Część III Ludzie w białych kitlach

Rozdział 1

Centrum operacyjne przy Manvers Street nie było tak ciasne jak przyczepa kempingowa. Spinacze do papieru nie tańczyły w pudełkach, kiedy Peter Diamond przechodził obok. Urzędnicy policyjni też nie czuli jego oddechu na karkach. Luźnym kartkom i pudłom nie groziło zmiecenie z blatów biurek. Karuzela z kartami, zamiast zajmować środek pokoju, została odesłana do kąta. Cztery konie trojańskie, jak ochrzcił je Diamond, w postaci terminali komputerowych stały na stole obok drzwi. Komitet policji zadekretował, że żadne większe śledztwo nie może się odbyć bez komputerowego wsparcia, bez względu na opory jakiegoś kłótliwego detektywa.

– Zaraz się rozgrzeją – obiecał nierozważnie inspektor Dalton, który przybył z komputerami i czterema cywilnymi operatorami.

– Rozgrzeją się? Sam się rozgrzej – odparł Diamond.

Mimo tych słów atmosfera beznadziejności znad jeziora została zastąpiona pewnością siebie. Mieli teraz cel działań. Pospolicie, ale trafnie rzecz ujmując, to jeden człowiek pomagał policji w śledztwie. Od półtorej godziny siedział w pokoju przesłuchań.

Diamond i John Wigfull wyszli zjeść kanapkę, obaj bez marynarek. Ostatni Detektyw był w swoim żywiole. Poluzował krawat i rozpiął guzik pod szyją. Czuł się świetnie i chciał, żeby wszyscy o tym wiedzieli. Ledwie zerknął na ekrany komputerów. Spodziewał się, że wszelkie postępy w śledztwie wynikną z przesłuchania profesora Jackmana. Oparł potężne ciało o biurko, z trzaskiem otworzył puszkę piwa i odezwał się do Wigfulla.

– Wiesz, do czego się sprowadza ta historia o pożarze? Wigfull czekał, nie potrafił czytać w myślach.

– On kładzie fundamenty pod wersję obrony – powiedział Diamond. – Myślami już jest w sądzie, prosi o łagodny wymiar kary. Już raz próbowała go zabić, za drugim razem się bronił. Nie wiedział, że jest taki silny. Wpadł w panikę. Usiłował pozbyć się ciała, wrzucając je do jeziora. Zobaczysz, że mam rację, John.

Wigfull uniósł brwi.

– Nie tak mówił o tym wczoraj. Diamonda nie zbiło to z pantałyku.

– Zawsze zaczynają od tego, że dają ci czystą jak śnieg wymówkę. Wyszedł, kiedy spokojnie spała, i więcej jej nie zobaczył. To tylko pierwsza linia obrony. Nie spodziewa się, że długo ją utrzyma. I nie utrzyma.

– Myśli pan, że jest gotów przyznać się do zabójstwa?

– Jeszcze nie. Jackman ma głowę na karku, pamiętaj. Najpierw będzie chciał nas przeciągnąć na swoją stronę i pokazać się w jak najlepszym świetle. Ale ta sprawa z altaną dobrze pokazuje, jak działa jego umysł.

– Nie wierzy pan w to, komisarzu?

Diamond nic nie odpowiedział. Pozwolił, żeby cisza mówiła sama za siebie.

– Altana się spaliła – zauważył Wigfull.

– Wiem. Ale czy złożył wtedy meldunek? Nie. Może to teraz przedstawiać, jak chce.

– Może poprosimy techników kryminalistyki, żeby przypatrzyli się temu miejscu i sprawdzili, czy dowody potwierdzają jego wersję?

– Mamy to pod kontrolą. – Diamond nie był w stanie ukryć zadowolenia. Podobało mu się, że wyprzedza Wigfulla, który przecież nie jest idiotą. Z miną człowieka sukcesu chwycił torebkę z zamówioną kanapką z jajkiem i sałatą. – Nie zapominaj, że miną tygodnie, zanim laboratorium da nam jakąś odpowiedź. Obaj możemy to rozwiązać jeszcze dzisiaj. – Nie udało mu się otworzyć torebki. Ścisnął ją i w rezultacie rozgniótł kanapki. Wściekły rzucił torebkę do kosza i chybił.

