Część II Gregory

Rozdział 1

Moja żona, Geraldine, próbowała mnie zabić piątego sierpnia.

Żeby zabić męża, trzeba go bardzo nie lubić, żeby nie powiedzieć – nienawidzić. Wszyscy znali Gerry jako osobę ciepłą i wylewną. Była też nadzwyczaj ładna. Osiągnęła ten etap życia, kiedy „piękna” zaczyna ustępować słowom takim jak „elegancka” i „zadbana”. Słynne, płomieniste włosy nosiła ściągnięte i związane nad długą, białą szyją. Fakt, że lubiła czarne spódnice i bluzki niczemu nie przeszkadzał; ubrana była odpowiednio.

Muszę jednak powiedzieć, że w domu to była zupełnie inna kobieta. Przez ostatnie pół roku coraz trudniej przychodziło z nią żyć. Miewała nieprzewidywalne nastroje. Zdarzały się jej napady złości, irracjonalne wybuchy, kiedy oskarżała mnie o błahostki, które w czymś jej tam wadziły. Pamiętam, jak zarzuciła mi, że majstrowałem przy jej samochodzie, bo nie chciał zapalić, albo że schowałem jej gazetę czy opróżniłem zbiornik z gorącą wodą, kiedy sama zostawiła niezakręcony kurek – głupie, domowe sprawy wyolbrzymiała do rozmiarów wielkich katastrof, twierdząc, że to jawne dowody mojej złośliwości. Ale bywało, że nagle przeskakiwała do nastroju radości i rozbawienia równie trudnego do wytrzymania, po którym często następowała czarna, milcząca depresja. Martwiło mnie to wszystko, rzecz jasna, ale nie dochodziło do czynów gwałtownych, a przynajmniej tak mi się zdawało.

Kiedy patrzę wstecz, widzę, że pierwsze informacje, iż Gerry coś planuje, uzyskałem pośrednio od lekarza. Pod koniec lipca wybrałem się na coroczne badania. Nalegali na to moi uniwersyteccy pracodawcy. Pielęgniarka zważyła mnie, zmierzyła mi ciśnienie krwi, sprawdziła odruchy i wszystkie funkcje, które miała spisane na liście, a potem zostałem wprowadzony do gabinetu, żeby poczekać na werdykt. Mojego stałego internisty nie było i pierwszy raz w życiu spotkałem się z tym niemłodym lekarzem. Doktor Bookbinder, człowiek starej szkoły, był dziobaty, siwy, z muszką i spinkami do mankietów. Jeden z tych, którzy z daleka omijają komputer. Chociaż na ścianie wisiał plakat ostrzegający przed skutkami palenia, a okno było otwarte, w gabinecie cuchnęło cygarami.

– Jak pan się czuje?

– Jestem zdrowy jak byk – odparłem. I chociaż sam o tym mówię, wiem, że tak wyglądam: jasne spojrzenie, krzepa, wesoły nastrój.

– Ile pan ma lat? Trzydzieści sześć, trzydzieści siedem. Jest pan nieprzyzwoicie młody jak na profesora. Jakim przedmiotem pan się zajmuje? Mam nadzieję, że nic z nauk medycznych?

– Wykładam angielski.

– Doskonale. – Oczy doktora Bookbindera błyszczały, kiedy patrzył na mnie spoza okularów. – Proszę więc mi nie mówić, co mam robić. Nie wiedziałem, że w Claverton zajmują się naszym ojczystym językiem.

– Dopiero organizuję wydział. Katedrę stworzono kilka lat temu.

– Katedrę angielskiego? Wspaniale, ale niech pana nie kusi, żeby za długo siedzieć na tym stołku. Siedzący tryb życia może doprowadzić do obstrukcji albo hemoroidów.

– Nie siedzę przez cały czas. Czasem wstaję i przeciągam się.

– Doskonale. Czy to stresujące?

– Wstawanie?

– Nie, bieganie – powiedział doktor Bookbinder. – Po wydziale.

– Ależ nie. Nie mam jeszcze wielu studentów. Lekarz przejrzał formularz wypełniony przez pielęgniarkę i wepchnął go do pękatej teczki, zawierającej całe moje życie z punktu widzenia medycyny.

– Nie czytałem czegoś równie nudnego od czasów książki o hobbitach. A może kosmitach? Używając terminów z zakresu ubezpieczeń, panie profesorze, opisałbym pana jako czerstwego osiłka, dopóki się pan nie wypali. Jest pan mężem tej czarującej młodej kobiety, która grywała Candice Milner w telewizji, prawda? Jest moją pacjentką.

Skinąłem głową.

– Była tutaj w poniedziałek. To jedna z zalet tego zawodu, widujemy panie częściej niż ich mężów. Bez obrazy.

– Staram się unikać lekarzy, chyba że to nieuchronne – odparłem, zdejmując nogę z nogi, gotów do wyjścia. – A skoro nie jestem tutaj po to, żeby wyłudzić od pana tydzień zwolnienia chorobowego, nie powinienem zajmować panu więcej czasu.

Doktor Bookbinder wskazał gestem ręki, żebym usiadł.

– Kiedy pani Jackman ustala wizytę, w recepcji dostają bzika.

– Potęga telewizji.

– Chce pan wiedzieć, dlaczego do mnie przychodzi? Niedyskrecja unosiła się w powietrzu. Nie obchodziło mnie to.

– Szanujemy z żoną naszą prywatność – powiedziałem ostrożnie.

– Sypiacie razem?

Szeroko otworzyłem oczy. Podciągnąłem się na krześle i usiadłem wyprostowany.

– Czy to ma jakieś znaczenie?

– Inaczej bym o to nie pytał, prawda? – odparł doktor Bookbinder.

– Jeśli chodzi panu o to, czy w tym samym pokoju, odpowiedź brzmi: tak – stwierdziłem po chwili wahania.

– W takim razie nie brakuje mi profesjonalizmu. Musiał pan to zauważyć.

– Co zauważyć, panie doktorze?

– Bezsenność pańskiej żony.

– Bezsenność… mojej… żony?

– Dlatego pytałem pana o stres. Przyszło mi na myśl, że mimo woli może się pan z nią dzielić swoimi problemami zawodowymi, ale pan mi powiedział, że nie ma pan problemów.

W porządku, nie obchodzi mnie ta cała nowomodna psychiatria, w ogóle nie obchodzi mnie psychiatria.

– Rzadko rozmawiam z Geraldine o swojej pracy.

– Musimy więc poszukać gdzie indziej prawdopodobnej przyczyny niepokojów. Czyjej obecny styl życia może być ich podstawą? Rzadko zdarza się jej teraz występować w świetle reflektorów.

– To fakt. Czasem gra w reklamach, ale praca w telewizji się skończyła.

– Dlaczego? Wszyscy nadal o niej myślą jak o Candice.

– Coś w tym zapewne jest.

– Nie zauważył pan, że nie może zasnąć?

– Szczerze mówiąc, nie. Mamy oddzielne łóżka i kiedy tylko dotykam głową poduszki, natychmiast odpływam.

– Nie pyta pan rano, czy dobrze spała?

– Nie. Kiedy wstaję, zawsze mam wrażenie, że dobrze spała. – Przerwałem. – Muszę jednak przyznać, że czuję się skrępowany tą rozmową, panie doktorze. Jeśli Geraldine ma kłopoty ze snem, powinna mi o tym wspomnieć. Tymczasem nie zrobiła tego. Przyszła do pana w zaufaniu.

– Uczyniłem całkiem zasadne założenie, że wie pan o tej sprawie – powiedział lekarz. Po czym dodał coś, co bardzo mi się nie spodobało: – Jest pan zaniepokojony, o ile rozumiem?

Opanowałem się z trudem.

– Oczywiście, że jestem zaniepokojony, skoro mi pan to powiedział. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby pomóc, choćby to było przygotowywanie filiżanki czekolady w nocy.

Lekarz parsknął śmiechem.

– Nie musi pan wstawać i dotrzymywać jej towarzystwa. W ten sposób nie opanuje się bezsenności.

– Co pan proponuje? Odpowiedział natychmiast.

– Proszę się nie martwić. Teraz będzie spała. Dałem jej phenobarbiton.

Zmarszczyłem brwi.

– Jest aż tak źle?

– Próbowaliśmy już łagodniejszych środków. Powiedziała, że nie dają rezultatu.

– Zatem to trwa od jakiegoś czasu? Nie wiedziałem.

– To ostra, nieustępliwa bezsenność, profesorze. Musimy jakoś przerwać cykl, a w takich wypadkach dobre, staromodne barbiturany zrobią swoje, podczas gdy nowsze środki nie. Kiedy już przywrócimy nawyk snu, naturalny wzorzec powinien ustabilizować się w ciągu kilku tygodni.

– Chce pan powiedzieć, że niczego nie mogę zrobić?

– Pozostaje problem fundamentalny. Możliwe, że ma to jakieś podłoże fizyczne, ale pośród wszystkich powodów utraty snu najpospolitszy jest niepokój. Widzę, że pan współczuje, i już to samo pomaga. Jeśli będzie pan mógł ustalić źródło jej obaw i zrobić z tym coś konstruktywnego, na dłuższą metę uczyni pan więcej dobra niż phenobarbiton. Proszę pana jednak o dyskrecję.

– A to dobre!

– Profesorze, jestem pewien, że jako człowiek inteligentny zrozumie pan, iż zaufanie pacjentki do lekarza jest niezwykle istotne.

– Jasne – powiedziałem i tym razem nie powstrzymywałem się. – I jako człowiek inteligentny powinienem doradzić żonie, żeby zmieniła lekarza. Do widzenia.

Wstałem i wyszedłem.

Zanim zapaliłem silnik, siedziałem przez jakiś czas, próbując zrozumieć, dlaczego Geraldine cierpi na bezsenność i jak to możliwe, że tego nie zauważyłem. Nie przyszło mi na myśl, że phenobarbiton jest przeznaczony dla mnie.

Rozdział 2

Tego samego ranka na uniwersytecie w Bath złapałem się na tym, że patrzę, jak pani Hunter, osobista sekretarka dziekana wydziału literatury, układa na talerzu sześć czekoladowych herbatników. W pokoju obok komitet kierowniczy uniwersytetu odbywał naradę. Wezwano mnie w kwestii szóstego punktu porządku obrad. Miałem wejść razem z kawą. Po dwudziestu minutach zacząłem się niepokoić. Nadal nie mogłem dojść do siebie po nieprzyjemnej wizycie u doktora Bookbindera. Pamiętam, że poczęstowałem się herbatnikiem i zażartowałem, usiłując poprawić sobie nastrój.

– Dziwna nazwa: komitet kierowniczy. Co oni tam robią? Kierują w kółko rowerami?

Hilary Hunter lubi chichotać. Chyba spodobała się jej myśl, że pięciu profesorów z powagą pedałuje w kółko po gabinecie dziekana przez całe rano, ale jako lojalna sekretarka nic mogła wyśmiewać szefa, więc odwróciła się i nacisnęła przełącznik na czajniku. Woda zdążyła się zagotować już dwa razy.

Minęła kolejna minuta.

Zadzwonił brzęczyk na jej biurku. Nalała kawę i podniosła tacę. Otworzyłem przed nią drzwi.

– Niech pani uważa na lidera wyścigu w żółtej koszulce – mruknąłem.

Dla pani Hunter było to jak szturchnięcie w żebra. Parsknęła, wchodząc w drzwi.

– Potrzebna pani chusteczka? – zapytał dziekan. Pokręciła głową.

– Proszę zatem postawić tacę, sami się obsłużymy. Jackman, proszę do nas. – Dziekan wskazał gestem wielką, obitą perkalem kanapę. Wygoda jest dla niego ważna. Lubi kraciaste wełniane koszule i ręcznie tkane krawaty. Jego cyklistówka i torba do golfa wisiały na drzwiach. W tym roku to on przewodniczył komitetowi. Inni zostali ściągnięci z różnych wydziałów. Trzech z nich znałem z widzenia, a z czwartym, profesorem Oliverem, z wydziału sztuki, chadzałem do baru.

– Jak się ma nasze pisklę, wydział anglistyki? – zapytał poważnym tonem dziekan.

– Jest w niezgorszym nastroju – odparłem.

– Ha… tak. Gotowe do pierwszego lotu?

– A jaka jest propozycja? Wycieczka do Stanów? Dziekan się roześmiał.

– Optymista z ciebie. Czyż nie jest optymistą? Profesorze Oliver, niech pan mu wyjaśni.

– Ja? – Tom Oliver wyrzucił z siebie fontannę okruszków herbatnika. Musiał mieć coś do przeżuwania. Spotkania komitetu, na których nie wolno było palić, były prawdziwą męczarnią dla nałogowego palacza fajki. Wypił łyk kawy i przełknął głośno. – Greg, zapewne wiesz, że staramy się podnieść wizerunek uniwersytetu w okolicy.

– W mieście – powiedział dziekan.

– Przepraszam. W mieście. Jakiś rok, dwa lata temu trochę nas krytykowano, że zbudowaliśmy tutaj, w Claverton, przysłowiową wieżę z kości słoniowej i że zapominamy o mieszczuchach.

– Nie, nie mów tak – żachnął się dziekan.

– O mieszczuchach – powtórzył Oliver. – O dobrych obywatelach. Zarzut był, oczywiście, nieprawdziwy. Przy naszych zasobach naukowych i technologicznych zawsze wspieraliśmy lokalny przemysł, organizując kursy z praktykami. Prowadzimy ogromną liczbę szkoleń zewnętrznych. Towarzystwo Koncertowe organizuje występy muzyczne. Na Boże Narodzenie pozwalamy setkom ludzi wybierających się na zakupy korzystać z naszego parkingu. Studenci przeprowadzają zbiórki pieniędzy na cele społeczne i tak dalej.

– Wyścigi lektyk – dodał profesor religioznawstwa porównawczego, lekki jak piórko, który co roku zgadzał się, żeby obnoszono go po wydziałach.

