Jackman nie podniósł wzroku.

– Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby pomóc.

– Doskonale. – Diamond czekał, bo samochód zatrzyma się na światłach, i nie powiedział nic, dopóki nie ruszyli. – Na tę noc załatwię panu nocleg w Beaufort, chyba że wolałby pan inny hotel.

Tym razem profesor odwrócił się, żeby na niego spojrzeć.

– Hotel nie jest niezbędny. Mogę pojechać do domu. Naprawdę, tak bym wolał.

Diamond pokręcił głową.

– Tej nocy pański dom jest niedostępny, proszę pana.

– Dlaczego?

– Chcę, żeby zaraz rano go sprawdzono, za pańskim pozwoleniem. Do tego czasu jest zapieczętowany. Postawię tam człowieka na noc.

– Jak to „sprawdzono”?

– Funkcjonariusze zajmują się miejscem przestępstwa. Odciski palców i cały ten kram. Rozumie pan?

– „Miejsce przestępstwa”? Nie sugeruje pan chyba, że Geny została zamordowana pod moim dachem?

– Panie profesorze, nie zajmuję się sugestiami, pracuję, opierając się na faktach. Fakt numer jeden: pańska żona nie żyje. Fakt numer dwa: ostatnim miejscem, w którym widziano ją żywą, był pański dom. To gdzie mam zacząć?

Po krótkim zmaganiu się z tym pokazem policyjnej logiki, Jackman odparł:

– Nie rozumiem, dlaczego nie mogę spędzić jednej nocy więcej w tym miejscu, skoro byłem tam przez cały czas, odkąd Geny zaginęła.

Diamond uznał to za protest, który nie zasługuje na reakcję.

– Czym pan przyjechał dziś wieczór, żeby zgłosić zniknięcie żony? – zapytał, zamiast odpowiedzieć.

– Samochodem.

– A gdzie jest teraz?

– W dalszym ciągu na państwowym parkingu przy komisariacie, mam nadzieję.

– Ma pan kluczyki?

– Tak. – Jackman zmarszczył czoło.

– Może mi je pan dać?

– Po co, na Boga? Chyba nie rekwiruje mi pan samochodu? Na twarzy Diamonda pojawił się pocieszający uśmiech.

– Rekwirować? Nie. To tylko stara, nudna metoda sprawdzania faktów. Robimy między innymi odlewy opon. Potem, jeśli znajdziemy inne odciski opon, powiedzmy, przed pańskim domem, możemy wyeliminować pański wóz ze śledztwa. – Był zadowolony z tej odpowiedzi. Brzmiała bardzo rozsądnie, a przy tym nie dał poznać, jaki jest jego prawdziwy cel. Chciał sprawdzić bagażnik w poszukiwaniu śladów po zwłokach. Kiedy dostał kluczyki, zapytał od niechcenia: – Czy ma pan zamiar zjawić się jutro na uniwersytecie?

– Skoro mój dom ma zostać przeszukany, chcę tam być, żeby zobaczyć, co się dzieje – oświadczył stanowczo Jackman.

Rozdział 7

Następnego dnia okazało się, że przeszukanie domu profesora Jackmana nie odbyło się „zaraz rano”. Zaraz rano, po rozpoczęciu dnia Petera Diamonda o wpół do siódmej, rozległ się dzwonek telefonu stojącego przy jego łóżku. Była to wiadomość od samego zastępcy szefa policji, przekazana przez inspektora dyżurnego z komendy głównej. Diamondowi kazano się zgłosić do komendy o wpół do dziewiątej.

Domyślał się, że nie chodzi o pochwałę od szefa. Wyczuwał kłopoty.

Rzucił się z powrotem na poduszkę i jęknął. Cokolwiek było powodem tego nagłego wezwania, nie mogło się zdarzyć w bardziej nieodpowiedniej porze. Komplikacje! Będzie musiał odwołać ustalenia z wczorajszego wieczoru. Furgonetki detektywów, mundurowych i techników kryminalistyki miały zjechać do domu Jackmana o wpół do dziewiątej, dokładnie w tym samym czasie, kiedy miał spotkanie w Bristolu.

Znów usiadł, zdjął telefon ze stolika nocnego i postawił go na kołdrze między nogami. Jego żona, Stephanie, wyszła z sypialni, która zamieniła się w komisariat, bez słowa włożyła podomkę i zeszła na dół, żeby postawić czajnik na gazie. Diamond podniósł słuchawkę i wykonał pierwszy z kilku telefonów, przesuwając przeszukanie na jedenastą. Nie chciał, żeby ktokolwiek wchodził do domu bez niego. Teoretycznie mógł przekazać nadzór Johnowi Wigfullowi. To jednak Diamond wolał pominąć. Poprosił tylko Wigfulla, żeby odwiedził profesora Jackmana w hotelu i powiedział mu o zmianie planów.