– Może chce pan którąś z moich, z sałatą czy z pomidorem? – zaproponował Wigfull.

– Karma dla królika. Zabierzmy się do niego jeszcze raz. Dziś wieczór chciałbym wcześniej zjeść kolację.

– Chce pan mu odczytać prawa? Diamond popatrzył na niego podejrzliwie.

– To jakaś rada, czy co? Wigfull się zaczerwienił.

– Pomyślałem, że jeśli mamy powód, powinniśmy odczytać mu prawa.

Diamond dźgnął palcem pierś asystenta.

– Inspektorze, nie ucz mnie zawodu. To, co ci teraz powiedziałem, o jego winie, to przeczucie. Jeśli mamy pracować razem, przyjmij do wiadomości jedno: jeśli ja mówię, co myślę, to jest to mój przywilej. Kiedy będę chciał wiedzieć, co ty o tym myślisz, to cię o to, do cholery, zapytam. Jasne?

– Jasne, nadkomisarzu.

– Przedstawiłem mu jego prawa wczoraj wieczorem, zanim zdążył się do mnie odezwać. Przypomnij mu o tym, kiedy wejdziemy.

Kiedy wrócili, Jackman spojrzał na zegarek. Wyglądał na tak opanowanego, że byłby w stanie zadawać im pytania. Na biurku przed nim stał pusty kubek i leżał herbatnik, ostatni z paczki z trzema sztukami. Jednym, gwałtownym ruchem Diamond sięgnął i wsadził go sobie do ust.

Policjantka, która stenografowała zeznania, wślizgnęła się za nimi dyskretnie i zajęła miejsce za Jackmanem w chwili, kiedy Wigfull przedstawiał profesorowi jego prawa.

Diamond nie marnował czasu na pogaduszki.

– Wracając do pożaru w altanie, panie profesorze, rozumiem, że wydostał się pan z tego bez poważnych obrażeń?

– Tak.

– Udało się panu wstać, kiedy wyczuł pan niebezpieczeństwo?

– Z trudnością. To był ogromny wysiłek.

– Jest pan pewien, że podano panu środki oszałamiające?

– Jestem o tym przekonany. Musiała użyć phenobarbitonu, który dostała od lekarza. Bóg wie, ile tabletek domieszała do sosu. Gdybym nie zmusił się do wymiotów, jak panu mówiłem, w ogóle nie odzyskałbym przytomności.

– Miał pan szczęście.

– I to podwójne. Spłonąłbym w ciągu paru sekund. Kiedy wyszedłem, spodnie i buty tliły się na mnie.

– Chyba to przesadna nadzieja, że je pan zachował?

– Buty i spodnie? Wyrzuciłem je. Nie nadawały się do użytku. – Zmrużył oczy. – Czy pan wierzy w to, co mówię?

Odpowiedź Diamonda była dwuznaczna.

– Widziałem spaloną altanę. – Odchylił się w krześle i splótł ręce na karku. – Mnie interesuje, panie profesorze, to, co stało się potem. Zona próbowała pana zabić. Co pan z tym zrobił?

– Nie mogłem nic zrobić. Opadłem na trawnik w bezpiecznej odległości i patrzyłem, jak pożar dopala się sam z siebie. Nadal byłem pod wpływem środków oszałamiających i musiałem zasnąć, bo następną rzeczą, jaką zarejestrowałem, było światło dzienne i ból we wszystkich kościach. Jakbym się obudził ze snu, tylko przede mną leżały zgliszcza altany. Poszedłem do domu, żeby poszukać żony. Zachowała się jak wariatka, ale nie była głupia. Wyjechała.

– Skąd pan to wie?

– W garażu nie było jej samochodu.

– I co pan zrobił?

– Pospałem jeszcze kilka godzin. Nadal byłem zbyt słaby, żeby wybrać się na jej poszukiwania. Kiedy doszedłem do siebie, zacząłem powoli sprzątać po przyjęciu. Musiałem zająć się czymś praktycznym.