– To też. Zmierzam do tego, że trzy lata temu, zanim do nas dołączyłeś, Greg, urządziliśmy wystawę w Victoria Gallery.

– Tej nad biblioteką publiczną – wtrącił dziekan. – Świetna wystawa, jak na pierwszy raz.

Ostrożnie, jak spod przyłbicy, spojrzał mi w oczy.

– Zorganizowanie jej spadło na mnie – kontynuował Oliver. – Moje zadanie polegało na urządzeniu wystawy pod tytułem „Sztuka w Bath”, przedstawiającej malarzy, mieszkających tutaj w którymś momencie swojego życia. Barwny tłumek, muszę przyznać. Gainsborough, Thomas Lawrence, Whistler, lord Leighton i kilku pomniejszych.

– Profesor Oliver wystawił jedno ze swoich płócien – powiedział dziekan. – O ile pamiętam, była to abstrakcja, utrzymana głównie w różu.

– Musiałem wypełnić lukę – zauważył nieśmiało Oliver. – Wolałbym zorganizować kompletną wystawę sztuki współczesnej, ale Towarzystwo Artystów z Bath miesiąc wcześniej miało w tej galerii swoją doroczną wystawę i powiedziano mi stanowczo, że moja musi mieć inny charakter, bardziej tradycyjny.

Wyczuwając chyba, że trzeba mocniej podkreślić pozytywne aspekty wystawy „Sztuka w Bath”, dziekan znów włączył się do rozmowy.

– Reakcja na naszą prośbę o wypożyczenie obrazów była fantastyczna. Zarówno prywatnych kolekcjonerów, jak i bardziej znanych źródeł. Po części jest to powód organizowania takich wystaw, sposób na przypomnienie mieszkańcom, że istniejemy. Było o tym w gazetach, w lokalnej telewizji i w radiu. Na koniec okazało się, że profesor Oliver to postać medialna.

Tom Oliver podniósł oczy w górę na to wspomnienie. Kiedy już wszystkiego wysłuchałem, usiadłem prosto ze skrzyżowanymi na piersi rękami.

– Do rzeczy, panowie. Co mi dokładacie? Dziekan się nachmurzył.

– Jackman, nikt panu niczego nie dokłada. Mam prawo sądzić, że profesor angielskiego będzie używał bardziej stosownych słów.

– Dowalacie?

– Wygląda, jakbyśmy mieli sprzeczne cele – powiedział dziekan. – Jackman, wiem, że nie liczy się pan ze słowami, ale nie ma powodu do obstrukcji, zanim zdołaliśmy powiedzieć, o co chodzi. Uważam, że jest wspaniała okazja, by wydział anglistyki wyrobił sobie markę. Jako najnowszy musi sporo pracować, żeby dorównać tym, które były tu od początku. I nie powiedziałbym, że jesteście przeciążeni, skoro robiliście dopiero drugi nabór studentów. Nie będziecie nadawać stopni naukowych jeszcze przez rok.

– Niezła wymówka. Chce pan, żebym to ja w tym roku bił w bęben. Czy dostanę wolną rękę?

– W pewnych granicach. Wzruszyłem ramionami.

– Nie dostanę wolnej ręki.

– Otrzymaliśmy propozycję, raczej trudną do odrzucenia, która wyszła od samej rady miasta. Oczywiście nasz komitet bardzo ją popiera.

– Co to takiego?

– „Jane Austen w Bath”.

Zapadła cisza.

– Jane Austen, ta pisarka – dodał sarkastycznie dziekan, nie bawiąc się w uprzejmości. – Na wypadek gdyby pan tego nie wiedział, mieszkała tu przez kilka lat.

– Człowiek codziennie dowiaduje się czegoś nowego – powiedziałem. – To już dogadane? Tylko Jane?

– I Bath. Tematyka wystawy to uczczenie lat, które Jane Austen spędziła w Bath.

– Uczczenie?

– Właśnie.

Głęboko nabrałem tchu i powoli wypuściłem powietrze.

– Szkoda, że jej nie ma z nami, żeby mogła docenić ironię sytuacji. Dziekan się najeżył.

– Lepiej, żeby pan wyjaśnił, o co panu chodzi.

– Lata, które Jane Austen spędziła w Bath, nie są powodem do organizowania uroczystości ku jej czci. To miasto strasznie ją wkurzało.

– Panie profesorze!

– W porządku, to był najmniej szczęśliwy okres w jej życiu.

– Dość ogólnikowe stwierdzenie, prawda?

Profesor religioznawstwa porównawczego sięgnął po ostatni herbatnik czekoladowy.

– Czymże jest szczęście? Do czego sprowadzało się szczęście dla Jane Austen? Mówimy o abstrakcjach.

– O ile pamiętam – powiedziałem – kiedy wielebny George Austen powiadomił rodzinę, że mają się tu przeprowadzić ze Steventon, gdzie Jane urodziła się i wychowała, zemdlała. Straciła przytomność. W Bath spędzili pięć lat. W jej ocenie Bath było o wiele gorszym miejscem niż Steventon. Przeżyła w tym czasie serię nieszczęść: zerwane zaręczyny, śmierć przyjaciół. Tu zmarł jej ojciec. Musieli się przeprowadzić do skromniejszego mieszkania, a kiedy wreszcie stąd wyjeżdżali, pisała o tym, jak o szczęśliwej ucieczce. Szczęście sprowadzało się do ucieczki z Bath.

Po kolejnej, nieprzyjemnej pauzie dziekan powiedział z uporem.

– Fakt pozostaje faktem, że tutaj mieszkała. I jest jedną z największych pisarek na świecie.

– Żadna z jej wielkich powieści nie została napisana w Bath. Dziekan spojrzał wściekle zza okularów.

– Panie profesorze, niech pan mnie poprawi, jeśli się mylę. O ile pamiętam, Bath często występuje w jej powieściach.

Popatrzyłem na innych członków komitetu.

– Nie da się tego uniknąć, prawda?

– Tu nie chodzi o unikanie czegokolwiek. To jest okazja, Jackman. Jak do tej pory każdy, kto o tym usłyszał, bardzo się ekscytował perspektywą tego wydarzenia. Bibliotekarz miejski i jego zespół obiecali wszelką pomoc.

Straciłem nadzieję.

– Ludzie już o tym wiedzą?

– Jedna czy dwie ważne osoby.

– Żałuję, że nie powiedzieliście mi wcześniej.

– Greg – mruknął Oliver – sami dowiedzieliśmy się o tym dzisiaj rano.

Westchnąłem ciężko, wstałem i podszedłem do okna.

– A ja pewnie mam znaleźć odpowiednią liczbę eksponatów, żeby zapełnić Victoria Gallery?

– Sale zgromadzeń – odparł triumfalnie dziekan. – Zaproponowano nam sale zgromadzeń.

– Boże… one są jeszcze większe.

– Nie może być bardziej odpowiedniego miejsca. Docenia pan znaczenie tego? Jane Austen musiała tam nie raz tańczyć.

– Panie dziekanie – przerwał Tom Oliver – podczas ostatniej wojny sale zostały wypatroszone przez bomby.

– I doskonale odrestaurowane.

– Zgadza się – powiedziałem, odwracając się do nich. – To cholernie wielka sala balowa. Jak mam ją wypełnić? O ile pamiętam, jest jeden portret Jane, wielkości kartki pocztowej, sporządzony przez jej siostrę, i znajduje się w National Portrait Gallery. Poza tym nie istnieje żadna jej podobizna. Jeśli mi to wypożyczą, co jest wręcz nieprawdopodobne, nie da się tym wypełnić sali balowej długości trzydziestu metrów.

Dziekan zaczął przekładać papiery.

– Jestem pewien, że jeśli pan wykorzysta okazję tak, jak trzy lata temu zrobił to profesor Oliver, będziemy mieli wspaniałą wystawę.

– Wykorzysta okazję… jak się to ma do abstrakcji? – zwróciłem się do profesora religioznawstwa porównawczego.

Tom Oliver pośpieszył mi z pomocą.

– Mógłbyś jakoś wykorzystać jej powieści.

– Otworzyć na odpowiednich stronach i wystawić w szklanych gablotach? – zapytałem. – Niezbyt pasjonujące, prawda? Nie przyciągnie tłumów, skoro tę samą książkę można kupić w każdym sklepie w okolicy.

– W mieście – mruknął Oliver.

– Może pan sfotografować domy, w których mieszkała – powiedział dziekan.

– I powiększyć je do naturalnych rozmiarów? – Na tym etapie nie byłem w nastroju, żeby poważnie przyjmować jakiekolwiek sugestie. – Prawda. Gdybym nakleił je na karton i postawił w pionie, jak dekorację teatralną, może zapełniłbym przestrzeń w tych cholernych salach zgromadzeń. Mógłbym przebrać moich studentów w stroje z epoki, kazać im chodzić wśród scenografii i mówić: „Słowo daję, dżentelmeni z komitetu kierowniczego zasługują na uznanie, gdyż szczęśliwsze połączenie miasta i profesorskiej togi nigdy się jeszcze nie zdarzyło”.

– Daj spokój, Greg – powiedział Oliver, zanim dziekan zdążył wybuchnąć. – Kiedy się nad tym zastanowisz, wpadniesz na jakieś kapitalne pomysły.

– To fasada, prawda? Jane Austen to nazwisko, które ma przyciągnąć turystów. Nikt nie wziął pod uwagę tego, co sama Jane naprawdę myślała o tym mieście. Zdaje się, że jest już za późno, żeby wytknąć tę maleńką obiekcję natury etycznej geniuszowi, który to zaproponował.

– Ależ to jest przeciwieństwo tego, co chcemy osiągnąć – powiedział dziekan. – Chcemy uczynić gest wobec miasta, a nie upokorzyć ich akademickimi dywagacjami. Poza tym rzeczywiście jest już za późno. Znacznie za późno.

– Ile mam czasu? – zapytałem z rezygnacją.

– Zasadniczo to jest wystawa letnia – powiedział Oliver.

– …otwarcie dziewiątego września. Potrwa trzy tygodnie – dodał dziekan, jakby kończył zdanie.

– No, to mam co robić w wakacje.

– Chciałbym prosić o raport z postępów za tydzień o tej samej porze, jeśli nie jest to zbyt wiele.

Przypadkiem, szczęśliwym lub nie, mam ostry słuch. Kiedy wychodziłem z gabinetu, usłyszałem, jak dziekan mówi.

– Cóż za niesforny typ. Nie przypominam go sobie z tej strony, kiedy starał się o etat profesorski.

– Nie było tu pana, dziekanie – powiedział Oliver. – To się stało podczas pańskiego urlopu naukowego.

– Aha.

– Studenci bardzo go cenią.

– Wierzę.

– Nie zawiedzie nas.

– Lepiej, żeby nie zawiódł.

Rozdział 3

Mnóstwo ludzi przechodzi po moście Pulteney, nawet nic zdając sobie sprawy, że przekraczają rzekę Avon. Powodem jest fakt, że po obu stronach mostu stoją budynki, jak na Ponte Vecchio we Florencji. Nie zobaczy się rzeki, jeśli się nie wejdzie do któregoś ze sklepów, żeby spojrzeć przez okno. Słyszałem, że Robert Adam, projektując ten obiekt, myślał o Ponte Vecchio, ale wszelkie podobieństwa są tu powierzchowne. Most Adama jest uroczą i oryginalną palladiańską budowlą opartą na trzech przęsłach z weneckim oknem pośrodku i sklepionych rogatkach po obu stronach.

W rogatce po zachodniej stronie, naprzeciwko biblioteki, mieści się kawiarnia, która nosi nazwę David’s. Poszedłem tam po spotkaniu z komitetem kierowniczym. Moja obecność tutaj nie miała nic wspólnego z nowym zadaniem; przyszedłem do kawiarni, żeby odreagować. Pomyślałem, że po seansach z doktorem Bookbinderem i komitetem mam prawo do odpoczynku. Nie trawiłem pokoju profesorskiego. Moja natura buntuje się przeciwko pozom i pretensjonalności większości prowincjonalnych nauczycieli akademickich. Jako profesor nowo powstałego wydziału czułem się zobowiązany, żeby siedzieć i wysłuchiwać cytowanych bez zrozumienia poglądów z „Guardiana” i „Independent” albo opowieści o niedociągnięciach selekcjonerów krykieta, o związkach zawodowych czy o fotokopiarce. Nie dziś.

David’s to dla mnie bezpieczna przystań. Niecałe trzy lata temu, w dniu, w którym przyjechałem do Bath na rozmowę w sprawie objęcia katedry anglistyki, wyglądało to na szczęśliwy omen, że natknąłem się na ten klejnocik, nie szerszy niż przedział kolejowy, pełen zapachu cappuccino, z wąskimi ławkami stykającymi się oparciami, lnianymi obrusami i wyciszoną klientelą, ślęczącą nad gazetami dostarczanymi przez właściciela. Na jednej ścianie wisi oprawione w ramki zdjęcie rzeźby Dawida dłuta Michała Anioła. Pod drugą współczesny David roznosi herbatę i kawę z części pomieszczenia zaplanowanego, żeby wykorzystać ograniczoną przestrzeń do maksimum. David jest szczupły i gibki, co jest wymogiem niezbędnym; potrzeba tutaj niemal zdolności linoskoczka, żeby dostać się za ladę.

Z najlepszych miejsc ma się widok na rzekę. Szeroka połać wody pod mostem jest zdominowana przez jaz, białą, podkowiastą, trzypoziomową strukturę. Ale jej eleganckie kontury kryją w sobie śmiertelną pułapkę. Tysiące litrów gromadzi się i spada na ograniczoną przestrzeń, tworząc wir, w którym rok po roku źle kończą lekkomyślni pływacy i kajakarze.

Zająłem miejsce przy oknie i pochyliłem się w wypraktykowany sposób, żeby nie trącać osoby siedzącej przy najbliższym stole. Zamówiłem kawę i myślałem o rozmowie u lekarza. Do diabła z Bookbinderem. Później opowiem Geraldine ze szczegółami, czego się dowiedziałem. Uczciwość małżeńska była ważniejsza niż etyka lekarska, którą doktor i tak zdążył już zszargać.

