Część IV Dana

Rozdział 1

Chodzi o to, co się stało z Geraldine Jackman, prawda? Chcecie wiedzieć, co mnie łączy z Jackmanami? Chętnie o tym opowiem, jeśli pozwolicie mi to zrobić po swojemu, ale będzie to dla mnie ogromny wysiłek. Nie jestem jedną z tych trajkotek, które opowiadają historię swojego życia każdemu, nawet w kolejce do kasy. Z natury jestem skryta; to brzmi tak, jakbym trzymała ludzi na dystans i często tak jest, ale nie powiedziałabym o sobie, że jestem nieśmiała – to kojarzy mi się z pięciolatką, zakrywającą rączkami buzię podczas przyjęcia urodzinowego. Lepiej powiedzieć, że nie potrafię się zwierzać. W rezultacie często mówią o mnie, że jestem niemiła, nieprzystępna. Nieustannie próbuję z tym walczyć, ale wierzcie mi, kiedy się jest samotną matką, trzeba umieć ująć się za siebie i za dziecko.

Kiedy Sverre, mój były mąż, porzucił mnie trzy lata temu, zostałam taksówkarzem. Możecie pomyśleć, że to dziwny sposób zarabiania na życic dla człowieka nieprzystosowanego społecznie. Tymczasem to było dla mnie zbawienie. Nauczyłam się nosić maskę i kryć za nią. Widziałam siebie, jak gram rolę taksówkarza i opowiadam te banały o ruchu i turystach, i o tym, co właśnie usłyszałam przez radio, a przez cały czas czułam, że jestem o milion kilometrów od tego. Osobiście w ogóle mnie to nie obchodziło. Ale ta sprawa jest inna.

W porządku, zaczynamy. Kiedy spotkałam Jackmanów, nie byłam już taksówkarzem. Pracowałam jako kierowca u pana Stanleya Buckle’a, dyrektora Realbrew Ales. Dlatego jeździłam mercedesem. Nie jest mój.

Tę pracę zaproponował mi osobiście pan Buckie pewnego wieczoru, kiedy jechał moją taksówką z Bath do swojego domu w Bristolu. Już kilka razy wcześniej był moim pasażerem i pomyślałam, że jest dość miły. Trochę ze mną flirtował, jak to mężczyźni w średnim wieku z kobietami taksówkarzami. Nic nadzwyczajnego. Wtedy nie wiedziałam, że jest szefem Realbrew. Orientowałam się, że ma udziały w paru przedsiębiorstwach w Bath i w Bristolu, i oczywiście widziałam jego piękny dom, stojący naprzeciwko Clifton College, więc byłam pewna, że mnie nie nabiera, kiedy zaproponował mi pracę. Pod koniec kursu zapytał mnie po prostu, ile zarabiam tygodniowo, i zaproponował, że da mi tyle samo, płatne raz na miesiąc w zamian za pracę przez sześć dni w tygodniu bez nocy. Będę mogła korzystać z samochodu służbowego, o ile dokładnie spiszę przejechane odległości.

Nie wahałam się. Taksówka dawała chleb, ale to był młyn. Do tego dnia nie widziałam dla siebie innego wyjścia.

Oczywiście wiecie o tym, że w lipcu uratowano mojego syna przed utonięciem. Powiedział wam o tym Greg – profesor Jackman. Był to jeden z najbardziej przerażających dni w moim życiu, i to nie tylko przez to, co przytrafiło się Matowi. Miałam problemy z policją, zanim jeszcze dowiedziałam się o nim. Nie w Bath, ale może o tym wiecie?

Przepraszam. To nie brzmi jasno, prawda? Może lepiej, jeśli opowiem o całym dniu, bo to ma związek z tym, co zdarzyło się później.

Wcześnie rano zadzwonił do mnie pan Buckie. Potrzebny mu był samochód. Miałam go podwieźć do Clifton przed dziewiątą.

Zwykle oznaczało to, że wybiera się w interesach do Londynu i chce, żeby go zawieźć do Bristol Parkway na pociąg; Intercity można dojechać do Londynu godzinę szybciej niż autostradą. Ale kiedy tamtego ranka zjawiłam się w rezydencji Buckle’a, okazało się, że chodzi o coś innego. Nawiasem mówiąc, zapowiadał się gorący dzień. Na niebie nie było ani jednej chmurki. Filipińska pokojówka zaprowadziła mnie na tył domu, gdzie mój szef w słomkowym kapeluszu, wytartych, niebieskich szortach i lustrzankowych okularach leżał na szezlongu obok basenu. Jedynym świadectwem, że zajmuje się interesami, była komórka leżąca w zasięgu ręki na kamiennym tarasie. Pokazał ręką, żebym usiadła na metalowym krześle.

Pan Buckie był w nastroju równie słonecznym jak pogoda. Przeprosił, że wezwał mnie tak wcześnie, i poczęstował świeżym sokiem z grejpfrutów. Potem zapytał, czy syn zdał już egzamin do szkoły średniej.

Powiedziałam, że Mat będzie zdawał za rok, gdy skończy trzynaście lat.

– W takim razie, Dano – powiedział – dam ci radę. Niech teraz odpocznie od książek. Pozwól mu nacieszyć się latem.

Skinęłam głową. Mężczyźni zawsze dają mi rady, o które nie proszę, jakby męska solidarność wymagała, żeby Mat nie skończył jako maminsynek.

Pan Buckie ściszył głos.

– Powód, dla którego cię tu poprosiłem, jest poufny. – Żeby to podkreślić, przyłożył palec do ust. – Klejnoty rodzinne, rozumiesz?

Otworzyłam szeroko usta, co miało znaczyć, że rozumiem, ale na nic się jeszcze nie zgadzam.

– Nie mam zamiaru sprowadzać młodych dam ze ścieżki cnoty – powiedział z wilczym uśmiechem. Ironia polegała na tym, że rzeczywiście nie miał tego zamiaru. Charmian, tygrysica, z którą mieszkał, urwałaby mu jego klejnoty za jedno pożądliwe spojrzenie. Jasno mi to powiedziała, kiedy po raz pierwszy się spotkałyśmy.

– Moja propozycja jest niemal nieprzyzwoita – ciągnął pan Buckie. – Jesteś kierowcą Realbrew, ten mercedes to samochód Realbrew, ale prowadzę także inne interesy, o czym z pewnością wiesz. Prawdę mówiąc, chcę cię wynająć na cały dzień. W Southampton czeka na odbiór niewielka partia towaru. Wszyscy moi kierowcy są zajęci. Bądź aniołkiem i pomóż mi, dobrze? – Uniósł błagalnie wzrok, jak te pieski z gipsu, do których wrzuca się datki na schroniska dla zwierząt. – To bardzo pilne.

Zawahałam się. Gdyby po prostu wydał mi polecenie, nie miałabym wątpliwości. Sposób, w jaki prosił, wzbudził we mnie podejrzenia. Nie byłam pewna, czy we wszystkim, co robi, ściśle trzyma się prawa. Ostatnia rzecz, na jakiej mi zależało, to wplątać się w jakąś aferę.

– A o co właściwie chodzi? – zapytałam.

– O pluszowe misie.

Po chwili, bo nie byłam pewna, czy dobrze usłyszałam, powtórzyłam:

– Pluszowe misie?

– Osiemset pluszaków wyprodukowanych na Tajwanie. Mniej więcej tych rozmiarów. – Pokazał palcem wskazującym i kciukiem. – Niewiele ważą. Są w czterech kartonowych pudłach, które łatwo zmieszczą się do samochodu.

W głowie zapaliło mi się ostrzegawcze światełko. Mózg pracował na przyspieszonych obrotach, kiedy zastanawiałam się, co to może być. Doki w Southampton… zezwolenie na import… niebezpieczne zabawki… ukryte narkotyki…

– Papiery są w porządku – powiedział, jakby chcąc rozproszyć moje wątpliwości. – Po prostu pokażesz przepustkę, którą ci dam, zabierzesz misie z magazynu i przywieziesz tutaj. A raczej nie, nie tutaj. Na Whiteladies Road jest garaż. Dam ci klucz.

– Ale po co ten pośpiech, skoro chodzi tylko o partię misiów? – powiedziałam, starając się, żeby w moim głosie słychać było tylko ciekawość.

Rozłożył ręce, jakby to było oczywiste.

– Daj spokój, słyszałaś chyba o wielkim festynie charytatywnym w Longleat House. Piknik Misiów w tę sobotę. Są tam wszelkiego rodzaju pluszaki. Setki misiów. I oczywiście dzieci. Poproszono mnie, żebym dostarczył te małe misie na prezenty, i nie mogę zawieść dzieciaków.

– O. – Nagłe poczułam się bardzo głupio. A Stanley Buckie się uśmiechał.


***

Oczywiście, że zgodziłam się przywieźć towar.

Jechałam A36 w stronę Warminster, kiedy mnie zatrzymano. Wcześniej nie było problemów. Znalazłam magazyn w dokach Southampton, potwierdziłam odbiór i załadowałam cztery pudła na tył mercedesa. Przejechałam jakieś sześćdziesiąt pięć kilometrów drogi powrotnej i byłam już w Heytesbury, kiedy zauważyłam, że jedzie za mną czerwony samochód. Zjechałam w bok, ale oni nie chcieli wyprzedzać, trochę przydepnęłam gaz, bo nie lubię, żeby ktoś za mną jechał. Jakieś półtora kilometra dalej znów spojrzałam w lusterko i zobaczyłam niebieski sygnał rozbłyskujący na dachu tego wozu. Wcześniej go tam nie było. Dwaj mężczyźni, którzy jechali za mną, o ile zdążyłam zauważyć, nie nosili mundurów, ale błyskali reflektorami jak szaleni, więc zatrzymałam się w najbliższej zatoczce. Oni też.

Opuściłam szybę.

Jeden z nich stanął przy drzwiach i powiedział, że jest z policji. Trzymał identyfikator i wyglądał poważnie. Powiedział, żebym wyłączyła silnik i wyjęła kluczyki.

Posłuchałam go.