Diamond napomniał go łagodnie, jakby robił uwagę na temat gafy towarzyskiej.

– Nie zawiadomił nas pan.

– Nas?

– Policji.

– Chciałem, żeby Geny się wytłumaczyła.

– Ale nie wiedział pan, gdzie ona jest. Mogła się zabić. Ludzie często to robią po zabiciu współmałżonka.

– Ludzie na tyle sprytni, żeby upozować morderstwo jako wypadek, nie psują sprawy, popełniając samobójstwo – powiedział oschle Jackman. – Wiedziałem, że wróci.

Diamond wymienił spojrzenia z Johnem Wigfullem.

– Chce pan nam powiedzieć, że zaczął pan zmywać talerze? Jackman oparł łokcie na stole i nachylił się, żeby nadać mocy swoim słowom.

– Proszę posłuchać, jestem tutaj z własnej woli. Mówię wam o tym, co się stało. Nie życzę sobie, żeby kwestionowano moje zachowanie.

Diamond odpowiedział tonem człowieka, którego zachowanie było zbyt często kwestionowane, żeby coś sobie z tego robił.

– Chcemy po prostu zrozumieć, dlaczego tak to wszystko przebiegło. Idźmy dalej, dobrze? Kiedy znowu zobaczył pan żonę?

– Tego samego dnia, wczesnym wieczorem.

– Wróciła do domu?

– Tak. – Jackman relacjonował wydarzenia z bezpośredniością równie żywą jak przekonywającą. – Nie weszła od razu do środka. Patrzyłem, jak wysiada z samochodu na podjeździe, obchodzi dom i idzie do ogrodu. Była ubrana w czarny dres, w którym widziałem ją wcześniej. Przez chwilę patrzyła na wypaloną altanę. Nie podeszła blisko, stała w odległości dziesięciu metrów i bawiła się włosami. Potem odwróciła się i weszła do domu przez nadal otwarte drzwi od patio. – Uśmiechnął się lekko. – Oczywiście była wstrząśnięta do szpiku kości, kiedy zobaczyła, jak siedzę przed telewizorem z nogami założonymi na stół. O mało nie zemdlała. Chciałem zobaczyć, jak się zachowa, więc zapytałem, co robiła cały dzień. Powiedziała, że wyjechała wcześnie i spędziła dzień na leżaku w Paradę Gardens, trochę drzemiąc, bo nie mogła wytrzymać w domu. Prawdopodobnie mówiła prawdę.

– A co się stało, kiedy poruszył pan kwestię pożaru?

– Zaprzeczyła. Powiedziała, że chyba mi się to śniło, że przyszła do altany. Twierdziła, że na pewno upuściłem zapalone cygaro i sam spowodowałem pożar. Można się założyć, że taką wersję by podała, gdyby zdołała mnie zabić. Ale to w żadnym razie nie jest prawda – dodał szybko Jackman, wyczuwając, że otwiera im pole do pytań. – Przede wszystkim, z pewnością podała mi środki oszałamiające.

– Powiedzmy, że ktoś je podał – zauważył Diamond. Jackman szybko odrzucił tę poprawkę.

– Niech pan posłucha. Geraldine miała środek nasenny. Zachowała trochę sosu dla mnie. Nalegała, że sama go przyniesie. Zalała nim całe jedzenie. Wkrótce po zjedzeniu poczułem się jak pijany. Położyła cygara i postawiła alkohol obok łóżka polowego w altanie. Wszystko to było ukartowane. I jestem pewien, że to nie sen, że naprawdę ją zobaczyłem, bo widziałem, w co jest ubrana. Nadal nosiła ten czarny dres, kiedy wróciła następnego dnia.

– Już pan o tym wspominał. Myślał pan o tym niejednokrotnie, prawda?

Jackman pokiwał głową.

– I wniosek sam się narzuca.

– W porządku, panie profesorze – powiedział radośnie Diamond, jakby uwierzył w każde słowo z tej opowieści. – Jak pan sądzi, dlaczego tak postąpiła?