Zerknąłem na pierwszą stronę „Timesa”, odsunąłem gazetę i wyjąłem z kieszeni tanie wydanie Opactwa Northanger, które zdjąłem z półki w gabinecie, zanim wyszedłem na Bathwick Hill. Szukałem zdania, które Jane Austen włożyła w usta Isabelli Thorpe. Znalazłem je: Miałam już tak dosyć Bath; twój brat i ja doszliśmy rano do wniosku, że chociaż jest tu bardzo miło, jeśli spędzi się kilka tygodni, to nie zamieszkalibyśmy tu za miliony. To było jak balsam. Te słowa podniosły mnie na duchu, brzmiały mniej więcej tak, jak je zapamiętałem. Oczywiście błędem jest przypisywanie poglądów postaci fikcyjnych autorowi. Zresztą książka zawiera także komplementy na temat miasta. Jednak w nastroju, w jakim się znajdowałem, miło było wyobrazić sobie radnych, jak zwiedzają wystawę i odkrywają wdzięczne obrazki z georgiańskiego Bath, uchwycone w uszczypliwych cytatach z powieści Jane.

Popijałem kawę i mówiłem sobie, że muszę wyrzucić z głowy buntownicze myśli. Zrzucili mi na barki tę wystawę. Teraz to było moje dziecko, więc lepiej, żebym je pokochał. Uczczenie Jane Austen w Bath. W zasadzie byłem bardziej niż chętny, żeby uczcić jej sześć ukończonych powieści. Gdyby inaczej, musiałbym zmienić zawód. Uczczenie ich autorki stanowiło dla mnie większy problem. Nigdy nic miałem ochoty dołączyć do legionu jej wielbicieli, nazywających siebie janeitami. Nie dlatego, żebym miał jakieś obiekcje co do charakteru Jane. Przeciwnie, zdarzające się od czasu do czasu w jej listach drobnomieszczańskic uwagi czyniły z niej osobę bardziej żywą, dostępniejszą niż szlachetna Jane z powieści. Mój problem był natury zasadniczej. Nie lubię tych, którzy czczą pisarzy i drobiazgowo studiują ich życie. Każde dzieło literackie żyje własnym życiem, kompletnym i niezależnym od autora. Więc jestem przeciwny nurtowi współczesnej krytyki, który grzebie pracę twórczą w danych biograficznych.

Coś, co zobaczyłem za oknem, odsunęło te myśli. Na dole trzech małych chłopców zawędrowało na koniec jazu i stanęło tam, gdzie zbierały się niesione nurtem kawałki drewna. Prąd nie był tam tak wartki jak w środku, gdzie po kilkudniowym, nieustannym deszczu, woda wylewa się znad przegrody. Chłopcy wyciągali kawałki drewna i ciskali je w dół dla czystej radości psucia błyszczącej jednostajności nurtu.

Ta scena dobrze ilustrowała moje problemy. W wystawie musi być zawarta stymulacja wizualna. Stronice tekstu, choćby ładnego, nie nadawały się do pokazywania publiczności, chyba że wsparłyby je mocne obrazy. Powieści zawierały jednak niewiele dobitnych wyobrażeń. Zawsze uważałem, że ilustrowane wydania powieści Austen wpędzają w depresję. To były tylko obrazki przedstawiające modę. Cały dynamizm znajduje wyraz w tekście. Pomyślałem, że mógłbym zrobić zdjęcia miejsc, które Jane Austen opisała w Opactwie Northanger i Perswazjach, dwóch powieściach osadzonych w Bath, ale po co? Kto chce oglądać zdjęcia Milsom Street i Pump Room, skoro sam może je obejrzeć? Nie, będę musiał odłożyć na bok obiekcje i podejść do sprawy biograficznie, pokazać obrazy przedstawiające rodzinę Jane, domy, w których mieszkała, i ludzi, jakich spotkała. Ilustracje będą statyczne, ale przynajmniej nie nudne.

A może filmy? Mogłoby okazać się dobrym pomysłem ustawienie wideo, żeby puszczać fragmenty spektakli telewizyjnych filmowanych w Bath. Przypomniałem sobie niedawną ekranizację Perswazji. Prawdopodobnie BBC uzyskało zgodę od rady miasta Bath, żeby kręcić na miejscu, więc można by poprosić ich w zamian o współpracę.

Wyobraziłem sobie kilka rzędów krzeseł przed wielkim ekranem w końcu sali balowej i poczułem przypływ optymizmu. Znów skupiłem wzrok na jazie.

Jeden z chłopców szedł wzdłuż brzegu ku środkowi. Patyk, który tam zapewne wrzucił, utkwił u szczytu trójkąta. Dwaj pozostali patrzyli, jak idzie ku niemu pewnym krokiem. Wyglądał na dwanaście, trzynaście lat, był krzepko zbudowany. Ale sprawa i tak była ryzykowna. Napisy umieszczone na obu brzegach rzeki ostrzegały, że pływanie i kajakowanie w tym miejscu jest niebezpieczne.

Pamiętam, jak mówiłem do siebie, że chłopiec jest idiotą, a jednocześnie, że chłopcom w tym wieku potrzebne są wyzwania. Gdyby nie chodzili po brzegu jazu, pewnie jeździliby na deskorolce po rampach w jednym z miejskich parków. Chłopiec dotarł do celu i wyciągnął patyk z wody. Podniósł go do góry jak Excalibur.

Uznając zapewne, że to przesada, jeden z jego kolegów podniósł kawałek drewna i rzucił w stronę chwalipięty. Mały zobaczył nadlatujący pocisk i zachwiał się. Ale zapomniał o sile prądu, bo musiał zrobić krok w bok, żeby nie stracić równowagi. To sprawiło, że znalazł się bliżej krawędzi. Chyba wyczuł niebezpieczeństwo i zachwiał się, wymachując rękami. Potem musiał zejść na niższy poziom.

Było to rozsądne posunięcie. Betonowe progi były w tym miejscu dość szerokie, a różnica wysokości nie przekraczała kilkunastu centymetrów. Siła prądu zdawała mu się nie przeszkadzać. Z łatwością mógł się wydostać na bezpieczne miejsce.

Ale nie miał szczęścia. Poślizgnął się, stracił równowagę i upadł na plecy. Woda zniosła go na następny poziom.

Szybko wstałem, zaniepokojony, że chłopiec może wpaść w wir. Zdaje się, że krzyknąłem do Davida:

– Ktoś ma problemy! – Wypadłem z kawiarni i pobiegłem mostem. Inni mogli to obserwować z deptaka z widokiem na wodę, aleja byłem bliżej i miałem lepszy dostęp.

Na końcu mostu skręciłem w prawo, chwyciłem za żelazną balustradkę i zbiegłem po schodach na kamienne nabrzeże, na którym stał most. Podbiegłem do ogrodzenia. Widziałem wszystko dobrze, ale chłopca nigdzie nie było. Dwaj inni stali jak skamieniali i patrzyli na miejsce, w którym woda wylewała się z jazu i tworzyła kipiący wir.

Z tej strony rzeki część konstrukcji jazu stanowi śluza, wielkie wrota na sworzniach, zwieńczone pomostem. Żeby dotrzeć do jazu na piechotę, musiałbym przebiec jakieś pięćdziesiąt metrów do schodów po drugiej stronie, a potem pomost. Koło ratunkowe przymocowane do balustrady przy śluzie było równie daleko. Nie było czasu.

Zrzuciłem marynarkę i buty, przelazłem przez ogrodzenie i skoczyłem. Do rzeki było jakieś pięć metrów. Zanurzyłem się, wypłynąłem na powierzchnię, wyplułem trochę obrzydliwej w smaku wody i zacząłem płynąć. Moje działania do tego momentu były automatyczne. Teraz, kiedy ruszyłem w stronę jazu, pojawiły się wątpliwości. Czy naprawdę byli tam trzej chłopcy, czy tylko dwaj? Cóż by to był za bezsensowny i żenujący pokaz, gdyby dzieciak, który wpadł do wody, zdołał się już wydostać.

Prawą ręką dotknąłem twardej konstrukcji pod wodą. Chwyciłem się kamiennej podstawy jazu i z trudnością podciągnąłem do góry, nieco w bok, nogami do przodu. Udało mi się stanąć prosto, blisko miejsca, do którego dotarł chłopak, żeby wyciągnąć kawałek drewna. Prąd ciągnął mnie za nogi.

Chłopcy u końca jazu krzyczeli i machali rękami.

– Widzicie go?! – odkrzyknąłem.

– Jest pod wodą! – zawołał jeden z nich z akcentem przywodzącym na myśl szkołę podstawową i uczniowskie czapki w paski.

– Gdzie? Gdzie go widzisz? Chłopiec pokazał palcem.

– Tam, proszę pana! Tam!

Spojrzałem na lewo i zobaczyłem ramię wystające z piany, dłoń z wyciągniętymi palcami. Niemal natychmiast znikła z pola widzenia.

– Przynieście koło ratunkowe! – ryknąłem. – Wezwijcie pomoc!

Nie widziałem dla siebie wielkich szans przy takim prądzie, ale nie da się spokojnie patrzeć, jak dziecko tonie. Zszedłem dwa poziomy niżej, poczułem, że stopy mi się ślizgają, upadłem więc na kolana i popełzłem wzdłuż progu jak najbliżej miejsca, w którym pokazało się ramię. Widziałem doskonale, że spiętrzona woda uniemożliwia chłopcu wspięcie się z powrotem albo popłynięcie z nurtem.

Zrozpaczony szukałem na kotłującej się powierzchni jeszcze jednego mignięcia chłopca i nagle zobaczyłem, jak znów wyskakuje zaledwie dwa, trzy metry przede mną. Tym razem pokazał się tułów, obracał się w wodzie jak kłoda, jakby chłopiec był martwy.

Rzuciłem się ku niemu, rozpostarłem ręce, żeby go złapać. Zimna fala runęła na mnie jak szarżujący nosorożec i wepchnęła mnie pod powierzchnię. Poszedłem na dno, połykając mnóstwo wody. W uszach mi huczało. Odwróciło mnie do góry nogami, popchnęło, byłem zdezorientowany. Głową prześlizgnąłem się po czymś twardym. Ale udało mi się złapać chłopca. Trzymałem go za biodra.

Przyciągnąłem jego nogę i chwyciłem oburącz. Przeciwstawne prądy rzucały nami jak korkiem. Ściągały nas w dół, wlokły po dnie, wyrzucały w górę, okręcały wokół osi, biły po twarzy. Ale nie puszczałem chłopca. Stopniowo uświadomiłem sobie, że siła uderzeń słabnie. Wypłynęliśmy na wierzch, nadszedł czas na zrobienie wdechu. Nad głową przemknęły mi liście, co znaczyło, że zniosło nas na zewnętrzną stronę jazu, gdzie prąd nie był tak silny.

Otarłem się barkiem o kamienny brzeg. Udało mi się stanąć. Zaczerpnąłem powietrza i poprawiłem chwyt, podłożyłem rękę pod plecy chłopca i podniosłem mu twarz ponad wodę. Była liliowoblada i pozbawiona życia. Głowa opadła mu do tyłu.

Trzymając w rękach bezwładny ciężar, brnąłem pod prąd, aż dotarłem do najniższego stopnia jazu, w najbardziej oddalony punkt, tuż poniżej miejsca, w którym na początku stali chłopcy. Z powodzeniem mogę powiedzieć, chociaż to zabrzmi jak z książeczki dla dzieci, że chęć uratowania tego młodego życia dawała mi więcej sił, niż mogłem się spodziewać. Z początku klęczałem, potem udało mi się postawić przed sobą prawą nogę i zmusić do wstania. Potykając się, poszedłem przed siebie i wspiąłem na miejsce, gdzie jaz się kończył i przechodził w wał śluzy. Był tu na tyle szeroki, że posadzono na nim drzewa.

Ukucnąłem, położyłem małe ciałko na ziemi i wtedy naszła mnie paraliżująca myśl, że jeśli chłopiec ma przeżyć, należałoby bezwzględnie zastosować jakąś technikę ratunkową. Orientowałem się w tym tylko pobieżnie. Zza pleców, jakby wywołany moimi myślami, odezwał się dziecięcy głos:

– Usta-usta. Niech pan zrobi usta-usta. Był to jeden z chłopców z jazu.

Z trudem przypominałem sobie, co trzeba zrobić. Położyłem dłoń na czole nieprzytomnego chłopca i przegiąłem mu głowę do tyłu. Strumyczek wody spłynął mu z kącika ust, więc odwróciłem mu głowę, ale już nic więcej się nie wydostało. W ustach i nozdrzach nie było widać wodorostów ani innych obiektów.

– Musi pan zacisnąć mu nos i dmuchać w usta – powiedział stojący obok mnie dzieciak.

Zrobiłem tak. Wilgotne wargi nie dawały nadziei, że dziecko przeżyje. Wdmuchałem w nie kilka oddechów i zobaczyłem, że klatka unosi mu się, kiedy powietrze napełnia płuca. Nic więcej się nie działo. Nie szło mi dobrze, zacząłem więc uciskać mu pierś, raz za razem, w dolnej części mostka.

Nie odwracając wzroku od bladej twarzyczki, zapytałem chłopca:

– Poszedłeś po pomoc?

– Nelson poszedł. Ten chłopak, który wrzucił drewienko.

Nie zainteresowała mnie tożsamość tego, co rzucał patyki. Szybko traciłem zaufanie do moich umiejętności przywracania życia.

Przestałem uciskać klatkę i przyłożyłem palce do szyi chłopca, obok jabłka Adama, żeby zbadać puls. Jeśli tam tliło się jeszcze życie, to zbyt słabo, żeby to wyczuć. Uniosłem jego lewą powiekę. Żadnego ruchu. Znowu zacisnąłem mu nozdrza i przywarłem ustami do ust.