Po drodze do Bristolu próbował zgłębić, co mogą myśleć w komendzie głównej. Doszedł do nieprzyjemnego wniosku, że poprzedniego wieczoru Jackman musiał wydzwaniać na wszystkie strony z pokoju hotelowego. Kiedy pojawiają się kłopoty, ludzie o wysokim statusie, tacy jak Jackman, nie chowają się do mysiej nory jak małe złodziejaszki, lecz wprawiają w ruch siatkę koleżeńskiej pomocy.

Tego ranka pan Tott, zastępca komendanta, siedział za biurkiem w białej koszuli z różowymi szelkami. Widok ten był tak niezwykły, że każdy funkcjonariusz niższej rangi zawahałby się w drzwiach. Ale Diamonda przywitał po koleżeńsku, zwracając się do niego po imieniu. Ruchem ręki wskazał mu czarną, skórzaną kanapę pod oknem. Zastępca komendanta, jakby chciał całkowicie rozwiać wszelkie obawy, że będzie jakaś reprymenda, wstał, podszedł do drzwi i poprosił, żeby przyniesiono kawę i herbatniki. Potem przysiadł na poręczy kanapy z założonymi rękami. Z przedziałkiem na czubku głowy, włosami gładko przylegającymi do głowy i wąsem jak u oficera gwardii wyglądał, jakby pozował do edwardiańskiej fotografii.

Cała ta wymuszona kordialność wywarła przygnębiające wrażenie na Diamonda. Ostatnim razem, kiedy potraktowano go z takimi względami, dowiedział się od lekarza, że jego żona poroniła.

– Przepraszam, że pokrzyżowaliśmy ci plany – powiedział Tott, próbując nadać słowom szczere brzmienie – ale musieliśmy spotkać się z tobą jak najszybciej. Przy okazji, jak posuwa się śledztwo w sprawie zabójstwa?

To „przy okazji” było jeszcze jednym wstrząsem, bo znaczyło, że dyskutowana będzie zupełnie inna sprawa niż przypadek Jackmana. Diamond powiedział kilka zdań bez przekonania, szybko myśląc o tym, co się dzieje.

– Wieczorem zidentyfikowaliśmy tę kobietę. Może pan już słyszał.

– Aktorka telewizyjna, czy tak?

– Tak. Zona profesora angielskiego z Claverton. Tott uśmiechał się przyjacielsko.

– Tak mi mówiono. Lepiej wyszlifuj Szekspira, Peter. – Przerwał i opuścił ramiona. – No dobrze, przejdźmy do rzeczy. Na biurku leży egzemplarz raportu ze śledztwa w sprawie Missendale’a.

Diamond właściwie odczytał sygnały.

– Rozumiem. – Był w stanie wydobyć z siebie tylko taką, nijaką odpowiedź. Za długo tłumił przykre myśli. Minęło ponad osiem miesięcy, odkąd stanął przed komisją śledczą, i ponad dwa lata, odkąd Hedley Missendale został wypuszczony na wniosek ministra spraw wewnętrznych z zaleceniem ułaskawienia. Fałszywe zeznania, niesłuszne uwięzienie. Niektóre gazety rozkręciły kampanię nienawiści przeciwko „łajdakom z policji”, oskarżając ich o rasizm i brutalność. Kampania skupiła się na nadkomisarzu Blaizie i na Diamondzie. Jacob Blaize został zaszczuty, musiał przejść na emeryturę w związku z nadwerężonym zdrowiem, co prasa złośliwie i bezpodstawnie opisała jako potwierdzenie publikowanych oszczerstw.

– Myślę, że powinieneś na to jak najszybciej rzucić okiem – powiedział Tott. – Ulży ci, kiedy się dowiesz, że nie ostał się żaden z poważniejszych zarzutów.

Diamond popatrzył w stronę biurka.

– Mógłbym…?

– Nie krępuj się. Po to tu jesteś.

Wstał niemrawo, przeszedł przez pokój i wziął raport.

– Najważniejsze jest oczywiście pod koniec – oznajmił Tott. – To, co znajdziesz w akapitach od strony osiemdziesiątej siódmej, dotyczy ciebie osobiście. Nie śpiesz się.

Diamond przekartkował raport i znalazł podsumowanie. Jego nazwisko rzucało się w oczy. Szybko przeczytał stronę, by wyłowić sedno sprawy. „Nie znaleziono dowodów rasistowskiego podejścia ze strony nadinspektora Diamonda… Ten funkcjonariusz podczas intensywnego przesłuchania w pełni oczyścił się z zarzutów… Jeśli chodzi o zeznanie Missendale’a, całkowicie zgadzało się ono z zebranymi dowodami… nadinspektor Diamond, podobnie jak uczynił to sąd, miał prawo wyciągnąć racjonalne wnioski, że zeznanie Missendale’a ma podstawy faktyczne”.

Odwrócił stronę, był dziwnie spokojny, ale nie czuł się zrehabilitowany po miesiącach obelg ze strony mediów. A potem skoncentrował się na jednym zdaniu.

– Boże Wszechmogący! Tott wrócił na krzesło.

– Coś nie tak?

– „Należy stwierdzić, że fizyczna obecność i siła osobowości nadinspektora Diamonda nie mogła nie zastraszyć Missendale’a” – przeczytał Diamond. – To nie w porządkują po prostu tak wyglądam. Nic na to nie poradzę, że jestem tak dobrze zbudowany.

– Tak, to nie w porządku – zgodził się Tott. Z jego tonu wynikało, że nie przywiązuje do tego wagi.

Ale Diamond nie miał zamiaru odpuścić.

– Nie zastraszano nikogo, żeby wydobyć zeznania. Sędzia podczas procesu ustalił, że nie było nacisków.

Diamond zaczął czytać dalej.

– Po prostu w to nie wierzę! „Z zaniepokojeniem należy stwierdzić, że próbki włosów z wełnianej czapki, zerwanej napastnikowi podczas walki, nie zostały porównane z włosami pana Missendale”.

– O co chodzi? – zapytał Tott.

– Wysłaliśmy czapkę do laboratorium.

– Ale nie sprawdziliście tego, o ile dobrze zrozumiałem. Nie wzięliście próbek włosów od Missendale’a.

– Ten człowiek się przyznał.

– Ale rozsądek nakazywał, żeby pobrać próbki. Diamond patrzył na niego ze zdumieniem.

– Właściwie po co?

– Dla porównania.

– To było w 1985 roku. Zanim pojawiły się badania genetyczne. Nawet gdybyśmy to zrobili, laboratorium kryminalistyczne nie byłoby w stanie nam powiedzieć, czy włosy na czapce należały do Missendale’a, czy do Sammy’ego Davisa juniora. Z raportu wynika, że gdyby porównano próbki, wyszłoby na jaw, że Missendale jest niewinny, a to po prostu nieprawda.

– W raporcie nie ma o tym ani słowa.

– „Z zaniepokojeniem należy stwierdzić”…? To sugeruje, że ktoś jest winny.

– Rzecz w tym, że należało to zrobić rutynowo. Nikt cię nie oskarża, że ukrywałeś dowody – odpowiedział stanowczo Tott.

– Oskarżają Jacoba Blaize’a i mnie, że go wrobiliśmy.

– Człowieku, nie dramatyzuj! Gdyby tak było, wyleciałbyś z pracy. Twoja uczciwość nie została podważona.

Diamond wiedział, że teraz powinien się zamknąć. Ale czuł się skrzywdzony.

– Podczas śledztwa powiedziałem im, co musiało się zdarzyć, ale oni, jak widać, zbagatelizowali to. Missendale został wrobiony, ale nie przeze mnie. To był mały złodziejaszek z kryminalną kartoteką. Miał niski iloraz inteligencji. W tle stali więksi macherzy, za sprytni, żeby dać się złapać. Jeśli spojrzeć wstecz, jest oczywiste, że Missendale był dla nich kozłem ofiarnym. Chcieli, żeby ten drugi facet, ten, który naprawdę zastrzelił sierżanta, dalej dla nich pracował, więc powiedzieli Missendale’owi, że jeśli nie złoży fałszywych zeznań, to go sprzątną. W pudle byłby bezpieczniejszy. Na wolności czekał go grób.

Tott pokiwał głową.

– Wierzę ci. W dzisiejszych czasach zorganizowana przestępczość często kryje się za prowadzonymi przez nas sprawami. Ale takie teoretyzowanie nie wchodzi w zakres śledztwa. Patrzono na konkretne okoliczności, w których naruszona została praworządność.

– Nie satysfakcjonuje mnie to.

– Dziwne byłoby, gdyby znalazł się ktoś usatysfakcjonowany zawartością raportu, liczącego ponad sto stron. Powinieneś chyba uznać, że dzięki temu cała ta paskudna sprawa została zakończona. Mediów nie zainteresują fragmenty, które tak cię dręczą.

– Ale nie sądzę, żeby to załatwiało sprawę do końca.

– Zdaje się, że słyszę brzęk filiżanek – stwierdził pan Tott. Diamond poczekał, aż naleją mu kawy ze szklanego dzbanka z chromowanymi okuciami. Kiedy znów zostali sami, powiedział:

– Chciałbym zapytać, jaki skutek wywrze to na moją pracę w Avon i Somerset.

– Żadnego – odparł Tott. – To, co zdarzyło się cztery lata temu w Londynie, jest już historią.

– Od tamtego czasu obrzucono mnie tonami błota.

– Ale nic nie przylgnęło.

– Nie zaprzeczy pan jednak, że podcięto mi skrzydła?

Tott zamieszał kawę i nic nie odpowiedział. Było oczywiste, że Komisarz mówi o zastąpieniu Billy’ego Murraya Johnem Wigfullem, zaufanym człowiekiem komendy głównej.

– Nie narzekam – przyznał Diamond. – Z waszego punktu widzenia to był racjonalny środek zabezpieczający, skoro wybuchła sprawa Missendale’a. Ale miałem prawo oczekiwać, że ten raport oczyści mnie, i sądzę, że oczyścił, choć niezupełnie.

– Jeśli raport sprawi, że będziesz dokładniej stosował procedury, to choć trochę spełni swoją funkcję. Musisz przyznać, że potrafisz być bardzo odporny na techniki. Przyznaję, że rozwój nauki w ciągu ostatnich kilku lat budzi trwogę, ale wypadałoby chociaż spróbować wykorzystywać go w naszej pracy.

– Do pewnego stopnia. Wrodzona inteligencja może dać doskonałe osiągnięcia. Zdanie się tylko na maszyny jest niebezpieczne.

– Daj spokój. Niczego takiego nie żądam. To kwestia zachowania proporcji.

Diamond zamknął raport i położył go na biurku Totta.

– Co się stanie, kiedy następnym razem jakiś złodziejaszek zakwestionuje moje przesłuchanie?

– Do wszelkich skarg podejdę merytorycznie – powiedział Tott tonem wskazującym, że jego cierpliwość jest na wyczerpaniu. – I przyjmę wszelkie uwagi, że mogę być uprzedzony. Nie widzę, żeby przywarło do ciebie to błoto, i mam nadzieję, że nie zobaczę więcej ani jednej plamki. Czy chciałbyś mi jeszcze coś powiedzieć?

– O czym?

– O twoim bieżącym śledztwie.

– Nie. Nic więcej. – Pod wpływem chwili powiedział i tak więcej niż należało.

– Doceniam to – odparł Tott. – Przeniesienie Wigfulla do twojej grupy nastąpiło na moje żądanie. Wigfull nie jest, podkreślam to, nie jest informatorem. Mam na oku wszystkich moich funkcjonariuszy i nie potrzebuję pomocy takich jak John Wigfull. Czy to jasne?

– Jasne.

– I przyjęte?

– Tak jest.

– Opowiem ci o Wigfullu. – Tott spojrzał na filiżankę i powoli przejechał palcem po jej krawędzi. – Wiedziałem, że raport niebawem spłynie, ale nie wiedziałem, co zawiera. Musiałem stawić czoło najgorszemu z możliwych scenariuszy, że zostaniesz bezzwłocznie usunięty z wydziału zabójstw. Potrzebowałem człowieka zdolnego do przejęcia sprawy i nie wchodząc w personalia, w twoim zespole nie było nikogo, komu mógłbym zaufać. Wybrałem Wigfulla. Oczywiście nie powiedziano mu o przyczynach, ale jako dobry detektyw sam mógł się tego domyśleć. Podoba mi się to, że macie różne temperamenty. Poza tym jesteś wielkim mężczyzną, co niesprawiedliwie podkreślono w raporcie. Bądź wielki w najlepszym tego słowa znaczeniu, tak wielki, żeby wyciągnąć z Wigfulla to, co najlepsze.


***

Tuż po jedenastej konwój samochodów i furgonetek policyjnych wtoczył się na podjazd przed domem Jackmana, niedaleko jednej z ustronnych uliczek na przedmieściach Bathwick Hill. Na przedzie jechało bmw Diamonda. Obok komisarza siedział Jackman. Za nimi jechał w toyocie Wigfull z dwoma detektywami sierżantami i posterunkowym. W innych wozach przyjechali technicy wydziału kryminalistycznego i wsparcie w postaci umundurowanych funkcjonariuszy.

W tym samym czasie niebieskie volvo Jackmana było poddawane badaniom na Manvers Street. Diamond, wręczając kluczyki chłopakom z laboratorium, powiedział:

– Nie rozczarujcie mnie, dobrze? Im się zawsze wydaje, że usunęli wszystkie ślady.

Brydon Housc wyglądał w sam raz na siedzibę profesora, chociaż nie stał tak blisko uniwersytetu, żeby można tam było dojść na piechotę. I tak jednak było niedaleko od uczelni, co z pewnością podkreślili pośrednicy, kiedy Jackman zainteresował się nieruchomością. Była to obrośnięta bluszczem klockowata budowla z gankiem, kolumienkami i balkonem na piętrze. Prawdopodobnie miała nieco ponad sto lat. Stała na obszernym podwórku, za niskim murkiem ułożonym z kamieni bez zaprawy. Parcele na przedmieściach były obszerne, domy różniły się od siebie. Dzielnica znajdowała się zbyt daleko od centrum Bath, żeby planiści nastawali na uniformizację i między solidnymi georgiańskimi i wiktoriańskimi willami stały nowoczesne budynki z jaskrawego, sztucznego kamienia.

Diamond poprosił Jackmana o otwarcie drzwi. Potem chwycił profesora za ramię i nie pozwolił mu wejść.

– Nie, proszę pana, ani pan, ani ja nie możemy tam jeszcze wejść. Jackman patrzył z niedowierzaniem i zaskoczeniem, jak dwaj ludzie w białych kombinezonach weszli na ganek, usiedli, zdjęli buty i zastąpili je skarpetami z tworzywa sztucznego.

– Jeśli pan pozwoli – powiedział mu na ucho Diamond – nie będziemy przeszkadzali kosmonautom w pracy. Może pokaże mi pan ogród?

– To ogromna strata czasu dla nas wszystkich – mruknął znękany profesor.

– W Doncaster mam szwagra. – Diamond chciał złagodzić napięcie. – Za każdym razem, kiedy go odwiedzamy, odciąga mnie od pań i mówi: „Chodź, zobaczymy ogródek za domem”. Żaden ze mnie ogrodnik. Nie będę udawał, że wiem, kiedy przycinać róże, ale wiem, że ogród Reggiego jest cholernie zapuszczony. W niektórych miejscach pokrzywy sięgają do piersi. Szukamy po omacku ścieżek, a Reggie wskazuje na jakieś żałosne roślinki, przygięte do ziemi ciężarem much i powojów, i mówi mi, jak się nazywają. Po godzinie siostra krzyczy, że herbata gotowa, wracamy więc do domu na ożywczą filiżankę. Zanim zdołam ugryźć kawałek ciasta, Reggie mówi: „Nie widziałeś ogrodu od frontu. Chodź, zobaczymy”. Podobno jestem detektywem, a nie wiem, dlaczego tak robi. Boi się pójść tam sam? A może dom ma wypchany kradzionymi towarami i nie chce, żeby to zauważył? Ciągle staram się to zrozumieć.

Jackman najwyraźniej nie miał ochoty wygłosić swojej teorii na ten temat, ale przynajmniej zgodził się pójść z nadkomisarzem. Tworzyli niedobraną parę: dobrze zbudowany naukowiec, posuwający się sprężystym krokiem, obok grubego policjanta, zmuszonego samą masą do ociężałego stawiania nóg. Oprawę tego widowiska stanowiły trawniki poprzedzielane kępkami krzaków i ładnie przystrzyżonymi drzewami. Dalej rosły jabłonie. Było ich tyle, że ogród można było nazwać sadem.

Nagle Diamond przeszedł od spraw rodzinnych do służbowych.

– Pańska żona. Muszę wszystko o niej wiedzieć. Pochodzenie, rodzina, przyjaciele z przeszłości i obecni. I wrogowie, jeśli są. Codzienne zajęcia, finanse osobiste, stan zdrowia, picie, hobby, miejsca, które odwiedzała, sklepy, do których chodziła.

– Byliśmy małżeństwem zaledwie od dwóch lat – powiedział Jackman, protestując przeciwko długości i zakresowi listy.

– To pewnie wystarczy, żeby dowiedzieć się wszystkiego – naciskał Diamond. – Weźmy się do sprawy od początku. Jak się spotkaliście?

Takie podejście dało korzyści. Jackman wydał dźwięk przypominający śmiech i pokiwał z zadumą głową, jakby pod wpływem wspomnień.

– To było przez gołębia, przynajmniej Gerry zawsze tak twierdziła. Ten gołąb mógł istnieć albo nie, ale stał się częścią naszej prywatnej mitologii. Jechała Great Russell Street swoim renault 5…

– Kiedy to było? – wtrącił Diamond.

– Troszkę ponad dwa lata temu. Jak mówiłem, jechała ulicą, kiedy ten zapóźniony umysłowo albo uparty londyński gołąb zaparł się, żeby nie odfrunąć. Gerry nie mogła znieść myśli, że zabije żywe stworzenie, zakręciła kierownicą i zmiażdżyła błotnik o stojącą obok ciężarówkę. Pewnie ciągle pan słyszy takie historie.

– Nie pracuję w wydziale ruchu.

– To było chyba w maju, a ja kończyłem pracę w Birkbeck College i miałem rozpocząć wykłady tutaj. Tamtego ranka pracowałem w British Library i wyszedłem na spacerek w porze lunchu. Pierwszy podbiegłem do samochodu, otworzyłem drzwi i sprawdziłem, czy nie jest ranna. Jeszcze teraz widzę, jak na mnie patrzy, pobladła i piękna, nieziemsko piękna. Nic się jej nie stało, to był tylko wstrząs, więc pomogłem jej zaparkować, znalazłem miejsce w pobliskim barze kanapkowym i zamówiłem mocną, słodką herbatę. Potem, nie przepuszczając szansy, żeby zagrać Galahada, poszedłem poszukać kierowcy ciężarówki. Okazało się, że to mnich buddyjski.

– Mnich w Londynie?

– Prowadził kwerendy, tak jak ja. Raz czy dwa razy widziałem go w czytelni. Kiedy powiedziałem mu o stłuczce, okazał łagodny brak zainteresowania jeszcze jednym wgnieceniem na ciężarówce. Co więcej, pochwalił Gerry za to, że uniknęła przejechania gołębia. Jego zdaniem zmierzała ku oświeceniu. Wróciłem do baru kanapkowego i uspokoiłem ją.

– Radząc jej bez wątpienia, żeby udała się na najbliższy komisariat i zgłosiła wypadek – zauważył sardonicznie Diamond.

– Zastałem ją przycupniętą na wysokim stołku, ocierała kąciki oczu tymi zdumiewającymi rudymi włosami. To była jej pierwsza w życiu kraksa i czuła się głupio, że wyrządziła szkody tylko dlatego, żeby nic przejechać parszywego gołębia. Pamiętam, że stanąłem twardo w obronie gołębia i jego prawa do przechodzenia przez jezdnię bez narażania się na zmiażdżenie. Sprawiłem, że znowu się uśmiechnęła. Miała oszałamiający uśmiech. Potem oznajmiła, że za dwadzieścia minut powinna być w studiu telewizyjnym, więc zaproponowałem, że zawiozę ją do White City. Żenująca sprawa. Było widać, że nie wiem, jaka jest sławna. Rzadko kiedy oglądam telewizję.

Zatrzymali się na skraju sadu, gdzie trawa była zbyt wyrośnięta, żeby wygodnie chodzić. Diamond wyrwał długą łodyżkę i zaczął ją żuć, zadowolony z siebie, że starczyło mu cierpliwości na wysłuchanie tego ględzenia. Miał jeszcze czas, żeby przejść do zabójstwa.

– Jak rozumiem, postanowiliście znowu się spotkać?

– Tak. Dobrze nam było ze sobą. Zainteresowanie było obustronne, chociaż sądzę, że z obu stron wystąpiło nadmierne idealizowanie. Ona ukończyła tylko szkołę średnią i pochlebiało jej, że włóczy się za nią profesor. A ja, poza tym, że była dla mnie niezwykle atrakcyjna, jak dla każdego pełnokrwistego samca w tym kraju, lubowałem się zazdrością tych, którzy oglądali Milnerów i nie potrafili zrozumieć, jak jajogłowemu profesorowi udało się poderwać gwiazdkę telewizyjną.

– A wasza rozmowa?

– Słucham?

– Nadawała na pańskich falach?

– Tak, była błyskotliwa. Gdyby nie przerwano jej nauki, z pewnością dostałaby się na uniwersytet.

Diamond zauważył, że w sposobie, w jaki Jackman mówił, był dystans, a nie duma, której należałoby się spodziewać po oddanym mężu. Chociaż wspomnienia sprzed dwóch lat przepojone były ciepłem. Historia ich pierwszego spotkania dźwięczała prawdą. Niewątpliwie Geny oczarowała tego człowieka i nietrudno było zrozumieć, dlaczego on ją pociągał. Był przystojny. Nie był wyniosły. W ogóle nie pasował do stereotypu nadętego intelektualisty.

Potwierdziło się to, kiedy Jackman zaczął mówić dalej.

– Po raz pierwszy kochaliśmy się pod gwiazdami w Richmond Park. Nie wiedzieliśmy, że zamykają bramy o zmierzchu. Musieliśmy przejść przez mur, żeby się wydostać, a mieliśmy już jakoś mniej energii. – Uśmiechnął się słabo. – Potem robiliśmy to w bardziej komfortowych warunkach. Przeprowadziła się do mojego bliźniaka w Teddington. Pobraliśmy się we wrześniu. Po wyjściu z urzędu stanu cywilnego wsiedliśmy na statek wycieczkowy i urządziliśmy sobie wycieczkę w górę Tamizy na dwieście pięćdziesiąt osób.

Diamond zanotował tę liczbę w pamięci, niepokoiła go. Jeśli dojdzie do wyszukiwania przyjaciół ofiary, będzie potrzebna ogromna grupa śledcza.

– Doprawdy, zaskakujące – zauważył Jackman – jak świat akademicki i świat show biznesu zdołały się zaprzyjaźnić. Podrygiwały w rytm kwartetu jazzowego do świtu.

– To był wrzesień 1987 roku? Kiedy więc przeprowadziliście się do Bath? – zapytał Diamond.

– Zaraz potem. Miałem tu zacząć wykłady. Geny nadal pracowała w BBC. Nie mieliśmy pojęcia, że jej dni w Milnerach są policzone. Wynajęła mieszkanie w Ealing, żeby tam przemieszkiwać podczas dni zdjęciowych. Jak już mówiłem, oboje byliśmy skupieni na życiu zawodowym i więź między nami była luźniejsza, niż nakazuje tradycja. Mieliśmy osobne rachunki bankowe. Ten dom jest na moje nazwisko; znalazłem go i zacząłem załatwiać sprawy prawne, zanim spotkałem Geny.

– Czy spodobał się jej pański wybór?

Profesor przyłożył dłoń do twarzy i przejechał nią po podbródku, zastanawiając się nad odpowiedzią.

– Tak, myślę, że się jej spodobał. Jest trochę oddalony od śródmieścia, ale miała samochód.

– Tego renaulta?

– Metro. Kupiła sobie nowy. Stoi w garażu. Chce pan zobaczyć?

– Później. – Teraz Diamond przejął pałeczkę. – Skoro jej samochód nadal stoi w garażu, nie zaniepokoiło to pana, kiedy zaginęła?

– Zupełnie nie. Często korzysta z taksówek, szczególnie kiedy ma zamiar wypić kilka drinków.

– Dużo piła?

– Mogłaby przestać, ale nie twierdzę, że piła nadmiernie.


***

Funkcjonariusz zawołał Johna Wigfulla, żeby w urzędowych skarpetach z tworzywa sztucznego wszedł na górę, do głównej sypialni. Patrzyli, jak jeden z zespołów kryminalistycznych na kolanach zbiera próbki włókien na kawałki taśmy samoprzylepnej.

Wigfull założył ręce na piersi i przyjrzał się pokojowi.

– A więc są dwa pojedyncze łóżka.

– Niektórzy tak wolą.

– Też byś wolał, gdybyś miał za żonę Geny Snoo? Funkcjonariusz się uśmiechnął.

– Jestem tylko technikiem kryminalistyki, John. Zupełnie brakuje mi wyobraźni.

Oba łóżka rozebrano do materaców, żeby je zbadać. To wystarcza, by pozbawić sypialnię charakteru. Pokój był duży, proporcjonalny, utrzymany w odcieniach szarości i jasnej zieleni. Na stoliku naprzeciwko łóżek stał telewizor i odtwarzacz wideo. Dwa obrazy w stylu Mondriana ożywiały ściany, ale w oczach Wigfulla wzmacniały tylko wrażenie hotelowej neutralności pomieszczenia.

Uderzająco inne wrażenie odniósł, kiedy przeszedł przez pokój i zajrzał do jednej z przylegających do niego garderób. Było to sanktuarium kariery telewizyjnej Geny Snoo. Ściany gęsto obwieszono oprawionymi w srebrne ramki zdjęciami z Milnerów oraz fotografiami prasowymi jej i innych znanych i lubianych osób podczas przyjęć. Toaletkę wyposażono w lustro otoczone żarówkami, jak w garderobie każdej gwiazdy, ściana z tyłu została udekorowana srebrnymi podkowami, telegramami, kartkami pocztowymi i gałązkami wrzosu. Wzdłuż pokoju stał składany parawan, całkowicie zalepiony wycinkami z gazet. Na półkach między szafą ścienną a oknem stały kasety wideo i tanie wydania książkowe Milnerów.

– Wspomnienia z czasów sławy, co? – powiedział funkcjonariusz kryminalistyki.

– To się rzuca w oczy. – Wigfull wrócił do sypialni. – Dużo znaleźliście?

– Kilka mikroskopijnych plamek na kołdrze. Być może krew. Może to ważne, a może nie. Zobaczymy, co powiedzą badania. Mnóstwo odcisków na powierzchni komody, prawdopodobnie jej własnych. W innych miejscach prawie żadnych. Szuflady i szafa zostały wytarte do czysta. Czy on to zrobił?

– Masz na myśli męża?

– No a kogo innego? Morderstwa z reguły zdarzają się w rodzinie, prawda?

Wigfull wzruszył ramionami.

Technik zamknął z trzaskiem metalową skrzynkę z przyrządami.

– Jeśli jest winien, twój szef go przyszpili. Widziałem, jak Diamond pracuje. Dla niego to gra w kotka i myszkę. Trochę się pobawi, a potem uderza. Jak nie odgryzie głowy, to złamie kark.

– Zanim do tego dojdzie – oświadczył Wigfull – chciałbym znać motyw.

– To oczywiste. Nie sypiali razem. Musiała to dostawać od kogoś innego. Mąż się dowiedział. Kurtyna zapadła dla Candice.

W ogrodzie Diamond cierpliwie rekonstruował historię małżeńską.

– W samochodzie mówił mi pan o ciosie, jakim dla żony było usunięcie jej z serialu. Rozumiem, że po początkowym szoku podeszła do tego całkiem pozytywnie.

– Tak – odparł Jackman. Był teraz spokojniejszy, bo pytania stały się bardziej klarowne, bardziej przewidywalne. – Oczywiście, powiedziała reżyserowi, co o tym sądzi, ale kiedy zobaczyła, że to stracona sprawa, zareagowała, jak sądzę, rozsądnie. Powiedziała mi, że chce nadrobić stracone lata.

– Co miała na myśli?

– Nigdy nie cieszyła się wolnością, której mogą używać nastolatki. Wreszcie mogła się wyrwać: jeździć na wakacje, tańczyć przez całą noc, zmieniać fryzury, przytyć, jeśli tylko miała ochotę, i nigdy nie odpowiadać na listy od fanów. Myślę, że był to bunt nastolatki odłożony o dekadę.

– Nie był to idealny początek małżeństwa – zaryzykował Diamond.

Odpowiedź była ostrzejsza, jakby Jackman wiedział, co kryje się za tymi słowami.

– Nie patrzyliśmy na to w ten sposób. Jak panu mówiłem, zostawiliśmy sobie sporo swobody, żeby pozostać sobą i niezależnie dążyć do własnych celów. Nie chcieliśmy, żeby jedno z nas wlokło się przez całe życie za drugim i ciągle się dla niego poświęcało.

– Ale podstawa tego waszego kontraktu, waszego porozumienia, czy jak to nazywaliście, zmieniła się – zauważył Diamond. – Ona nie miała już pracy.

– No to co? Nic spodziewałem się, że Gerry zostanie w domu i będzie cerować mi skarpetki tylko dlatego, że jest bezrobotna. Włożyła całą energię w zbudowanie życia towarzyskiego. Oczywiście zrezygnowała z mieszkania w Ealing.

– To trudne dla kobiety przywykłej do Londynu, gdy musi zaszyć się tam, gdzie nikogo nie zna – stwierdził Diamond przekonany, że małżeństwo doznało fatalnego uszczerbku.

– Nie dla Gerry. Szybko rozeszła się wieść, że przeprowadza się tutaj. Natychmiast przyszło mnóstwo zaproszeń.

– Pana też zapraszano?

– Bardzo często. Zazwyczaj nie mogłem jej towarzyszyć. Musiałem uruchomić zupełnie nowy wydział, i to zajmowało mi najwięcej czasu. Stopniowo poznawałem ludzi, z którymi przestawała. Co jakiś czas urządzaliśmy u siebie przyjęcia.

– Przychodzili ludzie z Bath?

– Raczej z Bristolu. Ze wszystkich stron, jeśli się nie mylę.

– Jeśli się pan nie myli? Czyżby nie poznał ich pan zbyt dobrze? Nie byli z pańskiego środowiska?

Jackman obrzucił go zimnym spojrzeniem.

– Znajomi nie muszą być z mojego środowiska, jak pan to ujął. Nie zawracałem sobie głowy pytaniem, gdzie mieszkają. Jeśli chce pan poznać ich nazwiska i adresy, przypuszczam, że uda mi się znaleźć jej notatnik.

– Chce pan powiedzieć, że nawet nie zna pan nazwisk przyjaciół swojej żony?

– Tego nie powiedziałem. Byli tam jacyś ludzie o nazwisku Maltby. Mieszkali w Clevedon, jak sądzę. Paula i John Hare. Liza jakaś tam. Wysoki facet o imieniu Mike… nie jestem pewien, gdzie mieszka.

– Proszę się nie martwić – odparł Diamond. – Przejrzę notatnik z adresami, tak jak pan zasugerował. Czy żona kiedykolwiek wspominała o kłótni z którymś ze swoich przyjaciół?

– Nie przypominam sobie.

– Może pójdziemy dalej? – Diamond ruszył w stronę domu po kamieniach ułożonych na trawniku mokrym jeszcze od rosy, która zostanie na nim przez cały dzień. – Z tego, co mi pan mówił o swoim małżeństwie, wnioskuję, że żona chyba nie rozmawiała z panem o swoich przyjaciołach – powiedział, stąpając niepewnie po kamieniach.

– Raczej nie – odparł zza pleców profesor. Nic nie zbijało go z tropu. Przed nimi, dosłownie pośrodku ogrodu, rozpościerał się porządnie wybrukowany teren, ciemniejszy w środku. Diamond z początku wziął to za grządkę kwiatów, ale kiedy podszedł bliżej, zobaczył, że poczerniałe fragmenty to wypalone fundamenty budynku, mniej więcej ośmiokątnego kształtu. – Wygląda na to, że był tu pożar – powiedział niezobowiązującym tonem.

– To była ozdoba ogrodu – odparł Jackman uprzejmym głosem idealnego gospodarza. – Altana. Spłonęła doszczętnie tego wieczoru, kiedy Gerry próbowała mnie zabić.

Diamond zatrzymał się tak gwałtownie, że o mało nie stracił równowagi. Kiedy udało mu się odzyskać głos, mówił zupełnie innym głosem, matowym, ściszonym.

– Nie wiem, czy dobrze usłyszałem, profesorze, ale zdaje się, że przeskoczyliśmy w tej opowieści kawał do przodu.

Загрузка...