– Dlaczego chciała mnie zabić?

– Tak.

Jackman w zamyśleniu oparł brodę na dłoni.

– Składam to na karb stanu jej umysłu. Jak już mówiłem, jakiś czas przed tamtym wieczorem wykazywała objawy choroby. Podejrzewała, że spiskuję, żeby doprowadzić do jej zguby. To była iluzja, fantazja, ale dla niej najwyraźniej rzecz bardzo realna. Nie doceniałem powagi sytuacji aż do tego wieczoru.

– Czy miała jakieś incydenty świadczące o zaburzeniach psychicznych?

– Tylko to, o czym mówiłem. Nie jestem psychiatrą.

– Paranoja – powtórzył Diamond i z psotnym błyskiem w oku spojrzał na policjantkę spisującą zeznanie. – Chcesz, żeby profesor to przeliterował?

Pokręciła głową.

Diamond odwrócił się do Jackmana.

– A pan? Czuł się pan prześladowany? Jackman, spięty, odsunął się od stołu.

– Co?

– Prześladowany czy choćby zagrożony. Myślę, że miał pan prawo tak się czuć po tym, co się zdarzyło.

– Użyłbym innych słów

– Jakich zatem użyłby pan słów, żeby to opisać? Profesor się zawahał.

– Oczywiście, straciłem do niej zaufanie. Musiałem się od tego momentu pilnować – odezwał się z niechęcią, jakby wciągano go na obce terytorium.

– Uznał pan, że da pan sobie radę?

– Nie rzuciła się na mnie z siekierą. Przynajmniej tak to odebrałem. Incydent z altaną wymagał mnóstwa przygotowań głównie po to, żeby zabójstwo wyglądało na wypadek. Nie chciała, żeby ją przyłapano. Gdyby miała przygotowywać kolejny zamach na moje życie, umiałbym to rozpoznać, zanim sprawa stałaby się naprawdę groźna.

– Dzielny człowiek – powiedział Diamond, choć wcale tak nie myślał.

Jackman pochylił się do przodu, zabiegając o zrozumienie.

– Kiedy mieszka się z kobietą, jest się jej mężem, dzieli się radości i rozczarowania, nie sposób nie myśleć, że ma się na nią jakiś wpływ, nie można nie mieć nadziei, że przemówi się jej do rozsądku. Zgoda, magia ulotniła się z naszego związku, ale nie musieliśmy się nawzajem niszczyć.

Zapadła cisza. Ani Diamond, ani Wigfull nie powiedzieli ani słowa, żeby nie przerywać czegoś, co wyglądało na początek wyznania. Jackman chyba zobaczył oczekiwanie w ich oczach.

– Ujmę to inaczej. Byłem gotów wziąć na siebie część odpowiedzialności za to, co się stało. Oboje popełniliśmy błędy. Odstręczyłem od siebie Geny, gdyż nie udało mi się trafić do jej duszy. Jedyne, co mogłem zrobić, to spróbować usunąć podejrzenia, które wobec mnie żywiła.

– Obdarzyć ją dobrodziejstwem wątpliwości?

– Nie było wątpliwości – powiedział stanowczo Jackman. – Próbowała mnie zabić i jej się nie udało. Fakt, że byłem tego pewien, stanowił moją gwarancję.

Ktoś zapukał i otworzył drzwi. Diamond obrócił się na krześle, gotów ryknąć. Nie znosił, kiedy przerywano przesłuchanie. Ale intruzem był lekarz policyjny. Towarzyszył mu posterunkowy, który niósł stalową miseczkę w kształcie nerki, strzykawkę i inne przedmioty.

– Ach – powiedział udobruchany Diamond. Odwrócił się i odezwał do Jackmana, którego twarz wyrażała studium niedowierzania i przerażenia. – Prosiłem doktora, żeby tu wpadł. Chcielibyśmy pobrać panu próbkę krwi dla laboratorium kryminalistycznego. To rutynowa procedura. Rozumiem, że możemy liczyć na pańską współpracę?

– Tylko próbkę krwi?

Diamond uśmiechnął się nieuprzejmie.

– A pan myślał, że co to jest? Serum prawdy?

Rozdział 2

Obaj detektywi wyszli za drzwi.

– Co dalej? – zapytał Wigfull, ale zwierzchnik nie był w nastroju do rozmowy.

– To – powiedział Diamond, podniósł jakąś książeczkę na wysokość ramienia, jakby miał składać przysięgę w sądzie, tyle że książeczka miała laminowaną okładkę w różowe słonie. – Notatnik z adresami, własność Geraldine.

– Chce pan sprawdzić wszystkie nazwiska? Diamond przytaknął z uśmiechem.

– Z pomocą naszego przyjaciela, tego za drzwiami, oczywiście. Rzućmy mu jakąś linę ratunkową, John.

– Żeby się na niej powiesił?

– Jesteś niedzisiejszy.

Wigfull pokiwał głową. Poglądy Diamonda na karę śmierci były powszechnie znane. Twierdził stanowczo, że upadek imperium brytyjskiego zaczął się w 1964 roku, kiedy wprowadzono abolicję. To nie był moment, żeby pozwolić mu wsiąść na ulubionego konika.

– W jaki sposób się ujawni?

– Wskazując palcem na kogoś innego.

– Pokaże nam fałszywy trop, tak?

– Żeby nam pomóc – powiedział Diamond, robiąc zbolałą minę. – Nie chcemy przecież przyjmować żadnych przedwczesnych założeń na temat naszego profesora, prawda? Współpracuje najlepiej jak może. Przebiegły z ciebie drań.

– A z pana sarkastyczny – odciął się Wigfull. Diamond się rozpromienił.

Kiedy wrócili do pokoju przesłuchań, Jackman zapinał mankiet. Wyglądał na mniej pewnego siebie niż poprzednio.

– Po co wam moja krew? – zapytał szybko.

– Mówi pan tak, że czuję się jak wampir – odparł Diamond. – Powiedziałem panu, to obecnie standardowa procedura. Słyszał pan o genetycznych odciskach palców?

– Tak, ale co to ma ze mną wspólnego?

– Na kołdrze z łóżka pańskiej żony były ślady krwi.

– Nie zauważyłem niczego.

– Nie rzucały się w oczy. Po chwili, w której można było dokonać kilku przemyśleń, Jackman zapytał.

– Zaatakowano ją w łóżku?

– Na razie nie da się tego stwierdzić. Nie wiemy nawet, czy to była jej krew. Może się znaleźć całkiem niewinne wytłumaczenie, przypadkiem się zadrapała, to się zdarza wszystkim od czasu do czasu. A może to ma jakieś znaczenie. W każdym razie nie będziemy niczego wiedzieć jeszcze przez tydzień. Kryminalistyka nie polega na szybkim działaniu. A jeśli to pańska krew, jestem pewien, że ma to jakieś wytłumaczenie. Możemy o tym porozmawiać teraz, jeśli pan chce.

Jackman pokręcił głową.

– Strata czasu.

– Jak pan sobie życzy. – Diamond rzucił notatnik z adresami na stół i zaczęli sprawdzać po kolei wszystkie nazwiska. Można się spierać, czy książka adresowa jest świadectwem charakteru jej właściciela. W wypadku Geraldine Jackman był to całkowity chaos. Obok kilku nazwisk z imionami i adresami wpisanymi pod odpowiednią literą, znajdowały się tam liczne wpisy ograniczone do samych imion, często bez adresu, tylko z numerem telefonu. Niektóre były otoczone obwódką, inne mocno podkreślone, wiele zostało wykreślonych. Na stronach znajdowały się dodatkowe zapiski, odjazdy pociągów, spotkania, stany konta w banku i gęste bazgroły na wpisach, które wyglądały jak ilustracje z podręcznika o pajęczynach. Detektyw typu Sherlocka Holmesa z pewnością wydedukowałby wystarczająco wiele z tych zawiłych linijek, by wskazać mordercę i stwierdzić z całą pewnością, jak i kiedy dokonano zabójstwa. Bardziej pospolita metoda Diamonda polegała na obserwowaniu zachowania Jackmana i wysłuchiwaniu jego komentarzy, kiedy wszyscy trzej próbowali ustalić listę przyjaciół Geraldine.

Zadanie ukończyli po półtoragodzinnej mrówczej pracy, a przynajmniej prawie ukończyli, jak to zwykle bywa. Skupiając się na miejscowych adresach i numerach telefonów, Jackman zidentyfikował ponad trzydzieścioro przyjaciół żony z ostatnich dwóch lat. Garstka imion pozostała tajemnicą, ale jego gotowość do współpracy nie podlegała wątpliwości. Przeglądał metodycznie notatnik, interpretując wpisy. Można było mu zarzucić tylko jedno. Nie chciał wskazać choćby jednego podejrzanego.

Niezadowolony z rezultatu Diamond przeszedł do mniej subtelnych metod.

– Wspomniał pan z imienia Rogera, pośrednika handlu nieruchomościami, człowieka, który tańczył z pańską żoną podczas przyjęcia w ogrodzie.

– Tak, jest tu gdzieś, Roger Plato. – Jackman zaczął kartkować notatnik. – Pod „R”, dwa numery telefonów, domowy i do pracy.

Diamond sięgnął po notatnik i popatrzył na wpis, jakby go wcześniej nie zauważył.

– Nie ma tu nic o jego żonie.

– Chyba nie należy do towarzystwa z Bristolu.

– Powiedział pan, że przyszła na barbecue.

– Tak. Do tamtego wieczoru nie wiedziałem ojej istnieniu.

– Pańska żona prawdopodobnie wiedziała. Jackman wzruszył ramionami. Diamond zatrzasnął notatnik.

– Czy Plato sypiał z pańską żoną? – odezwał się niespodziewanie agresywnym tonem.

Próba uzyskania efektu była w zbyt oczywisty sposób teatralna. Jackman dał do zrozumienia, że go to nie bierze.

– Na ten temat trzeba porozmawiać raczej z Rogerem, a nie ze mną, prawda?

Diamond gładko wrócił do uprzejmych manier.

– Pozwoli pan, że ujmę to inaczej. Czy podejrzewał pan, że on z nią sypia?

Paradoksalnie to wywołało odruch zdenerwowania.

– Nie, nie podejrzewałem. Nie obnosiłaby się z tym. Afiszowała się z Rogerem jak z nowym kapeluszem.

– Był jakiś inny mężczyzna?

– Nie jestem w stanie tego stwierdzić. Po prostu nie wiem.

– Interesowało to pana? Jackman się zawahał.

– Tak.

– Zatem otwartość w waszych stosunkach, o której pan wspominał, nie rozciągała się na kochanków?

Na tym etapie przesłuchania profesor spróbował przejąć inicjatywę.

– Czy te pytania są konieczne, panie nadkomisarzu?

– Tak, bo zazdrość może być motywem, którego szukam – odparł szczerze Diamond.

– Zazdrość? Czyja zazdrość?

Diamond, nieprzyzwyczajony, by to jemu zadawać podchwytliwe pytania, wzniósł oczy do góry.

– Może zdradzanej żony.

– Albo męża? – podsunął gniewnie Jackman. – Jasno pan dał do zrozumienia, że jestem pańskim głównym podejrzanym, więc dlaczego pan tego nie powie?

– Głównym świadkiem – podkreślił z naciskiem Diamond. – Jak do tej poryjest pan moim głównym świadkiem. Potrzebna mi pańska pomoc. Nie mam zamiaru pana oskarżać, skoro pan nam pomaga. – Znów sięgnął po notatnik z adresami. – Jest tu kilka imion, nad którymi nie zatrzymaliśmy się długo. Andy. Bez nazwiska. Bristolski numer telefonu. Czy spotkał pan jakiegoś znajomego pańskiej żony o imieniu Andy?

– Nie.

– Czy ktoś o tym imieniu pojawił się na barbecue?

– Nie mam pojęcia. Wątpię, żebym widział wszystkich obecnych.

– Wspominał pan o kimś, nad kim przeszedł pan w drzwiach, kogoś, kto używał pańskiej tacki upamiętniającej koronację jako bębenka.

– Srebrnej tacki jubileuszowej. Nie powiedział mi, jak się nazywa. Diamond wybrał kolejny wpis.

– Chrissie. Czy to coś panu mówi?

– Nie.

– Fiona?

– Proszę posłuchać, gdybym rozpoznawał te imiona, powiedziałbym o tym, gdy przeglądaliśmy notatnik. Chyba jasno dałem do zrozumienia, że nie żyliśmy w zbyt ścisłym związku. Gerry miała swoje życie, ja uczestniczyłem tylko w jego części.

Diamond z pobłażaniem pokiwał głową i rozparł się w krześle.

– Skupmy się zatem na pańskim życiu. Niech pan nam opowie o tych tygodniach, które poprzedzały zniknięcie pańskiej żony. Ile czasu minęło od barbecue do jej zaginięcia?

– Barbecue było piątego sierpnia. Ostatni raz widziałem Gerry jedenastego września.

Diamond spojrzał na Wigfulla, który policzył w pamięci dni.

– Trochę ponad pięć tygodni.

– Jak zatem spędzaliście czas? Jackman westchnął z irytacją.

– Na litość boską! Harowałem jak wół, przygotowując tę cholerną wystawę.

Diamonda nie interesowała wystawa poświęcona Jane Austen.

– A życie osobiste? Co działo się w domu?

– Nic wielkiego. Po tym, co się stało, byliśmy wobec siebie bardzo podejrzliwi. Myślę, że Gerry celowo schodziła mi z drogi, kiedy tylko mogła, żebym się jakoś z tym pogodził. Ale mnie to szło niesporo.

– Nadal sypialiście razem?

– Jeśli chodzi panu o to, czy w jednym pokoju, to tak.

– I był pan w stanie zasnąć, wiedząc, że chciała pana zabić? – wtrącił Wigfull, jakby z ciekawości.

– Czułem się bezpieczniej, wiedząc, że jest w tym samym pokoju, niż gdyby była gdzieś w domu, gdzie Bóg jeden wie co mogła przygotowywać. – Powiedział to rozsądnym tonem.

Diamond też się postarał, żeby jego słowa zabrzmiały rozsądnie.

– Wasze życie przez te pięć tygodni do jej zaginięcia wyglądało więc tak: całymi dniami przygotowywał pan wystawę.

– Zgadza się.

– W dodatku nie mógł pan zbytnio odpocząć.

– Czasem pod koniec dnia szedłem popływać. Diamond uniósł palec.

– Właśnie. Miałem pana zapytać o to pływanie. Wcześniej wspominał pan o chłopcu, którego pan uratował. Jak ma na imię?

– Matthew.

– Tak. Zaprosił go pan na basen uniwersytecki.

– Napomknąłem tylko o tym – powiedział Jackman. – Nie wiem, dlaczego miałoby to interesować policję.

Diamond pochylił się do przodu oparty na łokciach i przykrył twarz dłońmi w geście wyrażającym zmęczenie albo zniechęcenie. Przejechał oburącz po czole i łysych zakolach.

– Panie profesorze – powiedział wreszcie – w tak poważnym śledztwie policję interesuje wszystko. Wszystko.

Jackman lekko wzruszył ramionami.

– Oczywiście. Matthew przychodził popływać. Był kilka razy. Zazwyczaj spotykałem się z nim przed ośrodkiem sportowym około dziewiątej.

– Był z matką?

– Podwoziła go do Claverton, ale nie pływała razem z nami. Obaj mieliśmy basen do wyłącznej dyspozycji prawie każdego wieczoru. Będzie z niego niezły pływak, jeśli nie zrezygnuje.

Przecząc złożonej dopiero co deklaracji, Diamond nie chciał się już niczego więcej dowiedzieć o pływackich postępach Matthew. Naprawdę uderzyło go to, że lekcje pływania mogły stać się pretekstem dla Jackmana do spotkań z rozwiedzioną matką chłopca. Nie umknęło jego uwagi, jak dobrze się wyrażał o pani Didrikson, robiąc nawet uwagi na temat jej pięknego uśmiechu.

– A po pływaniu…? – zapytał.

– Mat wracał do domu.

– Samochodem matki?

– Przeważnie.

– A jeśli nie, to…?

– Kilka razy ja go podwiozłem.

– Wchodził pan do domu, na przykład na kawę? – zapytał Diamond, jakby odpowiedź niewiele go obchodziła.

Niedbały ton nie zdołał zwieść Jackmana, który stracił cierpliwość.

– Na litość boską! Do czego pan znowu zmierza? Chce pan powiedzieć, że pływanie było tylko pretekstem do potajemnych schadzek z panią Didrikson? To nie jest początek XX wieku. Gdybym naprawdę chciał spędzać czas z tą kobietą, nie musiałbym szukać głupich wymówek.

– Może odpowiedziałby pan na moje pytanie, panie profesorze?

– Może powiedziałby mi pan, co mam wspólnego ze śmiercią mojej żony?

– To się dopiero zobaczy. Jest pan zmęczony? Może chciałby pan zrobić przerwę?

Jackman westchnął niecierpliwie.

– Dwa, może trzy razy zostałem zaproszony na kawę. To chciał pan wiedzieć? A skoro pan tak się uparł przy tej linii przesłuchania, to pewnego popołudnia zabrałem Mata na mecz krykieta w Trowbridge i na święto balonów w Bristolu. Lubię tego chłopca. Nie mam syna i miło było mi spędzać z nim czas. Przy obu okazjach jego matka była w pracy. Czy zechciałby pan uwierzyć, że ludzie czasem działają ze szlachetnych pobudek?

– Moja wiara nie ma z tym nic wspólnego – powiedział Diamond. – A co z pańską żoną? Nie miała za złe, że zabiera pan chłopca na krykieta czy gdzie indziej?

– A dlaczego miałaby coś mieć?

– Może przy jej podejrzliwości uznała, że robi pan wyprawy z matką chłopca.

– Mówi pan ojej podejrzliwości czy o swojej? – zapytał Jackman. – Niech pan posłucha, Gerry była w stanie wszystko uznać za spisek, ale proszę nie zapominać, że to ona zaprosiła panią Didrikson na swoje przyjęcie, więc trudno, by miała mi za złe, że gdy spotkałem tę kobietę następnym razem, zamieniłem z nią kilka uprzejmych słów. To wszystko. Nie poszedłem z nią do łóżka.

– Jaka była pańska żona przez ostatnie pięć tygodni życia?

– Ma pan na myśli jej zachowanie? Rzadko ją widywałem. Poranki spędzała w łóżku. Rozmawiała przez telefon z przyjaciółmi.

– Z kimś konkretnym?

– O ile wiem, z całą galaktyką. Kiedy się jednak spotykaliśmy, była nieznośna. Albo zbyt nadęta, żeby się odzywać, albo gotowa do walki, której nie podejmowałem.

– Czy była taka dla wszystkich?

– Nie, kiedy odbierała telefon od któregoś z przyjaciół, robiła się czarująca. Mogła być wściekła na mnie, a potem podnosiła słuchawkę i uwodzicielskim głosem mówiła: „Halo, tu Gerry”, zanim jeszcze wiedziała, kto dzwoni. Myślę, że to oznaka dobrego aktorstwa.

– O co walczyliście?

Jackman zacisnął pięści i huknął nimi w stół.

– Ludzie, czy nic do was nie dociera? Nie podejmowałem walki. To ona była napastliwa. Powody były banalne. Przykład. Zginęło lusterko z toaletki i oskarżyła mnie, że je zabrałem. Po co mi było lusterko z rączką z kości słoniowej? Powiedziałem, że musiało się spodobać którejś z kobiet uczestniczących w przyjęciu, ale Gerry nie chciała przyjąć do wiadomości faktu, że jedna z jej przyjaciółek ma lepkie ręce. