Część V Ból głowy

Rozdział 1

Na komisariacie przy Manvers Street Diamond podał Danie Didrikson kubek kawy i powiedział, że właśnie przyszła informacja na temat syna. Patrol policyjny odwiózł chłopca do internatu. Kiedy wychodzili, oglądał z kolegami Benny Hill Show.

– Teraz może się pani uspokoić – powiedział z lekkim uśmieszkiem, którym dawał do zrozumienia, jak absurdalna, choćby i uprzejma, jest ta uwaga.

Nie odpowiedziała, błądziła powoli wzrokiem po ścianach pokoju przesłuchań przypalonych petami, zaplamionych kawą, brylantyną i innymi nieokreślonymi substancjami. Przez godzinę dała się poznać jako świadek gotów do współpracy. Wspominała pierwsze spotkania z Jackmanami i robiła to szczerze, z godnością, jakby nie uciekała tego wieczoru i zawsze chciała porozmawiać z policją. Diamond, patrząc na jej dziecięco małą lewą dłoń, spokojnie leżącą na drewnianym stole, najwyraźniej odprężoną, pomyślał, że Dana Didrikson nie ma sobie nic do zarzucenia. Czy nie obiecywał sobie zbyt wiele, sądząc, że postanowiła przyznać się do morderstwa i zaraz z niezmąconym spokojem opowie, dlaczego i jak go dokonała?

– Możemy kontynuować? – zapytał, z niecierpliwością dążąc do rozstrzygnięcia.

Nałożono kolejną taśmę i John Wigfull, który jak zwykle przestrzegał litery prawa, rytualnie opatrzył ją numerem, godziną i datą.

– Zacznijmy zatem od spotkania w Waterstone’s – podpowiedział Diamond. – Była pani najwyraźniej zakłopotana tym, co się tam stało.

– Zażenowana. – Pokręciła głową na samo wspomnienie, a potem opowiedziała, jak jeszcze tego samego dnia zebrała się na odwagę i zadzwoniła do Jackmana. Nie było go, odebrała Geraldine. Była urocza i zaprosiła ją wieczorem na barbecue. Wyglądało to na dobrą okazję, żeby porozmawiać z profesorem i szybko wyjść. A potem było jeszcze lepiej, bo po przyjeździe sam Jackman wyszedł jej na spotkanie. Zaproponował, żeby podrzuciła go do pubu, gdzie nad paroma drinkami wyjaśnili wszystkie nieporozumienia.

Wigfull pozwolił sobie na komentarz.

– Dobrze się wam rozmawiało w cztery oczy?

Uchyliła się od odpowiedzi i nic dziwnego. W ocenie Diamonda słowa Wigfulla były tu równie na miejscu jak wiwaty na pogrzebie. To nie był czas na zgłębianie jej stosunków z Jackmanem, tym bardziej że znów wchodziła w koleiny swojej opowieści.

Pani Didrikson na chwilę zamilkła, żeby zapomnieć o tej uwadze, i znów zaczęła mówić.

– Powiedział mi, że organizuje wystawę ku czci Jane Austen i że ma problem z zebraniem eksponatów. Rozmowa jakoś zboczyła na ciotkę Jane Austen, którą zatrzymano w Bath pod zarzutem kradzieży sklepowej. Gregory opowiedział mi o tym, a w mojej głowie odezwał się dzwonek, ale wtedy to przemilczałam. Był tak miły, że chciał się znowu spotkać z Matem. Zaproponował, że zabierze go na uniwersytecką pływalnię.

Tym razem przerwał jej Diamond, bezczelnie zrobił to samo, co sprawiło, że wcześniej spojrzał spode łba na Wigfulla.

– Niech nam pani opowie o ciotce Jane Austen.

– O tej historii z kradzieżą sklepową?

– Nie. O tym, dlaczego odezwał się w pani głowie dzwonek. Najpierw wypiła łyk kawy, jej dłoń w dalszym ciągu leżała zadziwiająco spokojnie.

– Musicie wiedzieć, że nazywała się Leigh Perrot. Mówiłam wam o Matcie i jego pracy domowej z historii i o tym, jak zabrałam go do biblio teki, żeby wyszukał słynnych mieszkańców Gay Street.

– Ciotka tam mieszkała? Pokręciła głową z lekką irytacją.

– Opowiem wam o tym, ale dajcie mi szansę. Jak wspomniałam, zaczęliśmy od działu historii lokalnej, w piwnicy, w głównej części biblioteki. Jak można się spodziewać, półki były zapchane książkami o Bath, Bristolu i okolicznych miasteczkach. Kiedy przeglądaliśmy tytuły, zerknęłam na tom, który wyglądał, jakby zawieruszył się tu z działu teatrologii. Na pierwszy rzut oka jego tytuł brzmiał: W poszukiwaniu Pierrotów. Kiedy go zdjęłam, zobaczyłam, że się pomyliłam. Perretów. Książkę napisał mieszkaniec Bath, Gcorge Perret. Traktowała ona o historii jego rodziny. Nie pasowała do naszych poszukiwań związanych z Gay Street, więc odłożyłam ją na półkę, ale później, kiedy Greg opowiedział mi historię pani Leigh Perrot, postanowiłam sama wybrać się do biblioteki i przyjrzeć się jej. Być może znalazłabym coś, co by go zainteresowało… Pomyślałam, jak by to było cudownie, gdybym znalazła coś, o czym on nie wie, co przydałoby się na wystawę i stanowiłoby symboliczne podziękowanie za uratowanie Mata.

– Nie powiedziała pani tego profesorowi Jackmanowi?

– Nie. Nie byłam pewna, czy w książce wspomniano o pani Leigh Perrot. – W tym momencie Dana Didrikson mocno złożyła dłonie, splotła palce i przypominając sobie tamtą chwilę, przestała się kontrolować. – Ale wspomniano – powiedziała z satysfakcją. – W samym środku znajdował się akapit, w którym było napisane, że wielu Perretów nie uznano za wartych wzmianki w archiwach, bo przestrzegali prawa. Inaczej pewnie zasłużyliby na jakąś wzmiankę,,jak niejaka pani Leigh Perrot”, którą w 1800 roku sądzono w Taunton za kradzież sklepową. – Wytrzeszczyła oczy, jak dziecko. – To nazwisko wstrząsnęło mną. To musiała być ciotka Jane! A co bardziej ekscytujące, autor dodawał, że w archiwum hrabstwa Wiltshire zachował się plik papierów relacjonujących rozprawę i list podpisany przez kogoś z rodziny Leigh Perrot.

– Archiwum Wiltshire to musi być w Trowbridge – wtrącił flegmatycznie Wigfull, według Diamonda tylko po to, żeby popisać się erudycją, ale przy okazji zepsuł nastrój.

Na szczęście pani Didrikson była zbyt podniecona wspomnieniami tamtych wydarzeń, żeby przerwać. Opowiedziała, jak przy pierwszej nadarzającej się okazji wybrała się do Trowbridge i złożyła zamówienie na te dokumenty.

– Szczerze mówiąc, przeżyłam rozczarowanie, kiedy je przede mną położono. List został napisany przez kogoś o nazwisku John Leigh Perrot i kiedy w końcu udało mi się odcyfrować jego pismo, nie znalazłam tam niczego interesującego. Protokoły z procesu były bardzo nudne. Porozmawiałam z pomocnikiem archiwalnym, czy aby nie ma czegoś o ciotce Jane. Przejrzał, ale nic nie znalazł. Już miałam dać za wygraną, kiedy wszedł ktoś wyżej postawiony, archiwistka, jak sądzę, i zapytała, kogo szukam. Sama przejrzała dokumenty, które zamówiłam. Powiedziała, że jeden z jej kolegów tym się zajmuje. Krótko mówiąc, zadzwoniła, a tamta osoba potwierdziła, że mniej więcej w latach sześćdziesiątych ktoś zaproponował archiwum sprzedaż sporej paczki listów rodziny Leigh Perrot. Zakupili tylko wybór. Sprzedawca nie miał pojęcia o tym, że listy mają związek z Jane Austen. Dysponują nazwiskiem człowieka, który zaoferował sprzedaż listów. To kapitan Crandley-Jones z Devizes.

– I pani go odszukała?

– Nie od razu. Zajęło mi to więcej czasu, niż się spodziewałam. Nie było go w książce telefonicznej.

– Profesor Jackman nie wiedział, że jest pani na tropie listów? Pokręciła głową.

– Nie powiedziałam mu ani słowa. Mogło z tego nic nie wyjść.

– Potem skontaktowała się pani z tym człowiekiem z Devizes?

– Z jego zięciem. Kapitan zmarł, ale podano mi adres wykonawcy jego testamentu, zięcia, który mieszkał na wyspie Wight. Napisałam do niego i przez dwa tygodnie czekałam na odpowiedź. Myślałam, że sprawa skończona, a do otwarcia wystawy zostało zaledwie kilka dni. Wreszcie pewnego wieczoru, w pierwszym tygodniu września, zatelefonował do mnie. Powiedział, że przeglądał papiery kapitana i znalazł kwit poświadczający sprzedaż zbioru sześćdziesięciu trzech listów rodziny Perrot. Sześćdziesięciu trzech! Nabywcą był filatelista z Crewkerne o nazwisku Middlemiss. Kupił całość w 1979 roku za sto pięćdziesiąt funtów. Pojechałam tam następnego dnia i tym razem miałam szczęście… więcej szczęścia, niż mogłam sobie wymarzyć. Pan Middlemiss nadal mieszkał pod tym samym adresem i nadal miał większość listów Perrotów. Kupił je, bo na niektórych były wczesne znaczki pocztowe, które, jak sądzę, sprzedał z niezłym zyskiem. Resztę włożył do pudła i od tamtego czasu ich nie ruszał. Wyciągnął pudło i pozwolił mi przejrzeć zawartość. – Pani Didrikson na chwilę zacisnęła powieki. – Nie umiem opowiedzieć, jak bardzo byłam podniecona, kiedy przeglądałam te pokryte kurzem, stare listy. Przechodziły przez wiele rąk i obejmowały chyba okres osiemdziesięciu lat. W niektórych wycięte były kwadraty, tam, gdzie naklejono znaczki pocztowe. Na szczęście te, które mnie interesowały, zostały napisane, zanim wprowadzono znaczki, a nie pamiętam, kiedy je wprowadzono.

Wigfull, jak prymus klasowy, podpowiedział datę: 1840. Ale Dana Didrikson zbyt pochłonięta była opowieścią, żeby to zauważyć.

– Wyobraźcie sobie, jak się czułam, kiedy znalazłam dwa krótkie listy z 1800 roku, zaadresowane do pani Jamesowej Leigh Perrot, w domu strażnika, wwiezieniu Ilchester, podpisane: „Twoja kochająca siostrzenica Jane”. Znalazłam żyłę złota.

– Czy Middlemiss zdawał sobie sprawę z ich znaczenia? – zapytał Diamond.

– Obawiam się, że mu nie powiedziałam.

– Nieładnie.

Wzięła to za poważną naganę.

– Nie byłabym w stanie pozwolić sobie na cenę, której by zażądał. A tak chciał za nie trzydzieści funtów, bo myślał, że prowadzę badania historii mojej rodziny. Zapłaciłam gotówką i wyszłam. Czy to nieuczciwe?

– Nie, to czysta gra – powiedział Diamond. – Pierwsza zasada wolnego rynku: przedmiot nie jest wart ani więcej, ani mniej, niż nabywca jest gotów zapłacić. Stawiał swoją wiedzę przeciwko pani wiedzy. Pani była dość mądra, żeby wiedzieć, że to jest coś warte, a on nie. Byłaby pani głupia, gdyby go pani oświeciła. Może pani spać spokojnie, tyle że mogła pani zbić cenę do dwudziestu pięciu funtów. Zwykle są gotowi się targować.

– Wiem, ale nie mogłam już wytrzymać napięcia.

– I szybko pani wyszła.

– I pojechałam do domu, wyobrażając sobie chwilę, kiedy wręczę je Gregowi.

– Nadal pozostała pani z nim w kontakcie?

Pani Didrikson zawahała się, chwyciła za brzeg stołu obiema rękami i odchyliła się do tyłu, jakby wyczuła w pytaniu pułapkę.

– Widziałam go kilka razy, kiedy zabierał mojego syna na pływalnię.

– I na krykieta, i na święto balonów – podpowiedział jej Wigfull z subtelnością młota kowalskiego.

To dało efekt.

– Wygląda na to, że wszystko już wiecie – powiedziała ozięble. Po nieprzyjemnej przerwie Wigfull spróbował naprawić szkodę.

– Chodzi mi o to, że profesor poświęcał swój czas, żeby być miły dla pani syna.

– No, tak – przyznała.

– Co dawało pani kolejny powód, żeby ofiarować mu listy Jane Austen.

– Kiedy je pani przekazała? – zapytał Diamond – Tego samego wieczoru?

Znów zrobiła przerwę przed udzieleniem odpowiedzi. Potok słów skończył się, a Diamond wiedział, kog o ma o to winie.

– Nie – odparła w końcu. – Kilka dni później.

– W przeddzień wystawy, jak słyszałem – powiedział Diamond. – Dlaczego tak późno?

W sposobie, w jaki odrzuciła ręką włosy, objawiło się jeszcze większe skrępowanie.

– Bo, hm… Kiedy wróciłam z Crewkerne, miałam… obrzydliwą scenę z Geraldine Jackman. Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu zastałam ją u siebie w domu, siedziała w saloniku i piła kawę.

– Sama?

– Nie. Było tak: kiedy Mat pływał z Gregiem w Claverton, ktoś zadzwonił do domu Jackmanów z Chawton, to domek w Hampshire, w którym zorganizowano muzeum Jane Austen, i powiedział, że Greg uzyskał zezwolenie na wypożyczenie kilku dodatkowych eksponatów na wystawę. Aż się palił, żeby zaraz pojechać do Chawton i poprosił Geraldine, żeby podwiozła Matthew do domu swoim samochodem, co też uczyniła. Mat uznał, że byłoby uprzejmie zaprosić ją na kawę, a ona natychmiast się zgodziła. Tak ich zastałam. Nie jestem w stanie zrozumieć, skąd wziął się ten złośliwy i zupełnie niesprowokowany atak. Rzuciła się na mnie w chwili, kiedy weszłam do własnego saloniku.

Diamond błyskawicznie wymienił spojrzenia z Wigfullem, żeby przypadkiem znowu jej nie przerwał.

– Chodzi o atak fizyczny?

– Nie, nie uderzyła mnie, ale natarła tak mocno, że odczułam to prawie fizycznie. Właściwie wtedy spotkałyśmy się po raz pierwszy, rozumie pan. Kilka tygodni wcześniej rozmawiałyśmy telefonicznie, kiedy zapraszała mnie na swoje przyjęcie i wydawała się bardzo miłą osobą. Nie byłam w stanie uwierzyć, że to ta sama kobieta. Prawdę mówiąc, przez chwilę nie wiedziałam, z kim mam do czynienia. Po prostu obrzuciła mnie obelgami.

– Jakimi obelgami?

– Muszę to powtarzać?

– Bardzo proszę, wszystko, co pani sobie przypomni.

Dana Didrikson znów zaczęła bawić się włosami, spojrzała na kubek z kawą i powiedziała cicho.

– Zaczęła od tego, że zapytała, czy sądzę, że kogoś nabiorę, jeżdżąc sobie mercedesem, skoro i tak wiadomo, że jestem miejską rikszą.

– Kim? – zapytał Wigfull.

– John, na litość boską – warknął Diamond. – Niech pani mówi dalej.

– Byłam bardziej zaskoczona niż obrażona. Zapytałam, kim jest, a ona, że przypadkiem żoną człowieka, z którym się aktualnie pieprzę. To wszystko działo się w obecności mojego dwunastoletniego syna. – Podniosła wzrok, twarz miała wykrzywioną bólem, jaki wywołało to wspomnienie. – Wyobraża pan sobie? Poprosiłam ją, żeby wyszła. Biedne dziecko, wyglądał, jakby piorun go strzelił. Zanim przestąpiła próg, zaczęła rzucać na mnie oskarżenia tak pokrętne, że zwątpiłam, czy jest przy zdrowych zmysłach. Powiedziała, że wykorzystałam Matthew jako przynętę, żeby złapać jej męża. Odkryłam, że Greg nie ma dzieci, i zamachałam mu przed nosem Matthew – właśnie takich słów użyła – wiedząc, jak bardzo pragnie mieć syna.

– Co pani na to powiedziała?

– Prawdę. Ze opowiada cholerne bzdury i że nigdy nie spałam z jej mężem. Potem, oczywiście, starała się jak mogła uzasadnić te szalone oskarżenia. Przypomniała, że zaprosiłam Grega na kawę, kiedy przywiózł Matthew z basenu. Pomyślałam, że kawa i herbatnik w mojej kuchni to jeszcze nie powód do rozwodu, i tak jej powiedziałam. Ale w oczach Geraldine wszystko to było częścią utkanej przeze mnie pajęczyny: pływanie, wspólne wyjścia, drink, który kupiłam Gregowi w Viaduct… oczywiście, ktoś nas widział. Nie można było jej przekonać. W końcu przestałam protestować i dałam się jej wygadać z nadzieją, że jak skończy, to sobie pójdzie. I tak się stało. Nie przyszła, żeby mnie wysłuchać. Chciała po prostu wypuścić nadmiar pary i zrobiła to. Wreszcie wybiegła jak furia.

– Nie groziła pani, nie stawiała ultimatum?

– Nie, to był po prostu stek obelg.

– Jak się pani czuła po tym wszystkim? Wyobrażam sobie, że musiała pani być wściekła.

– Raczej oszołomiona. Kręciło mi się w głowie. Natychmiast porozmawiałam z Matem i powiedziałam mu, że ta kobieta jest najwyraźniej niezrównoważona. Przeprosił za to, że wpuścił ją do domu, ale była bardzo miła, dopóki ja się nie pojawiłam. Tak to bywa z tego rodzaju szaleństwem. Dziewięćdziesiąt pięć procent czasu wydają się całkowicie przy zdrowych zmysłach.

Diamond pokiwał głową.

– Na wypadek gdyby Matthew uwierzył w któryś z jej zwariowanych zarzutów, przysięgłam uroczyście, że wszystkie są nieprawdziwe. Zgodziliśmy się co do tego, że Greg ma problemy z tą kobietą, przecież razem żyją. Powiedziałam Matowi, że po tym, co zostało powiedziane, nie powinien już chodzić z Gregiem na pływalnię.

W uchu Diamonda brzmiało to jak sztuczny patos, ale podszedł do tego z powagą.

– Jak to przyjął?

– Po męsku, jak na chłopca w jego wieku. Z początku nie widział w tym sensu. W końcu Greg był dla niego drugim ojcem przez cały lipiec i sierpień, więc odczuł ból rozstania. Musiałam zwrócić mu uwagę, że i Greg będzie musiał zaprzestać wypraw na basen wobec tego, co powiedziała Geraldine.

– Zrozumiał?

– Tak.

Cała sprawa natchnęła Diamonda istotnymi przeczuciami. Ten incydent nie musiał być bezpośrednim motywem morderstwa, ale najwyraźniej głęboko utkwił w psychice Dany Didrikson. Nie tylko zaatakowano jej moralność, ale także uczciwość jako matki, a to wystarczy, żeby niebezpiecznie rozjuszyć każdą kobietę. Mimo że tyle czasu minęło od incydentu, w jej oczach i głosie czaiła się dzika wściekłość, kiedy mówiła o Geraldine Jackman.

Znów naprowadził ją na główną linię śledztwa.

– Miała pani kolejny problem na głowie: listy Jane Austen.

– Teraz pan rozumie, dlaczego nie przekazałam ich tamtego wieczoru?

– Ale w końcu zrobiła to pani.

– Tak, po kilku bezsennych nocach. Pomyślałam sobie: dlaczego mam pozwolić, żeby ta głupio zazdrosna kobieta pozbawiła Grega satysfakcji płynącej z posiadania cennych listów? Dla mnie nie miały znaczenia, ale w jego rękach namieszałyby w literackim światku. Zagwarantowałyby sukces jego wystawie. Po ogromnym ryzyku, jakie wziął na siebie, ratując mojego syna, musiałabym być kompletnym mięczakiem, gdybym bała się powtórnie narazić na połajanki Geraldine. W piątek wieczorem, na dzień przed otwarciem wystawy, zebrałam się w sobie i poszłam do niego do domu.

– Przecież mogła pani wysłać listy pocztą i uniknąć spotkania z panią Jackman? – powiedział Wigfull.

– Były zbyt cenne, żeby powierzać je poczcie. Poza tym było za mało czasu.

Diamond odezwał się z większym zrozumieniem.

– Myślę, że chciała pani zobaczyć jego reakcję, kiedy mu je pani pokaże.

Uśmiechnęła się lekko, potwierdzając, że trafił w sedno.

– Szczerze mówiąc, tak. Najpierw zadzwoniłam, żeby się upewnić, że będzie w domu. Powiedziałam tylko, że mam coś, co chciałabym mu dać, i zapytałam, czy nie będę przeszkadzać, jeśli zaraz przyjadę. Skorzystałam ze sposobności i jeszcze raz podziękowałam mu telefonicznie za jego uprzejmość wobec Mata i mnie, a potem jasno postawiłam sprawę, że spotkania na pływalni muszą się skończyć.

– Powiedziała pani dlaczego?

– Myślę, że wiedział. Geraldine z pewnością powiedziała mu o swoich podejrzeniach. Nie wyglądała na osobę skrytą. W każdym razie nie oponował. Kiedy przyjechałam, ulżyło mi, że to Greg powitał mnie w drzwiach.

A kiedy pokazałam mu listy, cóż to była za wspaniała chwila! Tak się cieszyłam, że jednak przyszłam. Ucieszył się. Kazał mi opowiedzieć ze szczegółami, jak na nie natrafiłam. A potem wszedł nieznany mi mężczyzna, Amerykanin.

– Doktor Junker.

– Tak się nazywał. Chyba był autorytetem w sprawach Jane Austen i kiedy zobaczył listy, aż zadrżał z podniecenia. Był całkowicie pewien, że wyszły spod ręki Jane. Kiedy parę minut później weszła Geraldine Jackman, nie ściągnęła na siebie takiej uwagi, która według niej należała się jej z założenia. Wygłupiała się jak rozkapryszone dziecko.

To było fascynujące, móc wysłuchać opowieści o znanym epizodzie z innego punktu widzenia, ale Diamond skupił się raczej na faktach, a nie na wrażeniach. Relacja Dany Didrikson ściśle odpowiadała temu, co powiedzieli Jackman i Junker. Zauważyła rażące umizgi Geraldine do Jackmana i powtórzyła złośliwą propozycję złożoną przez panią domu, żeby Jackman okazał wdzięczność, zabierając ją, Danę Didrikson, na kolację do restauracji.

– Tylko dla porządku, nie umawiała się pani na ponowną wizytę w tym domu?

– Czy nie wyraziłam się jasno? – zapytała. – Kończyłam znajomość z Jackmanami.

– I skończyła pani?

– Tak. – Odchyliła się do tyłu. W jej brązowych oczach widać było zmęczenie. – To wszystko, nie mam wam nic więcej do powiedzenia.

Diamond patrzył na nią, nie wiedząc, czy powiedziała to złośliwie, czy stawia opór. Nagle poczuł się rozbity, nieprzygotowany na zakończenie przedstawienia w połowie seansu.

– Chce pani powiedzieć, że potrzebna jest pani przerwa.

– Nie – odparła. – Nie to chcę powiedzieć.

– Niechże pani da spokój – powiedział łagodnie. – Musi być coś jeszcze. Wiemy, że jest.

W oczach miała coś, co potwierdzało jego przypuszczenia, ale nie chciała tego przyznać.

– Jestem zatrzymana, tak?

– Jeszcze nie.

– W takim razie chciałabym wyjść.

– W takim razie – powiedział Diamond – będę zmuszony zatrzymać panią.

– Za co?

– Za nieostrożną jazdę. To wystarczy.

– To absurd.

– Przykro mi. Tak, jest pani zatrzymana.

– Co to znaczy?

– To znaczy, że możemy panią przetrzymać przez dobę albo trzydzieści sześć godzin, jeśli tak postanowię.

Warga jej zadrżała.

– Jutro muszę być w pracy. Szef będzie chciał, żebym go woziła.

– No to będzie musiał skorzystać z taksówki, prawda? – Spojrzał na Wigfulla. – Zatrzymaj taśmę. Wkrótce będzie nam potrzebna nowa.

Rozdział 2

Zanim wrócimy, John…

– Tak?

– Słówko.

Wigfull uniósł wysoko brwi. Z tymi swoimi operetkowymi wąsami wyglądał tak, jakby naprawdę nie miał pojęcia, o co chodzi Peterowi Diamondowi. Detektywi zostawili Danę Didrikson w pokoju przesłuchań, żeby przemyśleć to, czego do tej pory nie ujawniła, i każdy z nich zajął się tym z osobna – Diamond przy swoim biurku, Wigfull przy telefonie, w dyżurce. Teraz stanęli oko w oko u szczytu schodów.

Diamond przeszedł do rzeczy.

– Pojawiło się między nami nieporozumienie. Ja jej daję mówić, a ty wsadzasz kij między szprychy.

– Na przykład…?

– Do cholery, doskonale wiesz, o co mi chodzi.

– Panie Diamond, jeśli ma mi pan coś za złe, wolałbym, żeby wyłożył pan to jasno.

Diamond z trudem opanował przypływ złości.

– John, w tym jest coś bardziej zasadniczego. Nie nadajemy na tych samych falach. Ty z zasady jesteś wrogo nastawiony do kobiet, i to widać.

– Wrogo nastawiony? Przecież nam uciekała.

– Co nie znaczy, że mamy na nią naciskać.

– Oczywiście – mruknął jadowicie Wigfull, jasno dając do zrozumienia, że taka gadka ze strony człowieka, który wsadził Hedleya Missendale’a, niewiele wnosi.

Diamond nie dał się zbyć.

– Naszym celem jest wydobycie prawdy.

– Tak, a prawda jest taka, że zadurzyła się w Jackmanie i zamordowała jego żonę.

Wigfullowi wydawało się to aż nazbyt oczywiste.

– Może masz rację, ale to ma także inny wymiar – powiedział Diamond.

– Łzawa historyjka, o to chodzi?

– Nie wiem. Z pewnością wyjdzie więcej, jeśli damy jej szansę, żeby nam powiedziała.

– Innymi słowy chce pan, żebym trzymał niewyparzony jęzor za zębami. Nutka autoironii była ustępstwem, krokiem wstecz od zimnej wrogości i Diamond uśmiechem okazał, że przyjmuje to do wiadomości.

– Szansa już minęła. Okopała się. Musimy coś z tym zrobić, ale z głową. Według mnie nie zareaguje na groźby.

– W porządku, już powiedziałem, że będę milczał.

– Nie. Chcę, żebyś się wtrącał. Pomaga mi to, że panujesz nad szczegółami. Tak do niej podejdziemy, prawdą, sprawdzając jej wersję za pomocą faktów, o których wiemy, że są prawdziwe. Razem, John, jako zespół.

Wigfull odpowiedział niechętnym skinieniem głowy. Dość ostro zapytał też, jaką linię przyjmie teraz przesłuchanie.

Diamond wiedział, czego chce. Zaczną od zasugerowania Danie Didrikson, że była w domu Jackmana w dniu morderstwa. Bez względu na jej odpowiedź każą jej zdać sprawę z jej czynności w tamten poniedziałek. Dopiero kiedy będą dysponowali obrazem całego jej dnia, spróbują zgłębić jej motywy albo wykazać niespójności w zeznaniach. Było to przesłuchanie złożone, ulubione przez instruktorów w szkołach policyjnych i Wigfull nie mógł temu niczego zarzucić. Diamond, żeby dodać ludzkiego wymiaru tej rozmowie, dodał, że odbędzie się to jego osobistym kosztem, gdyż jego żona, Stephanie, wykorzystuje późne powroty męża jako amunicję w kampanii o zmodernizowanie kuchni. Składa mu późnym wieczorem przypalone ofiary.

– Powinien jej pan kupić kuchenkę mikrofalową – doradził Wigfull.

– Nie mam do nich zaufania.

– To nowa technologia. Bez naszej nie wiedziałbym, jak żyć.

– Tak też myślałem – powiedział Diamond, skłonny wierzyć, że dom Wigfulla nie da się odróżnić od salonu sprzedaży urządzeń elektrycznych.

– Być może widział mnie pan przed chwilą przy telefonie – kontynuował Wigfull. – Nie dzwoniłem do żony. Nie robię tego, odkąd mamy mikrofalówkę. – Kiedy Diamond myślał o przyczynie i jej skutku, Wigfull dodał niedbale, ale z łobuzerską nutką.

– Prawdę mówiąc, zadzwoniłem do Buckle’a, pracodawcy pani Didrikson.

– Po co?

– Powiedziałem mu, że pani Didrikson jutro nie przyjdzie do pracy.

– Czy nie było trochę za późno?

– Złapałem go w domu.

– Rozumiem. – Diamond, nieco zbity z pantałyku, ale czujny, poszedł do pokoju przesłuchań. – Jestem pewien, że będzie ci wdzięczna.

Usłyszał za sobą, jak Wigfull mówi podniesionym głosem.

– Nie zrobiłem tego z uprzejmości, panie Diamond. Zapytałem, czy stawiła się do pracy w poniedziałek, jedenastego września.

Diamond obrócił się na pięcie.

Wigfull wyglądał jak zadowolony kot, leżący na poduszce.

– I nie stawiła się. Buckie sprawdził w zapiskach. Wzięła dzień wolnego. W dniu morderstwa nie było jej w pracy. – Rozdzielał słowa jak aktor, kończący odcinek słuchowiska radiowego. Brakowało tylko głośnej muzyki.

Diamond jej nie zapewnił. Zaledwie kiwnął głową.

– Wiedział pan o tym? – Wigfull aż zapiał z niedowierzania.

– Zeznania przynieśli chłopcy, którzy chodzili po domach. Właśnie je przeczytałem. Widziano, jak kobieta w czarnym mercedesie skręcała na podjazd John Brydon House krótko po jedenastej piętnaście.

Naprawdę czuł się zadowolony.


***

Kiedy wrócili, stała tyłem do drzwi i w jej postawie było widać napięcie. Smukła postać patrząca przez okno na światła Bath z ramionami założonymi na piersi. Diamond pomyślał o tym, jak mało dowiedział się o charakterze tej kobiety przez dwie, trzy godziny pytań i odpowiedzi. Wynikało to częściowo z tego, że najwyraźniej wyuczyła się swojej opowieści na pamięć, wiedząc, że wcześniej czy później policja ją dorwie. Gładkie przedstawienie niewiele sugerowało, nie licząc tych wybuchów rozdrażnienia, kiedy Wigfull zaczął jej pod koniec przerywać. Wprawdzie emanowało z niej silne poczucie obowiązku, czy to w stosunku do jej niegrzecznego syna, czy szemranego szefa, czy też rycerza w lśniącej zbroi, profesora Jackmana, ale trzeba było jeszcze sprawdzić, ile jest obliczone na pokaz. Jedną rzecz Diamond zapamiętał dobrze: mocne uczucie triumfu, towarzyszące jej opowieści o poszukiwaniach listów Jane Austen, listów, które coraz bardziej zaczynały wyglądać na motyw morderstwa.

– Możemy wrócić do rozmowy? – zapytał.

– Nie mam nic więcej do powiedzenia. – Nie musiała tego mówić. Mógł odczytać odmowę z ułożenia jej ramion.

Kiwnął głową do Wigfulla, żeby założył nową taśmę i nagrał informacje wstępne. Kiedy miał to za sobą, przypomniał jej formalne ostrzeżenie i dodał.

– Właśnie otrzymaliśmy nowe informacje na pani temat. Nie przyniosło to spodziewanego efektu.

– Wiemy, że odwiedziła pani Geraldine Jackman w dniu, kiedy została zamordowana. Widziano panią…

Tym razem wstrząsnął nią dreszcz, próbowała go ukryć, udając, że pociera sobie ramiona.

Diamond dokończył zdanie:

– …więc musi być coś więcej do powiedzenia.

Wigfull odezwał się, przybierając nowy, nieagresywny styl.

– Może pani usiądzie?

Odwróciła się przez ramię, niezdecydowana, co robić, a potem podeszła do stołu i zajęła miejsce naprzeciwko Diamonda. Oczy jej błyszczały, jakby w jej mózgu działo się zbyt wiele, żeby mogła właściwie zinterpretować to, co widzi.

– Przyznaje pani, że weszła do tego domu? – zapytał Diamond. Opuściła głowę, co można było odczytać jako przytaknięcie.

– Dlaczego? – zapytał Diamond, odchodząc od przesłuchania strukturalnego, które sam zaproponował. – Dlaczego pani tam weszła?

Odpowiedziała szeptem zbyt cichym, żeby mógł go zarejestrować magnetofon.

– Poprosić ją, żeby oddała listy.

– Geraldine? Pokiwała głową.

– Byłam pewna, że schowała je gdzieś w domu. – Powiedziała to nieco głośniej, oczy znów zaczęły spoglądać inteligentnie. – To oczywiste, że je zabrała.

– Skąd pani wiedziała, że zaginęły? – zapytał Wigfull.

– Wcześnie rano zadzwonił do mnie Greg, około wpół do ósmej. Myślał, że zabrał je doktor Junker. Pojechał za nim pociągiem do Londynu.

– Ale dlaczego miałby pani o tym mówić?

– Był pewien, że Geraldine zadzwoni do mnie, tylko po to, żeby zatriumfować. Nie chciał, żebym usłyszała to od niej.

Diamond uznał, że wyjaśnienie jest prawdopodobne. Zgadzało się z podejrzeniami, jakie Jackman żywił wobec żony.

– I Geraldine zadzwoniła?

– Nie. – Pochyliła się do przodu, ciemne oczy znów zrobiły się twarde. – Co jeszcze bardziej mnie przekonywało, że ma te listy. Greg się mylił, ja nie: ona je miała. – Powiedziała „ona” z nieskrywaną pogardą, z pełnej pasji nienawiścią, której nie wymazało zabójstwo. Nienawiść między tymi kobietami musiała przybrać większe, znacznie większe rozmiary niż usprawiedliwiałyby to opisane do tej pory fakty.

Diamond wiedział, że może zboczyć z głównej linii przesłuchania i tym razem trzymał się relacji z tego, co stało się w ów fatalny poniedziałek.

– Co pani postanowiła z tym zrobić?

– Z początku nic. Odczekałam kilka godzin, wreszcie dotarło do mnie, że jest łajdaczką. Byłam tak zdenerwowana, że zadzwoniłam do szefa i pod byle jakim pretekstem wzięłam sobie zwolnienie. Około wpół do dziewiątej zawiozłam Matthew do szkoły i zrobiłam zakupy w Bath. Wypiłam kawę w jednym z barów przy stacji autobusowej i zaczęłam myśleć. Kiedy tak siedziałam, przypomniałam sobie coś, co powiedziała Geraldine, kiedy wręczałam listy Gregowi. Ze to śmiecie. Stare, zbutwiałe szpargały bez literackiej wartości.

To zdanie, przypomniał sobie Diamond, usłyszeli w prawie tym samym brzmieniu od doktora Junkera. Dana Didrikson wcześniej o tym nie mówiła.

– Musicie zrozumieć, jaka przerażająca myśl powstała mi w głowie. – szukała na ich twarzach współczucia. – Bez zastanowienia zniszczyłaby te cenne listy. Przyłożyłaby do nich zapałkę, żeby tylko nie powiedzieć Gregowi, że je schowała ze złośliwości. Tylko ja mogłam ją powstrzymać. To, żeby ją powstrzymać było ważniejsze niż obawy przed ponowną scysją.

– I pojechała pani do Brydon House?

– Tak.

– O której godzinie?

– Kiedy tam dotarłam? Chyba około wpół do dwunastej. Może troszkę wcześniej. Zadzwoniłam do drzwi. Nikt nie odpowiadał, więc przyjęłam, że wyszła. Obeszłam dom, żeby zobaczyć, czy drzwi nie są otwarte. I były. Te od tyłu. – Przerwała i zapatrzyła się na grzbiet swojej lewej dłoni, jakby zbyt męczące wspomnienie nie pozwalało jej mówić dalej.

– Weszła pani? – nalegał Diamond.

– Tak.

– No i?

– Zawołałam. Zawołałam ją parę razy po nazwisku. Nie otrzymałam odpowiedzi. Postanowiłam szukać listów sama.

– Proszę mówić dalej.

– Zaczęłam od sypialni. Gdybym była na jej miejscu, tam bym je schowała. Weszłam na schody i jeszcze raz ją zawołałam, na wypadek gdyby wcześniej nie słyszała. Znalazłam ich sypialnię i zajrzałam do środka. Była tam.

– Co?

– W łóżku. Była w łóżku. Diamond nie spuszczał z niej wzroku.

Wyglądało to tak, jakby Dana Didrikson nie potrafiła wydusić z siebie, że Geraldine leżała martwa, ale widać to było po sposobie, w jaki to powiedziała. To właśnie chciała przekazać.

Diamond zareagował z początku tak, jakby była to kolejna próba przerwania przesłuchania. Nie uwierzył.

Najwyraźniej Wigfull też.

– Mówi pani poważnie?

– Mówię, co widziałam – odparła. Zdjęła dłonie ze stołu, ale pod blatem ścisnęła je tak mocno, że głowa i ramiona zadrżały.

– Muszę prosić – powiedział Diamond – żeby zeznała pani jasno do protokołu. Powiedziała pani, że leżała na łóżku.

– Tak.

– I…?

– Była martwa – wyszeptała.

– Jest pani pewna?

– Nie wymyśliłam sobie tego.

– Niech pani opisze, co pani zobaczyła. Głęboko zaczerpnęła powietrza.

– Leżała twarzą do góry. Oczy miała otwarte, jakby gapiła się na sufit. Wreszcie… wreszcie zobaczyłam, że są nieruchome. Jej twarz miała koszmarny kolor, jakby nałożyła maseczkę kosmetyczną. Wargi miała niebieskie.

Zsinienie, szczególnie warg i uszu, to znaki asfiksji.

– Dotykała jej pani, szukała pulsu, czy coś takiego?

– Nie. Była martwa. To oczywiste.

Zmusili ją do szczegółowego opisania tej sceny, jakby akceptowali każde jej słowo. Diamond ustalił podstawowe zasady: sprawdzą fakty, które im podała. Metoda polegała na tym, że nakłonią ją do mówienia i stłumią sceptycyzm do chwili, gdy nadarzy się okazja.

Ciało, powiedziała, leżało wzdłuż łóżka, przekrwiona, posiniała twarz i rozrzucone kasztanowe włosy z jednej strony, część pod poduszką, która leżała obok jej głowy, tam, gdzie powinna. Ramiona miała pod jasnozieloną kołdrą. Pani Didrikson nie podnosiła kołdry ani nie dotykała ciała, ale z odkrytej części ramion poznała, że Geraldine ma na sobie nocną koszulę bez rękawów. Nie zauważyła zadrapań na skórze.

W sypialni nie było widać wyraźnych śladów walki, nie licząc pustego, szklanego kubka, który leżał przewrócony na stoliku nocnym tuż obok trupa. Na drugim łóżku była taka sama kołdra, złożona na pół. Pani Didrikson przypominała sobie, że na poduszce leżały chyba spodnie od męskiej piżamy. Nie zajrzała do żadnej z ubieralni. Drzwi do sypialni były otwarte, a okno częściowo uniesione. Przez rozsunięte zasłony do pokoju wpadało światło.

– Co pani zrobiła?

– Myślałam, że zemdleję. Podeszłam do okna i kilka razy zaczerpnęłam świeżego powietrza. Potem uciekłam, nie patrząc już na nią. Chyba napiłam się wody z kranu w kuchni. Poruszałam się jak robot, jakbym nie była sobą.

Diamond nie mógł tego przepuścić.

– Proszę to wyjaśnić.

– Miałam wrażenie, że steruje mną autopilot.

– Nie odpowiadała pani za to, co robi? – zapytał Wigfull gorliwie. Zbyt gorliwie.

Popatrzyła na niego wściekle.

– Próbuje mnie pan przyłapać, tak?

– Próbujemy panią zrozumieć – pocieszył ją Diamond.

– Czy nigdy nie byliście wstrząśnięci do głębi? – zapytała. – Nie rozumiecie, że próbuję powiedzieć, że byłam w szoku? Doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, co robię, jeśli o to chodzi. Byłam tylko oszołomiona tym, co zobaczyłam.

– A gdy już napiła się pani wody?

– Wyszłam.

– Tą samą drogą, którą pani weszła? Tylnymi drzwiami?

– Tak. Wróciłam do samochodu i pojechałam do domu.

– A potem?

– Wypiłam trochę brandy. Chyba.

– Która była godzina?

– Dokładnie nie pamiętam. Między dwunastą a pierwszą.

– Czy pani syn będzie to pamiętać?

– Nie. Je obiady w szkole.

– Co zrobiła pani potem?

– Siedziałam jakiś czas i myślałam. Potem włączyłam telewizor, żeby wymazać ten obraz, który utkwił mi w głowie.

– Nie zawiadomiła pani nikogo o tym, co pani zobaczyła?

– Nie.

– Ani wtedy, po południu, ani wieczorem, ani następnego dnia, ani w ogóle. Dlaczego? Dlaczego nas pani nie powiadomiła?

Milczenie.

– Czy w ogóle rozmawiała pani z kimś o tym? Pokręciła głową.

Diamond oparł ręce na stole i uniósł się w krześle.

– Rozumie pani, że nie najlepiej to wygląda. Nadal cisza.

– Niech pani popatrzy na to z naszego punktu widzenia – zaproponował Diamond. – Kiedy odwiedziliśmy panią dziś po południu, uciekła pani tylnymi drzwiami. Kiedy panią dogoniliśmy i poprosiliśmy, żeby nam pani pomogła, powiedziała nam pani trochę i chciała, żebyśmy uwierzyli, że to wszystko, co pani wie. Powiedziała pani, że wybrała się do Jackmanów ostatniego dnia, kiedy widziano panią Jackman żywą, tylko dlatego że powiedzieliśmy pani, iż widziano tam pani samochód. A teraz chce pani, żebyśmy uwierzyli, że znalazła ją pani martwą i z powodów, których nie chce pani wyjawić, nie powiedziała o tym nikomu. Niedobrze, droga pani. Prawdę mówiąc, to śmierdzi.

Zacisnęła mocno usta, aż zadrżały jej policzki.

Próbował powtórzyć wszystko, punkt po punkcie, domagając się wyjaśnień, ale odmówiła odpowiedzi. Wyczuwał, że siedzącego obok Wigfulla niecierpliwią te procedury. Ten człowiek aż palił się, żeby wypróbować teorię, którą nosił przez cały dzień.

Ostatnie dziesięć minut nie przyniosło niczego i w końcu Diamond skinął do niego głową.

– Spójrzmy prawdzie w oczy, proszę pani. Jesteście z Jackmanem kochankami, prawda? – powiedział Wigfull bez wstępów.

– Nie.

– Cóż w tym złego? Nie był szczęśliwy w małżeństwie. Pani jest rozwiedziona. Spotkaliście się przypadkiem, stwierdziliście, że się sobie podobacie, i zrobiliście to, co robią miliony ludzi.

– To nieprawda – powiedziała gwałtownie. – Niczego takiego nie było.

– Żadnego seksu?

– Żadnego.

– Dano, daj spokój, jesteśmy dorośli.

– Mylicie się. Nigdy niczego takiego nie robiliśmy. Nigdy. Nie było nawet jednego pocałunku.

Sposób, w jaki wymówiła ostatnie słowa, zdradził więcej, niż chciała. Wigfull zamilkł na chwilę, a potem rzucił z porozumiewawczym uśmiechem.

– Ale nie miałaby pani nic przeciwko pocałunkowi. Poczerwieniała.

– To niedopuszczalne.

– Ale prawdziwe?

– Już odpowiedziałam.

– Jasne, powiedziała pani, że z nim nie spała.

– To jest prawda.

– Mam nadzieję, że wszystko, co nam pani powiedziała jest prawdą. Pozwoli pani, że jej coś podsunę. Myślała pani, że listy Jane Austen sprawią mu przyjemność.

– Co w tym złego?

– Pokonała pani masę trudności, żeby je uzyskać. Czy tak w głębi duszy nie chciała mu tym pani zaimponować?

– Możliwe – przyznała.

– Listy nie były po prostu podziękowaniem za uratowanie życia syna. To była próba zdobycia jego uczucia.

– Nie dlatego to zrobiłam.

– Ale tego popołudnia, kiedy wracała pani do domu z Crewkerne z listami, musiała pani trochę fantazjować na temat swoich szans. Mam rację?

Na policzkach Dany znów pojawił się rumieniec.

– Ma pani prawo do prywatnych fantazji – naciskał Wigfull. – Nikt nie może pani za to winić.

– Nawet jeżeli tak jest, nie chodzi o to, co pan powiedział przed chwilą.

– Ale w szerokim rozumieniu to prawda?

– Nie powiedziałabym, że w szerokim.

– A więc marginalnie?

– Chyba tak.

Wigfull zdobył punkt i chciał więcej.

– A w domu zastała pani radosną Geraldine. Oskarżyła panią o – co to było za słowo? – pieprzenie się z jej mężem, co nie było prawdą, i o wciągnięcie w to pani syna, co panią rozwścieczyło. Co więcej, ucięła te pani romantyczne marzenia, choćby i nawet marginalne, i uniemożliwiła pani i Matthew widywanie się z profesorem. Miała pani wątpliwości, co zrobić z listami.

Im bardziej Wigfull się rozkręcał, tym lepiej Diamond widział, że rozwija swoją teorię, nie wspierając jej na ostatecznej liczbie faktów. Ze sposobu, w jaki Dana Didrikson zachowywała się do tej pory, wynikało, że nie załamie się i nie przyzna do winy. Jeśli trzeba, będzie stawiała opór przez całą noc. Potrzebne im były mocniejsze dowody. Z godną pochwały powściągliwością pozwolił asystentowi monologować do woli i wysłuchał stanowczych zaprzeczeń Dany. Potem, kiedy Wigfull łapał oddech, zapytał, czy pozwoli, żeby wzięto od niej odciski palców i czy rano podda się badaniu krwi.

Zgodziła się i Diamond zarządził zakończenie przesłuchania na ten dzień.

Po wyjściu Wigfull był na tyle wspaniałomyślny, że przyznał się do nadgorliwości i powiedział, że potrzebne będzie wsparcie kryminalistyczne.

– Musimy też sprawdzić, czy w jej samochodzie pozostały jakieś ślady.

– Tak, miałem zamiar poprosić ją rano o kluczyki.

– Nie ma potrzeby. – Wigfull pogmerał w kieszeni i zamachał kółkiem z kluczykami przed nosem Diamonda. – Ostatnio ja nim jechałem, pamiętasz?

Przemądrzały dupek, pomyślał Diamond.

Rozdział 3

Następnego dnia wylegiwał się do ósmej, potem zjadł przyzwoite śniadanie. Właściwie dlaczego nie? Nie musi być w Bath od rana. Zebranie odcisków palców i pobranie krwi wyznaczono na wpół do dziewiątej, w mniej więcej tym samym czasie będzie badany samochód. Niech Wigfull przez tę godzinę pobawi się w szefa grupy dochodzeniowej.

Pokrzepiony śniadaniem Peter Diamond pojechał do śródmieścia dopiero wtedy, gdy słońce stało już na tyle wysoko, że z położonej na zboczu Wells Road widać było szeregi georgiańskich domów. Znajomy, niemniej imponujący widok: lśniące tarasy z wapienia pokryte dachami z łupku niebieskoszarego jak niebo w Lansdown. Na pierwszym planie neogotycki wiadukt kolejowy na ostrych łukach wtapiał się w krajobraz. Z tej perspektywy górowały nad nim sterczyny wieży opactwa, a całość łagodziły plamy złotych i miedzianych liści. W taki dzień Diamond prawie chciał zapomnieć, że za większością tych eleganckich ulic i zakoli kryły się poczerniałe paskudztwa budowlane, wydane od dwustu lat na żer pogody, murarzy i hydraulików. Prawie, ale nie zupełnie. Policjant, który w nim tkwił, nie był w stanie przeoczyć tej ukrytej strony tak, jak nie oceniał obywateli Bath wyłącznie z pozorów.

Miał nadzieję, że cynizm nie zatruł na stałe jego charakteru. Wolał myśleć o tym raczej jako o doświadczeniu zawodowym. Stając przed wzorcem niewinności, takim jak biskup czy florystka, trzeba być bardzo czujnym, żeby uniknąć niedbałości w myśleniu. Sprawa pani Jackman dosadnie ilustrowała tę zasadę. Czy jakikolwiek zahartowany w bojach policjant byłby skłonny uwierzyć, że profesor uniwersytetu został nafaszerowany środkami nasennymi i niemal spalony przez paranoiczną żonę i że godna szacunku pracująca matka udusiła tę wstrętną kobietę i wrzuciła jej ciało do jeziora? Ale gdyby go naciskano, żeby oskarżyć panią Didrikson na podstawie do tej pory zebranego materiału dowodowego, wzbraniałby się. Z pewnością unikała odpowiedzi, była oporna, ale nie był tak pewien jej winy jak Wigfull. Uniki zdyskredytowały ją, ale potrzeba było jeszcze dowodów. Spodziewał się, że nadejdą pod koniec dnia z laboratorium kryminalistycznego. I pod koniec dnia będzie mu przykro; w głębi ducha żywił szacunek do kobiet. Być może po bliższej analizie znalazłoby się w nim nawet iskierkę romantyzmu.

Potem duch jak zwykle w nim upadł na widok kwadratowego, typowo urzędowego budynku wciśniętego między kościół baptystów a państwowy parking. Najlepsze, co można powiedzieć o komisariacie przy Manvers Street, było to, że mieścił się w jednym z nielicznych budynków w Bath, które z tyłu wyglądały nie gorzej niż z przodu. W środku królowała typowa, skąpa architektura powojenna. Szare, funkcjonalne, obudowane tanią boazerią, oświetlone świetlówkami miejsce pracy sprawiało, że trzeba się było wysilać, by radośnie rozpocząć dzień. Jego: „Piękny dziś dzień, co?”, nie wywołało reakcji, co było zrozumiałe, chociaż niepokojące. Nie był przyzwyczajony, żeby go ignorowano, i przyszło mu na myśl, że wszyscy wiedzą coś, co go dyskredytuje i nie chcą podzielić się z nim złą nowiną. Sierżant w dyżurce nagle zaczął wertować książkę telefoniczną, a operatorzy komputerów w centrum koordynacyjnym jak zahipnotyzowani wpatrywali się w monitory. Wyglądało to groźnie, jak u Kafki. Wreszcie przyciągnął uwagę Croxleya i zapytał go, co się dzieje z Wigfullem. Ku swemu osłupieniu dowiedział się, że jego asystent rozmawia z zastępcą szefa policji. Tort pojawił się bez ostrzeżenia o dziewiątej i chciał się widzieć z Diamondem. Wkrótce potem Wigfull został wezwany na górę. Była dziewiąta czterdzieści osiem.

Diamond pocieszał się, że najbardziej oczywistym powodem wizyty było spłynięcie oficjalnych egzemplarzy raportu ze sprawy Missendale’a i panu Tottowi kazano wręczyć mu jeden z nich osobiście. Jeśli tak, nie ma się co przejmować. Późne przybycie nie powinno sprawić problemu; mógł przedstawić sto powodów, dla których służbowo musiał wybrać się gdzie indziej. Ale nadal nie rozumiał, co ma do tego Wigfull. A fakt, że zastępca komendanta robił za chłopca na posyłki, był rzeczywiście dziwny.

Poszedł na ostatnie piętro, do wyłożonego dywanami pokoju narad, w którym podczas rzadkich wizyt instalował się Tott. Dziewczyna postawiona na czujce w przedpokoju poprosiła, żeby poczekał. Jeśli John Wigfull tłumaczył się za niego, to robił to bardzo długo. Minęło kolejne dziesięć minut, zanim otworzyły się drzwi i stanął w nich Wigfull. Na widok Diamonda rozłożył ręce i wzruszył ramionami na znak, że jest bezsilny wobec tego, co się dzieje. Diamond na migi zapytał, o co chodzi, ale w drzwiach pokazał się zastępca szefa policji i kiwnął na niego palcem.

– Zamknij za sobą drzwi.

O zgrozo, nie poproszono go, żeby usiadł. Tott, dziś w mundurze, cały w galonach i srebrnych guzikach, stanął po przeciwnej stronie owalnego stołu. Na blacie stała filiżanka z podstawką, talerzyk z dwoma herbatnikami, służbowa czapka Totta i jego białe rękawiczki, ale nie było egzemplarza raportu ze sprawy Missendale’a. Wyglądało na to, że Tott nie ma ochoty zabrać głosu. Stał nieruchomo, jak figura z wosku w muzealnym kostiumie, zastępca szefa policji z początku XX wieku. Diamond pomyślał mimochodem, że to chyba początki paranoi; miał wrażenie, że prześladują go mężczyźni ze śmiesznymi wąsami.

Pomyślał, że lepiej będzie przeprosić za późne przybycie.

Jego wypowiedź została zignorowana, ale wydobyła wreszcie głos z Totta.

– Dowiedziałem się od inspektora Wigfulla, że masz zamiar oskarżyć tę panią Didrikson o zamordowanie Jackman.

– To możliwe.

– Możliwe? Tylko tyle?

– Nic więcej, dopóki nie spłyną raporty z laboratorium.

– Ale przetrzymałeś ją przez noc?

– Tak, panie komisarzu.

– I nadal jest na dole?

– Tak sądzę.

To spotkanie było wyraźnie mniej przyjazne niż poprzednie. Tott z wyrazem zakłopotania wypuścił powietrze i zaczął przechadzać się po drugiej stronie pokoju.

– Lepiej szczegółowo opowiedz, jak przebiegało jej zatrzymanie. Rozumiesz, mam już raport Wigfulla.

– Czy coś jest na rzeczy? – zapytał Diamond z nadzieją, że dowie się czegoś, zanim zacznie mówić. Najwyraźniej coś było na rzeczy.

– Czekam, komisarzu.

Błąd w procedurze? Sam siebie o to pytał, przedstawiając tok wydarzeń. Jakieś błahe naruszenie Ustawy o policji i ewidencji kryminalnej? Kiedy skończył, Tott powiedział:

– Chłopiec.

– Matthew?

– Tak. Próbował powstrzymać was przed wejściem do domu?

– Chcieliśmy rozmawiać z jego matką, jak już mówiłem.

– A on stawił opór przy wejściu?

– Zrobił nawet więcej. Kopnął mnie.

– Dwunastolatek?

– Trafił tam, gdzie boli najbardziej.

– I zemściłeś się?

Diamond z paraliżującą jasnością zrozumiał, w którą stronę dryfuje to przepytywanie.

– Tak nie było. Chwycił mnie, a ja odepchnąłem go tak, jak to panu przedstawiłem.

– Zapomniałeś jednak dodać, że uderzył się o ścianę.

– To był bardzo wąski korytarz.

– Zaprzeczasz, że został rzucony o ścianę i uderzył w nią głową? Chociaż umysł pracował mu z wyprzedzeniem, obrazując złowieszcze możliwości, Diamond trzymał się jednak faktów.

– Nie mógł odnieść poważnych obrażeń, bo wstał i uciekł.

Tott nielitościwie pozostawił te słowa bez komentarza i poczekał, aż Diamond je poprawi.

– Nie doznał obrażeń… prawda?

Głosem suchym jak stara tapeta Tott oznajmił:

– Wczoraj wieczorem zawieziono go do szpitala, na izbę przyjęć.

– Do szpitala? Po co?

– Stracił przytomność. Szkoła słusznie wezwała pogotowie. Zdaje się, że zdiagnozowano wstrząs. – Tott przedstawiał informację rutynowo, jakby był rzecznikiem prasowym szpitala. Rutynowo i bezlitośnie.

– Miał się dobrze, kiedy widziałem go ostatnim razem – powiedział Diamond świadom, jak mizernie to zabrzmiało. – Rozmawiał normalnie, był odprężony.

– Skutki nie zawsze są natychmiastowe – stwierdził Tott i wrócił do wygłaszania informacji dla prasy. – Prześwietlono go, żeby sprawdzić, czy nie ma pękniętej czaszki. Jest za wcześnie, żeby stwierdzić, czy uraz jest trwały.

Ta sprawa była tak niewiarygodna, że Diamond chciał zapytać, czy wzięto pod uwagę, że chłopak może udawać, ale powstrzymał się. Taka sugestia zapewne nie poprawiłaby jego żałosnego położenia. Pan Tott podchodził do tego poważnie, a Tott nie lubił, jak się go nabiera.

Ograniczył się zatem do obrony własnego postępowania.

– Dzieciak uderzył głową w ścianę przypadkiem. Najpierw kopnął mnie w przyrodzenie, a potem zanurkował, żeby złapać mnie za nogę. Ja go tylko odepchnąłem. John Wigfull to widział. Stał tuż za mną.

Tott pokręcił głową.

– I tutaj się mylisz. Inspektor Wigfull nie widział tego. Uwagę miał zwróconą na panią Didrikson. Właśnie zobaczył, jak ucieka tylnymi drzwiami. Nie patrzył ani na ciebie, ani na chłopca.

Wielkie dzięki, John, pomyślał z goryczą Diamond. Każdy funkcjonariusz, który miał szczyptę lojalności, wsparłby mnie choć trochę. Wigfull wiedział przecież, że to nie było zamierzone.

– Bez względu na to, kto mówi prawdę – Tott powiedział to zimnym, rzeczowym tonem – muszę brać pod uwagę, jak przyjmą to inni. Chodzi o szkołę i matkę. Dziś rano odbyłem dość burzliwą rozmowę telefoniczną z wychowawcą chłopca.

– Nie!

– Szkoły nie poinformowano, że chłopiec otrzymał cios w głowę.

– To nie był cios. Nikt go nie uderzył.

– Nie jestem tutaj po to, żeby sprzeczać się co do terminów, Diamond. To zbyt poważna sprawa. Wychowawca zgłosił skargę i niebezpodstawnie zakłada, że pani Didrikson zrobi to samo. – Odchylił z lekka głowę do tyłu, sygnalizując, że ma do powiedzenia coś istotnego. – W tych okolicznościach poprosiłem Wigfulla, żeby przejął śledztwo w sprawie śmierci Geraldine Jackman. Jako pełniący obowiązki komisarza.

– Co? – Diamond poczuł, że skóra go swędzi, a głowa pulsuje.

– Odbieram ci dowodzenie akcją, czeka cię być może śledztwo w związku z twoim postępowaniem. Nie mam wyboru. To, co się stało, może uniemożliwić nasze śledztwo przeciwko tej kobiecie.

Wszelki szacunek diabli wzięli.

– To jakaś Pipidówka. Cholerna Pipidówka. Nie wierzę w to.

– Nadkomisarzu, niech pan baczy na słowa.

Ale Peter Diamond nie był w nastroju, żeby z czymkolwiek się liczyć.

– Za późno na to, Tott. Przejrzałem pana. Wiem, o co chodzi. To była wspaniała okazja. Przeraził pana mój przebieg służby. Najpierw te bzdury, że nic do mnie nie przylgnęło po śledztwie w sprawie Missendale’a, a potem uruchamia pan alarm na pierwsze piśniecie przeciwko mnie. Świetnie to do pana pasuje. Pański sługus już tu był, czekał, aż coś sknocę, i teraz przejmuje sprawy. Cholernie do siebie pasujecie. A jeśli chodzi o mnie, zaoszczędzę panu problemów ze śledztwem. Kończę z tym. Ma pan moją rezygnację.

Po tych słowach nie pozostało nic innego, jak wyjść i zejść na dół.

Rozdział 4

Był zbyt rozgniewany, żeby odezwać się do kogokolwiek, wyszedł z budynku i przeszedł przez ulicę. Dopiero wtedy zorientował się, że źle obliczył czas, bo puby otwierano dopiero za godzinę. Ruszył obok przystanku autobusowego w stronę Stall Street. Wmawiał sobie, że gniew stopniowo ustąpi. Nie żałował tego, co powiedział. Każde słowo było usprawiedliwione, a gdyby wyraził to w bardziej dyplomatyczny sposób, nadal by tam stał i szukał rozpaczliwie jakiegoś wyjścia z sytuacji. W porządku, niech mówią, że jest porywczy uparty, niezdyscyplinowany, ale przynajmniej ma ikrę. Skapitulować przed Tottem, pozwolić odstawić się na boczny tor, wyrzucić z wydziału zabójstw, skazać się na spędzenie reszty życia zawodowego za biurkiem, przecież to by była kastracja.

Czy było mu żal? Nie aż tak, by zmienić zdanie. Za krótko był w Avon i Somerset, by nawiązać trwałe przyjaźnie. A też – i nie było to mniej prawdziwe przez to, że tak często na to narzekał – w ostatnich latach satysfakcja z pracy znalazła się na równi pochyłej. Naukowcy przejęli zadania wydziału zabójstw. Wielcy detektywi z przeszłości – idole wczesnych lat jego służby, jak Bob Fabian, Jack du Rose i „Kajdan” Read – wydawali się teraz równie odlegli jak dinozaury. To byli prawdziwi detektywi. Teraz zostali skrępowani akcesoriami współczesnej techniki – komputerami, telefonami komórkowymi, portretami pamięciowymi, policyjnymi programami w telewizji, ultradźwiękowym podsłuchem i badaniami DNA. Możliwe, że usiłował zracjonalizować to, co przed chwilą zaszło na górze, ale nie widział dla siebie miejsca w nowoczesnej policji. Przez te lata zaliczył kilka skromnych sukcesów. Szkoda, że odmówiono mu możliwości wyjaśnienia zabójstwa pani Jackman. Tak, tego naprawdę żałował.

Najbardziej martwiło go to, że będzie to wstrząs dla Stephanie. Biedna Steph, cała sprawa spadnie na nią znienacka. Jeśli jego oszołomiła nagłość wydarzeń, jak ona to odbierze? On przynajmniej był tutaj i osobiście dowiedział się o wszystkim. Steph nikt nie ostrzegł, co nastąpi. Jej świat miał się wkrótce zawalić. Nawet kiedy szok minie, Steph wpadnie w rozpacz, bo to i hipoteka, i rachunki, i koszty utrzymania. On da sobie z tym radę, ale Steph była urodzoną pesymistką.

Po prawej stronie Stall Street znajdował się sklep z urządzeniami elektrycznymi. Ich widok poddał mu pewną myśl. Równie impulsywnie, jak wówczas, gdy rezygnował z pracy, wkroczył do środka i powiedział, że chce obejrzeć kuchenki mikrofalowe. Był na tyle wielkoduszny, że potrafił odrzucić zasady i zaszaleć. Wybrał tę z największą liczbą światełek na kontrolce i zapłacił czekiem. Obiecali, że jeszcze tego popołudnia dostarczą to pani Peterowej Diamond. Sprzedawca powiedział, że to będzie dla niej dobra nowina.

Diamond wyszedł i podążył wzdłuż kolumnady Łaźni. Dotarł do podwórca przed opactwem, swojej letniej przystani obiadowej. O tej porze roku turystów było mniej, więc miał całą drewnianą ławkę dla siebie. Tylko gołębi nie było mniej i natychmiast się przy nim zgromadziły Były zbyt zaabsorbowane, żeby gruchać, szukały okruszków na kamiennych płytach przy jego nogach. Od Abbey Green nadbiegł czarny pies i gołębie odleciały. Diamond patrzył, jak wznoszą się, wirując. Chwilę po starcie, znów z tyłu, tam gdzie ich nie widział, zbiły się w gęste stadko. Komisarz patrzył na fronton opactwa, na kamienne anioły na wieczność złapane w pułapkę drabin. Naszła go pocieszająca myśl, że przestał się już z nimi utożsamiać. W chwili, gdy odwracał wzrok, wpadło mu w oko coś dziwnego, coś, co wymagało bliższej obserwacji. Zmrużył oczy i spojrzał na fryz. Dostrzegł rzeźbę, której wcześniej nie zauważył. Nie była to gra światła i cienia ani złudzenie optyczne. Jeden z aniołów, trzeci od góry, nie wspinał się, lecz zwisał do góry nogami. Nie było wątpliwości. Anioł spadał prosto na głowę.

Nie było go stać na uśmiech, ale pokiwał głową i powiedział:

– Tak jak ja, koleś.


***

W końcu nie poszedł do najbliższego pubu. Poza niechęcią do Totta coś jeszcze sprawiało mu ból – podejrzenie, że sprawa była oparta na kłamstwie. Nie wierzył, że Matthew Didrikson zemdlał. Niemożliwe, przecież dwadzieścia minut po wypadku widział, jak chłopiec wyleguje się na łóżku, wcale nie obolały, i robi co może, żeby przekonać matkę, że to, co się stało, było celową napaścią ze strony policji. W czasach, kiedy grał w rugby, Diamond widział pewną liczbę prawdziwych przypadków wstrząsu mózgu. Skutki były nie tylko natychmiastowe, ale ofiary nie potrafiły przypomnieć sobie zdarzeń tuż sprzed uderzenia. Jeśli udowodni się, że dzieciak udaje, Diamond i tak nie będzie mógł cofnąć czasu i odzyskać pracę: już się z tym pogodził. Ale zaczęła mu świtać pewna niepokojąca możliwość. Nagła rezygnacja mogła zostać odczytana jako przyznanie się, że chłopiec został brutalnie potraktowany. Według najgorszego scenariusza mógł zostać oskarżony o napaść, co miałoby fatalne konsekwencje. A teraz było za już późno, żeby zwrócić się do policji o pomoc.

W ponurym nastroju postanowił się bronić i stwierdzić, jak naprawdę czuje się mały Didrikson. Wrócił na Manvers Street, wsiadł do samochodu i ruszył dalej, na Upper Bristol Road.

Bez skrupułów pokazał legitymację policyjną recepcjonistce w Royal United Hospital. Powiedziała mu, że Matthew został przeniesiony z izby przyjęć na salę ogólną. Pielęgniarka opiekująca się salą potwierdziła, że zrobiono mu prześwietlenie, a teraz czekają na wyniki. Nie było żadnych innych objawów wstrząsu, odkąd go przyjęto, i chłopiec czuje się na tyle dobrze, że może przyjmować odwiedziny. Wcześniej był u niego ktoś z jego szkoły.

Pokazała salę, w której powinien leżeć Matthew, ale Diamond nie znalazł go tam. Wytropił go w świetlicy, jak oglądał telewizję. Z ust zwisał mu papieros, którego zapewne dał mu jedyny poza nim telewidz, stary człowiek śpiący na krześle z popielniczką na kolanach.

Nie do niego należało przestrzeganie go przed skutkami palenia, więc zapytał bez cienia przygany:

– Jak się masz?

– Dziś po południu mógłbym wrócić do domu. – Matthew opanował sztukę mówienia z papierosem w ustach. Nie odwrócił wzroku od ekranu telewizora. Miał na sobie szary szpitalny szlafrok i siedział niedbale na niskim fotelu ze stalowymi oparciami. Stopy w pantoflach oparł na stoliku, dłonie trzymał złączone za głową.

– Najwyraźniej lepiej się czujesz.

– Nie narzekam.

– Żadnych omdleń?

Matthew odwrócił głowę, żeby popatrzeć na Diamonda. Poza tym nie zmienił pozycji.

– To pan. Przysłali pana, żeby mnie sprawdzić?

– Gdyby chcieli, mogliby zadzwonić do pielęgniarki – powiedział Diamond, co miało oznaczać, że nikogo nie sprawdza. – Musi ci się tu podobać.

W brązowych oczach pojawiła się czujność.

– Jak to?

– To druga wizyta w tym roku, prawda? O mało nie utonąłeś.

– To było dawno – powiedział pogardliwie chłopiec. – Nie zatrzymali mnie wtedy.

– Jak idzie pływanie?

Matthew znów spojrzał na telewizor.

– Musiałem z tym skończyć, nie wie pan? Pani Jackman się o to wkurzyła. Teraz nie żyje i dobrze jej tak.

– Pamiętasz dzień, kiedy to się stało? – Ledwie to powiedział, pomyślał, że to wariactwo. Przed dwoma godzinami rzuciłem pracę, a teraz udaję, że nic się nie stało, i czekam, aż ten zarozumiały dzieciak zrobi jakąś przypadkową uwagę, która być może rzuci nowe światło na sprawę morderstwa pani Jackman. Praktycznie jestem skończony jako policjant, a nie mogę przestać. Jestem jak kurczak z obciętą głową, biegający wokół podwórka.

– To było w dniu, kiedy wróciłem do szkoły – odpowiedział Matthew.

– W poniedziałek, jedenastego września? – Rutynowe pytanie, rutynowa odpowiedź. Znacznie łatwiejsze niż pogaduszka.

– Aha.

– Matka cię podwiozła?

– Tak.

– Pamiętasz, czy dzwonił telefon, zanim wyszedłeś z domu?

– Tak, to był Greg, dzwonił do matki. Pan pewnie mówi do niego panie profesorze – dodał protekcjonalnie.

– Nie pamiętasz, o której dzwonił?

– Dość wcześnie. Przed ósmą. Mama była jeszcze w koszuli nocnej. Wkurzyła się.

– Czym?

– Tym telefonem. Dopiero co dała Gregowi jakieś naprawdę cenne listy, które jakaś naprawdę słynna autorka napisała kilkaset lat temu, a one zaginęły. Greg myślał, że ten Amerykanin je świsnął, i jechał, żeby go dogonić.

– A co o tym sądziła twoja matka? – zapytał Diamond.

– Była pewna, że zabrała je pani Jackman.

– Skąd wiesz?

– Powiedziała mi, kiedy odwoziła mnie do szkoły.

– Która była wtedy godzina?

– Wpół do ósmej. Musimy być w klasie za piętnaście. – Sięgnął po pilota i zmienił kanał.

– Nie lubisz szkoły?

– Tam jest kupa małych dzieciaków. Muszę poczekać do przyszłego roku, żeby zdać egzamin końcowy. Potem pójdę wyżej, do szkoły średniej.

– Jeśli zdasz.

– Nic ma problemu. Jestem w chórze. Diamond przeszedł do gimnazjum w wieku jedenastu lat i pomyślał, że coś jest nie tak z systemem, skoro zabrania tego chłopcom tak dużym i dojrzałym jak Matthew.

– Nie przeszkadza ci, że takiego dużego chłopaka matka odwozi do szkoły?

– To lepsze niż iść na piechotę.

– Możesz pojechać autobusem.

– Wolę mercedesem.

Ta uwaga potwierdziła, jak bardzo symbole statusu liczą się w szkole, w każdej szkole. Maniery chłopca irytowały Diamonda, ale przypomniał sobie, jaki sam był w okresie dojrzewania. Dobrze rozumiał, że za tym kryje się niepewność. Ale impuls, żeby dać dzieciakowi w ucho – choćby tylko przenośnie – był silny. Tyle tylko, że bójka miałaby katastrofalne skutki. Powściągnął uczucia, spuszczając ze smyczy ciekawość, i skupił się na wspomnieniach Matthew z dnia, kiedy została zamordowana Geraldine Jackman. Dowiedział się, że chórzyści spędzili nudny poranek w szatni opactwa, gdzie wydano im czyste togi, a po południu rozdano rozkłady i książki do ośmiu przedmiotów na egzamin końcowy.

– Czy twoja matka przyjechała pod koniec dnia, żeby cię odebrać?

– Nigdy nie przyjeżdża. Podrzucił mnie ojciec kolegi, aż do Lyncombe Hill. To tylko stary peugeot, ale on jest nauczycielem, to czego się spodziewać?

– Interesują cię samochody, Matthew?

– Jeśli chodzi panu o przyzwoite wozy, to tak.

– Próbowałeś kiedy samemu prowadzić?

– Gdyby nawet tak było, nie powiedziałbym tego glinie. – W ostatnim słowie było mnóstwo pogardy, gdyż wypowiedziane zostało z dobrym akcentem prywatnej szkoły.

Diamond kontynuował wątek, który zaczął. Założenie, że chłopiec zamordował Geraldine Jackman, potem przewiózł jej ciało do Chew Valley Lake i wrzucił je tam, graniczyło z absurdem, ale skoro już zaczął, szedł za ciosem.

– Niektóre dzieci w twoim wieku uczą się prowadzić wóz, nie wyjeżdżając na drogi publiczne. To nie jest zabronione. Słyszałem o szkołach, w których są lekcje jazdy na terenie szkolnym.

– My mamy tylko naukę gry na pianinie – powiedział Matthew, nie kryjąc niezadowolenia.

– Może twoja matka…

– Pan żartuje.

– Mogła cię przecież gdzieś po cichu zabrać, na pustą plażę albo stare lotnisko.

– Nie pozwoliłaby mi nawet przejechać się samochodzikiem w wesołym miasteczku.

To nie było kręcenie, lecz prawdziwy protest sfrustrowanego dziecka i koniec krótkotrwałych spekulacji Diamonda. Musiał odrzucić pomysł, że Matthew usiadł za kierownicą mercedesa albo innego wozu.

– Jak dorosnę, chcę mieć hondę mt5 – stwierdził Matthew.

– A więc wyobrażasz sobie siebie jako kierowcę?

– To rower, palancie.

– Uważaj, chłopcze. – Reprymenda narzuciła się sama, Diamond dodał więc bardziej żartobliwie: – Mógłbym wspomnieć siostrze o papierosach, jak będę wychodził. – Wytrwale podjął początkową linię przesłuchania. – Tego wieczoru, o którym mówiliśmy… właściwie nie powiedziałeś, że matka była w domu, kiedy wróciłeś ze szkoły.

Matthew zaciągnął się po raz ostatni i zdusił niedopałek.

– Była w domu.

– Jakie robiła wrażenie?

– O co panu chodzi?

– Ojej zachowanie. Czy było inne niż zazwyczaj? Matthew odwrócił się, żeby znowu popatrzeć na Diamonda.

– Pan myśli, że to ona ją zamordowała, prawda?

– Czy tego wieczoru gdzieś wyjeżdżała?

– Nie.

– Mam nadzieję, że mówisz prawdę.

– Oczywiście.

– Pozwól, Mat, że ci coś wyjaśnię – powiedział Diamond. – Może ci się wydawać, że to, co robisz, to najlepszy sposób, żeby pomóc matce i wyciągnąć ją z kłopotów, ale to może zadziałać odwrotnie.

Matthew przełączył telewizor na kanał testowy i podniósł wzrok.

– Jak to?

– Zacznijmy od tego, że jesteś w szpitalu. Nie wierzę, że tak mocno uderzyłeś głową w ścianę. Nie wierzę, że zemdlałeś. Z początku myślałem, że to na znak protestu, że musisz spędzić noc w szkole.

– Nieprawda – powiedział gwałtownie Matthew.

– Ale teraz myślę, że to nie był egoizm. Widzę, że zrobiłeś to dla matki. Sądziłeś, że przestaniemy ją przesłuchiwać, kiedy okaże się, że jesteś chory. Ze będziemy musieli przywieźć ją tutaj, żeby spotkała się z tobą.

Chłopiec zmarszczył brwi.

– A nie przywieźlibyście jej? – Znów wyszło z niego dziecko.

– To nie ode mnie zależy, synu.

Waga tego, co właśnie powiedział Diamond, wpadła jednym uchem, wypadła drugim.

– Moja mama nie zabiłaby nikogo.

– Jeśli naprawdę tak uważasz, przedstawienie, które urządziłeś wczoraj wieczorem, jej nie pomoże.

– Ale pan popchnął mnie na ścianę. To prawda.

– Tak – powiedział Diamond – a ty kopnąłeś mnie w jaja, a ja nie zrobiłem z tego sprawy.

Matthew się uśmiechnął.

Diamond pomyślał, że jeśli będzie miał czas, uzyska tu zrozumienie, jeśli nie coś więcej. Brawura była cieniutka jak papier. Za nią stał chłopczyk, usychający z żalu za ojcem.

Ale przerwała im siostra oddziałowa.

– Matthew, są wyniki twojego prześwietlenia. Nie znaleźliśmy niczego złego. Myślę, że możemy spokojnie odesłać cię do szkoły.

– Już, teraz?

Zrobiła oko do Diamonda.

– Chyba dopiero po czwartej.


***

Steph przyjęła wiadomość nieskończenie lepiej, niż się spodziewał.

– Kiedy przywieźli kuchenkę mikrofalową, wiedziałam, że musiało się stać coś koszmarnego. Miło mi, że o mnie pomyślałeś. Oczywiście trzeba być szurniętym, żeby robić mi prezent.

– Jestem głupi.

– Nie głupi. Nie, nie powiedziałabym tak. Postąpiłeś po wariacku, wybacz, ale zawsze wiedziałam, że jesteś wariatem. W każdym razie odkąd przyprowadziłeś te osły do obozu harcerek. – Uśmiechnęła się. – Nie wszyscy cię doceniają.

– Święta prawda. Nie miałem racji co do pracy. Byłem zmorą.

– Nie jesteś gwałtownikiem.

– Powiedz to Tottowi, Steph. Spójrzmy prawdzie w oczy, zarządzanie nie było moją najmocniejszą stroną. Dawałem sobie radę, bo zaharowywałem ludzi. Nikogo nie oszczędzałem.

– To nie jest złe zarządzanie. W końcu nie kierowałeś przedszkolem.

Musiał się uśmiechnąć.

– W twojej pracy lepiej nie starać się o popularność – zauważyła.

– Nie, ale musiałem zasłużyć na szacunek i nie jestem pewien, czy jeszcze go miałem. Powinienem być na bieżąco z techniką. Byłem jedynym policjantem w wydziale, który nie miał kieszonkowego kalkulatora. Nadal robię obliczenia w pamięci.

– Nigdy nie sądziłam, że staniesz w miejscu.

– To nie miejsce, to frustracja. Szefowie dają ci wszystkie te urządzenia pomocnicze i spodziewają się, że będziesz wydajny ale jak dochodzi co do czego, po prostu przesłuchuje się ludzi; upartych, niebezpiecznych, przerażających ludzi. A dranie są bardziej wyrafinowani, niż byli dwadzieścia lat temu. Trzeba z nimi rozmawiać, wejść w ich umysł i wyciągnąć prawdę. Po to wstąpiłem do wydziału zabójstw. W dzisiejszych czasach mamy do czynienia z polityką kryminalną suwaka algorytmicznego. Trzeba uzasadnić przydatność całego tego cholernego oprzyrządowania. Podobno mamy niezawodne wsparcie medycyny sądowej, ale oni mają za mało ludzi i na wyniki trzeba czekać tygodniami, miesiącami. Co zrobić tymczasem z podejrzanym? Prawo zabrania trzymać go w nieskończoność. Czy to dziwne, że chcemy wyciągnąć przyznanie się do winy? Wszystkie te przypadki oświadczeń złożonych pod naciskiem, o których słyszysz, to wynik ciśnienia w systemie, który nie działa jak trzeba. – Westchnął i wzruszył ramionami. – Przepraszam, kochanie. Nie chciałem tego wszystkiego wylewać na ciebie.

– Lepiej to wyrzucić niż trzymać w sobie – zauważyła Stephanie. – Ale jeśli jesteś w stanie temu podołać, może pomógłbyś mi z tym nowym urządzeniem. Sprawdźmy, czy potrafimy obsługiwać mikrofalę.

Razem przyrządzili znośny posiłek z duszonej fladry i warzyw w rewelacyjnie krótkim czasie. Otworzyli z trzaskiem butelkę chablis i doszli do wniosku, że nie musi już następnego dnia rano iść do pośredniaka. Zrobi sobie tydzień wolnego, odmaluje kuchnię (która teraz wyglądała zbyt niechlujnie jak na nowiuteńką mikrofalę) i pomyśli o przyszłości.

Rano napisał formalną dymisję.

Rozdział 5

W następny poniedziałek główny tytuł w „Bath Evening Chronicle” głosił: „Zabójstwo Geny Snoo. Zatrzymana mieszkanka Bath”. Istotnych faktów było niewiele. Dana Didrikson, trzydziestoletnia kobieta pracująca w spółce jako kierowca, stanęła przed sądem niższej instancji pod zarzutem dokonania jedenastego września, albo w okolicach tej daty, zabójstwa na osobie aktorki telewizyjnej, Geraldine Jackman. Została zatrzymana w areszcie. Rozprawa trwała tylko kilka minut.

Przynaglony nowymi okolicznościami Diamond zaczął przeglądać rubrykę „Praca”. Powtarzał sobie, że musi odpocząć. Ale odpoczynek został na krótko zakłócony wyobrażeniem Johna Wigfulla, jak rozradowany rozsiada się w gabinecie szefa na komisariacie Manver Street. Do diabła z tym, pomyślał Diamond, nie mam już z tym nic wspólnego.

Zwykle byli policjanci szukali pracy w prywatnych firmach ochrony. Przez całe rano przeglądał książkę telefoniczną, próbując szczęścia z firmami, które zawsze uważał za czystą fantazję. Aż go skręcało, gdy wymawiał niektóre z nazw.

– Czy to Bezpieczny Sen?, Gwardia Somerset?

Jedynym wynikiem tych telefonów, poza wyższym rachunkiem, było odkrycie, że jego wysługa lat nie robi wrażenia, na które liczył. Była to raczej przeszkoda; ludzie, z którymi rozmawiał, nie wyobrażali sobie nadkomisarza prowadzącego furgonetkę albo patrolującego na piechotę supermarket, a nie mieli ochoty zatrudniać go na stanowisku kierowniczym. Jego doświadczenie w wydziale zabójstw nie stanowiło rekomendacji w pracy z klientelą biznesową.

W informatorze była także lista agencji detektywistycznych, oferujących szeroki zakres usług. Po sprawdzeniu okazało się, że to jednoosobowe firmy prowadzone przez emerytowanych sierżantów policji niezainteresowanych spółką z byłym nadkomisarzem.

W ciągu kolejnych dwóch tygodni poszerzył zakres poszukiwań. Interesowała go praca biurowa każdego rodzaju. Znów otrzymał serię odmów. Zbyt wielu mężczyzn w średnim wieku szuka pracy umysłowej, powiedziano mu nieuprzejmie. I czy pomyślał o pracy fizycznej? Ponieważ zwykle wiąże się to ze wspinaniem się po drabinach albo prowadzeniem taczek po pomostach z desek, co nie pasuje do grubego mężczyzny, nie przyjął ciepło tej sugestii.

Szczęście wróciło w ostatnim tygodniu listopada.

– Zaproponowano mi pracę w dwóch miejscach – powiedział Stephanie w piątkowy wieczór. – Dwa zajęcia, do których mam przygotowanie.

– Dwa? To cudownie – ucieszyła się. – Czy to bezpieczne?

– Bezpieczne? Jasne, że tak! Znasz te nowe sklepy pod kolumnadą tuż przy Stall Street? Potrzebny im Święty Mikołaj, żeby kręcił się po okolicy i rozmawiał z dziećmi. Pio, ho, ho! Wybrano mnie ze względu na obwód w pasie. Zaczynam jutro. Praca sezonowa.

– Boże, Peter. – Twarz Stephanie ściągnęła się z przerażenia.

– Co to ma znaczyć: „Boże, Peter?”

– Wiem, że z pracą jest marnie, ale…

– Ale co?

– Nadkomisarz przebrany za Dziadka Mroza?

– Już nie nadkomisarz – przypomniał.

– To upokorzenie.

– Wcale nie. Święty Mikołaj jest ważną osobistością w ocenie dwudziestu procent ludności. Reszta mnie nie zna.

Westchnęła.

– A ta druga praca?

– Barman i wykidajło w Starej Lektyce. Tylko wieczory.

– Co to jest, na litość boską?

– Nowy pub na drodze za teatrem.

– Czy tam nie przychodzi mnóstwo chuliganów z klubu disco?

– Właśnie dlatego potrzebują wykidajły, kochanie.


***

Pewnego wieczoru przeczytał w gazecie, że Dana Didrikson została poddana postępowaniu rozpoznawczemu w sądzie niższej instancji i przesłano ją na proces do Bristolu, do sądu koronnego z zarzutem popełnienia zabójstwa. Przeszedł do działu sportowego i próbował zagłębić się w reportażu o kondycji pierwszoligowej drużyny Bath w rugby.


***

Okazał się popularnym Świętym Mikołajem, mimo że nie miał nic do rozdania poza balonami ostemplowanymi logo Kolumnady. Rola spodobała mu się i grał ją z entuzjazmem i rozmachem, których nigdy nie przejawiał w pracy policyjnej. Oczarowały go zachwycone twarzyczki dzieci, ich oczy błyszczące z niecierpliwości. Jako człowiek bezdzietny bez trudu potrafił sobie wmówić, że dzieci, podobnie jak psy, są głównie źródłem kłopotów. Teraz, ukryty za nylonowymi wąsami, bezwstydnie zgrywał się na tatusia.

Pewnego popołudnia, na piętrze Kolumnady zobaczył Matthew Didriksona w towarzystwie kilku kolegów, jak zabawiali się, jeżdżąc szklaną windą, która obsługiwała trzy poziomy pasażu handlowego. Właściciel sklepu, który przeprowadzał rozmowy z kandydatami na świętych, był pod takim wrażeniem policyjnej przeszłości Diamonda, że powiedział mu o kłopotach, jakie sprawiają biegający po sklepie chłopcy, ale jak zwrócił mu uwagę Diamond, Święty Mikołaj nie najlepiej nadaje się do karcenia małych chuliganów. Matthew z koleżkami kopali puste puszki po coli i wpadali na starsze panie. Najgorsze, że zmonopolizowali windę. Ponieważ było wczesne popołudnie, godziny małego ruchu, postanowił zostawić ich w spokoju.

Wkrótce potem musieli się zmęczyć zabawą, bo podbiegli, żeby ponabijać się ze Świętego Mikołaja. W pobliżu nie było małych dzieci, nie groziło niebezpieczeństwo, że iluzja legnie w gruzach, więc pozwolił na parodiowanie go, i to nieprzyzwoite, jak można się było spodziewać po chłopakach w ich wieku. Pytali, czy czarne kalosze to fetysz… czy boi się pończoszek… i (wskazując na balony) czy nie wie, co się robi z kondomami.

Własne dowcipy wydały im się tak zabawne, że odpowiedź Diamonda dotarła do nich z opóźnieniem.

– Kupiłem swoje buciory za chłopców z chóru, których sprzedałem wychowawcy.

Radość natychmiast ustąpiła panice.

– On nas zna! – Dwóch uciekło. Został tylko Matthew. Popatrzył na Diamonda czarnymi oczami i powiedział:

– Znam ten głos, a to przebranie jest do chrzanu. – Tym razem była to poważna krytyka.

Wyjaśnił chłopcu, że nie pracuje już w policji i że to jego nowy zawód.

Matthew dorównał mu szczerością; przyznał, że razem z kolegami wymknął się ze szkoły na godzinę. Mieli ćwiczyć kolędy w opactwie o czwartej i wcześniej nikogo nie obchodzi, gdzie się włóczą.

Diamond skorzystał z okazji, żeby zapytać o coś, co zaprzątało mu myśli, odkąd przeczytał, że Dana Didrikson siedzi w areszcie policyjnym oskarżona o zabójstwo.

– Gdzie masz zamiar spędzić Boże Narodzenie?

– Z Nelsonem, jednym z kolegów. I jego rodzicami. Spędzam tam całe ferie.

– To ładnie z ich strony.

– Nelson jest mi coś winien.

Diamond przypomniał sobie, co słyszał o wypadku w jazie Pulteney. Chłopak, który rzucił patyk – a wtedy Matthew poślizgnął się – miał na imię Nelson. Trzytygodniowa gościna to nie byle jaka rekompensata za zwariowaną psotę.

Zanim usłyszał o tym zaproszeniu, Diamond zakładał, że szkoła umieści gdzieś chłopca na ferie, może u jednego z nauczycieli. Ciężka próba dla każdego dziecka. Od rozmowy w szpitalu niechęć Diamonda do Matthew zmalała. Rozumiał przyczyny jego arogancji. Prawdę mówiąc, również we własnej psychice widział silną skłonność do alienacji. Jego uczucia uległy takiej zmianie, że zastanawiał się, czy zaprosić chłopca do siebie na jeden dzień. Rozmawiał o tym ze Stephanie, a ona się zgodziła. Zawsze lubiła dzieci. Teraz okazało się, że propozycja jest nieaktualna. Matthew lepiej będzie się czuł w towarzystwie rówieśnika.

Chłopak chyba wyczuł odwilż. Tonem, którego nie użyłby w obecności innych chłopców, zapytał:

– Jak długo będzie musiała czekać na proces?

– Twoja matka? Obawiam się, że kilka miesięcy.

– Wyjdzie?

Diamond zawahał się rozdarty między uczciwą odpowiedzią a uspakajającym kłamstwem.

– To zależy od dowodów. Słuchaj, lepiej znajdź kolegów i wróćcie razem na próbę chóru. Twoja matka ma dość zmartwień i bez twojego wagarowania. Wesołych świąt, synu.


***

Wieczorna praca w barze wyczerpywała go po całym dniu chodzenia po galerii handlowej. Na szczęście były przerwy, kiedy mógł siąść na stołku. Klientela była głównie nastoletnia – wpadali na chwilę z dyskoteki po drugiej stronie ulicy – z reguły rozsądna, ale niezbyt ciekawa i nieoszałamiająca klasą. Stanowiła przeciwwagę dla małych klientów Świętego Mikołaja z wcześniejszych godzin. Nawet najbardziej urocze dzieciaki wyrastają na nastolatków.

Mijały tygodnie, a z nimi praca w roli Świętego Mikołaja. Razem ze Steph spędzili spokojnie Boże Narodzenie. Od chłopaków z wydziału zabójstw przyszła kartka z posępną sceną przestawiająca zniedołężniałego starca ciągnącego sanie po zaśnieżonej drodze. Pewnie tak wyobrażali go sobie w nowym życiu. Podpisali się wszyscy, włączając Wigfulla. Kiedy popatrzył na nazwiska – Keith Halliwell, Pady Croxley i Mick Dalton – wydały mu się obce. Była to wskazówka, że i tak musiałby odejść.

Pewnego wieczoru, w połowie stycznia, musiał mocno się zastanowić, zanim przypomniał sobie nazwisko człowieka w czarnej, watowanej kurtce, który wszedł do Starej Lektyki i zagadnął:

– Jak się masz? Powiedziano mi, że mogę cię tutaj znaleźć. – Głos z akcentem raczej z Yorkshire niż z West Country. Przenikliwe spojrzenie, szeroka twarz i czarny wąsik profesora Gregory’ego Jackmana.

Diamond skinął głową, jak przystało na barmana.

– Co ci mogę podać, profesorze?

– Koniak. Wypij ze mną jednego.

Uprzejmie odmówił, dając jasno do zrozumienia, że drinki go nie skuszą. Niezależnie od tego, czy wizyta wynikała z ciekawości, czy miała jakiś wyższy cel, dostojna wyniosłość wydawała się wskazana.

– Powiedziano mi, że wystąpiłeś z policji – podjął Jackman, upiwszy łyk koniaku. Wybrał wieczór, kiedy dyskoteka była zamknięta i w pubie znajdowała się zaledwie garstka pijących przy stołach, w pewnej odległości od baru.

Diamond zakrzątnął się przy zmywaniu szklanek, a Jackman sam skomentował to, co stało się, odkąd widzieli się ostatnim razem.

– To drań.

Nie podnosząc wzroku, Diamond powiedział.

– Daję sobie radę.

– Chodzi mi o to, że rzuciłeś to w diabły. To naprawdę pogrążyło Dane.

– Daj spokój, dobrze? – powiedział Diamond. – Dla mnie to zamknięty rozdział.

– Dla Dany nie. Oskarżono ją o przestępstwo, którego nie popełniła. Jeśli niczego się nie zrobi, zostanie skazana na dożywocie.

– Spodziewasz się, że coś z tym zrobię?

– Ona potrzebuje pomocy.

Diamond odwrócił się tyłem i sięgnął po kolejne puste szklanki.

– To robota dla adwokatów.

– Rozmawiałem z jej obrońcą. Nie wie, jak zareagować na stanowisk prokuratury.

Diamond włożył szklanki do wody.

– A więc już to zrobiła. – Jeśli nawet jego obojętność na dolę pani Didrikson wyglądała na bezduszność, nie miał przecież obowiązku oszczędzać uczuć Jackmana.

Jacyś nowi goście, grupka pięciorga Amerykanów, weszli do pubu i stanęli obok baru, ustalając, kto powinien postawić kolejkę i co wezmą do picia. Jackman zamilkł. Poczekał, aż dostaną drinki i zabiorą je do stołu.

– Przecież nie wierzysz, że jest zabójczynią? – powiedział.

– To, w co wierzę czy nie wierzę, ma teraz takie samo znaczenie, jak moje zdanie na temat tunelu pod kanałem czy kapłaństwa kobiet – powiedział Diamond. – Wolałbym nie przedłużać tej rozmowy, profesorze.

– Greg. Mówiłeś do mnie Greg, kiedy mnie przesłuchiwałeś. Diamond westchnął, nieskłonny uwierzyć, że inteligentny człowiek tak się wziął na sztuczkę śledczego.

– Jak mam do ciebie dotrzeć? – zapytał Jackman.

– To nie jest pytanie – powiedział Diamond. – Pytanie brzmi, czego ode mnie chcesz? A odpowiedź brzmi, że nie mam nic do zaoferowania poza drinkami.

– Żyłeś tą sprawą tygodniami. Zrobiłeś podstawową pracę. Musiałeś wpaść na inne teorie, nawet jeśli później zostały odłożone na bok. Oto, jak możesz pomóc, proponując ścieżki, których nie wzięliśmy pod uwagę.

– My?

– Jej obrona. Mówiłem ci, że jestem w kontakcie z jej adwokatką.

– Czy to rozsądne? – zapytał Diamond zaintrygowany, choć postanowił nie dać się w to wplątać. – Prokuratura z pewnością będzie chciała ustalić, jakie były stosunki między tobą a Daną Didrikson. Zajmując się jej sprawą, możesz im dać kartę atutową.

Jackman przejechał ręką po włosach i karku i tam ją zatrzymał.

– Wiem. Oto dylemat. Ale jestem w to zaangażowany. Zaangażowany całym sercem. Mogę być z tobą szczery? Między Daną a mną nie ma związku takiego, jak to się najczęściej rozumie. Nie poszliśmy do łóżka. Nigdy nawet nie rozmawialiśmy o tym. Ale przez te trudne tygodnie zacząłem uważać ją za kogoś… Spójrzmy prawdzie w oczy. Obchodzi mnie to, co się z nią stanie. Chcę ją wyciągnąć z tego bagna. A ty masz rację. Moje zaangażowanie może jej teraz tylko zaszkodzić. Boże, mówię jak postać z trzeciorzędnej powieści.

Diamond poczuł stopniowo narastające skrępowanie, które czuje się, gdy ktoś obnaża przed tobą swoją duszę. Do tej pory uważał Jackmana za twardego naukowca, wytwornego i opanowanego.

Ale obnażanie duszy jeszcze się nie skończyło.

– A Dana okazała wzruszającą wiarę we mnie.

– W jaki sposób?

– Zastanów się, dlaczego nie zadzwoniła na policję w dniu, kiedy znalazła ciało Gerry. Weszła do domu i znalazła ją martwą na łóżku. Każdy uznałby, że zabiłem żonę, prawda?

Diamond zareagował neutralnym skrzywieniem warg. Jackman mówił dalej, podekscytowany:

– Jest dla mnie niewiarygodnie dobra. Nie zadzwoniła na policję nawet wtedy, gdy w jeziorze znaleziono ciało. Kiedy przyszliście ją przesłuchać, próbowała uciec. Wszystko to jest bardzo podejrzane w oczach prawa. Ale ja jestem pewien, że robiła to, żeby mnie chronić. Nie chciała, by na podstawie jej zeznań oskarżono mnie o zabójstwo.

– Skąd wiesz, że uciekała?

– Od jej adwokatki. Ma akta policyjne z wszystkimi oświadczeniami.

– Skoro tak – powiedział Diamond – to jesteś lepiej poinformowany ode mnie. Do czego się przyznała?

– Tylko do tego, że weszła do domu i znalazła ciało.

– Trzyma się tego?

– Oczywiście.

W tym „oczywiście” nie było udawania. Diamond powinien mocno wierzyć w niewinność Dany Didrikson. A jednak nadal nie był przekonany. Już nieraz słyszał takie uwagi od zakochanych mężczyzn. Albo winnych mężczyzn.

– Czy adwokatka omówiła z tobą dowody z laboratorium kryminalistycznego?

Jackman westchnął i rozłożył ręce w geście bezradności.

– Nie mogło być gorzej. Ustalono, że to jej samochodem przewieziono zwłoki. W bagażniku znaleziono cząstki naskórka i trochę włosków ze skóry. Naukowcy udowodnili za pomocą analizy DNA, że pochodziły z ciała mojej żony.

Stwierdzenie, że nie mogło być gorzej, nie było przesadą. Sprawa była teraz zapięta na ostatni guzik.

Litując się nad stanem umysłu tego człowieka, Diamond złagodził swoje wnioski.

– Rozumiem twój niepokój, profesorze. W dzisiejszych dniach nie da się wygrać z naukowcami. Kiedyś dowody z laboratorium kryminalistycznego podlegały różnym interpretacjom. Każda ze stron miała swój zestaw biegłych. Ale po wprowadzeniu testów DNA to się skończyło. W obliczu takich dowodów sam oskarżyłbym panią Didrikson o zabójstwo. – Cholerna ironia, pomyślał, kiedy to powiedział. Peter Diamond przyznający nieomylność ludziom w białych kitlach.

– Z pewnością jest tu miejsce na wątpliwości – powiedział Jackman. – A jeśli to ktoś inny korzystał z tego samochodu?

– Chcesz powiedzieć, że wypożyczyła go mordercy? Musiałbyś ją zapytać. Nic na ten temat nie powiedziała, kiedy ją przesłuchiwałem.

– A powinna. Na tamtym etapie nie wiedziałeś, że samochód został wykorzystany do przewiezienia zwłok Gerry.

– Będą ją o to musieli zapytać jej prawnicy. Nie pokładałbym w tym wielkich nadziei.

Zapadła cisza tak intensywna, jakby opuszczono kratę znad baru. Jackman zawahał się, zatopiony we własnych przemyśleniach, spojrzał w kieliszek, zakręcił resztkami brandy.

– Ten inspektor, który przejął od ciebie sprawę.

– John Wigfull? Teraz to nadinspektor.

– Tak. Nie zrozum mnie źle, Diamond, ale z mediów słyszy się mnóstwo o mylnych skazaniach. Widziałem, że jest nad wyraz ambitny. Wydaje się być niemal fanatycznie…

Diamond przerwał mu stanowczo.

– Nie mów tak, profesorze. Nie wbiję byłym kolegom noża w plecy.

– Próbuję wyjaśnić niewytłumaczalne.

– Najwyraźniej. Dopij, dobrze? Mam parę stołów do wysprzątania.


***

Godzinę po pójściu do łóżka, zmęczony jak pies, nadal był mocno zaabsorbowany tym, co usłyszał od Jackmana. Głupota. Nie ma ochoty znowu się w to wplątywać. Wszelka pomoc, jakiej udzieliłby obronie, będzie uznana za zawiść, za próbę odegrania się na Johnie Wigfullu.

Z tego, co usłyszał, oskarżenie skierowane przeciwko Danie Didrikson było nie do obalenia po tym, jak ekipa kryminalistyczna powiązała jej samochód z przestępstwem. Troska i wsparcie ze strony Jackmana tylko wzmocnią stanowisko prokuratury. Motyw nie mógłby zostać wyraźniej wyartykułowany, chyba że Jackman wynająłby samolot i przeleciał nad miastem z banerem głoszącym: „Dana kocha Grega”.

Ale zawsze uważał, że ta zbrodnia ma drugie dno. Niepowiązane wątki dyndały kusząco. Ta dziwna sprawa z pożarem i pytanie, czy Geraldine Jackman naprawdę chciała zabić męża. Czy była paranoiczką, jak nieraz twierdził Jackman?

Potem ta niezwykła scena, której świadkami byli Dana Didrikson i Matthew na podjeździe do John Brydon House, kiedy Geraldine szarpała się z mężczyzną imieniem Andy najwyraźniej po to, żeby go zatrzymać. Czy Andy był jej kochankiem, który chciał odejść?

I dlaczego nie odnalazły się listy Jane Austen?

Na krótko musiał zapaść w płytki sen, bo kiedy się obudził, była dopiero za pięć druga, a on powtarzał sobie pytania i odpowiedzi, jak jakąś irytującą litanię z koszmarnego snu: kogo przeoczyłem? Louis Junker, Stanley Buckie, Roger Plato, Andy ktoś tam, Molly Abershaw…

Usiadł i pomyślał: dlaczego się tym przejmuję?

Nikt się tym nie przejmuje poza Jackmanem.

Wigfull śpi spokojnym snem człowieka, który zakończył sprawę.

Może posiedzę trochę dłużej i pomyślę.

Rozdział 6

Następnego dnia rano zadzwonił na uniwersytet do Jackmana, odrzucając chwilowo przekonanie, że nie jest mądrze wplątywać się w to. Minimalna szansa, że Dana Didrikson jest niewinna, kazała mu opowiedzieć o pomyśle, na który wpadł nad ranem.

– Słuchaj, przypomniałem sobie coś, co być może będzie miało wpływ na sprawę. Mówię ci o tym, bo uważam, że dzięki temu prawda może wyjść na jaw, ale nie chcę, żebyś wspomniał o mnie prawnikom ani komukolwiek. Rozumiesz?

– Co to takiego?

Jackman był zbyt gorliwy, a to nie sprzyjało spokojowi duszy Diamonda.

– Przyrzekasz, że nie będziesz mnie w to mieszać?

– Tak.

– Chodzi o samochód pani Didrikson.

– Mów.

– Powiedziałeś, że badania kryminalistyczne wykazały, że ciało twojej żony zostało umieszczone w bagażniku mercedesa, zgadza się? Założenie jest takie, że to pani Didrikson zawiozła je nad jezioro. Kiedy przesłuchiwałem ją kilka dni temu, powiedziała, że musi zapisywać każdy przejazd w książce wozu, nawet jeśli są to jazdy prywatne. Zdobądź tę książkę, a dowiesz się, jaki użytek zrobiła z samochodu w poniedziałek, jedenastego września, i w następne dni. Jeśli to ktoś inny wykorzystał samochód, żeby przewieźć ciało z Widcombe nad Chew Valley Lake, zrobił około pięćdziesięciu kilometrów. To musi wyjść z wyliczeń.

– Jezu Chryste, masz rację! – Jackman przerwał, a potem wyczuwając problem, z mniejszym optymizmem powiedział. – A jeśli nie wyjdzie?

– Musi. Jedynym sposobem na wymazanie tak długiej trasy z książki pracy kierowcy jest sfałszowanie wpisu… albo wymyślenie podróży w jakieś inne miejsce, albo udawanie, że to część dłuższej jazdy. Rzecz w tym, że zauważyłaby fałszywy wpis.

– Prawda.

– A jeśli sama sfałszowała książkę, łatwo będzie to sprawdzić. W każdym razie będziesz wiedział.

– Tak. – Entuzjazm aż kipiał w jego głosie.

– Nadążasz za mną, profesorze?

– Dziękuję, tak. Będę w kontakcie.

– O, nie ma potrzeby. – Niektórzy ludzie boją się prawdy, pomyślał Diamond. Odłożył słuchawkę i zastanowił się, czy ma coś innego do roboty. To poważny problem mieć tyle czasu do zagospodarowania.

Minął prawie tydzień, kiedy Jackman zadzwonił pewnego wieczora do baru, w chwili gdy oblegali go klienci z dyskoteki.

– Kto mówi?

– Greg Jackman. Zapytałem o to.

– Co? Nie słyszę cię?

– O książkę pracy kierowcy. Narobiłem zamieszania.

– Słuchaj, to nie jest dobra pora. Ludzie stoją w kolejce.

– Mogę przyjść? – zapytał Jackman. Z jego tonu wynikało, że jest podniecony.

– Nie. Jest cholernie dużo ludzi. – Diamond położył dłoń na mikrofonie i przyrzekł dwóm wytatuowanym klientom z różowymi fryzurami, że zaraz ich obsłuży. Potem powrócił do rozmowy z Jackmanem.

– Będę zajęty aż do zamknięcia.

– Przyjdź do mnie do domu.

– Jak to… dzisiaj wieczorem?

– Dziękuję. Będę czekał.

Chciał zaprotestować, nie zgodzić się. Ale przy barze było tylu ludzi, że nie miał czasu wyjaśnić, o co mu chodzi.

Kiedy udało się wyprosić ostatnich klientów i drzwi zostały zaryglowane, pomyślał, że powinien jeszcze raz zadzwonić do Jackmana, ale odegnał tę myśl. To nie odstręczy tego faceta. Rozpacz, jaką wyczuł w jego głosie, nie uznałaby, że inni ludzie mają prawo do snu.

Było już po północy, kiedy podjechał do John Brydon House. Jackman wyszedł na schody i złapał go za przedramię jak zrozpaczony krewny witający lekarza, który przyszedł z wizytą.

– Jestem ci za to naprawdę wdzięczny.

Ciężki wieczór pozbawił Diamonda resztek serdeczności.

– Nie wiem, po co przyszedłem. Za cholerę nie mam ci nic do powiedzenia – odparł zrzędliwie.

Weszli. W środku było zimno. Prawdopodobnie ogrzewanie było wyłączone, a Jackman zbyt roztargniony, żeby to zauważyć.

– Wybacz mi bałagan – tłumaczył się. – Wy… Przepraszam, zacznę jeszcze raz. Policja zostawiła tu cholerny bałagan, a ja jeszcze nie posprzątałem.

– Pewnie szukali listów Jane Austen.

– Niepotrzebnie się fatygowali. Ja sam już przeszukałem dom od strychu po piwnicę. Porządkowanie teczek zajmie mi całe miesiące.

Sterty książek na podłodze salonu i zdjęte ze ścian zdjęcia nie przeszkadzały Diamondowi, nieraz już widział przeszukania. Sam je zlecał. Podniósł z fotela kopię konia z epoki Tang, postawił go na podłodze i ciężko usiadł, nie zdejmując płaszcza przeciwdeszczowego.

– Wpadłem na chwilę.

– Kawy?

– Do rzeczy. Chodzi o książkę pracy kierowcy, tak? Jackman pokiwał głową.

– Zginęła.

– Powinna być w samochodzie.

– Ale jej nie było. W aktach policji nie ma nic na ten temat, sprawdzałem z adwokatem Diany. Powiedział, że gdyby była, egzemplarz zostałby wysłany do prokuratury i udostępniony obronie.

– To prawda.

– A tam nie ma nic. Żadnej wzmianki o książce kierowcy. Pan Siddons, adwokat, rozmawiał z Daną. Ona twierdzi, że zawsze trzymała książkę kierowcy w schowku samochodu.

– Była tam, kiedy po raz ostatni prowadziła ten wóz?

– W dniu, kiedy zabrałeś ją na przesłuchanie. – W słowach Jackmana nie było śladu oskarżenia. Myślał o tym, co sam zrobił. – Byłem tak zmartwiony, gdy usłyszałem, że książki nie ma, że popełniłem największe głupstwo. Nie rozumiałem wtedy, jak to może jej zaszkodzić. Poszedłem na policję i zażądałem rozmowy z nadinspektorem Wigfullem. Zrobiłem to na własną rękę, nie informując Siddonsa. Zapytałem Wigfulla, czy policja ma tę książkę.

Diamond się skrzywił.

– To było nierozsądne.

– Słuchaj, nie chcę go oskarżać o utrudnianie wymiaru sprawiedliwości czy coś w tym stylu. Był bardzo uprzejmy. Powiedziałem mu, że według Dany książka kierowcy była w samochodzie. Odparł, że jej nie znaleziono.

– John Wigfull nie powiedziałby ci tak, gdyby to była nieprawda – odparł poważnie Diamond. Jego były asystent zanadto był policjantem, żeby miał kalać profesjonalizm niesprawdzonymi twierdzeniami.

Gregory Jackman nie znalazł u niego pociechy. Wydał z siebie długie, drżące westchnienie, świadczące o tym, że w głębi ducha jest bardziej zaniepokojony, niż to pokazuje po sobie. Stał sztywno przed białym regałem, ogołoconym z książek, jak podejrzany przed policyjnym fotografem.

– Popełniłem koszmarny błąd, zwracając na to ich uwagę. Dałem prokuraturze kartę atutową. Siddons jest wściekły. Mówi, że może nie zauważyliby, jak istotny jest brak tej cholernej książki kierowcy. Teraz będą sugerowali, że Dana ją zniszczyła.

Powaga sytuacji dotarła w końcu do Petera Diamonda. Zniknięcie książki kierowcy prawie na pewno zostanie wykorzystane przeciwko oskarżonej.

Zapytał, co dokładnie powiedziała adwokatowi.

– Upiera się przy tym, że nigdy nie wyjmowała książki z wozu, nie licząc ostatniego dnia każdego miesiąca, kiedy oddawała ją do sprawdzenia w biurze Realbrew. Zawsze zwracano ją następnego dnia. Mówi prawdę. Wiem o tym.

– Czy pamięta jakieś nieprawidłowości? Jackman pokręcił powoli głową.

– Nie. Mówi, że wszystko zgadzało się ze stanem faktycznym. Ostatni wpis jest za dzień, w którym ją aresztowaliście.

– Zaprosiliśmy ją na przesłuchanie – poprawił go Diamond. – Wszystko zapisywała własnoręcznie?

– Tak.

– Jest tego pewna?

– Całkowicie.

– Miejmy nadzieję, że tak powie w sądzie. – Chwycił poręcze fotela. – Nie dziwi mnie, że twojego Siddonsa szlag trafił.

Jackman rozejrzał się, jakby miał zamiar krążyć po pokoju, ale rozrzucone książki i inne przedmioty sprawiały, że było to niewykonalne. Tymczasem Diamond dokonywał rachunku sumienia.

– Biorę na siebie część odpowiedzialności – wyznał. – To ja poruszyłem ten temat.

A powinienem wziąć pod uwagę, do czego to może doprowadzić, dodał w myślach. Danie Didrikson wyszłoby na zdrowie, gdyby nie wspomniano o książce kierowcy. Teraz było pewne, że oskarżenie zapyta o nią, a im bardziej będzie się upierać, że prowadziła ją prawidłowo, tym bardziej będzie prawdopodobne, że ją zniszczyła.

Poczuł wyrzuty sumienia, które dołożyły się do poczucia winy.

– Jeśli pozwolisz, może jednak napiłbym się tej kawy.

Kiedy Jackman krzątał się po kuchni, Diamond, siedząc w fotelu, zagłębił się w myślach. Prawdopodobieństwo, że Dana Didrikson dokonała zabójstwa było duże, ale żaden porządny glina nie mógł uznać jej winy za przesądzoną. Wmieszał się w sprawę i przechylił szalę na jej niekorzyść.

Teraz sumienie nakazywało mu znaleźć coś, co przywróciłoby równowagę.

Ale gdy Jackman wrócił z kawą, żaden z nich nie powiedział niczego krzepiącego.


***

Następnego ranka w Realbrew Ales zaczął naprawiać swoje błędy.

– Nie – powiedział recepcjonistce. – Nie jestem umówiony. Nie zapowiadamy swoich wizyt. Proszę łaskawie poinformować dyrektora, pana Buckle’a, jeśli się nie mylę, że ma gościa.

– Sprawdzę, czy nie jest zajęty. Pańskie nazwisko, proszę?

– Diamond.

– Co mam powiedzieć o celu wizyty, proszę pana?

– Skarbówka.

Podziałało. Powiedziała tylko „o”, nacisnęła guzik interkomu i coś powiedziała, zasłaniając dłonią usta. Nie spuszczała wzroku z Diamonda, jakby celował do niej z pistoletu.

Czekając, aż zaprowadzą go na górę, wyobrażał sobie panikę w gabinecie dyrekcji. Z tego co słyszał o Stanleyu Buckle’u, mógł wnioskować, jego związki z władzami skarbowymi były dość niejasne.

– Stary, będziesz musiał być dla mnie wyrozumiały. – Tak brzmi jak pierwsze słowa Buckle’a, kiedy doszło do spotkania. – Za dwadzieścia minut muszę być w Bristolu, a wiesz, jakie są korki.

Wstał zza biurka i uścisnął dłoń Diamonda, najwyraźniej nastawiona na rozbrojenie niebezpieczeństwa za wszelką cenę. Dłoń była ciepła i wilgotna. Był niższy, niż wyobrażał go sobie Diamond, miał przyjemne rysy twarzy, gładko sczesane do tyłu czarne włosy, cofniętą linię czoła. Buckie uśmiechnął się dobrotliwie i w kącikach ust zabłysło mu złoto. Wyglądał na cwanego kombinatora z lekką nutką przedsiębiorczości… Płowy garnitur, brązowa koszula i bladożółty krawat, który w domu mody określano zapewne jako w kolorze szampana. W klapie tkwił pączek róży.

– Nic zajmę panu wiele czasu – obiecał Diamond.

– Sprawy podatkowe, zgadza się?

– Powiedzmy.

– Mam nadzieję, że to nic osobistego? – Uśmiech. Diamond pokręcił głową. On też potrafił być przyjacielski.

– Wyłącznie interesy. Panie Buckie, o ile wiem, prowadzi pan bardzo rozgałęzione interesy w West Country.

– Dużo powiedziane – rzekł Buckie. – Trochę importuję, poza interesami tutaj, na miejscu.

– Co pan importuje?

– Różne drobiazgi, tanie zabawki, tego rodzaju rzeczy. Zaopatruję sporą liczbę sklepów z zabawkami i materiałami piśmienniczymi w produkty z Dalekiego Wschodu.

– Z Japonii?

– Głównie z Hongkongu i Tajwanu.

– Sprowadza pan towary i dostarcza do sklepów?

– Tak. Koncentruję się na Bristolu i Bath. Wliczam podatek od wartości dodanej. Wszystko idzie przez księgowość.

– Daje się z tego żyć?

– Ujdzie.

– Słyszałem, że ma pan duży dom w Clifton.

– No to co? Prawo tego nie zabrania.

Diamond, naśladując minę urzędnika z kontroli, wyciągnął z teczki plik papierów. Znalazł w nim poradnik podatkowy, który wziął rano z biura podatkowego w Ham Gardens House.

– Pan się z tym zapoznał, proszę pana? Szeroki, wyzywający uśmiech.

– Po Karolu Dickensie to moja ulubiona lektura. Proszę siadać. Krzesła, nie licząc wielkiego, dyrektorskiego fotela Buckle’a, wycięte były z beczek na piwo. Diamond usadowił się na jednym z nich i stwierdził, że mu niewygodnie.

– Sam pan podlicza wpływy?

– Właściwie nie, szanowny panie. Mam księgowego. Wezwać go?

– Jeszcze nie. Zakładam jednak, że zna się pan na tych cyferkach.

– Na cyferkach? W jakim sensie? – Buckie podkreślił to mrugnięciem.

– Na podatku pobranym. Kilometraż wszystkich samochodów używanych przez spółkę.

Buckie trochę spoważniał, poprawił węzeł krawata gestem, który miał wskazywać na pewność siebie.

– Myślę, że uzna pan nasze rachunki. Są dokładne.

– Ma pan zapisy?

– Oczywiście. – Otworzył dolną szufladę biurka i wyjął czerwoną księgę główną.

– Tutaj jest wszystko. Spisane są wszystkie samochody, należące do Realbrew.

Diamond wyciągnął rękę po książkę. Stracił wszelką nadzieję w chwili, gdy ją otworzył. Jako wniosek dowodowy nie miała najmniejszego znaczenia. Dla formalności zapytał, w jaki sposób oblicza się kilometraż, i usłyszał, że każdy kierowca prowadzi książkę wozu.

– Kiedy je tu przynoszą robi, pan z nich fotokopie?

– Nie. Nie uprawiam biurokracji dla biurokracji. – Buckie wystawił dwa palce dłoni i przytknął je do skroni w geście samobójstwa. – Teraz mi pan powie, że to obowiązkowe.

Diamond rozłożył przed sobą księgę główną.

– Mercedes benz 190 E 2.6 kombi, automatyczna skrzynia biegów.

– Który? Spółka ma dwa. Z jednego sam korzystam, drugi jest w dyspozycji kierowcy spółki.

– Dwa samochody tego samego modelu?

– Kupione jednocześnie. Wszystko przechodzi jak należy przez księgowość, a własną książkę kierowcy traktuję jak modlitewnik. Może ją pan przejrzeć, jeśli pan tylko sobie życzy.

– Tak, poproszę. A ta druga…?

– …powinna być w drugim wozie, który – niestety – obecnie nie parkuje u nas. Wybaczy pan na chwilę… – Skontaktował się z kimś przez intercom i poprosił, żeby przyniósł książkę kierowcy z jego samochodu.

– Ten drugi wóz, który jest w dyspozycji kierowcy – powiedział Diamond. – Czy to ten, który zabrała policja?

Buckie spojrzał na niego bystro.

– Jest pan cholernie dobrze poinformowany.

– To tajemnica poliszynela, proszę pana. Mogę sprawdzić tamtą książkę na komisariacie. O to panu chodzi?

– Otóż nie – odparł Buckie. – O ile wiem, tamta książka zginęła. Niebiescy byli u mnie w tej sprawie. Chcieli sprawdzić, czy książka jest gdzieś tutaj. Nie było powodu, żebym ją tu trzymał. System polega na tym, że książki są trzymane w samochodach i sprawdza się je pod koniec każdego miesiąca. To nie trwa nigdy dłużej niż jeden dzień.

– Pański kierowca ma kłopoty, o ile zrozumiałem – powiedział Diamond.

– Mówiąc pańskimi słowami, to tajemnica poliszynela – odparł Buckie. Diamond równie gładko zapytał:

– Jest winna?

– Chyba tak. Była mocno związana z mężem zmarłej. Niech pan nie myśli, że mam coś przeciwko niej jako pracownikowi. Była dobrym kierowcą. Godnym zaufania.

Diamond poczuł głęboką pogardę dla tego człowieka. Trudno mu było ją ukryć.

– Jeździła tylko jednym samochodem, prawda?

– Tylko tym jednym. Z mojego nigdy nie korzystała, jeśli o to panu chodzi.

– To i tak bez znaczenia – stwierdził Diamond – skoro oba wozy należą do spółki.

– To prawda. Ale mojego używam wyłącznie ja.

– A czy zdarzało się, że jeździł pan samochodem kierowcy?

– Nigdy. Mam własny. Niech pan posłucha, jeśli są jakieś podejrzenia, że robię przekręty, niech pan powie wprost.

– Bardziej interesuje mnie pani Didrikson – odparł szczerze Diamond. – Powiedział pan, że jest godna zaufania. Czy była w pracy w dniu zabójstwa?

– Wzięła sobie wolne, ale nie rozumiem, co to ma wspólnego… Diamond zignorował protest.

– A następnego dnia? Była w pracy następnego dnia?

– Spóźniła się. Kiedy przyszła do mnie około wpół do jedenastej, odniosłem wrażenie, że nie zmrużyła oka przez całą noc. Nie kazałem jej jechać do miasta. Tak godny zaufania kierowca musiał mieć jakiś powód, by nie wypocząć. O wszystkim powiedziałem policji.

A Diamond był w stanie wyobrazić sobie, co z tego wysnuł Wigfull. Ze Stanleya Buckle’a będzie doskonały świadek oskarżenia. Najwyraźniej ceni swojego kierowcę, a zarazem przedstawia fakty, które można zinterpretować w najgorszy możliwy sposób.

– Właściwie, kim panjest?

Diamondowi oszczędzona została odpowiedź, bo weszła sekretarka z małą czarną książeczką.

– Książka kierowcy? – zapytał, wyciągając rękę. – Dziękuję, łaskawa pani.

Wszystkie wpisy były poczynione jednym charakterem pisma, prawdopodobnie Buckle’a. Książka była aktualna i chyba rzeczywiście prowadzona tak pedantycznie, jak twierdził Buckie. Miesięczne przebiegi zgadzały się z księgą główną trzymaną w biurze. Krytycznego dnia, jedenastego września, wpisano dwie krótkie jazdy, po piętnaście kilometrów, to samo dwunastego września.

Diamond podziękował Buckle’owi, powiedział, że nie będzie mu zabierał więcej czasu, i wyszedł. Po drodze rozejrzał się po parkingu, szukając mercedesa Buckle’a. Stał na miejscu zarezerwowanym dla dyrektora. Kilometraż na zegarze zgadzał się z ostatnim wpisem w książce.

Poranny trud nie przyniósł owoców. Sprawa przeciwko Danie Didrikson wyglądała jeszcze gorzej.

Rozdział 7

Nastąpiła trzymiesięczna przerwa, a Peter Diamond próbował sobie wmówić, że nie może już zrobić nic więcej dla Dany Didrikson, a dla wszystkich, których to dotyczy, będzie lepiej, by procedury szły swoją koleją. Rozumował tak: pewnie zostanie uznana za winną, a z jego znajomości sprawy wynikało, że będzie to sprawiedliwy wyrok. Nie spodziewał się, by proces potrwał długo. Nie byłby zaskoczony, gdyby przyznała się do winy.

Odsiedziałaby prawdopodobnie kilkanaście lat z dożywocia i została zwolniona warunkowo. Nie stanowiła zagrożenia dla społeczeństwa. Większość znanych mu zabójców była do niej podobna; to grupa różniąca się od innych kryminalistów. Ludzie powodowani naciskiem ze strony rodziny albo własną obsesją popełniali to jedno, jedyne przestępstwo w życiu.

A jednak…

Nic opuszczały go resztki wątpliwości. Niektóre rzeczy w tej sprawie nadal wymagały wyjaśnienia. Nie znaleziono listów Jane Austen. Oskarżenie na pewno zasugeruje, że zniszczyła je zazdrosna Geraldine, a Dana Didrikson zabiła ją w napadzie wściekłości, podsycanym ślepą miłością do Jackmana. Ale Geraldine wiedziała, że to były cenne listy. Według Jackmana przekroczyła limit konta o trzy tysiące funtów. Może widziała w tych listach sposób na finansowe tarapaty?

Może błędnie zakładał, że Geraldine było stać na taką kalkulację. Według Jackmana była niezrównoważona umysłowo, a może nawet szalona.

Według Jackmana… Tak wiele założeń w tym śledztwie opierało się na zeznaniach Jackmana. Doszedł do wniosku, że pożar altany nie był jednak zamachem na jego życie, objawem choroby Geraldine. Warto przy tym pamiętać, że specjalnością Jackmana była literatura angielska, a nie psychiatria.

A inne fakty, które przestawił jako dowody jej choroby umysłowej? Urojenia prześladowcze, takie jak przekonanie, że spiskuje z jej lekarzem. Zdarzyło się, że oskarżyła go o kradzież lusterka z rączką z jej toaletki.

Ten incydent wydawał się banalny, kiedy Jackman go opisywał, i nadal tak było. W domu były inne lusterka i Geraldine zabrała należące do Jackmana lusterko do golenia, ale wściekła się, bo nie znalazła swojego.

Banał nie wart powtarzania. Ludzie, ci zdrowi umysłowo, od zawsze drą ze sobą koty o przedmioty, które gdzieś im się głupio zawieruszyły.

Diamond przekopał pamięć, szukając istotniejszych dowodów na szaleństwo Geraldine, i przypomniał sobie, że niektórych dostarczyła Dana Didrikson. Dana była świadkiem dziwacznej sceny przed John Brydon House, kiedy Geraldine szarpała się z blondynem o imieniu Andy, bo nie chciała pozwolić mu odjechać. A kiedy indziej Dana wróciła do domu i najwyraźniej bezpodstawnie została przez Geraldine obrzucona stekiem wyzwisk.

Pewnego wieczoru, w kwietniu, pół roku po odejściu z policji, przepatrywał w głowie fakty, kiedy nagle zdał sobie sprawę z czegoś, co zmieniło jego stosunek do tej sprawy. Jak na ironię, jego myślenie naelektryzowało coś, co wcześniej bagatelizował – lusterko, które zgubiła Geraldine.

Następnego ranka zadzwonił do Jackmana i poprosił o spotkanie w John Brydon House. Jackman nie miał nic przeciwko temu. Głos pozbawiony wyrazu przy powitaniu nagle zmienił się, kiedy Diamond się odezwał.

– To ty? Myślałem, że przestałeś się tym interesować. – Głos natychmiast przepełniła nadzieja. – Kilka razy próbowałem się do ciebie dodzwonić.

Diamond wiedział. Nie odbierał tych telefonów.

– To może zająć trochę czasu – powiedział, kiedy wszedł do domu. – Chcę zrobić przeszukanie.

Na twarzy Jackmana pojawiło się rozczarowanie.

– Już je zrobili. Rozebrali dom na części.

– Wiem. Zacznę od sypialni, dobrze?

– Nie znajdziesz tych listów.

– Zacznę od sypialni.

Jackman, sztywno wyprostowany z niechęci, poprowadził go na piętro. Najwyraźniej oczekiwał błyskotliwego przebłysku intuicji, który zmieniłby bieg sprawy, a nie kolejnego przeszukania domu.

Diamond poszedł prosto do przebieralni Geraldine i znalazł włącznik światła na ramie nad toaletką. Zabłysnęły zdjęcia reklamowe na ścianach. Jackman patrzył od drzwi, jak Diamond wyciąga środkową szufladę i przegląda jej zawartość, szpera wśród słoiczków i tubek z kremami do twarzy, otwiera je, wącha, w przypadku pudełka, które jak się okazało, zawiera talk, zanurza palec i próbuje. Wyjął szufladę, postawił ją na podłodze i sprawdził przestrzeń za nią. Powtórzył te czynności z pozostałymi szufladami.

– Co chciałbyś znaleźć? – zapytał Jackman.

– Pamiętasz, jak mówiłeś mi o rwetesie, który urządziła, kiedy zginęło jej lusterko?

– Tak, ale znalazło się potem w ogrodzie. Tego szukasz?

– Było w ogrodzie? Może ktoś inny go używał. – Nie rozwodził się nad tym. Włożył szuflady na miejsce i podszedł do szafy, przejechał ręką po półce. Wygarnął kilka jedwabnych chust i czarny słomkowy kapelusz. Potem uklęknął i zaczął szperać wśród butów. – Lustra mają wiele zastosowań. To tylko pomysł, który przyszedł mi do głowy.

Ale w przebieralni Geraldine nie było niczego, co potwierdziłoby ten pomysł.

– Pozwolisz, że przeszukam twoją? Jackman wzruszył ramionami.

Jego pokój był surowy jak sauna w porównaniu z przebieralnią Geraldine. Ściany bez ozdób, funkcjonalna komoda, wszystkie powierzchnie puste, nie licząc gazety i paru książek z poezjami.

– Chcesz sam otworzyć szuflady? – zapytał Diamond.

– Bądź moim gościem.

Nie było w nich niczego godnego uwagi. Podobnie w łazience i pozostałych pokojach na piętrze, mimo starannego przeszukania. Po dwóch straconych godzinach Diamond zgodził się na kawę, którą zaproponował mu Jackman. Usiedli w kuchni i Jackman znów zaczął się dopytywać.

– Nadal nie wiem, co chciałbyś znaleźć.

– Sam sobie gotujesz? – zapytał komisarz.

– Nie nazwałbym tego gotowaniem. Nie przetrwałbym bez Marksa i Spencera i mikrofalówki.

To nie był czas na roztrząsanie gotowania mikrofalowego. Diamond obawiał się, że Stephanie nie opanowała jeszcze nowego piecyka. Niektóre potrawy, które wyszły z niego skwierczące, stygły, zanim doniosło sieje do ust. Rząd wydawał ostrzeżenia przed niedogotowaną żywnością. W innych okolicznościach, w Starej Lektyce na przykład, wdałby się w ożywioną dyskusję. Ale tu sztuka detektywistyczna przeważyła.

– Dobrze gotowała?

– Gerry? Nie żartuj.

– Nie licząc sosu barbecue, o ile wiem? Jackman nie wyglądał na rozbawionego.

– A co trzymała w słoikach z napisami: estragon i Oregano?

– Estragon i Oregano, żeby zrobić wrażenie na przyjaciółkach. Diamond przekopał się przez półkę z przyprawami, odkręcił wieczka.

Słoiki nadal były fabrycznie zamknięte. Zrywał je i wąchał zawartość.

– Kiedy policja robiła przeszukiwanie, nie zajęła się twoją kuchnią?

– Jasne, że się zajęła. Całkowicie ogołocili kredensy.

– Ale do tego nie zajrzeli.

– Nie da się schować starych listów w słoiku tej wielkości.

– To prawda. – Szedł wzdłuż meblościanki, otwierając drzwiczki.

– Czego szukasz? Cukru?

– Nie, dziękuję. – Jego uwagę przyciągnęło duże pudło ze słomkami do picia. – Pijaliście lemoniadę?

– Co?

– Słomki. Jest ich pięćset w pudełku, a wielu brakuje. Zakładam, że zużyliście je podczas przyjęcia.

– Nie zauważyłem.

Odstawił pudło i wyjął do połowy zużytą paczkę mąki. Postawił ją na kuchennym stole.

– Zamierzasz upiec mi ciasto? – zażartował kwaśno Jackman. Diamond znów wąchał.

– Masz dużą łyżkę? Dziękuję.

Zanurzył ją głęboko w mąkę, wyjął, włożył z powrotem i kilkakrotnie powtórzył tę czynność. Potem odstawił torebkę do kredensu i wziął drugą, nie otwartą. Była zagięta u góry i sklejona kawałkiem taśmy.

Tym razem poczuł opór, kiedy wsadzał łyżkę w mąkę.

– Chciałbym dostać tę plastikową miskę ze zlewu – powiedział, zachęcony.

Jackman podał mu ją bez słowa.

Wysypał zawartość torebki z mąką do miski i natychmiast znalazł to, po co przyszedł: trzy małe polietylenowe torebeczki rozmiarów mniej więcej piłeczki do ping-ponga zawierające substancję równie białą jak mąka.

Chwycił za drucik, którym obwiązana była jedna z nich, i otworzył.

– Zechciałbyś zapalić światło?

Proszek natychmiast zabłysnął. To z pewnością nie była mąka, lecz jakieś kryształki.

– Narkotyki? – wyszeptał Jackman.

Diamond poślinił palec zanurzył go w torebce i spróbował substancji. Gorzka. Wypłukał usta nad zlewem.

– Kokaina, szampański narkotyk. Nie wiedziałeś, że żona to brała? Wyraz twarzy Jackmana przeszedł błyskawicznie od niedowierzania do akceptacji. Diamond spodziewał się takiej reakcji.

– Rozumiem, te słomki.

– Nie tylko słomki – wyjaśniał Diamond. – Nie wiem, czy znany ci jest sposób zażywania kokainy. Towar musi być najpierw zmielony na drobny proszek. Narkomani używają żyletki i lusterka. Szkło to idealna powierzchnia. Formują sproszkowaną kokę w linię i wdychają ją nosem przez słomkę albo zwinięty banknot. Twojej żonie zostało niewiele banknotów.

– Chcesz powiedzieć, że wszystkie swoje pieniądze wydała na to?

– To nie jest tanie.

Jackman w roztargnieniu szczypał się w policzek.

– Jezu Chryste, jak mogłem tego nie zauważyć?

– Za bardzo byłeś pochłonięty pracą. Mówiłeś mi o swoim małżeństwie, że wasze światy ledwie na siebie zachodziły, chyba tak to ująłeś. Trudno ci było zorientować się, co właściwie tu się dzieje. Mnie samemu rozpracowanie tej zagadki zajęło mnóstwo czasu, a podobno jestem, a raczej byłem detektywem.

– Jej dziwne zachowanie całkowicie wynikało z zażywania kokainy?

– Nie wiem czy całkowicie. Myślę, że bezpiecznie będzie powiedzieć, że nie była szalona. O ile znam się na tym narkotyku, kiedy kończy się błogostan, narkoman, mówię o ciężkich uzależnieniach, pada ofiarą wszelkiego rodzaju strachów i niepokojów. Sądzi, że ludzie spiskują przeciwko niemu. Złudzenia paranoidalne prowadzące do agresywnych zachowań to dobrze znane objawy.

– Jestem zaskoczony, że ten jej cholerny lekarz się nie domyślił. A więc kiedy próbowała mnie zabić, musiała być na haju kokainowym.

– Prawdopodobnie niuchała ją na przyjęciu.

– Czy to się nazywa crack?

– Nie, crack to kokaina rozpuszczona w ciepłej wodzie i podgrzana z zasadami, takimi jak proszek do pieczenia. Zmienia się w płatki albo kryształki. Wystarczy spróbować i natychmiast wpada się w nałóg. Nałóg fizyczny. Ale to nie jest crack.

– Mimo to uzależnia?

– Tak, psychicznie. Na to potrzeba trochę czasu. Sądzę z rozmiarów zadłużenia na koncie twojej żony, że już ją wzięło.

Jackman milczał przez chwilę, szukając logiki w tym, co kiedyś wydawało mu się niezrozumiałe.

– Chciałbym znaleźć drania, który jej to dostarczał.

– Ja też – powiedział Diamond. – I to szybko.

– Myślisz, że to miało jakiś związek z jej śmiercią? Jasne, że tak myślisz. – Trzasnął dłonią w stół. – Mój Boże, to może wszystko zmienić!

Diamond wyprzedzał go myślami.

– Na podjeździe, tu przed domem, latem rozegrała się pewna scena, której świadkami byli pani Didrikson i jej syn. To było w sobotę rano. Ty chyba wyjechałeś. Byłeś bardzo zajęty swoją wystawą. Dana i Matthew stali na drodze z nadzieją, że cię zobaczą. Mat widział cię w telewizji i rozpoznał w tobie faceta, który uratował go z kipieli. Tymczasem zobaczyli, jak z domu wychodzi jakiś mężczyzna. Wygolony, mocno zbudowany, o jasnych włosach. Niebieska koszula, białe dżinsy i sportowe buty. Miał na szyi złoty łańcuszek. Znasz kogoś takiego?

– Nikt mi nie przychodzi na myśl.

– Jeździł brązowym volvo. Mówiła do niego Andy.

– Andy? Jedyny Andy, jakiego znam, to gruby sześćdziesięciolatek. Co się stało?

– Poszedł do samochodu, a twoja żona pobiegła za nim w podomce. Była boso, ale tak wzburzona, że nic nie miało dla niej znaczenia. Nie chciała, żeby odjechał. Prosiła, żeby wrócił do domu. Nazwała go Andy i powiedziała coś takiego: „Mam uklęknąć i błagać cię?” Usiłowała zatrzymać go siłą, aleją odepchnął i odjechał.

– Dana to wszystko widziała?

– Tak i dość rozsądnie założyła, że to sprzeczka kochanków. Z pewnym zażenowaniem odciągnęła Mata. Teraz, kiedy wiemy o kokainie, kusi mnie, żeby spojrzeć na ten incydent pod innym kątem.

– Ten Andy był jej dostawcą? Diamond skinął głową.

– Tak przypuszczam. Prawdopodobnie wstrzymywał dostawę, żeby osiągnąć wyższą cenę. Więcej, niż twoja żona mogła wtedy zapłacić.

– Musimy go znaleźć.

– To nie takie proste. Gdybym nadal pracował w policji, wciągnąłbym do tego wydział antynarkotykowy. Oni wiedzą więcej, żeby go odszukać. W każdym razie powinniśmy to zgłosić.

Pewna niechęć w głosie Diamonda mogła przemknąć niezauważona, bo Jackman natychmiast powiedział.

– Rozgrywamy inny mecz. Tu nie chodzi o obywatelski obowiązek. Danie grozi dożywocie, a reputacja inspektora Wigfulla zostałaby naruszona. Przekazał oskarżeniu ładną sprawę o zabójstwo z wiecznym motywem trójkąta małżeńskiego i dowodami, które to wspierają. Nie będzie tego chciał komplikować narkotykami.

– Ale nie będzie mógł tego zataić.

– Tak. Tylko zbagatelizuje. Myślę, że powinniśmy to zbadać sami. To pierwszy promyk nadziei dla obrony. Nie psujmy tego, przekazując sprawę przeciwnikowi.

Diamond poczuł się nieswojo. Jako policjant ze stażem ostro zabrałby się do każdego, kto nie powiadomiłby o znalezieniu narkotyków, choćby w małej ilości. Ale jako policjant ze stażem wiedział także, jak toczy się śledztwo w sprawie o morderstwo. Nowe dowody nie są mile widziane, kiedy sprawa została już przekazana do prokuratury. Uwaga Jackmana o bagatelizowaniu była trafna. I nadal dręczyła go wcześniejsza wpadka z książką kierowcy. Zwracając uwagę na jej zniknięcie, bez wątpienia wręczyli oskarżeniu kartę atutową. Dlaczego nie zachować tej, żeby nią zagrać, kiedy przyjdzie czas?

Osobiste zbadanie tego wątku, co proponował Jackman, najeżone byłoby trudnościami, ale dzięki dobrze wyćwiczonej pamięci Diamond znalazł jeden możliwy trop.

– Cofnij się pamięcią o kilka miesięcy. Pamiętasz, jak razem przeglądaliśmy książkę adresową twojej żony? Jestem całkiem pewien, że jedno z imion, których nie namierzyliśmy, brzmiało Andy.

– Masz rację! Nic mi nie mówiło.

– Nie było adresu, tylko numer telefonu. Gdyby udało nam się zdobyć ten numer…

– Słusznie! – Ale Jackman zaraz spuścił z tonu. – Książkę adresową nadal ma policja.

– Adwokat może poprosić o dostęp do niej. Nie mają prawa odmówić. To zrozumiała prośba i nie musi mówić, czego szuka.

– Natychmiast dzwonię do Siddonsa.


***

Poszło łatwo, zbyt łatwo, dla cynicznego umysłu Diamonda, który ostrzegał go, że nic, czego się naprawdę pragnie, nie osiąga się bez trudu. Adwokat Siddons poszedł prosto na policję w Bath i spotkał się z Johnem Wigfullem. Wydano mu książkę adresową. Po godzinie od chwili, gdy o to poprosił, Jackman otrzymał numer Andy’ego.

Problemy zaczęły się, kiedy zadzwonili. Odezwał się głos z azjatyckim akcentem. Pod bristolskim numerem znajdowała się indyjska restauracja w dzielnicy St Paul’s. Nie znali żadnego Andy’ego. Okazało się, że restauracja otwarta w styczniu przejęła puste pomieszczenia, które przez kilka miesięcy stałe zabite deskami. Przedtem mieścił się tam fryzjer męski.

Diamondowi udało się skontaktować z pośrednikiem handlu nieruchomościami, obsługującym przeniesienie własności lokalu. Niezbyt spodobało mu się, że pytają go o Andy’ego. Ciągle do niego dzwoniono z tym pytaniem. Fryzjer nie miał na imię Andy. Nazywał się Mario i zmarł podczas epidemii grypy tuż przed Bożym Narodzeniem. Agent domyślał się, że fryzjer Mario dorabiał sobie na boku, przyjmując informacje od dziesiątków wątpliwej konduity ludzi, którzy dzwonili czasami do zakładu.

Diamond odłożył słuchawkę.

– To ślepa uliczka – powiedział do Jackmana.

Rozdział 8

Matthew Didrikson siedział i jadł drugi kawałek czekoladowego torciku w Charlotte’s Patisserie w Kolumnadzie. Naprzeciwko niego siedzieli Jackman i Diamond. Znaleźli stolik pod łukiem, na tyłach cukierni; mimo to wyglądali podejrzanie na tle klientów i biznesmenów, którzy przyszli odświeżyć się w drodze do domu. Diamond, w pogniecionym, kraciastym garniturze, który nosił zazwyczaj, wpasował się w przestrzeń między brzegiem stołu a wyściełaną ławę biegnącą wzdłuż ściany; Jackman, elegant w brązowych sztruksach i czarnej koszuli, wyglądał jakby wprost z kolorowego magazynu najnowszej mody. Matthew nosił białą koszulę, krawat w paski i granatowy pulower. Przy pierwszej okazji zdjął marynarkę szkolną. Diamond przewidział, że o tej godzinie znajdą chłopca w Kolumnadzie, jak będzie się wygłupiał na schodach ruchomych albo w windzie. Miał rację. Musieli jeszcze powiedzieć, czego chcą w zamian za łapówkę w postaci nieograniczonej liczby ciastek.

– Jak tam głowa ostatnimi czasy? – zapytał Diamond. – Mam nadzieję, że nie było już omdleń?

Matthew, najwyraźniej wiedząc o swojej przewadze, nie spieszył się z odpowiedzią. Zerknął na uczennicę przy stoliku obok, przejechał palcami po ciemnych włosach i wreszcie powiedział.

– Wszystko w porządku.

– Sporo czasu minęło, odkąd rozmawialiśmy po raz ostatni. To było tutaj, prawda? Byłem w przebraniu, pamiętasz? – Nie było odpowiedzi, więc dodał: – Nie sądzę, żeby profesor Jackman wiedział, że udawałem Świętego Mikołaja, chyba że mu o tym powiedziałeś.

– Greg. Mówi do mnie Greg – wtrącił szybko Jackman.

Matthew lekko się uśmiechnął. Diamond jak do tej pory nie wykrzesał z niego bardziej pozytywnej reakcji, rozmowę podjął Jackman.

– Od dłuższego czasu nie widywaliśmy się z Matthew. Po tym nieporozumieniu jego matka nie życzyła sobie tego, a ja oczywiście uszanowałem jej decyzję. Ale mamy za sobą trochę fajnych dni, prawda, Mat?

Matthew skinął głową.

Sytuacja szybko stawała się komiczna. Dwóch dorosłych mężczyzn próbowało wyciągnąć informację od uczniaka przy popołudniowej herbatce. Diamond spróbował wujowskiego tonu.

– Widziałeś się z matką w areszcie? Kiwnięcie głową.

– W tym tygodniu?

– W niedzielę.

– Jak to znosi?

– W porządku.

Trudno było stwierdzić, czy zwięzłość odpowiedzi wynika z niechęci do rozmowy, czy chodzi o szybkie zjedzenie ciasta.

– Mat, próbujemy jej pomóc – zauważył Jackman.

– To, czy nam pomożesz, zależy wyłącznie od ciebie – dodał Diamond.

Matthew w ogóle się nie odezwał.

– Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę z powagi sytuacji – stwierdził ponuro Diamond. – Czy w ogóle uczą cię prawa w tej twojej szkole? Twoją matkę postawią przed sądem za morderstwo, ale ma adwokata, który jej broni i musi wykazać, że są zasadnicze wątpliwości. Chwytasz?

Chłopiec odsunął pusty talerzyk i wytarł usta.

– Tak. – Odwrócił wzrok od stolika i spojrzał przez ramię.

– Jeszcze kawałek? – zaproponował Jackman.

– Jeśli dostanę colę, żeby to spłukać.

– Przynieś mi resztę. – Wręczył mu banknot pięciofuntowy.

Kiedy Matthew stał przy samoobsługowym stoisku, Diamond powiedział.

– Słodkie łapówki. Czy to za pieniądze z funduszu obrony pani Didrikson?

– Nieuzasadniony wydatek, sądząc z tego, czegośmy się do tej pory dowiedzieli.

Chłopiec wrócił i postawił talerzyk z ciastem na stole, Diamond przesunął je zgrabnie poza jego zasięg.

– A teraz chciałbym, żebyś sobie coś przypomniał. Twoja matka opowiadała mi o incydencie, który latem widziała przed domem profesora Jackmana. Byłeś z nią.

Matthew siedział w milczeniu. Oczy miał utkwione w cieście.

– Odbyła się kłótnia między panią Jackman a jakimś człowiekiem.

– Andym.

– Co powiedziałeś, synu?

– Andym. Ten człowiek miał na imię Andy.

– O, masz dobrą pamięć. Chcielibyśmy znaleźć tego Andy’ego. Zrozum, jeśli widziano, jak mocował się z panią Jackman, a rozumiem, że tak było, należy go uważać za potencjalnego podejrzanego. Sprawdźmy teraz twoją pamięć, żeby dowiedzieć się, co możesz nam o nim powiedzieć.

– Po co?

Diamond powściągnął irytację.

– Synu, już mówiłem. Uzasadniona wątpliwość.

– Chodzi mi o to, po co mnie pytacie, skoro możecie się z nim spotkać?

– Zrobilibyśmy to, gdybyśmy wiedzieli, gdzie go znaleźć. W tym rzecz.

– Ja wiem gdzie.

– Co?

– Wiem, gdzie możecie się spotkać z Andym. Widywałem go mnóstwo razy.

Cała ława zatrzeszczała, kiedy Diamond się zaparł.

– Gdzie?

– W łaźniach.

– W Rzymskich Łaźniach, chciałeś powiedzieć?

– Uhm.

Przesunął ciastko z powrotem do chłopca.

– Powiedz coś więcej.

– Już powiedziałem – odparł Matthew. – Jeśli chcesz porozmawiać z Andym, tam go szukaj.

– Pracuje tam?

– Nie wiem. – Matthew wepchnął sobie do ust kawał ciasta. – Słuchaj, wiem tylko tyle, że widywałem go tam nie raz.

– Co tam robiłeś?

– Nic takiego. – Nie uzyskali niczego więcej, poza tą lekceważącą odpowiedzią. Potem chłopięca odwaga natchnęła go do najdłuższej wypowiedzi, jaką Diamond zdołał od niego usłyszeć. – Poszedłem tam po szkole. Tam jest niebezpiecznie. Podoba mi się. Dzieciaki z mojej klasy zaczęły to robić. Trzeba przejść przez łaźnie i nie dać się złapać ochronie. Idzie się do sklepu z pamiątkami na Stall Street, a kiedy nikt nie patrzy, zbiega się po schodach z napisem „Tylko dla personelu” – to właściwie jest wyjście – i już jest się w środku. Trzeba uważać na ochronę, ale jak się ma kapkę rozumu można przejść przez całe łaźnie i wyjść na Przepompownię. Nikt tam nie zatrzymuje, bo to jest restauracja. Robiłem to z miliard razy. To łatwizna.

– I tam widziałeś Andy’ego? Matthew skinął głową.

– Co robił?

– Pokazywał różne rzeczy i dużo gadał.

– Więc to przewodnik.

– Tak jakby. Byli z nim studenci.

– Studenci? – zapytał Jackman, nagle czerwieniejąc.

– Nie zawsze. Czasem jest sam.

Diamond wybiegł naprzód myślami, rozważał różne możliwości, ale proces pytań i odpowiedzi należało zakończyć.

– Może jest jakimś wykładowcą?

– Nie wiem.

Matthew nic powiedział już więcej nic istotnego. A obaj mężczyźni też niewiele rozmawiali. Jeśli Andy, domniemany dostawca kokainy dla Geraldine, ma związki z uniwersytetem, Jackman sam będzie musiał odpowiedzieć na kilka pytań.

Wstali, żeby wyjść. Diamond zaprosił Matthew do Rzymskich Łaźni na poniedziałek, po szkole, przy najbliższej nadarzającej się okazji.

– Spotkajmy się tam – zaproponował. Dodał chytrze: – A jeśli przyjdziesz wcześniej, może znajdzie się czas na ciasto czekoladowe. Potem możesz mi pomóc w pracy detektywistycznej. Ale chcę, żeby jedno było jasne: wchodzimy do łaźni od frontu, zwyczajną drogą. Jestem zbyt widoczny, żeby skradać się tylnymi schodami.

Matthew uśmiechnął się i poszedł szukać kolegów.

Gdy wyszli na Stall Street, Jackman aż się palił, żeby coś powiedzieć.

– Zanim zapytasz: nie ma wydziału archeologii na uniwersytecie.

– A historii?

Jackman już zaczął kręcić głową, kiedy nagle uderzył się dłonią w czoło.

– Chwileczkę, mylę się. W tym roku powstała katedra. To tylko garstka wykładowców i pierwszoroczniaków. Nie wiem, ilu ich jest. To prawda.

– Przerwał. – Przypuszczam, że chcesz, żebym to sprawdził.

– Jeśli zdołałbyś to zrobić, nikogo nie płosząc – powiedział Diamond.

– Chcę zaskoczyć Andy’ego.

– Potrzebna ci jakaś pomoc?

– Nie ma potrzeby. Oczywiście powiem ci, co się dzieje.

– Właściwie chciałbym przy tym być – zaproponował Jackman, chrząkając z zażenowaniem. – W ostatnich tygodniach nie widywałem się z Matem. Lubię tego dzieciaka.

– Ale mi o to chodzi – odparł Diamond tonem, którego używał, żeby dyscyplinować wydział zabójstw. – Będę z tobą w kontakcie.

Prawdę mówiąc, on też lubił chłopca, mimo wszystko.


***

Jackman zadzwonił w poniedziałek z informacją o wykładowcy zatrudnionym na uniwersytecie w instytucie historii. Nazywał się Anton Coventry i mówiono na niego Andy. Specjalizował się w historii architektury rzymskiej i obecnie prowadził zajęcia na temat łaźni rzymskich z grupą pierwszoroczniaków z wydziału architektury i budownictwa. Spotykali się w poniedziałki i czwartki o czwartej trzydzieści. Na mocy specjalnego porozumienia mieli wtedy prawo korzystać z łaźni godzinę po zamknięciu ich dla publiczności i zostawać w nich do szóstej. Śledztwo Jackmana potwierdziło, że Coventry miał blond włosy i ubierał się w stylu macho. Co więcej, był specjalistą od trójboju.

– Od czego?

– Trójboju. To sport wymagający skrajnej wytrzymałości, rodzaj potrójnego maratonu, w którego skład wchodzą bieg, pływanie i jazda na rowerze.

– Dla mnie to skrajne wariactwo. Trójbój. Kiedy o tym powiedziałeś, z początku sądziłem, że to idealny sport dla ludzi takich jak ja, ale do diabła z wyczynami sportowymi.

– Wracając do Andy’ego – powiedział Jackman poważnym głosem – trudno mi połączyć zamiłowanie do sportu z handlem narkotykami.

– Nie ma w tym nic dziwnego – powiedział Diamond, urodzony cynik. – Narkotyki są w sporcie powszednią rzeczą.

– Chcę, żeby to było jasne: o ile pamiętam, nigdy nie spotkałem tego faceta – powiedział z naciskiem Jackman.

– Przyjęto do wiadomości. – Diamond uśmiechnął się niegrzecznie, odkładając słuchawkę.


***

W poniedziałkowe popołudnie Matthew przybiegł pędem ze szkoły albo urwał się z ostatniej lekcji, bo czekał w Kolumnadzie przy wejściu do cukierni. Było zatem mnóstwo czasu na ciastko. Diamond, któremu lekarz zalecił ograniczanie kalorii, ograniczył się do niesłodzonej czarnej kawy. Odwracał wzrok od talerzyka chłopaka, wydając mu polecenia.

– Mat, musisz to dobrze zrozumieć. Jesteś tutaj po to, żeby stwierdzić, że człowiek w Rzymskich Łaźniach to ten sam, którego widziałeś, kiedy miał awanturę z panią Jackman na podjeździe John Brydon House. Jeśli pomyliłeś się albo nie jesteś pewien, musisz mieć odwagę, żeby to powiedzieć, jasne? Ale bez względu na to, co się stanie, chcę, żebyś cicho siedział, kiedy będę mu się przyglądał, a potem masz się schować.

Jeśli ze strony Mata potrzebna była zgoda, wyrażona została w ten sposób, że chłopak odłożył niedojedzone ciastko i zaproponował, żeby już poszli. Diamond powiedział mu, że mają mnóstwo czasu i może zjeść do końca.

– Nie mogę, jestem zbyt podniecony – przyznał Matthew.

Samokontrola Diamonda osłabła.

– To oddaj mnie.

O czwartej dwadzieścia wyszli z Kolumnady, przeszli przez Stall Street i weszli do łaźni. Żeby dojść do kasy, trzeba było przejść przez Przepompownię, miejsce spotkań towarzystwa w czasach georgiańskich. Obecnie znajdowała się tu restauracja. W porze herbaty wszystkie krzesła były zajęte, kelnerki w czarnych kamizelkach, białych bluzkach i fartuszkach robiły wszystko, żeby nadążyć, a trio przy wejściu wesoło grało arię torreadora z Carmen. Przejście do spokojniejszej atmosfery w głębi przynosiło ulgę.

O tej porze dnia w łaźni nie było zbyt wielu zwiedzających. Kobieta w kasie ostrzegła ich, że zamykają o piątej. Strażnicy proszą wtedy wszystkich, żeby wyszli. Diamond skinął głową, że rozumie. Kiedy tylko znaleźli się poza zasięgiem jej słuchu. Matthew, doświadczony wyjadacz, zwierzył się Diamondowi, że zna setki miejsc, w których można się schować.

Diamond nie wspomniał mu, że nigdy wcześniej nie zwiedzał łaźni. Dwa semestry łaciny w młodości zabiły w nim wszelkie zainteresowanie Rzymianami. Kiedyś uczestniczył w oficjalnym obiedzie w Przepompowni, przed którym pito koktajle obok Wielkiej Łaźni; oglądając pochodnie, przymocowane do kolumn, potknął się o nierówny chodnik i wylał większą część drinka na smoking, który wypożyczył na tę okazję.

Najpierw poszli do ruin świątyni Minerwy, oświetlonych przez dyskretnie rozmieszczone reflektory tak, że zwietrzałe postacie bóstw z wapienia żarzyły się czerwienią i złotem na ołtarzu. Turyści zatrzymywali się, żeby popatrzeć albo poczytać opisy w przewodnikach, ale Matthew, który szedł, jakby był u siebie w domu, powiedział:

– Nie ma co marnować tutaj czasu. Andy opowiadał o tym jakiś miesiąc temu. W tym tygodniu robi Wielkie Łaźnie.

Szli chodnikiem, kilkakrotnie wchodzili na schody, kilka razy skręcili, aż Diamond stracił orientację, wreszcie podeszli do okna wychodzącego na łaźnię na świeżym powietrzu. Na powierzchni wody tworzyły się pęcherzyki.

– To tylko święte źródło – powiedział lekceważąco Matthew, widząc, że Diamond się waha. Na jeszcze niższym poziomie usłyszeli ciągły szum i zobaczyli, jak nadmiar wody spływa łukiem ze źródła, jak miniaturowy wodospad.

Przed nimi było światło dzienne i Wielka Łaźnia, niebieskozielony prostokąt zamglony parą wodną. Po światełkach tunelu przestrzeń i światło nie mogły nie robić wrażenia. Sama łaźnia miała jakieś dwadzieścia na dziewięć metrów. Otaczały ją rzędy kolumn na kamiennych podmurówkach. Podtrzymywały wyłożony płytami taras, po którym niegdyś spacerowali Rzymianie, obserwując kąpiących się. Nad wodą widać było kawałek nieba. Zwiedzający stali pojedynczo albo w parach wzdłuż chodników, spoglądając na kolumny i ustawione na nich posągi.

– Większość z czasów wiktoriańskich – poinformował Matthew. – Ta z czasów rzymskich sięga zaledwie do kolan. – Jego edukacja zyskała na wkradaniu się do łaźni.

Diamond nie przyszedł tutaj, żeby podziwiać architekturę. Po drugiej stronie zebrała się grupka młodych ludzi. Styl ich ubrań i zaabsorbowanie rozmową, a nie otoczeniem potwierdzały, że to studenci. Wykładowca jeszcze się nie pojawił.

Na razie Diamond nie miał powodu, żeby podchodzić do studentów. Wokół łaźni, pod daszkiem tarasu, znajdowały się nisze, w których na kamiennych postumentach wystawiono fragmenty rzeźb. Większość nisz była za niska albo za wąska, żeby zmieścił się w nich człowiek o rozmiarach Diamonda, ale pośrodku południowej strony znajdowało się większe zagłębienie, w którym zgromadzono kawałki potrzaskanych pilastrów i kolumn. Wyglądało na to, że można się za nimi schować, nie wywołując zainteresowania.

Razem z Matthew przeszli niedbale wokół basenu, aż znaleźli się na wysokości największej niszy. Diamond rozejrzał się, dotknął ramienia chłopca i popchnął go za postument. Nie musieli nawet kucać.

Przez kolejne dziesięć minut obok nich przechodzili turyści, a potem przemaszerowało dwóch strażników, najwyraźniej po to, żeby przypomnieć ociągającym się, że wystawa zaraz zostanie zamknięta. Chociaż przeszli obok postumentu, nie pofatygowali się, żeby za niego zajrzeć.

Stopniowo łaźnia opustoszała. Została tylko grupa historyków i dwóch ukrytych obserwatorów. Dzień zbliżał się ku końcowi. Wysoko, ponad Wielką Łaźnią, posągi rzymskich cesarzy rysowały się coraz bardziej wyraziście na tle nieba.

– W porządku, synu? – zapytał Diamond. Matthew skinął głową.

Chwilę później na kamiennych płytach niedaleko nich rozległy się kroki, zbyt szybkie jak na zwiedzającego, nawet spóźnialskiego, który starał się zdążyć na czas. I nie był to żaden ze strażników.

– To on – wyszeptał Matthew. – Na pewno.

Andy Coventry przeszedł tuż obok nich, spiesząc do swoich studentów. Ze swojego punktu obserwacyjnego widzieli jego głowę i korpus. Ramiona miał tak szerokie i muskularne, że czarna podkoszulka, którą nosił, wyglądała jak druga skóra. Uderzającym rysem była masa jasnych włosów sczesanych z czoła, w stylu sportowych idoli lat pięćdziesiątych.

– Chodź, przypatrzymy się trochę – powiedział Diamond, kiedy już można było bezpiecznie mówić.

Studenci zaczęli pokrzykiwać, gdy Coventry zbliżył się do nich. Spóźnił się jakieś dziesięć minut. Otworzył sportową torbę, wyjął z niej coś, co okazało się stalowymi przyrządami mierniczymi i rozdał studentom. Nad wodą niosły się tylko urywki jego słów, ale było jasne, że wydaje polecenia w sprawie jakiegoś ćwiczenia. Uklęknął obok oryginalnej, rzymskiej podmurówki, wspierającej kolumnę, i zmierzył jej szerokość i wysokość. Zaczęła się dyskusja na temat dodatkowej roboty kamieniarskiej, wzmacniającej konstrukcję, która kiedyś wspierała dach z belek. Studenci wyjęli notatniki i zaczęli robić zapiski. Coventry rozdzielił ich po parze do każdej z sześciu głównych podmurówek wzdłuż północnej strony łaźni.

Wciągu kilku minut studenci zajęli się pomiarami i spisywaniem notatek. Coventry, najwyraźniej zadowolony z tego, że mają co robić, podniósł torbę i poszedł w stronę jednego z wyjść od zachodniej strony.

Diamond powstrzymał Matthew, kładąc mu rękę na ramieniu. Tu potrzebny był spryt profesjonalisty. Zostawił chłopca, skrył się w cieniu i zaczął się skradać w kierunku, w którym poszedł Andy. Świadom swoich rozmiarów poruszał się lekkim krokiem pasującym do znacznie szczuplejszego mężczyzny.

W głowie Diamonda zaświtało podejrzenie, jeszcze zanim Andy pojawił się ze sportową torbą. Czuł, że najbliższe kilka minut będzie najważniejsze dla śledztwa, które po kilku tygodniach wreszcie zbliża się do punktu kulminacyjnego.

Najważniejsze było pozostać w cieniu i jednocześnie zobaczyć, co Andy Coventry ma zamiar zrobić. Znaczyło to, że trzeba zagłębić się w kompleks ciepłych i zimnych łaźni po zachodniej stronie Wielkiej Łaźni. Teraz, kiedy zwiedzający wyszli, wiązało się to z ryzykiem, że zostanie wykryty. Przeszedł przez otwarte drzwi. Wykorzystując wszystkie zakamarki, w których mógł się ukryć, zbliżył się do okrągłego basenu z zimną wodą, zwanego frigidanum, i spojrzał na jego przeciwległy kraniec, szukając swojego człowieka. Przyćmione światło było wątpliwym udogodnieniem.

Wyglądało na to, że zgubił trop. W tej części łaźni znów zaczynał się system chodników, ogrodzonych pleksiglasem. Spoglądając nad barierą, widział tylko kolejny basen, w którym nie było wody. Musiał przejść dalej, do kolejnej sekcji, bardziej zacienionej. Spojrzał w dół. Pod nim, jak odkryta w Chinach armia z terakoty, stały w rzędach ceglane, miedzianego koloru kolumny. Z pocztówek, które oglądał, wiedział, co to jest: wczesna forma centralnego ogrzewania. Te kolumny kiedyś podpierały podłogę, pozwalając gorącemu powietrzu z pieca na węgiel drzewny krążyć w pustych miejscach. Wyżej, w łaźni tureckiej, siedzieli kiedyś Rzymianie, pocili się, pozwalali namaszczać oliwą, odrapywać i masować. Hypocaustum, jak to nazywano, stanowiło jeden z najciekawszych zabytków łaźni, głównie ze względu na swoją funkcję, a także w związku z dziwnym, niezapomnianym widokiem na ponad sto sięgających kolan kolumienek, które wypełniały przestrzeń pod podłogą symetryczną formacją, niezwykłą mimo zniszczeń i uszkodzeń. Czas sprawił, że ta mieszanka miedzi i ochry mogła uchodzić za arcydzieło sztuki współczesnej.

Nawet jeśli myśli Diamonda poszybowały ku problemom estetyki (co wątpliwe), widok Andy’ego Coventry’ego, kucającego na podłodze między kolumnami po przeciwnej stronie, musiał je zelektryzować.

Diamond zamarł, nie był pewien, czy powinien zejść. Coventry nie podnosił wzroku; był zaabsorbowany tym, co robił.

Diamond uznał, że najlepiej będzie patrzeć i czekać. Żeby Coventry go nie zobaczył, cofnął się na schody prowadzące do toalet.

Minęły dwie, trzy minuty, podczas których nic się nie działo; potem chrzęst butów na żwirowatej podłodze hypocaustum, odgłos człowieka wspinającego się z powrotem na chodnik i energiczne kroki, kiedy szedł z powrotem do wielkiej łaźni.

Peter Diamond zszedł ze schodów i przeskoczył przez przezroczystą barierę, zanim odgłos kroków ucichł. Z obrotnością zrodzoną z pośpiechu, przemykał się między kolumnami, aż dotarł do miejsca, w którym widział Coventry’ego. Tak jak się spodziewał, obok otworu płomienicy była jamka. Uklęknął, włożył rękę do środka i dotknął czegoś, co w żadnym wypadku nie było rzymskim zabytkiem. Było miękkie, gładkie i lekkie.

Wyjął to. Była to plastikowa torebka z białą, połyskliwą substancją.

Wyglądała identycznie jak kokaina, którą znalazł w mące w kuchni Jackmana. Jeszcze raz włożył rękę do jamki i znalazł podobne torebki, cały stos, zbyt wiele, żeby je wyciągać.

Jako tajny magazyn narkotyków hypocaustum miało swoje zalety. W przeciwieństwie do reszty budowli było suche. Jamka była osłonięta jedną z kolumn i nikt nie miał powodu, żeby tam zaglądać, gdyż w tej części łaźni przeprowadzono już obszerne prace wykopaliskowe. Zwiedzających powstrzymywał pleksiglas. Miejsce było neutralne i Andy Coventry mógł je odwiedzać dwa razy w tygodniu, nie obawiając się, że ktoś go zobaczy. Mógł wnosić i wynosić towar w sportowej torbie. A kto przy zdrowych zmysłach w wydziale antynarkotykowym Avon i Somerset zaproponowałby, żeby przeszukać łaźnie rzymskie?

Diamond wstał. Problem polegał na tym, co zrobić dalej. Miał prawo dokonać obywatelskiego aresztowania. Ale czy to byłoby mądre postępowanie? Najchętniej przesłuchałby tego człowieka w sprawie morderstwa. Handel narkotykami był niebezpieczny i wstrętny i Coventry dostanie za to po łapach, ale nie od razu.

Wtedy światło zgasło.

W tej części budynku nie było okien. Zapanowały egipskie ciemności. Diamond wyciągnął rękę, żeby nie upaść. Nie chciał zabłądzić w lesie kolumn i stracić równowagę. Pierwszą myślą, jaka przyszła mu do głowy, było to, że po zamknięciu światła są rutynowo wyłączane.

Druga myśl była bardziej niepokojąca. Wywołało ją dobiegające gdzieś z przodu szuranie buta po wapiennym żwirze. Oczywiście, mógł to być kamień, który sam z siebie się obluzował, ale wątpił, żeby tak było. A może Coventry wrócił i zobaczył go przy kryjówce? A może celowo wyłączył światła?

Nie byłoby mądrze zostać w tym samym miejscu.

Nie dał rady przedrzeć się przez hypocaustum. Będzie musiał przejść wzdłuż tylnej ściany, jak pająk uwięziony w zlewie. Niepewnie przesunął ręką po murze, wysunął stopę i przeniósł ciężar na bok. Zatrzymał się, nasłuchiwał, niczego nie usłyszał, powtórzył ruch, tym razem znajdując na drodze kolumnę. Nadal trzymając dłonie płasko na ścianie, obszedł przeszkodę z zamiarem jak najszybszego oddalenia się od jamki, w której schowane były narkotyki.

W ten sposób obszedł kolejne trzy kolumny. Wymacywał drogę wokół czwartej, kiedy po drugiej stronie usłyszał chrzęst. Nie było wątpliwości: ktoś zeskoczył z chodnika na żwirową powierzchnię posadzki.

Odezwał się głos. To był na pewno Coventry.

– Wiem, że tu jesteś, grubasie.

Diamond nie odpowiedział. Jedynie bezruch i milczenie mogły ograniczyć szkody.

Coventry zaczął iść, kroki były szybkie i równe. Albo ryzykował, że obetrze sobie kolana, albo doskonale znał topografię.

To była próba nerwów. Diamond czekał, spięty, gotów do obrony.

Coventry szedł do miejsca, w którym schowane były narkotyki. Musiał posuwać się przejściem między kolumnami, bo się nie wahał. Zatrzymał się dopiero, kiedy doszedł do ściany.

Po chwili ciszy Coventry znów się odezwał.

– W porządku, draniu, zobaczymy, gdzie jesteś. – Rozbłysła zapalniczka.

Trzymał ją w wyciągniętej ręce i zataczał łuk, rzucając długie cienie na posadzkę hypocaustum. Płomień nieuchronnie oświetlił Diamonda.

Sportem Coventry’ego był trójbój, ale z pewnością mógłby też odnieść sukces w wolnej amerykance. Runął na Diamonda, jakby odbił się od lin ringu. Zapalniczka zgasła, za późno, żeby pomóc Diamondowi, który zrobił krok w bok, unikając siły napaści, i upadł. Ceglana kolumna, która przetrwała dwa tysiące lat, spłaszczyła się pod jego masą. Z nabytym w młynach rugby refleksem przyciągnął kolana i ramiona do klatki piersiowej i z mocą przerzucił ciało na prawo. Poczuł piekący ból w boku, kiedy upadł na cegły. Jedno żebro trzasnęło. Posługując się biodrami jak dźwignią, odepchnął napastnika na bok i dźgnął go łokciem. Trafił w genitalia.

Ból w boku był ostry. Nie mógłby długo wytrzymać w walce wręcz. Macał rękami po omacku, aż dotknął kolejnej kolumny. Na szczęście wytrzymała napór. Podniósł się, przykucnął. Wtedy coś twardego uderzyło go w głowę.

Coventry musiał podnieść cegłę i cisnął nią wściekle. Gdyby trafiła, rozbiłaby głowę Diamonda. Ale tylko zadrapała go z boku, rozrywając skórę za prawym uchem i wbiła się w mięśnie barku. Zachwiał się, przytrzymał kolumny i runął do przodu. Ramię miał zdrętwiałe.

Andy Coventry chciał go zabić.

Wyprostowany biegł między kolumnami, nie wiedząc, w jakim kierunku zdąża. Zdawał sobie sprawę tylko z tego, że musi oddalić się od napastnika. Ciemność była absolutna. Wzmocnione utratą bodźca inne zmysły dały mu zwierzęcą spostrzegawczość. Stęchły, martwy odór kamieni napełnił mu nozdrza. Chód przeniknął go do szpiku kości. Chrzęst kroków odbijał się echem od dachu i ścian. To był ślepy pęd ściganego. Nie obchodziło go to, że zamieni hypocaustum w kupę gruzu, chciał przetrwać. Głośno dysząc, potknął się nad czarną pustką, rozpościerając ramiona.

Stanął.

Dłonie płasko przylgnęły do gładkiej powierzchni. Pleksiglasowa osłona chodnika. Wyciągnął rękę, ale nie był w stanie sięgnąć do poręczy, więc zaczął przesuwać się w lewo, aż zatrzymała go jakaś kamienna przeszkoda. Znowu ściana. Za sobą słyszał chrzęst kroków Coventry’ego.

Sięgnął prawą ręką, sprawdzając, czy istnieje szansa, żeby wspiąć się na mur. Silny ból przypomniał mu, że ma pęknięte żebro. Wyciągnął lewą rękę i mniej więcej metr nad ziemią namacał półkę. Uniósł kolana i podciągnął się wyżej. Teraz pojawił się drugi stopień. Z trudem wgramolił się do góry znów natknął się na pleksiglas, a potem na szczęście na poręcz przy chodniku. Przełożył przez nią nogi i poczuł pod stopami gładką, gumową nawierzchnię. Teraz mógł już rozpoznać słabe, szare światełko. Powlókł się w jego stronę, wiedząc, że Coventry w każdej chwili może dotrzeć do chodnika.

Przed nim była Wielka Łaźnia. Zdrowy rozsądek podpowiadał mu, że tam będzie bezpieczny. Coventry nie wda się z nim w walkę na oczach studentów.

Idąc, oceniał swoje obrażenia. Najbardziej bolało go żebro, z rany na głowic ściekała krew. Czuł jej ciepło na szyi. Krew to poważna sprawa. Nie chciał, żeby studenci zebrali się wokół niego i zadawali pytania, kiedy dotrze do Wielkiej Łaźni. Musi się wziąć w garść i przekonać wszystkich, że nic się nie dzieje. A krew, jeśli ją zauważą, jest znamieniem, myszką na skórze. Potem zostanie mu tylko dojść do drzwi prowadzących do wyjścia.

Wierzył, że Matthew sam znajdzie drogę. Dzięki Bogu, chłopiec znał to miejsce. Był na tyle sprytny, żeby się wymknąć.

Ale Diamond nie. Kilka metrów od wejścia do Wielkiej Łaźni zaskoczył go nagły ruch z prawej strony. Odwrócił się. Docierała tu wystarczająca ilość światła dziennego, żeby zobaczyć, jak rzuca się na niego Andy Coventry z ciężkim szpadlem na długim stylisku, takim, jakiego używają murarze. Tym razem nie było ucieczki. Szpadel, trzymany jak młot kowalski, spadał na czaszkę Petera Diamonda.

Загрузка...