Trudno było to stwierdzić z bliska, ale wydało mi się, że kiedy wdmuchiwałem drugi oddech w płuca chłopca, oko, które badałem, mrugnęło. Nadal było zamknięte, ale mięśnie wokół niego jakby się napięły. Nie byłem tego pewien. I nie byłem pewien, czy aby sam nie wywołałem tego efektu, zaciskając palce na nosie.

Przerwałem sztuczne oddychanie i odsunąłem się, żeby lepiej się przypatrzeć. Kiedy zbliżałem dłoń do oka, otworzyło się i poruszyła się źrenica. Otworzył oboje oczu.

Chwila była pełna głębokiego wzruszenia. To było wybawienie. Ziściło się: życie zostało przywrócone.

– Dzięki Bogu! – mruknąłem. Nie jestem religijny, ale inne słowa nie byłyby w stanie wyrazić moich uczuć.

Chłopiec zakaszlał i zacharczał.

– Położę cię teraz na boku – powiedziałem, a radość z nawiązania kontaktu nigdy nie była tak cudowna.

Chłopiec kilkakrotnie, płytko, nabrał tchu i zwymiotował wodą. Masowałem mu plecy.

– Żyje! Pan uratował mu życie! – Drugi chłopiec uklęknął obok kolegi. – Mat, dobrze się czujesz?

– Ma na imię Mat? – zapytałem.

– Matthew. A ja jestem Pierś.

– W porządku, Pierś. Weźmiemy koszulę i go owiniemy. – Leżący chłopiec zaczął odwracać głowę. – Zaraz zabierzemy cię do domu, Matthew.

– Idzie Nelson ze Starym Billem! – zawołał Pierś.

Odwróciłem się, żeby popatrzeć. Obok Nelsona i Starego Billa nad rzeką było jakieś dwadzieścia osób. Biegli w stronę jazu. Musieli pokonać schodki, żeby przejść nad bramą śluzy. Wykorzystałem to, żeby powiedzieć coś w imieniu Nelsona.

– Pierś, gdybym był na twoim miejscu, nie powiedziałbym ani słowa o tym rzucaniu drewienkami. Matthew szedł po jazie i wpadł do wody. Nic więcej nie musisz mówić.

– Pewnie tak.

– Na pewno tak.

– Ma pan rację, proszę pana.

– To było niechcący – ochrypłym głosem odezwał się Matthew. Spojrzałem na jego bladą twarzyczkę, zaczerwienione powieki i czarne włosy gładko przylegające do głowy. Wyglądał na inteligentne dziecko.

– Jasne, synu. Czasami robimy w życiu głupie rzeczy i nie chcemy, żeby o nich pamiętano. – „Syn” pojawił się w moich ustach spontanicznie, chociaż nie mam ani syna, ani córki. W tej cudownej chwili, kiedy Matthew otworzył oczy, doświadczyłem czegoś podobnego do radości, którą musi odczuwać ojciec podczas cudu narodzin.

– Ten pan uratował ci życie, Mat – powiedział Pierś.

– Myślę, że Mat powinien odpocząć – rzekłem.

Nelson nie sprowadził policjanta, ale parkingowego. Przez pomost, po schodkach prowadził grupę tych, którzy pospieszyli z pomocą. Musieli przejść przez balustradę i zejść na dół.

Ktoś troskliwie niósł moją marynarkę i buty. Kiedy je zakładałem, chłopcy przedstawili swoją wersję tego, co się stało. Syrena nadjeżdżającej karetki ucięła tłumaczenia. Ktoś podał koc. Matthew chciał pójść do domu, ale owinięto go pledem i podniesiono do góry.

To była dla mnie szansa, żeby się wyślizgnąć. Rola dzielnego ratownika nie odpowiadała mi. Wolę być postrzegany jako niesforny typ, który wkurza dziekana.

Rozdział 4

Później tego samego popołudnia, kiedy piłem kawę w kuchni w swoim domu na Bathwick Tlili, hurkot zwijanych drzwi do garażu obwieścił powrót Geraldine z lunchu w pubie. Zaraz po tym rozległo się trzaśniecie drzwi samochodu, stukot obcasów po betonowej podłodze i zgrzyt klamki. Otworzyła drzwi szeroko. Tyle lat spędziła w telewizji, że nie mogła się powstrzymać przed robieniem wielkiego wejścia. To się jej udało doskonale.

– Chryste – powiedziała, kiedy zobaczyła mnie w białym płaszczu kąpielowym. – Co się dzieje? Niewierność?

Uśmiechnąłem się. Skoro była w dobrym humorze, a w tamtych dniach nie mogłem być tego pewien, warto było to podtrzymać.

– Chcesz kawy?

Kiwnęła głową. Była zaróżowiona od wypitych koktajlów. Skóra napinała się jej na szczęce i kościach policzkowych. Przez prawie dziesięć lat charakteryzatornie BBC zachowywały brzoskwiniową miękkość jej młodości. To już przeminęło. Od dwóch lat nie występowała w serialu, ale nie dało się zapomnieć o roli Candice, kiedy się na nią patrzyło. Nadal była uderzająco atrakcyjną kobietą, ale i zmiany były uderzające: cierpka ilustracja, dlaczego ślubne fotografie w ramkach w większości domów po kilku latach lądują w szufladzie.

– Przez chwilę wydawało mi się, że nie żyjesz – powiedziała.

– Nie żyję?

– Zobaczyłam garnitur wiszący w garażu. Na pierwszy rzut oka odniosłam wrażenie, że ty w nim jesteś. Co, na Boga, się tutaj dzieje?

– Przemoczyłem się. A przynajmniej spodnie miałem mokre. Dzisiaj zdarzyła mi się kąpiel. Moje rzeczy śmierdzą wodą z rzeki i tam je powiesiłem.

– Wodą z rzeki? Mówisz poważnie?

Nasypałem łyżeczkę kawy rozpuszczalnej do kubka, nalałem wrzącej wody z czajnika i opowiedziałem jej o chłopcu w jazie.

– Mogłeś utonąć. Naprawdę mógłbyś nie żyć – zauważyła, kiedy skończyłem.

W jej głosie nie czuło się głębokiej troski, która powinna się kryć pod takim stwierdzeniem. Przeciwnie, była w nim nutka zadumy.

Machnąłem na to ręką. Jako człowiek wykształcony wiem, że umysł jest zdolny do nieograniczonych wzlotów wyobraźni.

– Niemożliwe – rzuciłem radośnie. – Mam zaczarowane życie, jak ten gołąb na Great Russell Street.

– Ach, to.

– A więc nie zapomniałaś o nim z kretesem?

– O nie.

I nagle wtedy gołąb z Great Russell Street stał się jakby ptakiem złowróżbnym. Nasze małżeństwo już dawno by się rozpadło, gdyby nie sposób, w jaki je traktowaliśmy. Chociaż Geraldine nie miała teraz zobowiązań zawodowych, utrzymaliśmy nasz pakt, że gwarantujemy sobie swobodę. Jeździłem na zagraniczne kursy bez obawy, że Geraldine wybierze się ze mną, a ona samotnie wypuszczała się na narty. Mieliśmy własne samochody, łóżka, gazety, książki i nagrania. Ona chodziła do kościoła, ja nie. Czasem bywaliśmy osobno na przyjęciach. Założenie było takie, że czas spędzany razem jest cenniejszy, bo wynika z wyboru, a nie z okoliczności. I przez pierwszych kilka miesięcy to działało, seksualnie i emocjonalnie.

Mamy zatem małżeństwo w swobodnym stylu. Zmiana, jakiej uległo życie Gerry po stracie roli w Milnerach, niczemu zbytnio nie zagrażała. W telewizji uzbierała stosik pieniędzy i wydawała je szczodrze. Wkrótce przyłączyła się do wesołej kompanii z Bristolu i z entuzjazmem wsiadła na towarzyską karuzelę, której tak jej wcześniej brakowało.

Ale teraz, po dwóch latach, nasza niezależność była jedyną rzeczą, co do której panowała między nami zgoda. Jej zmienne nastroje, furia, oskarżenia zmieniły przestrzeń, którą stworzyliśmy, w otchłań. Seks zrobił się zdawkowy i oboje musieliśmy być mocno podcięci, żeby go uprawiać. Nasze rozmowy były wymuszone, nawet kiedy Geraldine była radosna i znajdowała się w stanie wielkiego ożywienia, gdyż nasze światy ledwie się krzyżowały. Miała przyjaciół, których nigdy nie spotkałem.

„Nudziliby cię – zwykła mawiać – i, Boże, ty byś ich nudził!”

Po sposobie, w jaki do siebie podchodziliśmy, widać było, że wszystko skończy się separacją.

Ale nie wiedziałem jeszcze, że Geraldine rozumiała pojęcie separacja w bardziej absolutny sposób niż ja.

A ja nadal czułem się trochę za nią odpowiedzialny.

– Dziś rano byłem u lekarza. Spotkałem twojego doktora Bookbindera – powiedziałem od niechcenia, kiedy siedzieliśmy, popijając kawę.

Geraldine spojrzała na mnie ostro.

– Nie mówiłam ci, że Bookbinder to mój lekarz.

– Że leczysz się na bezsenność, też mi nie mówiłaś.

– Cholera jasna! – Machnęła ręką, przewracając dzbanek z kawą. – To sprawa prywatna i poufna. Nie miałeś prawa pytać.

– Spokojnie, Gerry – odparłem. – Nie wściekaj się, Bookbinder sam mi to powiedział. Myślał, że o wszystkim wiem. Powiedziałem mu, że nie. To dla mnie nowość. Nie zauważyłem, że nie śpisz w łóżku.

Nie odpowiedziała. Patrzyła na mnie wściekle tymi swoimi zielonymi oczami. W każdej chwili mogło się sprawdzić stare porzekadło o rudzielcach i ich temperamencie.

– Gerry – zagadnąłem pojednawczo – nie chcę z tego robić sprawy. Przykro mi, że nie możesz spać. Ostatnio też kilka razy miałem bezsenną noc, ale słyszałem, że oddychasz równo, i uznałem, że śpisz. To chyba tabletki rozwiązały twój problem.

Szeroko otworzyła, a potem równie szybko przymrużyła oczy.

– O tym też się dowiedziałeś? Co jeszcze wiesz, do cholery? Czytasz moje notatki?

Próbowałem dojść do porozumienia. Teraz uznałem, że mnie obraża.

– Powinnaś o to winić swojego lekarza, a nie mnie. Wyładowała furię w przeraźliwym napadzie.

– Podstępny gadzie! Próbowałeś się czegoś o mnie dowiedzieć, co? Wtykałeś nos w moje leczenie. Co ty knujesz? Chodzisz za moimi plecami do mojego lekarza. To obrzydliwe!

Zwyczajna taktyka.

– Posłuchasz mnie? – zapytałem. – Mam już powyżej uszu twojej manii prześladowczej Wysłano mnie do Bookbindera, bo mój lekarz, Marshall, wyjechał. Poszedłem odebrać wyniki badań.

– Ustaliłeś termin, kiedy Marshalla nie ma. – Dźgała palcem w przestrzeń między nami. – Wymyśliłeś sobie te badania, żeby dostać się do mojego lekarza i sprawdzić, na co się leczę.

– Daj spokój, dobrze?

– To widać na kilometr. Boję się tego, co masz zamiar zrobić. Spiskujesz z nim za moimi plecami? O to ci chodzi, prawda? Ty draniu, sprzysięgłeś się z moim lekarzem!

– Gdybym to robił za twoimi plecami, to jak sądzisz, po co miałbym ci o tym mówić? – zauważyłem.

– Bo jesteś cholernie przebiegły! – krzyknęła. – Zacierasz po sobie ślady, udajesz, że wszystko jest jawne, a nie jest. Po co w ogóle o tym wspominałeś, skoro wiedziałeś, że mnie to zdenerwuje? Coś kombinujesz, bez dwóch zdań.

– Skończyłaś? Chcesz wiedzieć, dlaczego o tym wspomniałem. Powiem ci. Jest dokładnie odwrotnie. Powód, dla którego o tym wspomniałem, jest taki, że postanowiłem zawsze być wobec ciebie lojalny. Jest jeszcze jeden powód: uważam, że nie powinnaś pić ani używać phenobarbitonu, kiedy korzystasz z samochodu. Następnym razem musisz wziąć taksówkę.

– Idź do diabła. – Chwyciła torebkę i ruszyła do drzwi.

– Mówię poważnie – powiedziałem. – Zabijesz kogoś, jeśli będziesz się tak zachowywała.

Zaczęła się śmiać.

Zrezygnowałem z przemawiania do jej rozsądku.

Rozdział 5

W tym samym tygodniu, w czwartkowe popołudnie, znalazłem się na wprost kamery telewizyjnej, stojąc obok jednego z siedmiu marmurowych kominków w sali zgromadzeń w Bath, która tak niefrasobliwie została wybrana na miejsce wystawy poświęconej Jane Austen. Audycja nic dotyczyła bezpośrednio tego wydarzenia. Poproszono mnie tu, żebym wziął udział w programie BBC „Points West”, traktującym o historii budynku. Mimo to myślami bujałem we wrześniu. Sala była większa, niż pamiętałem. Uniosłem wzrok wzdłuż korynckiej kolumny na ozdobny sufit i przeniosłem go dalej, ku galerii dla orkiestry.

– Panie profesorze, czy zechciałby pan podejść bliżej Sadie?

– Jeśli Sadie powstrzyma podniecenie – odpowiedziałem.

– Wystarczy. Proszę się tu zatrzymać. – Nerwowy Nowozelandczyk, reżyser, zapytał oświetleniowca, czy jest zadowolony, i otrzymał w odpowiedzi kciuki wzniesione do góry. – Świetnie. Dźwięk w porządku?

Kiedy ustawiali ujęcie, odezwałem się poufale do Sadie, która miała ze mną rozmawiać.

– Zanim zaczniemy, chciałbym postawić jedną sprawę jasno. Dopiero co wspomniała pani o wystawie Jane Austen w Bath. Na tym etapie kochana Jane jest tylko błyskiem w moim oku, i to słabym. Dowiedziałem się o tym zaledwie kilka dni temu. Lepiej, żeby pani nic pytała mnie teraz o plany.

– Oczywiście – powiedziała. – Czy Dougie nie wyjaśnił wszystkiego? Nie będę pana o to pytać. Kiedy nakręcimy rozmowę, wspomnimy, że zamierza pan zorganizować tutaj we wrześniu wystawę. To wszystko. Trochę reklamy zaliczkowo. Ale możemy z tego zrezygnować, jeśli pan sobie życzy.

– Nie, niech to pójdzie.

– Dzisiaj mówimy o tym, jak wykorzystywano sale balowe przez stulecia. Panie profesorze, chcemy się od pana dowiedzieć, co tu się działo w czasach Jane.

– Pyta pani, co działo się za kolumnami? Na twarzy Sadie pojawił się niepokój.

– Spodziewamy się – powiedziała – że powie pan raczej o bardziej formalnych zachowaniach, o balach kostiumowych i tak dalej. Kręcę jeszcze dwie rozmowy, żeby wydobyć nieco mniej szacowne funkcje, którym sala służyła w bardziej nam współczesnych czasach. Między wojnami było tu, zdaje się, kino.

– Kino? – spytałem, nadal zachowując poważny wyraz twarzy. – Nie mogę sobie wyobrazić niczego mniej szacownego.

Każdy reporter telewizyjny boi się dowcipnisiów. Sadie spojrzała na mnie stanowczo.

– Nie wszystko zostanie wyemitowane. Materiał pójdzie dopiero w piątek. Dougie chce zrobić co najmniej dwa ujęcia na wypadek kłopotów. Gdyby pan zakasłał, niech się pan nie martwi. Tego się nie puści.

– Moja droga, ja nigdy się nie martwię. Sadie zwilżyła wargi, odwróciła się.

– Martwisz mnie, złotko – powiedziała cichym głosem, skierowanym jak sądzę, do ekipy.

Skinęła głową do Dougiego, reżysera.

– Cisza, proszę! – zawołał. – Kręcimy ujęcie. Ujęcie pierwsze… i akcja.

Nie zdołaliśmy przebrnąć przez pierwsze pytanie Sadie.

– Cięcie! – krzyknął Dougie.

Coś poszło nie tak z dźwiękiem. Zajęli się tym, a ja zrobiłem sobie krótką przerwę. Odszedłem od kominka, podszedłem do rzędu krzeseł w stylu chippendale, z których korzystała ekipa między ujęciami i wziąłem do ręki porzuconą przez kogoś gazetę „Bath Evening Chronicle”. Tytuł głosił: „Skromny bohater ratuje chłopca”.

Usiadłem i zacząłem czytać:

„Nieznany mężczyzna rzucił się wczoraj po południu na ratunek chłopcu tonącemu w jazie Pultency i wyłowił go z wody. Chłopiec, Matthew Didrikson (12 lat), z Lyncombe Rise, uczęszczający do Abbey Choir School, był nieprzytomny, kiedy został wyciągnięty na brzeg, ale jego wybawca przywrócił go do życia metodą usta-usta Z objawami wstrząsu, z wodą w płucach, chłopca zabrano do Royal United Hospital, ale nie hospitalizowano go. Wybawca Matthew, elegancki mężczyzna w wieku około trzydziestu pięciu lat, opuścił miejsce zdarzenia, nie ujawniając tożsamości.

Pan David Broadbent, emerytowany optyk, widział całe wydarzenie z deptaka.

– Chłopiec bawił się z dwoma innymi nad jazem i zaczął iść w stronę środka – powiedział. – Prąd był mocny po tych wszystkich deszczach, które u nas spadły. Chłopiec zachwiał się i poślizgnął. Potem zobaczyłem, że wpadł do wody pod jazem. Tamten mężczyzna musiał to zobaczyć z mostu Pulteney albo z jego okolicy, bo zbiegł ze schodów przy moście i zaraz skoczył do wody. Nie wahał się. Podpłynął do jazu i zaczął szukać chłopca. To było bohaterstwo, bo w przeszłości tonęli tam ludzie. Jakoś udało mu się złapać chłopca i wtedy zniosło ich w bok. Wyszedł z wody, wyciągnął chłopca i zrobił mu sztuczne oddychanie metodą usta-usta. Uważam, że powinno się zawiadomić królewskie pogotowie wodne, bo ten człowiek zasługuje na medal.

Doktor Rajinder Murtah, który zajmował się Matthew w szpitalu, powiedział:

– Chłopiec bez wątpienia zawdzięcza życie szybkiemu i rozsądnemu działaniu tego nieznanego mężczyzny.

Matka Matthew, pani Dana Didrikson, zatrudniona w Realbrew AJes Ltd jako kierowca, powiedziała:

– Bardzo chciałabym mieć możliwość podziękowania temu dzielnemu człowiekowi, który uratował życic mojego syna.

Matthew wyszedł z opresji prawie bez szwanku, nie licząc powierzchownych zadrapań, i jutro wróci do szkoły.

– Co najmniej troje ludzi utonęło w jazie Pulteney w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Sporo wypadków przytrafiło się też pływakom i kajakarzom. Ludzie nie zdają sobie sprawy, że pod jazem woda jest tak głęboka, iż można tam zatopić dwupiętrowy autobus. Przydenny nurt jest śmiertelną pułapką – powiedział nam rzecznik policji”.

Zza moich pleców odezwał się niespodziewanie jakiś głos.

– Nie ma ucieczki. Wyśledziłam pana.

– Co? – Odłożyłem gazetę pierwszą stroną do dołu.

– Będziemy robić kolejne ujęcie – oznajmiła Sadie.


***

Wieczorem tego dnia, kiedy w telewizji puszczano wywiad, utknąłem na posiedzeniu rady naukowej, a więc go nie zobaczyłem. Gerry za to widziała i troskliwie nagrała na odtwarzacz wideo, ale nie zauważyła, że jest nastawiony na kanał 4, kiedy więc przyszedłem, zanim zorientowałem się, co się stało, obejrzałem dziesięciominutowy program o ogrodnictwie. Ponieważ jednak miała to być gałązka oliwna po kłótni związanej z moją wizytą u doktora Bookbindera, podziękowałem jej za dobre chęci.

– Śmieszne – powiedziała. – Kiedy widzę cię w telewizji, zawsze wyglądasz inaczej, prawdę mówiąc prawie na przystojniaka.

– Przystojniaka? – zapytałem, udając obrazę. – Roztrząsaliśmy obyczaje społeczne w Bath za czasów Jane Austen. To był mój wygląd profesorski.

– Na mnie to nie działa – odparła. – To po prostu udawanie, prawda? Gregjackman udaje profesora, tak jak jakiś aktor grający efekciarsko Juliusza Cezara.

W jej słowach tkwiło więcej niż ziarno prawdy, ale niewiele sobie robiłem z tej analogii.

Trochę po dziesiątej wieczorem, kiedy popijałem koniak przed sprawdzeniem, czy drzwi i okna są pozamykane, zadzwonił telefon. Gerry brała prysznic, więc podniosłem słuchawkę, spodziewając się, że usłyszę jednego z jej wielu przyjaciół. Dzwonili z ploteczkami o każdej porze.

– Czy można mówić z profesorem Jackmanem? – zapytał kobiecy głos.

– Przy telefonie.

– Chyba rozpoznaję pański głos. Przepraszam, że dzwonię tak późno. Czy bardzo przeszkadzam?

– Hm, zastała mnie pani w domu – powiedziałem ostrożnie, próbując się domyślić, czy nie jest to aby jedna z moich studentek, której nie podoba się ocena. – Czyja panią znam?

– Nie. Nazywam się Abershaw, Molly Abershaw. – Przerwała, jakbym powinien o niej słyszeć, i znów się odezwała. – Z „Bath Evening Telegraph”.

Odpowiedziałem z większym taktem, niż zazwyczaj mi się zdarza.

– Skoro pani o tym wspomniała, wydaje mi się, że widziałem pani nazwisko w gazecie.

– A ja widziałam pana dziś wieczór w telewizji.

To dlatego rozpoznała mój głos. Poczułem się trochę pewniej, kiedy dowiedziałem się chociaż trochę o intencjach rozmówczyni.

– Usłyszała pani o wystawie poświęconej Jane Austen, o ile rozumiem?

– Tak, zgadza się. To we wrześniu, jeśli się nie mylę?

– Tak – odparłem, ale powstrzymałem się od stwierdzenia, że niechętnie odbieram telefony o dziesiątej wieczór.

– Jestem pewna, że będzie pan to chciał nagłośnić. Chcielibyśmy o tym napisać, kiedy przyjdzie stosowna pora.

– Świetnie. – Nie chciałem przedłużać rozmowy, kiedy już padły niezbędne formułki, wyrażające dobrą wolę. – Teraz jest jeszcze za wcześnie, ale będę chętnie współpracował. A skoro pani najwyraźniej ma mój numer domowy, podobnie jak uniwersytecki, nie powinno być problemów z kontaktem.

– Chciałabym zapytać pana o coś jeszcze – wtrąciła szybko. – Nie wiem, czy pan czytuje moją gazetę. Prawdopodobnie wtykają ją panu pod drzwi dwa razy w tygodniu. Jest darmowa, ale nasz dział informacyjny cieszy się bardzo dobrą opinią. Dziś wieczorem rozmawiałam z chłopcem, który w poniedziałek o mało nie utonął w jazie Pulteney. Widział pana dziś wieczór w „Points West” i sądzi, że pana rozpoznał. Uważa, że to pan jest tym człowiekiem, który uratował mu życie. Czy mógłby pan to potwierdzić, panie profesorze?

Zacząłem się wykręcać.

– Właściwie dlaczego mnie pani o to pyta?

– Myślałam, że to oczywiste. Chodzi o zainteresowanie czytelników. Był to bardzo odważny czyn i zasługuje na to, żeby go opisać.

– Ależ został już opisany.

– Tak, w „Evening Chronicie”. Nie potrafili jednak podać nazwiska…

– …skromnego bohatera.

– Właśnie.

– I ma pani nadzieję na wyłączność?

– Czy to był pan, profesorze?

Głupio przyznałem, że to ja, i dziewczyna z radości pewnie wykręciła koziołka.

– Niech pani słucha. Nie chcę zamieszania – dodałem, oczywiście za późno. – Każdy zrobiłby to, co ja, gdyby zobaczył chłopca w niebezpiecznej sytuacji.

Roześmiała się.

– Ależ to bzdura.

– Co pani powiedziała?

– Niech mi pan da skończyć. Ta opowieść została spisana milion razy i nikt nie zmienił w niej ani linijki. Mężczyzna ratuje dziecko albo starszą panią, albo kocię, a potem odchodzi, nie podając nazwiska. A kiedy go w końcu wyśledzą, mówi: „Każdy zrobiłby to samo”. Czyżby? Do diabła! W dzisiejszych czasach dziewięciu na dziesięciu odwróciłoby wzrok.

Poszukałem schronienia w równie zdartej formułce jak ta, którą atakowała.

– Proszę pani, nie wiem, czego pani ode mnie chce, ale sprawa jest zamknięta, jeśli chodzi o mnie.

– Moja gazeta – powiedziała – poda pańskie nazwisko. Pomyślałam, że chciałby pan poczynić kilka inteligentnych uwag. Czy nie narzucimy się panu, jeśli rano przyślemy fotoreportera, żeby zrobił panu zdjęcie?

– Tak.

– To miło z pańskiej strony. Czy może przyjść około dziewiątej?

– Powiedziałem, że tak, narzucicie się. Nie pozuję do fotografii.

– Panie profesorze – zauważyła stalowym głosem – jesteśmy największą lokalną gazetą. Blisko współpracujemy z uniwersytetem, nagłaśniamy różne wydarzenia.

– Zgadza się, ale to nie jest wydarzenie wymagające nagłośnienia.

– Z całym szacunkiem, ja uważam, że jest.

– A więc różnimy się co do tego. Wtedy wyłożyła kartę atutową.

– Nie chce pan wiedzieć, jak się miewa mały Matthew?

Była w tym groźba niechcianego rozgłosu. Odpowiedziałem, starając się nie okazać zatroskania.

– Owszem. Niech pani powie. Jak się miewa?

– Świetnie, ale chciałby się z panem spotkać i podziękować osobiście.

– O, nie – zaprotestowałem. – Cieszę się, że ma się dobrze i na tym koniec. Dziękuję za telefon, proszę pani. – Odłożyłem słuchawkę.


***

Następnego dnia, z ciekawości zmieszanej z obawą, wziąłem do ręki egzemplarz gazety Molly Abershaw. Było to jeszcze bardziej krępujące niż się spodziewałem. Główny tekst, wyróżniający się na stronie głosił:

„Profesor płynie z pomocą”

„Tajemniczym człowiekiem, który w ostatni poniedziałek rzucił się na pomoc chłopcu przy jazie Pulteney i metodą usta-usta przywrócił mu życie, jest, jak się okazało, profesor uniwersytetu w Bath, Gregory Jackman, z Bathwick. Ma trzydzieści siedem lat, w 1987 roku został mianowany profesorem świeżo utworzonej katedry anglistyki.»Evening Standard«apelował w tym tygodniu o pomoc w odnalezieniu bohatera, który po udzieleniu pomocy odszedł, nie ujawniając nazwiska. Pewna liczba naszych czytelników dzwoniła, podając szczegółowy opis tego człowieka, ale ostatecznie został rozpoznany przez uratowanego chłopca, dwunastoletniego Matthew Didriksona z Abbey Choir School. Matthew rozpoznał profesora w programie»Points West«, który był nadawany w telewizji wczoraj wieczorem. Był to filmowy reportaż o sali zgromadzeń.

»Jestem pewien, że ten profesor to człowiek, który uratował mi życie. Włączyłem program przypadkiem i on tam był. To naprawdę niezwykłe«- powiedział Matthew, kiedy zadzwoniliśmy do niego wczoraj wieczorem.

»Telegraph«skontaktował się z profesorem Jackmanem późnym wieczorem. Potwierdził, że to on był ratownikiem. Kiedy upewnił się, że Matthew jest już przytomny, a karetka jest w drodze, odszedł, gdyż, wedle jego słów:»Sprawa była zamknięta, jeśli chodzi o mnie«. Powiedział, że miło mu słyszeć, iż Matthew w pełni wrócił do sił”.


***

Oczywiście, aż mnie skręciło, ale mogło być gorzej. Cieszyłem się, że wygłosiłem już ostatni wykład w tym semestrze, bo artykuł stanowiłby doskonały pretekst dla moich studentów, żeby urządzić jakąś hecę.

Zaplanowałem sobie weekend tak, żeby nie rzucać się w oczy. Jedyną okazją towarzyską było przyjęcie, które wydawała w porze lunchu w niedzielę księgarnia Waterstone’s, żeby nagłośnić nowy zbiorek wierszy Teda Hughesa, nagrodzonego poety, który miał podpisywać swoje książki. Jeszcze nigdy nie spotkałem się z Hughesem, ale podobały mi się jego utwory i tematyka, którą się zajmował, więc chciałem tam być. Gdyby udało mi się wyrwać stamtąd odpowiednio wcześniej, miałem nadzieję, że jeszcze tego samego popołudnia zdążę dojechać do Hampshire, do wsi Chawton, żeby rzucić okiem na dom, gdzie kiedyś mieszkała Jane Austen. Przekształcono go w muzeum, więc miałem obowiązek jak najszybciej go odwiedzić i wyżebrać eksponaty.

Weekend był jedną z tych cennych, by nie rzec osobliwych, przerw w angielskim lecie, kiedy to zapowiadacze pogody niecierpliwią się, żeby oznajmić perspektywę upału nie do zniesienia. Cały naród przymierza wtedy ubiegłoroczne szorty i odkurza słomkowe kapelusze. Przed pubami i kawiarniami pojawiają się stoły i krzesła. Wzrasta fenomenalnie sprzedaż olejków do opalania, kremów przeciwko owadom, jasnego piwa i sałaty.

I, czego nie wiedziałem, moja żona coraz bardziej niecierpliwi się, żeby mnie zamordować.

W niedzielny poranek musiałem odwalić jakąś papierkową robotę, toteż spędziłem parę godzin na uniwersytecie, dopóki słońce nie sprawiło, że dalsza praca okazała się niemożliwa. Potem wróciłem do Bath, na przyjęcie z autografami, które zepsuł mi niespodziewany incydent. Kiedy przyjechałem, niedługo po dwunastej, ścisk wokół stołu na parterze, gdzie Ted Hughes zaczął już podpisywanie, wystawiał piękne świadectwo gustom literackim mieszkańców Bath, chociaż niektórzy obniżyli tonację, włażąc na stołki, żeby zobaczyć wielkiego człowieka. Rozglądałem się za kimś znajomym i dostrzegłem grupkę pokrewnych mi dusz z uniwersytetu. Wkrótce pogrążyliśmy się w dyskusji o nurtach poezji nowoczesnej.

Nie znałem wielkiej kobiety, która odepchnęła łokciem jednego z moich towarzyszy i zwróciła się do mnie po imieniu, chociaż jej głos był mi znajomy. Przedstawiła się jako Molly Abershaw, reporterka, dzwoniła do mnie późnym wieczorem w czwartek. Łagodnie mówiąc, byłem wkurzony. Przypomniałem jej, że prasie nie mam nic więcej do powiedzenia.

Pani Abershaw miała najwyraźniej czas, żeby opracować plan bitwy, podczas gdy ja zachowywałem się przewidywalnie. Gdy to wspominam, myślę, że zareagowałem przesadnie. Powiedziała z uśmiechem, że nie jest tutaj po to, żeby uzyskać ode mnie wypowiedź, po prostu chce mi kogoś przedstawić. Potem sięgnęła za siebie i wypchnęła w moją stronę chłopca, którego wyciągnąłem z jazu. Biedny dzieciak wyglądał na kompletnie oszołomionego. Pani Abershaw próbowała nakłonić go do jakichś wyrazów wdzięczności, ale zanim otworzył usta, powiedziałem, że to całkiem niepotrzebne.

Można sobie wyobrazić zdumienie ludzi, z którymi byłem. Nic nie wiedzieli o mojej przygodzie w jazie. Ale Molly Abershaw jeszcze nie skończyła. Powiedziała, że przyszła też matka chłopca, żeby się ze mną spotkać. Teraz już nie byłem w stanie zachować się uprzejmie wobec kogokolwiek. Kiedy błysnął flesz i zdałem sobie sprawę, że mnie osaczono, zareagowałem szybko. Chwyciłem fotoreportera, z całą pewnością nasłanego przez gazetę, i zażądałem, żeby wyjął kliszę i mi ją oddał. Nieszczęśnik zesztywniał ze strachu, a nie jestem przyzwyczajony do takiego zachowania ze strony ludzi, z którymi obcuję. Zażądałem rolki z filmem i dostałem ją.

Takich skandali trudno się spodziewać na przyjęciach literackich.

Rozdział 6

Natychmiast po skandalu w Waterstone’s opuściłem przyjęcie. Podczas jazdy do Chawton zmusiłem się do myślenia o innych sprawach. Domek, w którym Jane Austen spędziła ostatnie osiem lat życia, stoi po tej stronie Alton, tuż przy A31. Towarzystwo Jane Austen urządziło w nim muzeum. Nie było to miejsce, które bardzo chciałbym odwiedzić, ale komitetowi kierującemu wspaniale się udało wpłynąć na koncentrację mojego umysłu. Spisałem pewną liczbę przedmiotów – rękopisów, portretów rodzinnych i innych pamiątek – które uznałem za warte wypożyczenia, gdyby mi się udało. Na mojej liście nie było pukla włosów Jane, niedawno zabarwionego na kasztanowo, ani mikrofotografii fragmentów jej skóry, które przywarły do cebulek. Odrzuciłem większość swoich profesorskich skrupułów, były jednak pewne granice, nawet jeśli się miało trzydzieści metrów ścian do wypełnienia. Zanim odjechałem, powiedziałem kustoszowi, co mnie interesuje, i wybadałem, czy jest skłonny wypożyczyć eksponaty. Okazało się, że powinienem rozmawiać z zarządem Towarzystwa. Jak zwykle, pojawiły się komplikacje w związku z ubezpieczeniem.

Najgorszy upał już minął, kiedy ruszałem do domu, ale jazda i tak była nieprzyjemna, bo słońce pod ostrym kątem raziło przez przednią szybę. Zatrzymałem się na piwo i sałatę w Marlborough i dotarłem do Bath przed dziewiątą. Tu czekała mnie kolejna przykrość.

Bezmózgi rytm muzyki dyskotekowej dotarł do mnie, zanim jeszcze zobaczyłem sznur wielkich samochodów na podjeździe. Rozpoznałem czerwonego porsche i szarego, zabytkowego bentleya: bristolska kompania Geraldine. W powietrzu unosił się zapach węgla drzewnego i kebabu. Niebo i ziemia w porównaniu z Jane Austen.

Drzwi frontowe były otwarte, na progu siedział brodaty człowiek, którego nigdy nie widziałem. Wystukiwał palcami rytmy disco na pamiątkowej tacce z 1935 roku, która należała do mnie. Był to okaz kolekcjonerski i zazwyczaj stał na walijskim kredensie.

– Cześć – powitał mnie mężczyzna, nie podnosząc wzroku. – Co przyniosłeś?

– Nic. Mieszkam tutaj.

Teraz brodacz uniósł głowę, żeby na mnie popatrzeć spod zmrużonych powiek.

– Znaczy się z Geny? Niezła sztuka, facet. Chcesz wejść?

Zrobiłem krok nad jego nogami, przeszedłem przez dom i znalazłem Geraldine. Tańczyła na patio, przytulona do pośrednika handlu nieruchomościami, Rogera, który nosił koszulę w prążki, czerwone szelki i nigdy nie przepuszczał takich balang. Gerry pomachała do mnie. Muzyka była ogłuszająca, ściszyłem ją.

– Za wcześnie przyjechałeś, żeby dostać coś do jedzenia! – zawołała, nie przestając kołysać biodrami. – Musi się podgrzewać jeszcze jakieś pół godziny. Masz czas, żeby się przebrać w coś bardziej relaksującego.

Ona sama relaksowała się w szmaragdowym kombinezonie. Była bosa.

Stwierdzenie, że nie byłem w rozrywkowym nastroju, stanowiłoby eufemizm.

– Na litość boską, Gerry, powinnaś mi powiedzieć, że planujesz coś takiego.

– Nie miałam szansy, kochanie. Wyleciałeś z gniazdka bardzo wcześnie rano. Nic nie szkodzi. Zorganizowałam ci dziewczynę.

– Co?

– Dziewczynę. Spódniczkę czy jakich tam czarujących określeń używają faceci. – Kaseta skończyła się, Gerry przestała tańczyć, podeszła do mnie i usiłowała rozluźnić mi krawat. Była w radosnym nastroju, co rzadko się zdarzało, kiedy byliśmy razem. Po zapachu domyśliłem się, że piła wódkę. – Ubierz się w coś seksownego – powiedziała. – Nadejdzie lada chwila.

– Gerry, wylej sobie trochę wody na głowę – stwierdziłem.

– Nie oszukuję – upierała się. – Ta kobieta z nazwiskiem jak męskie imię dzwoniła godzinę temu i pytała o ciebie. Poczekaj, przypominam coś sobie. Pewna gwiazda filmowa z lat czterdziestych o sennych oczach i w filcowym kapeluszu. Dana Andrews. To było to. Na imię ma Dana.

– Nie znam żadnej Dany.

– Wkrótce poznasz. Tak bardzo chciała z tobą porozmawiać, że zaprosiłam ją na moje barbeeue. To matka tego dzieciaka, którego wyciągnąłeś z rzeki.

– Pani Didrikson. – To był jeden z tych dni. – Ty ptasi móżdżku, ci ludzie stanowią zagrożenie. Pojawili się, kiedy Ted Hughes podpisywał książki.

– Co cię naszło, skromnisiu? Myślałam, że sława jest dla ciebie jak powietrze.

– Ale nie chcę uchodzić za wiejskiego osiłka. Mam tego po dziurki w nosie. Nie pozwolę, żeby prasa napadała mnie w domu. A tymczasem to właśnie nam grozi.

– Powiedziała, że przyjdzie sama – odparła Geraldine.

– Tak, już to widzę.

Poszedłem na górę, do sypialni, zdjąłem z wieszaka czyste ubranie, zajrzałem do kabiny i stwierdziłem, że jakaś kobieta bierze tam prysznic, więc musiałem umyć się nad umywalką. Uwierzycie? Ktoś zdjął lustro ze ściany.

W pierwszym odruchu chciałem powiedzieć Geraldine, żeby wyrzuciła panią Didrikson, gdy tylko pojawi się na progu. Ale na Gerry nie można polegać, nawet kiedy jest trzeźwa. Zrobię to sam. Ubrałem się, wróciłem na dół, przekroczyłem mężczyznę, który leżał w drzwiach, i popatrzyłem na podjazd, czy nie nadjechał nowy samochód. Wyszedłem na drogę. O tej porze panowały już całkowite ciemności i błogosławiony chłód.

Kiedy jeszcze paliłem, byłaby to świetna okazja, żeby puścić dymka. Nie chciałem dołączyć do przyjęcia Geraldine. Nie miałem nic wspólnego z jej przyjaciółmi, chociaż wiedziałem, że końcu będę musiał się z nimi zbratać. Nie uda mi się zasnąć.

Usłyszałem, jak od strony Bath nadjeżdża samochód. Zanim go zobaczyłem, reflektory oświetliły mur i żywopłoty. Jechał powoli, jakby kierowca wypatrywał konkretnego domu. Potem pojawił się wóz i światła przygasły. Mercedes. Zatrzymał się po drugiej stronie drogi, naprzeciwko mnie, ale nikt nie wysiadł.

Kierowcą była ciemnowłosa kobieta. Opuściła szybę i zapytała.

– Może lepiej, żebym zaparkowała przy drodze?

– Przyjechała pani na przyjęcie?

– Niezupełnie – powiedziała z wahaniem. – Czy pan profesor Jackman?

– Zgadza się, ale to moja żona wydaje przyjęcie. Może pani tu zaparkować, jeśli pani woli. O tej porze mało kto tutaj jeździ.

– Myślę, że się nie rozumiemy. Chciałam porozmawiać z panem, panie profesorze.

– Pani Didrikson? – Nie spodziewałem się, że przyjedzie mercedesem.

– Tak. Nie powiedziano panu, że przyjadę?

– To nie jest odpowiednie miejsce do rozmowy. – Naszła mnie przyjemna myśl. Mógłbym wymanewrować Molly Abershaw, która bez wątpienia ustawiła to spotkanie, i uciec z przyjęcia, a jednocześnie zabrać się do najbliższego pubu. – Łatwiej będzie w mojej knajpce Viaduct. Ma pani coś przeciwko temu?

Zawahała się.

– No, nie… jeśli panu to odpowiada.

Wsiadłem. W czasie jazdy prowadziłem z nią pogawędkę o pogodzie i turystach i podziwiałem sposób, W jaki prowadziła mercedesa po ostrych zakrętach Brassknocker Mili. Panowała nad maszyną, jakby sprawiało to jej przyjemność. Dziwne, że nie wolała prowadzić czegoś bardziej przypominającego samochód sportowy, bo była naprawdę za niska jak na mercedesa. Siedziała na dwóch grubych poduszkach.

W pubie było pełno. Chciała zamówić coś bezalkoholowego, więc zaproponowałem wodę mineralną, a sam zamówiłem duży koniak.

– Było mi tak przykro, ze względu na to, co stało się dzisiaj w Waterstone’s, że musiałam osobiście się z panem skontaktować – zaczęła, gdy tylko dostaliśmy napoje. – Proszę mi wierzyć, byliśmy naprawdę zaskoczeni, ja i Matthew, gdy pojawił się ten fotoreporter. Poszliśmy tam, sądząc, że będziemy mieli okazję spotkać się z panem prywatnie i podziękować za to, co pan zrobił. Kiedy Molly Abershaw zaproponowała mi spotkanie, wydawało się, że to dobry pomysł. Teraz pluję sobie w brodę, że byłam taka głupia. Wybaczy mi pan?

W Waterstone’s tylko na nią zerknąłem. Incydent był tak niespodziewany, że ledwie zdążyłem rozpoznać chłopca, kiedy błysnął flesz i wywołał moją gniewną reakcję. Głęboko osadzone, brązowe oczy Dany Didrikson przyglądały mi się teraz z obawą. Czekała na odpowiedź. Kształt jej twarzy, wysokie czoło, ładne usta i podbródek sugerowały inteligencję, pozbawioną przebiegłości. Małe dłonie trzymała mocno ściśnięte.

– Niech pani o tym zapomni – powiedziałem. – Wściekłem się i nie jestem z tego zbyt dumny. Mam nadzieję, że pani syn doszedł już do siebie po tym przytopieniu.

– Całkowicie – odparła. – Ale nie mogę na tym poprzestać. Chcę podziękować panu za to, że uratował mu pan życie. Nie znajduję odpowiednich słów.

– Już dobrze – odpowiedziałem z uśmiechem. – Za chwilę może mi pani postawić drinka i oboje będziemy mniej skrępowani.

– A rachunek za pranie pańskiego ubrania?

– I tak należało je uprać.

– Myślałam, że marynarka jest kompletnie zniszczona. Pokręciłem głową.

– Nie zna pani właściciela mojej pralni chemicznej. To geniusz, artysta. Powinien restaurować freski Leonarda. A tymczasem czyści moje spodnie.

Dana należała do tego rodzaju kobiet, których piękno zawiera się w uśmiechu.

– A teraz porwałam pana z przyjęcia.

– To przyjęcie mojej żony – sprostowałem. – Czy nie lepiej powiedzieć, że to ja panią stamtąd porwałem? Geny panią zaprosiła, prawda?

– Nie miałam zamiaru zostawać. – Zaczerwieniła się. – Przepraszam, to brzmi nieuprzejmie. Jestem trochę zmęczona. Miałam ciężki tydzień.

– Gdzie pani pracuje?

– Jestem kierowcą w spółce, pracuję w browarze.

– Wygląda na to, że warto panią bliżej poznać. Kolejny szybki, wstydliwy uśmiech.

– Nie dostaję próbek. A samochód należy do firmy.

– To ciężka praca? – zapytałem.

– Muszę zarabiać na życie.

– Pani jest, hm…?

– Rozwiedziona. – Powiedziała to spokojnie, bez emocji. – Ojciec Mata wrócił do Norwegii. Pobraliśmy się, gdy byliśmy zbyt młodzi.

– Czy trudno jest wychować syna? Nie mam dzieci.

Opuściła wzrok na szklankę, zastanawiając się nad odpowiedzią. Zwróciło moją uwagę, że nie rzuciła zdawkowej odpowiedzi.

– To kwestia uczulenia na jego rozwój. Mat ma teraz dwanaście lat, niedługo czeka go egzamin do szkoły średniej. Wchodzi w okres męskości. Już nie jest chłopcem, a jeszcze nie mężczyzną. Ciągle sobie powtarzam, żeby nie dziwić się jego zachowaniu. Obawiam się, że straci do mnie szacunek. Jak mam go wspierać, skoro będzie mną gardził? Widzę już oznaki i jestem rozdarta między karceniem go a przytulaniem do piersi.

– Trudna sprawa. Ma jakiś kontakt z ojcem?

– Nie. Nie mamy wieści od Sverrego. Mat jest bardzo dumny z ojca. Sverre jest międzynarodowej sławy szachistą. Mat ma zbiór wycinków prasowych i kilka zdjęć, które mu dałam, ale to tak, jakby czcił drewnianego bożka. Sverre się nie odzywa. – Odsunęła się od stołu i zgarnęła ciemne włosy na plecy. – Co mi się stało, że o tym mówię? Dojrzał pan do kolejnego drinka?

Patrzyłem, jak odnosi kieliszki do baru, przekomarza się ze znajomymi, którzy siedzieli przy jednym ze stołów. Była mała, ale pewna siebie. Praca musiała ją zahartować. Czułem się zaszczycony, że zechciała mi opowiedzieć o problemach wynikających z tego, że dla Matthew musiała być zarówno ojcem, jak i matką. Kiedy wróciła z drinkami, powiedziała jednak jasno, że chce zmienić temat.

– Chyba dobrze usłyszałam w telewizji, tamtego wieczoru, że robi pan wystawę poświęconą Janc Austen?

– Tak, choć bez entuzjazmu. Wyciągnąłem najkrótszą słomkę. W wolnych chwilach jeżdżę po południowej Anglii i szukam eksponatów. Jest ich zdumiewająco mało. Jeśli usłyszy pani o zasłonie, którą wyszywała, albo o czepku z wyprzedaży, który nosiła, to właśnie ze mną należy się kontaktować.

– Wszystko, co jej dotyczy.

– Wszyściutko. Mówiąc ściśle, wystawa nosi tytuł „Jane Austen w Bath”, ale przyjmę wszystko – koronkowe chusteczki, imbryki, stare buty, rakiety do tenisa.

– Tenis… w czasach Jane?

– To żart. Muszę czymś wypełnić sale zgromadzeń.

– Mieszkała na Gay Street, prawda?

– Owszem. Proszę wybaczyć nietakt, ale skąd pani o tym wie?

– To część pracy, którą Matthew robi w szkole.

– Najwyraźniej powinienem poprosić Matthew o pomoc. Poza Gay Street były jeszcze trzy domy w mieście, w których pomieszkiwała rodzina Austenów: na Sydney Place, w Green Park Buildings i przy Trim Street. Zatrzymała się także na Queen Square, zanim sprowadziła się tu jej rodzina, i przy Roman Road, w szeregowcach, pod numerem 1, gdzie mieszkała jej siejąca zgorszenie stara ciotka.

– Jane Austen miała ciotkę, która siała zgorszenie?

Skoro już oczerniłem ciotkę pisarki i wywołałem zainteresowanie pani Didrikson, poczułem się zobowiązany do opowiedzenia całej historii.

– W biografiach jest to raczej pomijane. Ciotka mieszkała w domu o nazwie Wzór, ale sama wzorem nie była. Sądzono ją za kradzieże sklepowe, co było przestępstwem zagrożonym karą śmierci. Podejrzewano, że ukradła koronki modystce. Zna pani sklep z ubraniami na rogu Bath Street i Stall Street, tuż naprzeciwko wejścia do łaźni? Stoi na miejscu tamtego sklepu. W sierpniowe popołudnie 1799 roku ciotka kupiła tam sztukę czarnej koronki i wyszła, niosąc sztukę białej, za którą nie zapłaciła. Obsługa dopadła ją na ulicy i zatrzymała. Ciotka twierdziła, że w sklepie musieli się pomylić, ale oni wnieśli skargę. Spędziła siedem miesięcy w areszcie, czekając, aż sprawa trafi na wokandę.

– W tamtych czasach musiała to być ciężka próba.

– Mogło być gorzej. Ponieważ obracała się w wyższych sferach, pozwolono jej mieszkać w domu nadzorcy, a nie w więziennej celi. Wprowadził się tam także jej mąż. Mało brakowało, a i Jane Austen dołączyłaby do niej. Matka zaproponowała usługi Jane i jej siostry Cassandry, jako dam do towarzystwa, ale nie starczyłoby dla nich miejsca.

– Dobry materiał dla pisarza.

– Czy Jane też tak sądziła, to odrębna sprawa. Żona nadzorcy miała zwyczaj wylizywania do czysta noża, którym kroiła cebulę, a potem używała go do smarowania chleba masłem.

Pani Didrikson się skrzywiła.

– Lepiej już było siedzieć o chlebie i wodzie. Co się zdarzyło podczas procesu?

– W końcu ciotkę oczyszczono z zarzutów i uznano, że biedna, stara kwoka padła ofiarą fałszywego oskarżenia i spreparowanych dowodów, ale współcześni pisarze, którzy przeanalizowali jakość materiału dowodowego, są w tej kwestii bardziej sceptyczni. Udało się jej ujść cało chyba tylko dlatego, że cieszyła się opinią szacownej obywatelki. Wezwano wielu świadków, żeby bronić jej cnót. Byli to parlamentarzyści, parowie królestwa, księża i sklepikarze. Sędzia, zwracając się do ławy przysięgłych, podkreślił to, dodając, że bogata, powszechnie szanowana kobieta nie miała powodu, by dokonywać kradzieży sklepowej.

– Chociaż mogło być inaczej – zauważyła pani Didrikson. – Bogate kobiety też kradną. Mogą mieć inne motywy niż ciężkie położenie materialne.

Pokiwałem głową.

– Na szczęście dla ciotki w początku XIX wieku nikt nie słyszał o post-freudowskiej psychologii.

– Mimo wszystko to fascynujące. Mam nadzieję, że wykorzysta pan tę opowieść w swojej wystawie.

– Chyba tak. Rozumie pani, to nie jest tak drugorzędna sprawa, jak mogłoby się wydawać, jeśli weźmiemy pod uwagę to, co by się stało, gdyby sąd skazał ciotkę.

– Powieszono by ją?

– Realnie rzecz biorąc, zostałaby deportowana. Skończyłaby w Botany Bay, w Australii. A wtedy rodzina Austenów z pewnością nie zamieszkałaby w Bath. Mieszkali u ciotki, kiedy szukali domu dla siebie. Opactwo Northanger i Perswazje nigdy nie zostałyby napisane.

– Ale kto wie, co spłynęłoby z pióra Jane? Czy była jej krewną?

– Nie, ciotka była z domu Cholmeley. Wyszła za mąż za wuja Jamesa i została panią Leigh Perrot.

– Panią jaką?

– Dwa słowa: Leigh i Perrot. Dożyła późnego wieku – ponad dziewięćdziesiątki.

– Niewinność nagrodzona? Pokręciłem głową.

– Dobrzy umierają młodo, a źli żyją długo.

Za każdym razem, kiedy się uśmiechała, rysy jej łagodniały. To było wyzwanie, żeby ją dalej zabawiać. Ale zanim znów spróbowałem, założyła torebkę na ramię i powiedziała.

– Nie chcę być niegrzeczna, ale pozwoli pan, żebym pana podwiozła z powrotem?

– Już?

– Nie mogę zabierać pana gościom.

– Nie spieszy mi się z powrotem na przyjęcie, ale powiedziała pani, że jest zmęczona – przypomniałem sobie. – Nie powinienem zaczynać tej historii o ciotce Jane. – Dopiłem koniak. – Chodźmy.

Rozdział 7

Mercedes jechał drogą wijącą się pod górę Brassknocker Hill.

– Myślałem o pani synu – powiedziałem. – Może to zabrzmi głupio po tym, co się stało, ale czy lubi pływać?

– Tak sądzę – odparła pani Didrikson. – Udaje mu się przepłynąć całą długość basenu. Na pewno nie jest najlepszy w tym sporcie. Za mało się do tego przykładają w szkole. Według mnie za dużo czasu poświęcają śpiewaniu, choć nie powinnam narzekać, prawda? Przecież to ja wysłałam go do szkoły z chórem.

– Zmierzam do tego, że na uniwersytecie mamy basen. Aż dziwne, ale o tej porze roku mało kto z niego korzysta, podczas gdy inne baseny są zatłoczone. Prawie wszyscy studenci wyjechali. Myśli pani, że pływanie spodobałoby mu się?

– Panie profesorze, pan i tak zrobił dla Mata wszystko, co można.

– Chciałbym się z nim znów spotkać. W końcu nawiązaliśmy znajomość w wodzie.

Uśmiechnęła się słabo.

– Niewiele z tego pamięta.

– Będzie pamiętał, jak go obsztorcowałem dziś rano, w księgami. Tego rodzaju incydent może być bolesny dla dziecka w jego wieku. Chciałbym mu udowodnić, że nie było w tym nic osobistego. Może któregoś wieczoru, po szkole?

Droga przestała się wznosić. Pani Didrikson myślała przez chwilę, zanim odpowiedziała.

– Jestem pewna, że mu się to spodoba.

– Wtorek?

– Dobrze. Przywiozę go samochodem.

– Powiedzmy koło siódmej? A może pani do nas dołączy? Odpowiedziała zwięźle, jakby spodziewała się tego zaproszenia.

– Nie, dziękuję. Chciałem być tylko uprzejmy.

– Jak pani sobie życzy. Wie pani, gdzie jest basen w Claverton? Roześmiała się.

– Rozmawia pan z byłym taksówkarzem.

Kiedy zatrzymaliśmy się przy drodze, naprzeciwko domu na całym Bathwick Hill słychać było Rolling Stonesów. Z ogrodu na tyłach dobiegały niemal histeryczne wrzaski.

– Dobrze, że pańscy sąsiedzi nie mieszkają blisko – powiedziała pani Didrikson. – Kiedy my urządzamy barbecue, musimy uważać na hałas.

– Jestem gotów się założyć, że kiedy rozpala pani pod rusztem, zawsze któraś z sąsiadek wychodzi, żeby zdjąć pranie.

– Zawsze.

– Wejdzie pani na drinka? Coś przekąsić? Szybki kebab?

– Dziękuję, ale wolałabym wrócić i powiedzieć Matowi, jak sprawy się mają. Jest trochę zdenerwowany.

Zrozumiałem. Ze sposobu, w jaki to powiedziała, wywnioskowałem, że nie jest to tylko wymówka. Wysiadłem, życzyłem jej dobrej nocy i patrzyłem, jak eleganckim łukiem zawraca mercedesa i szybko odjeżdża w stronę Bath. Zdolna kobieta. Pod zbroją niezależności kryła się inteligentna i uczciwa osoba. Wysoko cenię te zalety.

Noc była duszna, prawie bez powiewu. Temperatura nie spadła od zachodu słońca. Zapach smażonego bekonu mieszał się przyjemnie z ciężkim aromatem kapryfolium. Poszedłem wzdłuż domu, w kierunku, z którego dobiegał hałas.

Reflektory wokół basenu były włączone i większość gości stała nad wodą. Patrzyli na trzy kobiety i dwóch mężczyzn, którzy zdjęli ubrania i gonili się po brzegu, żeby zepchnąć kogoś do basenu, zanim sami będą musieli zanurkować. Przyjaciele Geraldine lubią o sobie myśleć, że są przebojowi, i wysilają się przez cały czas. Z zasady założyłem, że Geny jest jedną z tej trójki, ale zauważyłem ją, jak ubrana nadal w swój kombinezon przyjęła rolę obserwatora. Jej dłoń spoczywała na ramieniu Rogera, pośrednika handlu nieruchomościami. Wyścig wokół basenu przywiódł mi na myśl seryjny komiks Jamesa Thurbera Wyścig o życie, gdzie nagie postacie były blade, brzuchate, spięte i raczej odpychające niż erotyczne. Nie wiem, jak długo to trwało, ale krzyki i śmiechy były jakby wymuszone, jakby z litości. Wreszcie jeden z mężczyzn został osaczony z dwóch stron i skoczył w bok, pociągając za sobą dwie kobiety. Rozległ się głośny plusk, wybuch śmiechu, potem pozostali też wskoczyli do wody. Niewiele czasu minie, jak zaczną skandować „chodźcie do nas” i łapać za kostki każdego na tyle nierozważnego, by stanąć na brzegu basenu.

Pamiętam, że spojrzałem na zegarek i przypomniałem sobie powiedzenie Woodhouse’a z Emmy, że im wcześniej przyjęcie się kończy, tym lepiej. Pan Woodhousc, pionier nowoczesnej obsesji na tle zdrowia, miałby z pewnością coś trafnego do powiedzenia na temat niebezpieczeństw nurkowania na golasa.

Odwróciłem się plecami do basenu i poszedłem na patio, gdzie musiałem osobiście zająć się barbccue, żeby przygotować sobie stek. Ręczną szufelką zdjąłem warstwę popiołu, odsłoniłem żarzące się węgle i rozdmuchałem je trochę. Mięso leżało na tacy pokrytej drucianą siatką. Zostało jeszcze mnóstwo kawałków. Zdjąłem pokrywę, wybrałem stek, bekon, plastry pomidora i grzyby i rozłożyłem wszystko nad ogniem.

Zdałem sobie nagle sprawę z czyjejś obecności. Geraldine wzięła mnie pod ramię.

– Gdzie się ukrywałeś cały wieczór?

– Wyszedłem na trochę. Dobrze się bawisz?

– Fantastycznie. Twoja przyjaciółka w końcu się nie zjawiła?

– Przyjechała. Nie mogła zostać.

– Szkoda. – Popatrzyła na stek. – Zostawiłam ile trzeba dla was dwojga. Musisz być teraz bardzo wygłodniały. Chcesz, żebym się tym zajęła?

– Nie ma potrzeby. Wracaj do przyjaciół.

– Nie jestem im potrzebna. Wciągną mnie do basenu i zniszczą ubranie. – Wzięła widelec i odwróciła plasterek bekonu. – Poza tym nie mogę zaniedbywać mojego najbliższego i najdroższego.

– Twojego podstępnego gada, chciałaś powiedzieć.

– Co?

– Niedawno nazwałaś mnie podstępnym gadem. Podobno knuję Bóg wie co z twoim lekarzem.

Ścisnęła mnie za ramię.

– Kochanie, zdążyłeś mnie już poznać. Jestem Lwem. Nie poskromię swojej osobowości. Ryknęłam, jak to robią Lwy, to wszystko. Mógłbyś podmuchać na węgle, bo stek nigdy nie dojdzie? Zostawiłam ci trochę mojego sosu. Rzucili się na niego jak sępy. Jest w domu.

– Gdzie? – zapytałem. – Przyniosę.

– Nie. Przypilnuj mięsa. Wiem, gdzie go schowałam. Przesunąłem pomidory na brzeg rusztu, żeby się nie spaliły, ale głowę miałem zajętą innymi myślami. Obiecano mi prawie cały materiał potrzebny na wystawę. Następnym wyzwaniem było interesujące przedstawienie eksponatów. Moja wcześniejsza niechęć do wystawy została zastąpiona silną chęcią sukcesu. Nadal nie miałem zamiaru stworzyć peanu na cześć życia w Bath. Byłem stanowczy co do tego, że stosunek Jane do miasta powinien zostać wiernie przekazany.

Gerry wróciła z dzbankiem sosu.

– Będzie ci smakowało. Masz talerz? Wziąłem jeden ze stosu.

– Hej, nie utop wszystkiego.

Za późno; szczodrze polała wszystko.

– Może przyjdziesz z tym nad basen – powiedziała. – Znasz większość gości.

– Dziękuję, zjem tutaj póki gorące.

– Nie odpowiadają ci moi szurnięci przyjaciele, profesorku?

– Nie skarżę się.

– Zaparzę kawę i zaniosę do domu. Będą wdzięczni za gorący napój po tym nurkowaniu.

Zabrała kilka talerzy ze stołu i podała mi nóż, widelec i papierową serwetkę.

– Słuchaj, wiedziałam, że będziesz miał ochotę przespać się po całym dniu na nogach, i przygotowałam ci łóżko polowe w altanie. Możesz się wymknąć, kiedy tylko zechcesz. Nie będą ci tam przeszkadzali. Zostawiłam pół butelki courvoisiera i paczkę cygar obok łóżka.

Taka troska ze strony Gerry była niezwykłą rzadkością. Zacząłem podejrzewać, że kryją się za tym jakieś głębsze racje. Trudno mi było jednak uwierzyć nawet w wypadku Gerry, że miałaby czelność zaprosić swego wielbiciela, pośrednika w handlu nieruchomościami, do sypialni, podczas gdy mąż spędzi noc w ogrodzie. Ale co innego mogłem sobie pomyśleć?

– Nie jestem zmęczony – odparłem.

– No to w porządku – powiedziała Gerry tak czarująco, że aż podniosła mnie na duchu. – Pamiętaj tylko, że łóżko tam jest, gdybyś zechciał uciec przed końcem przyjęcia.

Poszła w stronę domu, zostawiając mnie na patio razem z kolacją. Jedzenie było dobre, sos trochę zbyt pieprzny jak na mój gust. Zeskrobałem go ze steku. Nagle uświadomiłem sobie, że obok ktoś stoi ze szklanką piwa w ręku. To był Roger, pośrednik. Jego okrągła jak księżyc twarz świeciła zielonkawo w sztucznym świetle.

– Cześć, bracie Gregory. Co to jest, dokładka? Spojrzałem na niego niezbyt przyjaźnie.

– Dopiero co przyszedłem. Byłem na mieście.

– Biznes czy zabawa? Mam nadzieję, że to ostatnie. Sześć dni pracować będziesz…

– …a siódmego dnia będziesz miał barbecue? Roger się roześmiał.

– Skoro już mowa o pracy. Jutro rano muszę być w biurze radosny jak skowronek.

– Gerry robi kawę – powiadomiłem go.

– Chyba będziemy musieli z tego zrezygnować. Nie widziałeś przypadkiem Val?

– Val?

– Mojej żony.

– Nie. – Nie dodałem, że zawsze uważałem Rogera za kawalera, sądząc z tego, jak odnosił się do Gerry.

– To jedna z pierwszych, które wpadły do basenu – powiedział Roger.

– Może weszła do środka, żeby się wysuszyć.

– Nie, tam jest! – krzyknął Roger. – Val, kochanie, musimy iść. Chodź, pożegnasz się z gospodarzem.

Val zdążyła się już ubrać. Z wilgotnymi włosami przylepionymi do głowy jeszcze bardziej przypominała postać z komiksów Jamesa Thurbera. Miała mętny wzrok.

– A więc to ty jesteś mężem.

Poczułem się jak właściciel niesfornego psa. Roger uśmiechnął się słabo.

– Chciała powiedzieć, że dziękuje za przyjęcie. Chodź, moja nimfo wodna. Przyjęcie już się dla nas skończyło. Dobranoc, Greg.

Poszli obok domu. Zaraz potem usłyszałem, jak rusza i odjeżdża ich samochód. Zastanawiałem się, czy Gerry wie, że wyszli.

Kiedy skończyłem jeść, poszedłem do domu, żeby napić się kawy. Nie mogłem tam uniknąć rozmów z ludźmi luźno związanymi z bristolską szkołą teatralną, którzy chcieli mi zaimponować teatralnymi plotkami. Byłem bardziej rozkojarzony niż oni, bo jakoś dziwnie zacząłem tracić kontakt z rzeczywistością. Czarna kawa nie pomogła. Z minuty na minutę robiłem się coraz słabszy.

Nie byłem już w stanic ich słuchać, wymamrotałem jakąś wymówkę i wyszedłem na patio. Mogłem myśleć tylko o łóżku polowym w altanie. Poruszałem się tak, jakbym miał na sobie staromodny ubiór nurka z obciążonymi ołowiem butami. To nie alkohol był przyczyną; napiłem się tylko koniaku w pubie, a ten trunek nie działa na mnie usypiająco. Usłyszałem za sobą stukot szpilek i u mego boku stanęła Gerry.

– Greg, jak się czujesz?

– Jestem po prostu zmęczony – odparłem bełkotliwie. – Idę do łóżka.

– Dasz sobie radę?

– Tak.

Moje biodro boleśnie zetknęło się ze stołem. Odwróciłem głowę, ale Gerry już wróciła na przyjęcie. Uderzenie na chwilę mnie otrzeźwiło. Pomyślałem, że ktoś musiał mi coś podać. Nafaszerowali mnie środkami odurzającymi. Zacząłem macać po stole i znalazłem talerzyk z musztardą. Przyciągnąłem go do siebie, nabrałem solidną porcję na palec i wepchnąłem sobie do gardła. Natychmiast poczułem odruch wymiotny, pokuśtykałem do donicy z geranium i zwróciłem, ile mogłem, z grillowanej kolacji. Kiedy się wyprostowałem, zakręciło mi się w głowie. Czułem potworne zmęczenie. Po raz drugi wepchnąłem palec w gardło. Efekt był równie obfity. Czoło pokrywał mi lodowaty pot. Potykając się, zlazłem z patio, przeszedłem, narażając się na niebezpieczeństwo, obok basenu i przez trawnik dotarłem do altany, ośmiokątnego, drewnianego budyneczku, z dwóch stron otwartego na zjawiska atmosferyczne.

Zgodnie z obietnicą, Gerry rozstawiła tam łóżko polowe. Rzuciłem się na nie jak ścięte drzewo. Byłem zbyt zmęczony, żeby zdjąć buty.

Miałem wrażenie, że lewituję. Nie było to przyjemne uczucie.

Własnej roboty sos, pomyślałem, znów wpychając palec do gardła.


***

Odzyskałem przytomność, poruszyłem się, otworzyłem oczy i próbowałem przypomnieć sobie, gdzie jestem. Nadal było ciemno i cicho, ale coś mnie zaniepokoiło. Kończyny miałem ciężkie, myślałem powoli. Znowu zamknąłem oczy.

Jakiś dźwięk, ruch obok mnie.

Pamiętałem, że jestem w altanie i że jest ona otwarta z dwóch stron. Może to wiatr przybrał na sile i coś poruszył? Ale dźwięk był mocny, jakby ze mną była tu jakaś żywa istota. Lis? Czasem przebiegają przez ogród.

Nie poruszając się, otworzyłem oczy. Słabe światło księżyca pozwoliło mi zobaczyć ludzką postać – Geraldine w czarnym dresie. Zastanawiałem się, po co przyszła, ale byłem zbyt zmęczony, żeby znaleźć odpowiedź.

Znowu zamknąłem oczy.

Moje zamroczone zmysły zanotowały słabe bulgotanie, jakby ktoś wylewał płyn z butelki z wąską szyjką. Zobaczyłem, jak Gerry opróżnia butelkę courvoisiera. Trzymała ją denkiem do góry, a zawartość spływała na podłogę. Pomyślałem, że musi być pijana, skoro robi coś tak dziwacznego. Byłem zbyt oszołomiony, żeby się wtrącić. Patrzyłem na nią bez ruchu, jakbym oglądał surrealistyczny film, zbyt zwariowany, żeby go zrozumieć.

Kiedy butelka byłajuż pusta, Gerry odwróciła się, nachyliła i podniosła kolejną, którą musiała ze sobą przynieść. Odkorkowała ją i zaczęła szczodrze polewać wszystko wokół, włączając w to łóżko. Zaprotestowałem bełkotliwie, ale wydobyły się ze mnie tylko neandertalskie pochrząkiwania.

Geraldine nie zwracała na mnie uwagi. Wyjęła cygaro z pudełka, które położyła przy łóżku, przytknęła do niego zapałkę i zaczęła palić! Niezwykłe! Nigdy nie tykała cygar. Patrzyłem, jak wkłada je między wargi, ciągnie, czekając, aż koniuszek się rozżarzy. Potem ukucnęła i już jej nie widziałem.

Powieki mi opadły. Musiałem się wysilać, żeby tak długo mieć je uniesione.

Nic nie widziałem, ale mój zmysł powonienia nadal funkcjonował. Pociągnąłem nosem i wyczułem cierpki zapach dymu. Wpełzł mi w nozdrza i zmusił do otwarcia ust i odkaszlnięcia. Usłyszałem syk. Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że łóżko stoi w ogniu. Nie tylko łóżko, ale i cała podłoga była pokryta trzaskającymi niebieskimi płomykami.

Jeśli nadal będę tutaj leżeć, pomyślałem, spalę się z altaną.

Загрузка...