– Wie pani, że jechała pani ponad sto dwanaście kilometrów na godzinę?

– Nie zdawałam sobie z tego sprawy.

– Wie pani, jaka szybkość jest tutaj dozwolona?

– Na tym odcinku sto.

– Dokąd pani jedzie?

– Do Bristolu. Z Southampton.

– Służbowo?

– Tak. – Kiedy to powiedziałam, pomyślałam o pudłach w bagażniku.

Zapytał mnie o nazwisko i poprosił o dowód tożsamości. Potem zapytał, co to za interesy. Powiedziałam, że jestem kierowcą. W tym wszystkim była jakaś okropna nieuchronność. Poproszono mnie, żebym wysiadła z samochodu, a ja wiedziałam, że nie chodzi o badanie alkomatem.

Drugi mężczyzna wysiadł z czerwonego samochodu i podszedł do nas. Pokazał identyfikator. Był detektywem inspektorem.

– Czy bagażnik jest zamknięty?

– Tak sądzę.

– Proszę go otworzyć.

Zrobiłam, co kazał, i otworzyłam klapę.

Stały tam cztery pudła. Pomyślałam, że mój szef wyleguje się nad brzegiem basenu, a ja muszę przechodzić tę gehennę. Wiedziałam, że pan Buckie musi dostać po łapach. Może istnieje jakiś złodziejski honor, ale ja nic jestem złodziejem. I nie przewożę świadomie kontrabandy, jeśli w tych pudłach jest coś trefnego. Stracę pracę, ale to i tak lepsze, niż gdyby miano mi założyć kartotekę kryminalną.

– Co w tym jest? – zapytał jeden z policjantów.

– Pluszowe misie – odparłam, starając się nadać głosowi przekonywające brzmienie. Jeśli ma mi to ujść na sucho, muszę trzymać się historyjki, którą mi opowiedziano.

Wymienili spojrzenia.

– Mówi pani, że w jakiej firmie pani pracuje? – odezwał się pierwszy z nich.

– Nie pytał mnie pan. To Realbrew Ales Limited, ale poproszono mnie, żebym odebrała te misie. To osobista prośba mojego szefa.

– Osobista. Lubi misie, co? Powiedziałam o pikniku w Longleat.

– Chyba będziemy musieli rzucić okiem na te misie. Zechce pani otworzyć pudła?

– Nic są moje. Nie mam do tego prawa – powiedziałam, wijąc się jak piskorz.

Inspektor skinął głową.

– Może pani powiedzieć właścicielowi, że wylegitymowaliśmy się jako policjanci i poprosiliśmy panią o współpracę. Zakładam, że pani chce współpracować?

Wręczono mi scyzoryk. W głowie mi się kręciło. Nacięłam winylową taśmę, którą zaklejone było wieko.

– Proszę zdjąć opakowanie.

Podniosłam warstwę pianki i odetchnęłam z ulgą, bo zobaczyłam dwadzieścia pięć małych misiów leżących na polistyrenowej wyściółce.

Policjanci kazali mi wyjmować wszystkie warstwy misiów, aż obejrzeli całą zawartość pudła. Dwieście misiów. Potem poprosili, żebym otworzyła kolejne pudło. Protesty na nic by się zdały; najwyraźniej sądzili, że coś znajdą. Przy każdej warstwie czułam ten sam przypływ zdenerwowania, ale misie, rząd za rzędem, patrzyły na mnie niewinnie, aż sprawdzono cały ładunek.

Inspektor wziął jednego misia, obrócił go na wszystkie strony i dokładnie obejrzał. Obaj policjanci odeszli o kilka metrów i zaczęli rozmawiać. Widziałam, jak wykręcają misiowi głowę i kończyny. Inspektor potrząsnął nim przy uchu. Przytknął do nosa i powąchał. Wyglądałoby to śmiesznie, gdyby tak bardzo nie wystraszyły mnie ich podejrzenia.

Nie wiem, co postanowili, ale musieli mieć na to czyjąś zgodę, bo inspektor poszedł do samochodu i skorzystał z radiostacji.

Próbowałam zwalczyć niepokój, z powrotem załadowując pudła. Policjanci znowu podeszli do mnie. Inspektor podał mi misia.

– Ze względu na pani współpracę nie złożę meldunku, że przekroczyła pani obowiązującą szybkość, ale proszę to uznać za poważne ostrzeżenie. Ograniczenie prędkości służy ochronie pani i innych użytkowników drogi. – O misiach nic nie powiedział.

Wymamrotałam coś ze skruchą, jak należy. Obaj wrócili do samochodu i odjechali.


***

Pan Buckie nadal leżał nad brzegiem basenu, kiedy dojechałam do jego domu. Odwrócił leżak, żeby leżeć twarzą do słońca, jego skóra wyglądała tak, jakby miała go później boleć. Nie był sam. Siedziało tam dwóch innych facetów w średnim wieku. Mieli szorty i grali w karty pod parasolem przy basenie. Nie spojrzeli na mnie. Trzeci mężczyzna pływał, powolnymi ruchami zagarniając wodę. Musiałam spojrzeć na niego dwa razy, zanim dotarło do mnie, że jego długie, unoszące się na wodzie włosy nie są białe tylko jasnoblond. Popatrzył na mnie oceniającym wzrokiem, tak jak to robią mężczyźni. Widać nie byłam warta nawet skinienia głową.

Szef spał. Musiałam dwa razy zawołać go po nazwisku. Wtedy poruszył się i zapytał, która godzina.

Powiedziałam mu i zapytałam, czy moglibyśmy porozmawiać bez świadków. Odparł, że wobec tych ludzi nie ma tajemnic.

Opowiedziałam więc, co się stało na drodze.

Słuchał bardzo uważnie i nie przerywał ani nie robił uwag.

– Myślę, że mam prawo wiedzieć, o co tu chodzi – powiedziałam na koniec i było to raczej żądanie niż prośba.

Potarł się po karku.

– To dla mnie zagadka, Dano. Czy wspominali moje nazwisko?

– Nie.

– No wiesz, taką mają pracę. Popełnisz jakieś małe wykroczenie drogowe i zaraz wyciągają surowe konsekwencje. Sprawdzali stan opon i hamulce?

Pokręciłam głową.

– Czy nie wyrażam się jasno? Stan wozu ich nie interesował.

– No tak, jest prawie nowy. Pewnie to zobaczyli i chcieli cię złapać na czymś innym. Dobrze, że zachowałaś zimną krew, moja droga.

Nadal byłam pewna, że chce mnie spławić.

– Myślę, że dostali cynk. Wydawali się bardzo pewni siebie. Nie zrobiło to na nim wrażenia.

– Wątpię – powiedział stanowczo. – Taką mają mentalność. Widzą wielkiego, lśniącego mercedesa i wydaje im się, że trafili na trop jakiegoś przekrętu. Musisz się przyzwyczaić do takich rzeczy albo jeździć wolniej.

– Mówi pan jak jeden z nich.

Uśmiechnął się i zapytał, czy miałabym ochotę popływać. W razie czego znajdzie dla mnie dwuczęściowy kostium.

– Albo jednoczęściowy – dodał.

Znów bawił się w podrywacza. Prawdopodobnie Charmian wyszła na całe popołudnie.

Bąknęłam jakąś wymówkę i już miałam odejść, kiedy przypomniał sobie, że szukano mnie przez telefon. Czy mogłabym pilnie zadzwonić do centralki w jego biurze? Wręczył mi komórkę.

I w ten sposób dowiedziałam się, że mojego syna zabrano do szpitala.

Rozdział 2

Możecie sobie wyobrazić moje przerażenie. Anita, telefonistka w Realbrew przekazała mi to tak spokojnie, jak tylko potrafiła. Powiedziała, że Matthew zabrano na obserwację do szpitala Royal United, bo wpadł do rzeki. Kiedy dostaje się takie wiadomości o własnym synu, człowiek natychmiast zaczyna sobie roić najgorsze. Ludzie często specjalnie tak przedstawiają sprawy, żeby nas nie wystraszyć.

Z głową pełną najczarniejszych myśli gnałam samochodem do szpitala, ryzykując prawo jazdy i życie. Sprawy nigdy nie są tak proste, jak przedstawiają je inni. Matthew był moim jedynym dzieckiem, stanowił całą moją rodzinę. Zaparkowałam w zatoczce przed izbą przyjęć, podbiegłam do wejścia, głęboko zaczerpnęłam tchu, żeby się opanować, weszłam i powiedziałam, kim jestem.

Poznałam recepcjonistkę, ale ona odpowiedziała mi tylko sztucznym uśmiechem, obliczonym na złagodzenie stresu, i powiedziała, że Matthew bada doktor Murtah. Zapytałam, czy chłopiec odniósł jakieś obrażenia, a ona nie pocieszyła mnie, poprosiła tylko, żebym usiadła. Pamiętam, że odwróciła się, potem znów na mnie spojrzała i zapytała, czy już się spotkałyśmy.

Zabrakło mi energii, żeby przypomnieć jej, że pracuję dla Realbrewy i w ubiegłym tygodniu przywoziłam tu jednego z robotników, który złamał sobie rękę.

Usiadłam w pierwszym rzędzie krzeseł i zaczęłam pocierać ramiona. Dostałam gęsiej skórki, ale nie dlatego, że było tam zimno. Przecież to był lipiec. Często mówią o mnie, że zbyt poważnie podchodzę do życia. Faktycznie, nie bardzo lubię się śmiać; jak wam mówiłam, moje reakcje są powściągliwe, chyba że chodzi o najbliższych przyjaciół. Nie ma w tym nic złego. Każdy, kto zawodowo siada za kółkiem, ma powody, żeby resztę ludzkości uważać za wilki i wampiry.

Zaraz podszedł do mnie mężczyzna w białym fartuchu. Przedstawił się jako doktor Murtah i poprosił, żebym poszła za nim. Kiedy przeszliśmy przez drzwi obrotowe, powiedział oficjalnym tonem, często używanym przez Azjatów, że młody człowiek – to znaczy Mat – wyszedł obronną ręką z nieszczęśliwego wypadku. Ma powierzchowne zadrapania i skaleczony bok. Doktor Murtah pomyślał, że dobrze byłoby dać mu zastrzyk z penicyliny na wypadek infekcji.

Zapytał, czy Mat często bawi się nad rzeką, a ja szczerze powiedziałam, że nie miałam pojęcia, gdzie był. Domyślam się, że poszedł na wagary.

– Powiedział mi, że uczy się w Abbey Choir School.

– Tak. Nie mieszka w internacie.

– Nie chcę się wtrącać, ale to w sumie dobry chłopak i nie chcielibyśmy, żeby takie wypadki się powtarzały. Gdybym był na pani miejscu, poprosiłbym męża, żeby dał mu burę. Teraz bym go nie ganił. Przeżył bardzo przykry wstrząs fizyczny. Mimo to nie przepuściłbym małemu narwańcowi.

– Rozumiem. – Nie powiedziałam, że jestem rozwiedziona. – Dziękuję, że się pan nim zajął, doktorze.

Zaprosił mnie do boksu i zostawił z Matthew. „Mały narwaniec”, najwyraźniej zawstydzony, siedział na kozetce.

– Mamusiu. – Oczy mu błyszczały.

Podeszłam do niego i bez słowa potrzymałam w objęciach. Nie miałam zaufania do swoich poszarpanych emocji.

– Ja… – zaczął. Przytknęłam mu dłoń do ust.

– Później. Porozmawiamy o tym później. Nie tutaj.

– Pożyczyli mi ten szlafrok – powiedział. – Moje ubranie jest jeszcze mokre.

– Nie szkodzi – odparłam.

Weszła pielęgniarka i zapytała, czy mamy czym pojechać. Potwierdziłam, że tak. Powiedziała, że lepiej byłoby, gdyby w domu Mat nosił szlafrok i klapki, a ja obiecałam, że później je zwrócę.

Próbowałam myśleć o sprawach praktycznych. Schyliłam się, żeby pomóc Matthew włożyć klapki, ale on był pierwszy. Nie chciał, żeby mu matkowano. Kiedy wstał, przypomniałam sobie, że jest o dwa centymetry wyższy ode mnie. Dziwne, jak zmieniły się nasze stosunki, odkąd tak urósł. Łatwo o tym zapomnieć i nadal traktować nastolatki jak małe dzieci.

Kiedy przeszliśmy przez obrotowe drzwi, recepcjonistka wychyliła się do nas z formularzem w ręku i poprosiła, żebym go wypełniła. Powiedziała, że trzeba to zrobić i że nie zajmie to więcej niż minutę.

Chodziło o moje nazwisko, adres, datę urodzenia Matthew i nazwisko naszego lekarza domowego. Wypełniałam formularz i zaskoczyło mnie, że Matthew z kimś rozmawia. Podniosłam wzrok i zobaczyłam, że stoi przy wózku z herbatą z tęgą dziewczyną o krótkich blond włosach, z wielkimi kolczykami. Nosiła niebieski, rozpięty lniany płaszczyk, czerwoną koszulę i białe dżinsy. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że prowadzi wózek z herbatą. Potem razem z Matthew odeszli od wózka i uświadomiłam sobie, że płaszczyk nie jest uniformem, tylko częścią jej ubrania.

Podeszłam do nich.

– Sądzę, że i pani by się napiła – powiedziała dziewczyna, a kiedy się uśmiechnęła, na policzkach pojawiły się dołeczki. – Usiądziemy na minutkę? Matthew, może tam dalej?

Przyszło mi do głowy, że może jest pracownikiem socjalnym w szpitalu. Wzięłam papierowy kubek.

– Dziękuję, my się chyba nie znamy.

– Być może słyszała pani moje nazwisko – podjęła. – Jestem Molly Abershaw.

Nie słyszałam. Nie znałam go i nigdy wcześniej jej nie spotkałam. Pomyślałam, że chyba trochę zadziera nosa.

– Wiem, że chcecie pojechać do domu – mówiła – i nie powinnam was zatrzymywać dłużej niż trzeba, żeby napić się herbaty Może chcesz herbatnika, Matthew? Zawsze zapominam o to zapytać. Sama muszę uważać na kalorie.

Powtarzam, co mniej więcej powiedziała, bo to dobrze charakteryzuje Molly Abershaw, a ona w wielkim stopniu wpłynęła na to, co się potem stało. Musieliście spotkać takich ludzi, tupeciarzy, którzy bezczelnie zaczepiają was, jakbyście byli ich starymi przyjaciółmi.

Matthew był wystarczająco rozsądny, żeby odmówić herbatnika.

– Cóż to za poruszająca historia – powiedziała Molly Abershaw. – Byłam w Bathford, kiedy do mnie zadzwoniono. Naprawdę dociskałam gaz do dechy na A4. Bałam się, żeby tego nie przepuścić. To takie ważne, zjawić się na miejscu pierwsza. Mój fotoreporter jest w drodze. Matthew, chcielibyśmy zrobić ci zdjęcie.

– Pani jest dziennikarką? – zapytałam i usłyszałam niechęć w swoim głosie.

– Nie mówiłam? Z „Evening Telegraph”. Nie ma mi pani tego za złe, prawda? Tak miło pisać o uratowanym życiu, kiedy ciągle ma się do czynienia z tragediami i nieszczęściami.

Powiedziałam jej szorstko, że nie chcemy trafić do gazet.

– Droga pani – zaprotestowała – to nieuchronne. Jeśli my tego nie opiszemy, zrobi to inna gazeta. To było wielkie wydarzenie. Nie przekłamiemy niczego, obiecuję. Po to rozmawiam z wami, żeby zweryfikować fakty. Proszę, odpowiedzcie na moje pytania.

– O co chodzi? – zapytałam, szukając miejsca, gdzie mogłabym odstawić herbatę. – Mnie tam nawet nie było. Wiem mniej niż pani.

Matthew przyszedł mi z pomocą.

– A ja niewiele pamiętam.

– Słuchajcie, nie chcę być natrętna, muszę tylko sprawdzić podstawowe fakty. Nie wiem nawet, czy pani nazwisko pisze się przez c.

– Nie – powiedziałam.

– To dziwne.

– Wolałabym o tym nie mówić.

Nie przyjęła tego za odmowę, włożyła rękę do torebki i wyjęła notatnik.

– No dobrze. Tylko podstawowe fakty. Ile masz lat, Matthew? Matthew spojrzał na mnie, czy ma odpowiedzieć, a ja kiwnęłam głową.

Głupio sobie tłumaczyłam, że w ten sposób się jej pozbędę, jak tylko zrobi parę notatek.

– Dwanaście.

– I bawiłeś się nad jazem Pulteney. Z kolegami?

– Tak.

– Ilu ich było?

– Dwóch.

– Jak się nazywają?

– Nie chcę, żeby mieli kłopoty.

– Dlaczego… popchnęli cię?

– Nie, sam wpadłem. Szedłem wzdłuż brzegu i przewróciłem się.

– O mało nie utonąłeś.

– Niewiele pamiętam. Wstałam.

– Wystarczy. Tyle mogliśmy pani pomóc. A teraz, jeśli pani pozwoli, pójdziemy już. Chcę zawieźć syna do domu.

– Ale nie zebrałam jeszcze materiału o akcji ratunkowej.

– Słyszała pani, co powiedział. Nic nie pamięta.

– Musisz pamiętać człowieka, który cię uratował, Matthew. Zobaczyłeś go, kiedy otworzyłeś oczy.

– Tak.

– Dowiedziałeś się, jak się nazywa?

– Nie. Miał ciemne włosy i wąsy.

– Jakie wąsy?

Matthew przytknął obie dłonie do twarzy i przejechał palcami spod nosa do kącików ust.

– Takie.

– Meksykańskie? Pokiwał głową.

– Nosił koszulę w paski i krawat.

– Czyli elegancko ubrany. Młody?

– Nie bardzo.

– W średnim wieku? Powyżej czterdziestki?

– Aż taki stary nie.

– Coś ci powiedział?

– Rozmawiał głównie z Piersem.

– Twoim kolegą ze szkoły? Matthew westchnął ciężko.

– Proszę nie podawać jego imienia. Powinniśmy wtedy być w szkole.

– A zatem byliście na wagarach? Musiałam się wtrącić.

– Nie sądzę, żeby to był temat dla gazety – powiedziałam. – Niech szkoła się tym zajmie, a jestem pewna, że się zajmie. Chodź, Mat. – Zrobiłam krok w kierunku drzwi.

– Szkoda, że nasz fotoreporter tu nie dotarł – powiedziała Molly Abershaw. – Nie mogę kazać państwu czekać.

– I nie będziemy czekać.

Wyszła z nami z izby przyjęć i zaproponowała, że nas podwiezie. Powiedziałam, że mamy własny transport.

Spojrzałam na szeregi wozów lśniących w słońcu, próbując sobie przypomnieć, gdzie zostawiłam czarnego, firmowego mercedesa. Taka byłam rozkojarzona, kiedy przyjechałam.

– Tam. – Matthew pokazał wóz palcem. Pani Abershaw nadal stała przy nas.

– Jeździ pani mercedesem?

– Moja mama jest kierowcą – powiedział Matthew.

– Tak – odparłam gorzkim tonem – niech pani to zapisze. Chce pani poznać przebieg?

– Wszyscy musimy zarabiać na życie. – Zabrzmiało to niemal jak przeprosiny.

Zawahałam się, kiedy zaczęła szukać kluczyków. Widzicie, ta uwaga mnie zmiękczyła. Uporczywość dziewczyny zirytowała mnie, ale głos wewnętrzny mówił mi, że to trudny zawód. Redakcja ją wysłała, żeby zebrała materiał do artykułu. Niewiele to się różniło od mojej pracy. Mój szef, Stanley Buckie, wysyłał mnie na spotkania z ważnymi klientami w Bath albo na stacjach kolejowych w Bristolu. Niektórzy z tych ważniaków byli bardzo nieprzyjemni.

– Przepraszam, to był straszny dzień.

– Czy Maxim, nasz fotoreporter, może przyjść jutro do państwa do domu, zrobić zdjęcie?

Wsiadłam do samochodu, wyjęłam wizytówkę i nabazgrałam na odwrocie nasz adres.

– Dziękuję pani – powiedziała. – Naprawdę dziękuję. Czy mąż będzie w domu?

– Jestem rozwiedziona.

– Tatuś gra w szachy w barwach Norwegii – oznajmił Matthew. Zamknęłam drzwi i zapaliłam silnik.

– Nie musiałeś nic mówić o swoim ojcu – powiedziałam, kiedy wyjechaliśmy poza teren szpitala.

– Ale to prawda. Jestem z niego dumny. Nie odezwałam się więcej.

Rozdział 3

Matthew nie poszedł do szkoły następnego dnia, nie dlatego że był chory. Pomyślałam, że należy mu się dzień odroczenia, zanim będzie się musiał stawić w gabinecie dyrektora. W dodatku był prawie koniec semestru. Znacie, oczywiście, Abbey Choir School. Jest tam prywatna szkoła podstawowa, do której uczęszcza Mat, i szkoła średnia dla chłopców powyżej trzynastego roku. Na trzynaste urodziny zdają egzamin. To będzie w lutym. Prymusi idą do najlepszych szkół prywatnych w kraju, ale większość po prostu zdaje do szkoły średniej. W broszurze podkreślane są tradycyjne wartości. Rodzice muszą podpisać zgodę na karcenie za złe zachowanie. Uważa się to za dobry sposób na wzbudzanie szacunku i lojalności i większość rodziców też chyba tak myśli. Wagary prowadzą nieuchronnie do cięgów.

Uczyłam się w zwyczajnym, wielkim ogólniaku i muszę przyznać, że metody szkoły prywatnej są dla mnie niezrozumiałe. Zadręczałam się myślami, czy mam prawo trzymać Matthew w takiej szkole. Ale trzy lata wcześniej, kiedy miał dziewięć lat, poprosiłam dyrektora, żeby go przyjął. To było wtedy, kiedy mój mąż Sverre mnie opuścił. Znalazłam się wtedy w życiowym dołku, myśl o samodzielnym wychowywaniu syna przerażała mnie. Przegrałam na całej linii w stosunkach z mężczyznami: z moim ożłopanym piwskiem ojcem, z braćmi, których uważałam i nadal uważam za rywali, z mężem, który rzucił mnie nie dla innej kobiety, ale dla szachów. Jakie więc miałam prawo, by wychować syna na mężczyznę?

Cóż, pomyślałam, że szkoła to męska instytucja i Matthew nauczy się żyć pośród innych mężczyzn, co pomoże mu pokonać trudności wieku dojrzewania. To jest uzasadnienie, a teraz on jest w chórze i w ogóle. Wątpię, czy go stamtąd ruszę. Pracowałam bardzo ciężko, żeby związać koniec z końcem i zapłacić czesne. Najpierwjako taksówkarz, a teraz jako kierowca w spółce.

Byłabym bardziej zadowolona, gdybym wierzyła w ten system. Uznaję Biblię, muzyka kościelna musi odgrywać istotną rolę w życiu szkoły z chórem, a i łacina też powinna być obowiązkowa. Ale dlaczego do wszystkiego innego podchodzą tak staromodnie? Na angielskim spędzają godziny na analizie gramatycznej zdań. Lista lektur kończy się na Dickensie. Pan od matematyki zakazuje używania kalkulatorów. Sport ogranicza się do prawidłowego trzymania kija od krykieta. Nie ma w tym radości. Nie trzeba być pedagogiem, żeby zauważyć, że za dużo tam wkuwania. A kary cielesne są okropne. Przynajmniej ja tak uważam.

O dziwo, Matthew nigdy nie prosił, żeby go przenieść do innej szkoły. Jedyna rzecz, która mu się nie podobała, to śpiewanie od czasu do czasu w soboty podczas ślubów w opactwie, bo traci część wolnego dnia. Poza tym prawie nie narzekał. Te wagary (w mojej szkole nazywano to prostacko zrywa i często to robiłam) to coś nowego, chyba że wcześniej sprytnie się maskował.

– Pan Fortescue był nieobecny, bo zasiadał w ławie przysięgłych, a naszą klasę wysłano do biblioteki. Postanowiliśmy we trzech pójść nad wodę. To wszystko – powiedział, nie odrywając wzroku od telewizora.

– Wybraliście sobie niebezpieczne miejsce na pływanie.

– Nie pływaliśmy. Włóczyliśmy się nad wodą.

– To też było niebezpieczne. Dlaczego właśnie ty wszedłeś na jaz? Dlaczego nie kto inny?

– Podpuścili mnie.

– Och, Mat!

Popatrzył na mnie, przejechał palcami po włosach i tonem, który zapowiadał coś ważnego, powiedział:

– Mamo…

– Tak? – Ostatnio przestałam być „mamusią”. Uznałam to za znak, że Mat chce wyglądać na bardziej dorosłego. W szpitalu zapomniał o tym, ale teraz znowu był młodym mężczyzną.

– Przepraszam, że sprawiłem kłopot. To się nie powtórzy.

Nie oczekiwałam przeprosin, chciałam po prostu nawiązać z nim kontakt.

– Nie ty jeden popełniasz głupstwa – odparłam. – Każdy to robi w pewnym okresie życia.

Gapił się na mnie zaskoczony.

– On też to powiedział.

– Kto?

– Ten fecet, który mnie wyciągnął. Powiedział prawie to samo, co ty. Użył słów „głupoty” czy „głupie rzeczy”. Że w pewnym okresie życia robimy głupie rzeczy. Czy coś podobnego.

Odparłam, że to pewnie miły człowiek. Szkoda, że nie wiemy, kto to jest, i nie możemy mu podziękować. A poza tym musiał zniszczyć sobie ubranie.

– To śmieszne, że mówisz to samo – powiedział Matthew.

– Pewnie tak.

– Powinniśmy się dowiedzieć, kim jest. Chciałbym się z nim spotkać jeszcze raz.

– Nie wiem, dokąd mógł pójść w mokrym ubraniu – mruknęłam. Może poszedł na postój taksówek przy opactwie. Jutro zapytam chłopaków, z którymi pracowałam.

Podkręciłam głośność w telewizorze. Wysiłek związany z rozmową o wypadku był za duży dla nas obojga.


***

Następnego dnia rano przywitano mnie serdecznie na postoju przy opactwie. Nie obyło się bez wyśmiewania mojego wypasionego mercedesa. Przy pierwszej okazji zapytałam o wczorajszy wypadek. Nikt nie pamiętał klienta w mokrym ubraniu, ale kilku kolegów miało poranne wydanie wieczornej gazety. Wręczono mi „Telegraph”. Na pierwszej stronie wyróżniało się zdjęcie Matthew i tytuł: „Skromny bohater ratuje chłopca”.

Przeczytałam reportaż Molly Abershaw i musiałam przyznać, że w ogólnych zarysach historia była opisana zgodnie z prawdą. Nie pamiętałam z lekka świętoszkowatych wypowiedzi, które mi przypisano, ale istota sprawy odpowiadała prawdzie. Razem z Matthew rzeczywiście chcielibyśmy znaleźć człowieka, który przyszedł z pomocą, i osobiście mu podziękować.

Oddałam gazetę i poprosiłam taksówkarzy, żeby dali mi znać, jeśli coś usłyszą.

Wizyta na postoju sprawiła, że spóźniłam się do pracy prawie czterdzieści minut. Na parkingu nadepnęłam mocno na hamulce na widok innego czarnego mercedesa, stojącego na miejscu przeznaczonym dla prezesa. Spółka miała dwa takie wozy, jeden ja prowadziłam, drugim jeździł wyłącznie pan Buckie. Coś podobnego! Szef rzadko pojawiał się w Bathford, a tak wcześnie nigdy tu nie bywał. Zanim jeszcze porozmawiałam z Simonem, szefem biura, wiedziałam, że pan Buckie zostawił wiadomość: chce się ze mną widzieć, gdy tylko zgłoszę się do pracy.

Stanley Buckie kupił kontrolny pakiet akcji Rcalbrew w 1988 roku, kiedy browar, po latach nieudolnego zarządzania, znajdował się na skraju bankructwa. Zainwestował mnóstwo pieniędzy w nowe hale i sprowadził nową ekipę menedżerów. Wyglądało na to, że udało mi się zapobiec upadkowi firmy.

Kiedy zaczęłam tam pracę, dowiedziałam się, że pan Stanley Buckie nie każdemu kojarzy się ze Świętym Mikołajem. Zwolnił połowę załogi, kiedy przejął firmę, a kilku ludzi odeszło w związku z różnymi kłopotami. Wezwanie do jego biura nie było dobrym sposobem na rozpoczęcie dnia.

Zapukałam do drzwi i weszłam, przygotowana na to, że będę okazywać skruchę. Jeśli trzeba, poproszę o litość, włożę wór pokutny, posypię głowę popiołem, wszystko… Ta praca była mi potrzebna. Nie mogłam sobie pozwolić na powrót do taksówki. Sprzedałam ją i wydałam pieniądze na kilkanaście niezbędnych rzeczy.

Bardzo mnie więc podniosło na duchu, kiedy pan Buckie uśmiechnął się, patrząc na mnie sponad okularów do czytania. Ubrany jak zwykle w garnitur w prążki, na pewno włoski i szalenie drogi, z czerwonym pączkiem róży w butonierce, jasno dawał do zrozumienia, kto tu rządzi. Obszedł biurko i wyglądało, jakby chciał mnie objąć.

Przemknęła mi przez głowę myśl, że to cena za spóźnienie. Będę się musiała z tym pogodzić. Z punktu widzenia powierzchowności nie był to kochanek moich marzeń: łysy i z zaczątkami brzuszka, umiejętnie skrywanymi sztuką krawiecką, ale sprawa nie musiała wyjść poza symboliczne przytulanki. Sięgnął ręką, złapał mnie za ramię i mocno przyciągnął do siebie. Potem, niespodziewanie, ścisnął gorącą ręką moją dłoń i potrząsnął nią.

– Gratulacje!

Moje zmieszanie musiało być aż nadto oczywiste.

– …z powodu szczęśliwego ocalenia twojego syna! – wyjaśnił. – Czytałem w gazecie. Cudowne! Zwróciłem uwagę na nazwisko, a to niepospolite nazwisko. Ale nie byłem całkiem pewien, dopóki nie znalazłem wzmianki o Realbrew.

A więc to mu się spodobało: darmowa reklama w miejscowych gazetach. Uratowana przez potęgę prasy!

– Może kawy? – zapytał. – Ależ musiałaś być zdenerwowana! Chłopiec naprawdę dobrze się czuje?

– Doskonale – zapewniłam. – Spóźniłam się, ponieważ…

– Spóźniła się! – wszedł mi w słowo pan Buckie. – Nie spodziewaliśmy się, że w ogóle cię zobaczymy po tej koszmarnej przygodzie. Na pewno nie chcesz dnia wolnego?

– To bardzo wielkoduszne – udało mi się wykrztusić – ale wypadek zdarzył się przedwczoraj.

– Nie szkodzi. Jeśli mógłbym coś dla ciebie zrobić, wystarczy, że mi o tym powiesz.

Tego wieczoru Matthew wrócił do domu przede mną. Oglądał telewizję i jadł smażoną fasolę z chlebem. Nie dopytywałam się, co było w szkole, kiedy się tam znów pojawił. Pewnie miał już dość upokorzeń.

– Był telefon – powiedział. – Ta gruba reporterka, pani Abershaw. Westchnęłam, trochę dlatego że byłam na nią zła, a trochę w jej obronie

– ta męska gruboskórność.

– Mat, ona nic nie poradzi na to, że jest gruba. Czego chciała tym razem?

– Pytała, czy przypomnieliśmy sobie cokolwiek w związku z tym człowiekiem. Powiedziała, że zadzwoni jeszcze raz, kiedy przyjdziesz. Mogłaby poradzić, gdyby się odchudzała.

– Co jej powiedziałeś?

– Niewiele więcej. Nie miał kółka w nosie. Po prostu zwyczajny facet z wąsami. To jej powiedziałem.

Zapytałam go nieśmiało, czy ma jakąś pracę domową. Wyłączył telewizor.

– Mnóstwo. Słówka łacińskie. I stary Fortescue zadał nam cholerną pracę z historii. Każdemu przydzielił ulicę w Bath i mamy napisać jej historię.

– A co ty dostałeś?

– On to naprawdę dobrze przygotował. Powiedział, że przeżyłem dzięki metodzie usta-usta, powinienem więc dostać Gay Street. Wszyscy chichotali.

– Niektórzy z tych nauczycieli nie są lepsi niż chłopcy, których uczą. Co masz zamiar robić dziś wieczorem?

– Narysować duży plan ulicy. Musimy uwzględnić wszystkie budynki. Jutro będziemy ustalać, kiedy to wszystko zbudowano, kto tam mieszkał i tak dalej.

– To chyba bardziej interesujące niż łacińskie słówka – powiedziałam, żeby go zachęcić.

Zadzwonił telefon.

Molly Abershaw. Zapytała, czy miałam w ręku gazetę.

– Tak – odparłam tonem, który niczego nie sugerował.

– Podobało się pani?

– Podobało? – powiedziałam. – Nie jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że się nas opisuje w gazetach, o czym, jak sądzę, pani wie. Ale nie możemy narzekać. Trzymała się pani faktów. Mój szef był zadowolony, że wymieniła pani z nazwy jego spółkę.

Molly Abershaw po drugiej stronie linii była równie opanowana jak ja.

– Całkowicie bezinteresownie. Zastanawiałam się tylko, czy dowiedziała się pani czegoś więcej o człowieku, który uratował Matthew życie.

– Nie – powiedziałam. – Nic więcej nie wiem. Pytałam o niego, ale bezskutecznie. A to, co przypisała mi pani w swoim artykule, że chcę mu osobiście podziękować, to rzeczywiście prawda.

Teraz głos stał się bardziej ożywiony.

– Właśnie dlatego chciałam z panią porozmawiać. Wpadłam na pomysł ciągu dalszego. Myślę, że moglibyśmy poprowadzić akcję: „Znajdźcie bohatera” i poprosić czytelników o pomoc.

– Rozumiem.

– Nie wydaje się pani zachwycona.

– Prawdę mówiąc, myślałam, że nic więcej o nas się nie ukaże w gazetach.

– Ale chciałaby go pani odnaleźć.

– Oczywiście, tak.

– To sposób równie dobry jak inne. Od pani chciałabym tylko jeszcze jednej wypowiedzi, że bardzo pragnie go pani znaleźć.

– Oczywiście, że chciałabym go znaleźć. Zaryzykował życie, żeby uratować mojego syna. Bardzo pragnę móc mu wyrazić wdzięczność, ale…;

– Świetnie. A Maxim zrobi pani i Matthew zdjęcie. Może jutro, jeśli pani pozwoli, zanim Matthew wyjdzie do szkoły.

– To wcześnie. Wychodzi z domu o wpół do dziewiątej.

– To nie problem. Maxim przyjdzie do was po ósmej. Proszę pani…?

– Tak?

– Czy mogłaby pani zapytać Matthew, jak nazywają się jego dwaj koledzy? Mam nadzieję, że zapamiętali jakieś szczegóły, które mogłyby nam pomóc znaleźć tego człowieka.

Zrobiłam się ostrożna.

– Może nie mieszajmy w to tych chłopców?

– Chcę z nimi tylko porozmawiać. Zastanawiam się, czy można uzyskać więcej szczegółów i sporządzić portret pamięciowy tego człowieka.

– Policja to robi, żeby zidentyfikować przestępców – zwróciłam jej uwagę.

Na chwilę zapadło milczenie.

– Nie o to mi chodziło i wątpię, żeby nasi czytelnicy tak to rozumieli. W każdym razie chciałabym jutro skontaktować się z chłopcami. Mogą porozmawiać ze mną telefonicznie. Ma pani nasz numer? Jest na ostatniej stronie gazety.

Nie obiecałam jej niczego, powiedziałam tylko, że powiem o tym Matowi.

– To wystarczy. Jeśli Mat przypomni sobie coś jeszcze, chętnie bym z nim porozmawiała.

– Powiem mu. – Odłożyłam słuchawkę.

Takie zainteresowanie było męczące. Rozumiałam człowieka, który uratował Matthew, że chce pozostać anonimowy.

Rozdział 4

W piątek Matthew przyszedł do kuchni i otworzył lodówkę. Zapytałam, co spodziewa się znaleźć.

– Krem – odparł.

– Jesteś optymistą. Wczoraj zjadłeś resztkę. Jeśli naprawdę ci to potrzebne, to w zamrażalniku są lody. Jaką masz pracę domową w tym tygodniu? – Czasu zawsze jest tak mało, że moje rozmowy z synem są zredukowane do takich pogaduszek. Nie lubię udawać nadgorliwej mamuśki, ale on pewnie tak to widział, a i ja odnosiłam takie wrażenie. Był w wieku, w którym niechętnie ujawnia się myśli, więc trzymaliśmy się spraw praktycznych, a kwestia pracy domowej jest nie do pominięcia.

Powiedział, że musi dokończyć tłumaczenie z łaciny, przygotować się do sprawdzianu z Biblii na poniedziałek i – jak mówił – „zrobić ten pedalski projekt z historii”.

– Matthew! – słyszałam gorsze słowa, kiedy jeździłam taksówką, ale raziło mnie, że słyszę to od własnego syna. – Co ci właściwie w nim przeszkadza?

– Mamy znaleźć słynnych ludzi, którzy mieszkali przy tej ulicy i napisać coś o ich życiu. Pierś ma łatwo. Dostał Circus, a tam są tabliczki z nazwiskami. A ja utknąłem na Gay Street, co za pech.

– Musisz trochę poszukać. Chyba na tym polega to zadanie.

– Poszukać?

– Nie udawaj głupka, Mat. Muszą być jakieś książki, w których możesz to sprawdzić.

– Gdzie?

– Na początek w bibliotece.

– Chyba żartujesz.

– Nie w szkolnej bibliotece, tylko w publicznej. Pójdziemy tam jutro. Pokażę ci, gdzie szukać.

– O której? W soboty pracujesz.

– Jeszcze nie mogę ci powiedzieć, kochanie. Postaram się znaleźć czas.

Jego spojrzenie mówiło, że nie bardzo mi wierzy. Odwrócił się i zgarbiony powlókł do swojego pokoju. Usłyszałam, jak włącza telewizor. Poczułam napięcie w karku i ramionach. Jeśli nie mam czasu, żeby pomóc dziecku w pracy domowej, to jaki to wszystko ma sens? Niewdzięczność Mata jeszcze bardziej pogrążyła mnie w rozpaczy. Ciągle musiałam sobie przypominać, że jego zachowanie jest normą w okresie dojrzewania. Nie osiągnął jeszcze takiej dojrzałości, żeby dać sobie radę z hormonami, jeśli to w ogóle jest możliwe. Przykład jego ojca nie był zachęcający.

Z pokoju nagle usłyszałam krzyk.

– Mamo, chodź. Zirytowałam się.

– Nie mów tak do mnie, Matthew.

– Szybko.

Nutka ponaglenia w jego głosie zelektryzowała mnie. Zastałam Matthew na kolanach przed telewizorem. Palcem dotykał ekranu.

– To on!

– Kto?

– No ten, który uratował mi życie.

Na ekranie zobaczyłam ciemnowłosego mężczyznę z wąsem, a potem kamera pokazała inny obraz, jakieś ogromne wnętrze z filarami i kandelabrami. Potem ukazała się młoda kobieta w niebieskiej spódnicy i zadała pytanie.

– Znowu go pokażą – powiedział Matthew.

– Kto to jest?

– Nie wiem. Dopiero włączyłem.

Kobieta na ekranie zadała kilka pytań dotyczących Jane Austen.

Znów pojawiła się twarz mężczyzny. Odpowiadał z pewnością siebie, cedził słowa tak, jakby był przyzwyczajony do wywiadów. W oku miał wesoły błysk, jakby cała ta sprawa wydawała mu się śmieszna.

– To on… z tymi wąsami – upierał się mój syn.

– Tysiące mężczyzn nosi takie wąsy.

– Wiem.

– To nie może być ten człowiek, kochanie.

– Dlaczego nie? To on.

– Dostrzegłeś go wśród wszystkich innych twarzy, które widujesz w telewizji? Ten program może być nadawany ze Szkocji. Skądkolwiek.

– Mamusiu, to kanał pierwszy, „Points West”. Jeśli przestaniesz gadać i zaczniesz słuchać, może poznamy jego nazwisko.

Mężczyzna na ekranie mówił:

„…w Perswazjach pisała o publicznych salach stanowiących tło dla tego, co opisała jako»elegancką głupotę prywatnych przyjęć«. Było w tym coś z kwaśnych winogron, jak sądzę. Te przyjęcia czy rauty, jak je nazywano, były jak na owe czasy zwariowanymi imprezami, wolnymi od zasad i konwencji rządzących w salach zgromadzeń. Liczba uczestników bali była niewielka. W jednym z listów Jane pisze, jak się uradowała, kiedy do sal przybyło kilka tuzinów ludzi więcej, po zakończeniu prywatnych przyjęć. Może pani ją sobie wyobrazić, jak siedzi i bębni palcami o poręcz fotela, czekając na rozwój wypadków?”

– Mówi o Bath – powiedziałam.

– A więc wzorce życia towarzyskiego ulegały zmianie? – zapytała dziennikarka. – Biedna Jane zmarnowała tutaj najlepsze lata.

– Tak, kiedy jej rodzina tu przybyła, Bath pod względem towarzyskim znajdowało się na równi pochyłej. Modnym miejscem stało się Brighton. Książę Walii wolał morski klimat, więc wszyscy, którzy się liczyli, zaczęli zjeżdżać do Brighton, a nie do Bath.

Dziennikarka odwróciła się do kamery.

– A sale zgromadzeń zaczęły być wykorzystywane w innych celach. Dziękuję panu, profesorze Jackman. Profesor Jackman organizuje tu we wrześniu wystawę Jane Austen w Bath. Powiedzmy teraz o salach w czasach nam bliższych…

Matthew ściszył telewizor.

– Widzisz? To on – powiedział radośnie. – Nazywa się Jackman.

– Ale ten człowiek jest profesorem.

– No to co? To on mnie wyciągnął z wody. Mamo musimy mu podziękować, jak należy.

– Wyjdziemy na idiotów, jeśli się pomyliłeś.

– Nie pomyliłem się.

– Mat, bardzo łatwo się pomylić. Ludzie inaczej wyglądają w telewizji.

– On nie. – Zacisnął wyzywająco usta. – Nie chcesz go odszukać? Zawahałam się. To mogło się stać powodem zadrażnień między nami.

Ale łatwo było temu zapobiec.

– Oczywiście, że chciałabym go odszukać, o ile to jest ten człowiek, ale musiałbyś mu się dobrze przyjrzeć, zanim do niego podejdziemy, nie tylko w telewizji. Ciekawe, czy jest w książce telefonicznej.

Matthew poszedł, żeby ją przynieść.

Moje wszystkie podejrzenia co do partii misiów rozproszyły się w sobotę rano. Pan Buckie poprosi mnie, żebym zawiozła misie do namiotu Instytutu Kobiet na terenach Longleat House, na piknik pluszowych misiów. Dzikie pomysły, które lęgły mi się po nocy w głowie, że niektóre misie wypchane są heroiną albo diamentami, wyglądały teraz idiotycznie. A szef wyglądał na zadowolonego z siebie.

Nie skończył jeszcze ze mną.

– Młoda damo, ciągle czytam o tobie w gazetach. Widziałaś wieczorny „Telegraph”? – Wręczył mi egzemplarz.

– Czwarta strona.

Otworzyłam gazetę i zobaczyłam zdjęcie, na którym obejmuję Matthew ramieniem. Tytuł brzmiał „Pomóżcie nam znaleźć bohatera”.

– Dobre! – powiedziałam i nie czytałam dalej.

– Mam nadzieję, że ten facet wkrótce się odnajdzie – zauważył pan Buckie.

– Dziękuję.

– Jeśli nie odnajdzie się, powiedzmy, do początku przyszłego tygodnia, zaproponuję nagrodę w wysokości stu funtów każdemu, kto potrafi go wskazać.

Z trudem przełknęłam ślinę. Pomysł nie podobał mi się ani trochę. Być może szef w ten sposób chciał mi zrekompensować kłopoty z policją i misiami.

– To bardzo szlachetne – powiedziałam tak, żeby pokazać, że doceniam pomysł, ale nie podchodzę do niego zbyt entuzjastycznie.

Takie subtelności w ogóle do niego nie dotarły.

– Ale gdzież tam – żachnął się. – Tego rodzaju gest nie odbije się ujemnie na finansach firmy.

– Nie wiem tylko, czy taka nagroda jest na miejscu. Nagrody daje się za informacje o napadach na banki i włamaniach.

– A także zaginionych pieskach i kotkach. Nie widzę problemu.

Nie kwestionowałam jego sposobu myślenia. Powiedziałam coś innego.

– Proszę nie myśleć, że nie jestem panu wdzięczna. Po prostu nie chcę, żeby ten człowiek poczuł się zaszczuty. Może chciał pozostać anonimowy. Ma prawo do prywatności.

– Słusznie – przyznał. – Kto wie, może miał powód, żeby tamtego dnia nic być w Bath.

– Właśnie.

– Od czasu do czasu wszyscy mamy ochotę urwać się ze smyczy, zgodzisz się, Dano?

– W moim wypadku to nie wchodzi w grę. Ale doceniam pańską ofertę. Mam na myśli nagrodę. – I wyszłam zrobić, co do mnie należało.

Kiedy odbierałam cztery pudła z magazynu, sprawdziłam, czy nikt przy nich nie gmerał, odkąd je tam zostawiłam. Żeby zyskać całkowitą pewność, zajrzałam, czy wszystkie osiemset misiów jest na miejscu. Potem pojechałam do Longleat i przekazałam je Instytutowi Kobiet, żeby rozdano je dzieciom. Skończyłam przed wpół do jedenastej.

Skoro udało mi się osiągnąć tak dobry czas, uznałam, że mogę sobie pozwolić na urwanie się ze smyczy – chociaż niezupełnie tak, jak to sobie wyobrażał Stanley Buckie – i dotrzymać obietnicy, którą dałam Matthew. Zabrałam go z domu i pojechaliśmy do Bathwick Hill w poszukiwaniu John Brydon House. Właścicielem, według książki telefonicznej, był jedyny G. Jackman mieszkający w Bath. Mgliście przypominałam sobie, że przejeżdżałam obok tego domu kilka razy, ale nie chciałam się teraz zdawać wyłącznie na swoją pamięć.

– Niczego nie obiecuję – powiedziałam do Matthew. – Znajdziemy dom, zaparkujemy gdzieś w pobliżu i zobaczymy, czy on tam jest.

– A jeśli nie wyjdzie?

– Będziemy musieli wymyślić coś innego.

– Na przykład zapukać do drzwi?

– Mat, przestań. Powiedziałam ci, że niczego nie obiecuję.

Ale istotnie, miał rację. Należało wejść do domu. Siedzenie tego człowieka bez jego wiedzy było podstępne, ale miałam świadomość tego, że nie bardzo można polegać na moim synu. Fantazjował. Odkąd zaczął wypowiadać dłuższe zdania, zaludnił ulice Bath chochlikami, kosmitami, gwiazdami popu i postaciami z seriali. Chociaż ostatnio był bardziej powściągliwy z tymi zwidami, i tak uważałam, że oszczędzimy sobie wstydu, jeśli obejrzy profesora Jackmana z bezpiecznej odległości, zanim spróbujemy mu się przedstawić. Byłam przekonana, że Mat będzie musiał przyznać się do pomyłki.

Skręciliśmy w lewo i jechaliśmy powoli przez kilka minut, wypatrując nazw domów. Wkrótce ulica nabrała wiejskiego wyglądu, bo zwiększyły się odległości między parcelami. John Brydon House stał po prawej. Matthew zauważył nazwę na słupku chwilę przede mną.

Przejechałam mercedesem jakieś pięćdziesiąt metrów dalej i zatrzymałam się w miejscu, z którego nie było widać cofniętego od drogi domu. Szare ściany były ciemniejsze niż miejscowy wapień i mocno obrośnięte bluszczem. Nie był ani w stylu georgiańskim, ani nowoczesnym; domyślałam się, że to styl wiktoriański albo edwardiański. Brązowe volvo stało na szerokim, półkolistym podjeździe.

– W porządku, szefie – powiedział Matthew, zgrywając się na postać z powieści detektywistycznej. – Staniemy przed tą speluną?

Nie spodobał mi się ten żart.

– Najwyraźniej ktoś jest w domu. Przejdziemy powoli obok.

Wysiedliśmy i przespacerowaliśmy się wzdłuż kamiennego murku, odgradzającego podjazd, próbując nie gapić się na dom zbyt otwarcie. Zatrzymaliśmy się u końca muru, gdzie krzaki tworzyły wygodną dla nas osłonę, dając zarazem widok na dom i podjazd.

– Przejdziemy jeszcze raz? – zapytał Matthew.

– Myślę, że powinniśmy chwilę postać tutaj.

– Tam jest ścieżka. Jeśli pójdziemy na pole, będziemy mieli widok na tyły domu. Może jest w ogrodzie.

– Nie podniecaj się – powiedziałam.

Matthew wzruszył ramionami, wskoczył na murek, usiadł na nim i zaczął bić piętami o kamienie. Gdzieś nad nami rozległy się trele kosa. Było to miłe przeżycie. Rzadko słyszę śpiew ptaków.

– Gruba Molly dzwoniła wczoraj wieczorem – rzucił niedbałym tonem. Tym razem nie skarciłam go za obrażanie mojej płci.

– Nie mówiłeś. O której?

– Dość późno. Kiedy brałaś kąpiel. Powiedziałem, że nie możesz podejść do telefonu.

– Czego chciała tym razem?

– Tego samego, co poprzednio. Czy mamy coś nowego? Mówiła, że mnóstwo ludzi dzwoniło do gazety, kiedy puściła ten kawałek, że chcą znaleźć bohatera. Niektórzy widzieli, jak mnie uratował. Opisali go, ale żaden nie wiedział, kto to jest. Powiedziałem, że ja wiem, bo był w telewizji.

– Boże, Mat!

Założył ręce na piersi i popatrzył w niebo.

– Co cię teraz ugryzło? Miałam ochotę skręcić mu kark.

– Podałeś jej nazwisko profesora?

– Oczywiście.

– Ty głuptasie! A jeśli się pomyliłeś?

– Nie pomyliłem się. Już ci to mówiłem.

– Mat, mógłbyś patrzeć na mnie, kiedy mówię do ciebie? Takich rzeczy nie mówi się dziennikarzom, chyba że się jest na sto procent pewnym, a nawet wtedy nie zawsze mądrze jest z nimi rozmawiać.

– Dlaczego? Przecież niczego nie musimy się wstydzić. Pytała, czy chciałbym coś dodać. Wolałabyś, żebym skłamał?

– Mogłeś jej powiedzieć… zresztą, jakie to ma teraz znaczenie? Po co czaimy się za krzakiem, skoro wszyscy o tym wiedzą?

– To był twój pomysł, żeby tu przyjechać – wypomniał mi niewdzięcznie Matthew. Zeskoczył z murku. – Zapukamy?

– Chyba nie mamy wyboru. Jestem pewna, że już zdążyła do nich zadzwonić. Matthew…

– Tak?

– Pozwól, że ja będę mówić.

– Proszę bardzo.

Protekcjonalny ton Matthew dotknął mnie. Wyczuwałam w tej uwadze cień szowinistycznej, męskiej wyższości. Kryło się to prawie we wszystkim, co Mat powiedział dziś rano. Nauczył się tego w szkole. Na pewno. Nie mogę pozwolić, żeby tak już zostało. Byłam dla niego matką i ojcem i wymagałam szacunku. Złapałam go za rękaw szkolnej marynarki.

– Jeśli będziesz się do mnie tak odzywał, młody człowieku – skarciłam go stanowczo – będziesz musiał znaleźć sobie kogoś innego, kto wyciągnie cię z tarapatów, bo stracisz całą moją sympatię.

Szeroko otworzył oczy i nagle zaczął wyglądać bardzo dziecinnie.

– Przepraszam, mamusiu.

– Dobrze już – mruknęłam. – Zapomnijmy o tym. – I poszłam w stronę domu.

Nawet nie zdążyliśmy podejść do wejścia, kiedy Matthew stwierdził:

– Ktoś wychodzi.

Zerknęłam nad murkiem i zobaczyłam mężczyznę na ganku.

– To nie on! – powiedział Matthew teatralnym szeptem. – Mamusiu, to nie on.

Sama widziałam, że człowiek, który szedł teraz szybko, lekko rozkołysanym krokiem w stronę volvo na podjeździe, w niczym nie przypominał profesora. Oboje widzieliśmy go w telewizji. Ten to był kawał chłopa, około dwudziestu lat, same mięśnie i ścięgna, miał zaczesane do tyłu jasne jak słoma włosy i nie miał wąsów. Nosił chabrową koszulę z krótkimi rękawami, białe dżinsy i białe trampki. Zaświtało mi w głowie, że mogłam go już gdzieś widzieć w innych okolicznościach. Zazwyczaj, kiedy rozpoznaję ludzi, okazuje się, że jechali moją taksówką, ale bywa, że mózg nie potrafi kogoś umiejscowić. Coś mi mówiło, że ten młody przystojniak nigdy nie jechał moją taksówką. Widziałam go gdzie indziej. Wzięłam Matthew za nadgarstek.

– Nie powinniśmy tu dłużej stać. Lepiej chodźmy.

Nie zrobiliśmy nawet kilku kroków, kiedy nagle rozegrała się scena jak z melodramatu. Z otwartych drzwi dobiegł ostry krzyk.

– Nie możesz tak odejść, na litość boską! Wróć! – Na ganku pojawiła się kobieta z długimi, rozpuszczonymi, rudymi włosami i rzuciła się za mężczyzną. Dopadła go, kiedy otwierał drzwi samochodu. Musiała być o kilka lat starsza od niego, twarz nadal miała piękną, ale skóra na niej była napięta i zmęczona.

Wszystko to stało się, kiedy przechodziliśmy przed John Brydon House. Nie chciałam wydać się ciekawska, szczególnie że kobieta była bosa i miała na sobie tylko różową jedwabną, rozchyloną aż do bioder podomkę. Nie potrzebuję kłopotów. Oboje zbyt byli pochłonięci własnym dramatem, żeby zwracać uwagę na to, czy ktoś na nich patrzy. Kobieta wyciągnęła rękę i chwyciła mężczyznę za złoty łańcuszek na szyi. Nie chciała pozwolić, żeby wsiadł do samochodu.

– Andy, nie odchodź, nie możesz mi tego zrobić! Wróć, proszę! Co mam zrobić, uklęknąć i błagać cię?! – krzyczała.

Mężczyzna, do którego mówiła Andy, nie odpowiedział. Odrywał jej palce, jeden po drugim, od łańcuszka, jakby się bał, że go zerwie, kiedy ją odepchnie. Ona złapała go za bujne jasne włosy, ale to nie zrobiło na nim wrażenia. Kiedy udało mu się uratować łańcuszek, chwycił ją za nadgarstki, zmusił do uklęknięcia i przewrócił lekkim, pogardliwym pchnięciem.

– Ty draniu! – krzyknęła, gdy upadła bokiem na żwir, ale mógł ją pchnąć mocniej, wtedy bardziej by ją zabolało.

Zanim zdołała wstać, Andy wsiadł do samochodu i zatrzasnął drzwi. Włączył silnik. Biła pięściami w szybę i krzyczała.

– Andy, przepraszam!

Volvo zachrzęściło po żwirze, wyjechało na drogę i skręciło w kierunku Bath. Kobieta podbiegła aż do bramy i patrzyła jak odjeżdża. Szlochała.

Wlekliśmy się z Matthew oszołomieni, ale teraz przyśpieszyliśmy i dotarliśmy do naszego samochodu. Szczęśliwie nie stał z tej strony, dokąd pojechało volvo. Wsiedliśmy i zamknęliśmy drzwi.

– Jak myślisz, kto to był? – zapytał Matthew. Powiedziałam, że nie mam zielonego pojęcia.

– To ten dom.

– Wiem. Książki telefoniczne nie są na bieżąco uzupełniane. Może twój profesor sprzedał go i wyprowadził się dokądś. Tak czy inaczej, proponuję, żebyśmy nie pukali do tych drzwi.

– Czemu ona tak krzyczała?

– Nic nam do tego. To ich prywatne sprawy.

– Tak jak seks? To masz na myśli?

– Matthew, dość już tego.

– Pod podomką nic nie miała. Czy to prostytutka, mamusiu?

– Nie bądź śmieszny. – Uruchomiłam samochód.

– Tylko pytałem. Prawie nie rozmawiasz ze mną o seksie. Wyzwolona młodzież! W jego wieku prawie spaliłam się ze wstydu, kiedy matka powiedziała mi, czego mam się spodziewać, choć ani razu nie nazwała nawet organów rozrodczych.

Zawróciłam i przejechałam obok domu. Kobieta zniknęła, drzwi frontowe były zamknięte. Pojechaliśmy do Bath i zaparkowaliśmy naprzeciwko Orange Grove. Byłam zadowolona, że mam w zanadrzu obietnicę, jaką złożyłam Matowi – wizytę w centralnej bibliotece, w dziale historii lokalnej. Zaprowadziłam go na parter i spędziliśmy w ciszy pół godziny, zdejmując książki z półek i szukając informacji o Gay Street. Odkryliśmy, że została nazwana na cześć kogoś, kto nazywał się Robert Gay i był właścicielem gruntów, na których ulica została wytyczona.

– Wielkie rzeczy! – powiedział Mat. Ale udało nam się sporządzić listę byłych mieszkańców i gości. Na tej liście znaleźli się John Wood, Tobias Smollett, Josiah Wedgwood, Jane Austen i William Friese-Green. Matthew spisał te nazwiska i oświadczył, że o żadnym z nich nie słyszał.

– Musisz się czegoś o nich dowiedzieć. Taki jest cel tego ćwiczenia – tłumaczyłam, próbując wykrzesać z niego trochę entuzjazmu. – Pójdziemy teraz do księgozbioru podręcznego i pokażę ci, gdzie szukać.

Zostawiłam go, gdy robił notatki ze słownika biograficznego, i poszłam wykupić nowy bilet parkingowy. Obok samochodu czekała wielka znajoma, niezbyt mile widziana osoba.

Molly Abershaw oznajmiła, że to chłopaki z postoju zauważyły mój wóz. Mówili, że pewnie niedługo będę wracać. Tego dnia była w kolorowym poncho, które prawdopodobnie kupiła w sklepiku z wyrobami rzemiosła latynoamerykańskiego.

– Pomyślałam, że chciałaby pani dostać świeży egzemplarz. – Wręczyła mi „Evening Telegraph”.

Reportaż nosił tytuł „Profesor idzie na ratunek”. Przeczytałam go szybko. Było jasne, że razem z Matem moglibyśmy oszczędzić sobie kłopotów, gdybyśmy usiedli przy telefonie, zamiast zaglądać przez mur John Brydon House. Potwierdzono, że to profesor Jackman był bohaterem znad jazu Pulteney.

Molly Abershaw się rozpromieniła.

– Muszę przyznać, że jestem bardzo z tego zadowolona. Ten reportaż jest mój od samego początku. To naprawdę daje satysfakcję, kiedy można wszystko prześledzić krok po kroku.

– Rozmawiała pani osobiście z profesorem?

– Tak, Mat dał mi namiary. To inteligentny chłopak.

– Ma pani na myśli Mata?

Molly Abershaw zatrzęsła się ze śmiechu.

– Obu, ale mówiłam o Matcie. – Ze sposobu, w jaki się uśmiechała, jasno było widać, że chowa coś w zanadrzu.

– Pozwoli pani, że porozmawiam z Matem?

– A mam wyjście? – odparłam realistycznie. Nie chciałam się spierać. – Odbiera telefony pod moją nieobecność.

– I jest bardzo zdolny. Większość dzieci w jego wieku odpowiada monosylabami. Jestem pewna, że to zasługa szkoły.

– Być może. – Byłam czujna. Nie chciałam, żeby w gazecie znów wspomniano szkołę. Mat też by tego nie chciał.

– Muszę zapytać, czy chce pani spotkać się z profesorem Jackmanem, żeby mu podziękować osobiście?

I teraz Mat wypaplałby wszystko o incydencie przy John Brydon House. Ale dzięki panu Fortescue i pracy domowej z historii prasa nie dostała sensacyjnej historyjki.

– Z pewnością znajdziemy jakiś sposób, żeby wyrazić wdzięczność – odparłam, starannie dobierając słowa.

– Mogę zaaranżować spotkanie.

– To chyba nie będzie potrzebne – rzuciłam szybko.

– Nie chce się pani z nim spotkać?

– Chcę, ale… – zaczęłam mięknąć.

– Uścisnąć mu dłoń i w ogóle?

– Chyba tak.

– Jutro będzie w księgarni Waterstone’s. Ted Hughes podpisuje tam swoje wiersze, wszyscy miejscowi intelektualiści zostali zaproszeni.

– Prawdopodobnie mnie nie wpuszczą.

– Dlaczego? Spotkanie jest otwarte dla wszystkich. Na tym polegają takie imprezy. Chodzi o sprzedaż książek. Może pani z Matem podejść cicho do profesora i porozmawiać z nim spokojnie przy herbacie. To znacznie łatwiejsze niż telefonowanie do niego do domu czy wizyta na uniwersytecie.

Zawahałam się. Rzeczywiście, to wydawało się najmniej kłopotliwe.

– I Mat nie będzie musiał zwalniać się ze szkoły – dodała Molly Abershaw.

– W niedzielę śpiewa na mszy.

– Po południu?

Przyznałam, że nie znajdzie się chyba lepsza okazja, żeby wyrazić wdzięczność profesorowi. A że jestem próżną istotą, od razu zaczęłam się zastanawiać, w co się ubrać.

– Pewnie się tam spotkamy – dodała Molly Abershaw.

Rozdział 5

W niedzielę w porze lunchu w księgarni Waterstone’s kłębiło się od ludzi, którzy chcieli zobaczyć poetę albo dostać jego autograf. Razem z Matem staliśmy z boku, na względnie spokojnej przestrzeni między fantastyką a powieściami detektywistycznymi. Wypatrywaliśmy innego ważnego człowieka.

Mat, mimo protestów, włożył szkolną marynarkę w czerwone i białe paski, szare spodnie, białą koszulę i krawat. Powiedziałam mu, że przy takiej okazji nie może się pojawić w swoim zwyczajnym, niedzielnym stroju – podkoszulce i dżinsach, które chórzyści noszą pod sutannami podczas mszy w opactwie. Gderał, że gdyby zobaczyli go koledzy z klasy, jak idzie Milsom Street w mundurku szkolnym, przy najbliższym spotkaniu zamieniliby mu życie w piekło. Powiedziałam mu, że moi koledzy taksówkarze też by mnie skrytykowali, gdyby zobaczyli mnie w spódnicy.

– To on! – powiedział nagle Matthew.

– Gdzie?

– W tej grupce, z tyłu, przy książkach.

– Książki są wszędzie wokół nas.

– Pod ścianą, pod napisem „Beletrystyka”, przed kobietą w zielonym kapeluszu. Stoi z wysokim czarnym i łysym z muszką.

– Czy to on? – zapytałam. – Wydawało mi się, że jest wyższy, kiedy widziałam go w telewizji.

– To na pewno on – upierał się Matthew. – I jest wysoki.

– No tak, jest. Rzeczywiście, podobny. Masz rację.

Profesor Jackman z ożywieniem rozmawiał z ludźmi, którzy przy nim stali. Z czarnym wąsikiem, rozbieganymi oczami i gestykulacją, podkreślającą to, co mówił, wyglądał raczej na gondoliera targującego się o zapłatę niż na naukowca. Najwyraźniej był człowiekiem komunikatywnym. Bez wątpienia warto chodzić na jego wykłady. Złapałam się na tym, że chcę podejść bliżej, żeby usłyszeć, co mówi. Ale paraliżowała mnie perspektywa przerwania mu, żeby przedstawić syna. Nie byłam w stanie przewidzieć jego reakcji.

Matthew też wzdragał się przed wykorzystaniem okazji, kiedy wreszcie się nadarzyła.

– Włosy mu teraz bardziej sterczą niż wtedy, kiedy go widziałem – powiedział. Najwyraźniej chciał zyskać na czasie. – Ale wtedy były mokre. I nie nosił marynarki.

– Jest szyta na miarę, tak myślę – mruknęłam. – Musi mu być gorąco.

– Mnie też.

– Tam stoi pani, która rozlewa sok pomarańczowy – powiedziałam. – Może sprawdzimy, czy każdy może się napić?

Ledwie zrobiliśmy kilka kroków, poczułam, jak ktoś łapie mnie za ramię. Zrobiło się cieplej, gdy usłyszałam brzęk biżuterii. Molly Abershaw znalazła nas.

– Idziecie w złym kierunku, kochani. On jest tam. Ależ ty elegancko wyglądasz, Mat. Chodźcie, przedstawię was.

Przepchnęła się przez salę. Szliśmy za nią z Matem jak piechota za czołgiem. Grupka skupiona wokół profesora nadal z uwagą słuchała jego słów.

– Profesor Jackman?

– Tak? – Odwrócił się z uniesionymi brwiami, bo przerwano mu w pół słowa.

– Nazywam się Molly Abershaw. Wczoraj rano rozmawialiśmy przez telefon. Jestem z „Evening Telegraph”.

Zacisnął szczęki.

– Wydawało mi się, że ustaliliśmy, proszę pani, iż nie mam prasie nic więcej do powiedzenia.

Czołg zatrzymał się dosłownie, ale w przenośni brnął dalej.

– Spokojnie, panie profesorze. Nie proszę o wypowiedź. Chcę tylko panu kogoś przedstawić. To raczej spotkanie starych znajomych niż przedstawianie obcych ludzi. Pamięta pan małego Matthew? – Położyła rękę na ramieniu Mata, jakby mogły być jakieś trudności z rozpoznaniem go.

– Mat, powiedz to, co masz do powiedzenia.

Zanim Matthew zdążył otworzyć usta, profesor Jackman rzucił lakonicznie.

– Nie ma potrzeby.

– To jego matka, pani Didrikson – wtrąciła Molly Abershaw. – Przyszli tu specjalnie, żeby się z panem spotkać.

– Co jest, Greg, nie chcesz, żeby cię rozpoznano? – odezwał się łysy z muszką.

Molly Abershaw mocniej chwyciła Matthew za ramię i popchnęła go bliżej profesora.

– Proszę się odsunąć – rzuciła do mnie.

– Panie profesorze, zechce pan spojrzeć w tę stronę? – dał się słyszeć jakiś głos.

Błysnął flesz.

Nikt się tego nie spodziewał, poza oczywiście fotoreporterem i Molly Abershaw. Aż do tego momentu nie zauważyłam nikogo z aparatem. Byłam wściekła. Cała sprawa wyglądała na zastawioną pułapkę, ja z Matem byliśmy przynętą.

– Co tu się, do diabła, dzieje? – zapytał profesor Jackman.

– Niech pan się nie rusza. Jeszcze jedno – powiedział fotoreporter, wysoki, brodaty młodzieniec w różowej koszuli.

Profesor działał szybko. Zrobił krok do przodu, sięgnął nad półką z książkami, za którą stał fotoreporter, i chwycił go za nadgarstek. Powiedział, żeby otworzył aparat i wyjął film.

– Nie mogę tego zrobić.

– Aleja mogę. – Jackman wykręcił mu do góry rękę z aparatem.

– Uszkodzi pan to! – powiedział fotoreporter.

– To niech pan sam to zrobi.

– Hej, nie ma pan prawa… – krzyknęła Molly Abershaw.

– Błąd. – Profesor nie zwolnił chwytu. – To wy nie macie prawa. Jesteście bezczelni. To jest spotkanie na cześć pana Hughesa, a nie mecz piłkarski.

Ludzie odwracali głowy, rozmowy wokół nas się urwały.

– W porządku, niech mnie pan puści – powiedział fotoreporter. Profesor Jackman zwolnił chwyt.

Fotoreporter nacisnął guzik i otworzył aparat.

– Niech pan wyjmie film i odda mi go – rozkazał profesor. – Tak. Chcę dostać film. – Włożył go do kieszeni i popatrzył na ludzi. – Sprawa zamknięta – powiedział, po czym wrócił do swoich rozmówców.

Stał do nas plecami. Ani ja, ani Matthew nic mogliśmy już z nim porozmawiać. Byłam zażenowana i zła bardziej ze względu na Mata niż na siebie. Ta szczera próba wyrażenia wdzięczności zakończyła się koszmarnie, a winna temu była Molly Abershaw. Nie profesor. Jego reakcja była zrozumiała. Wykorzystano nas wszystkich cynicznie.

Spojrzałam gniewnie na Molly Abershaw rozmawiającą z fotoreporterem.

– Daj spokój, mamo – powiedział Mat.

Miał rację. Nie było sensu robić kolejnej sceny. Wyszliśmy.

Загрузка...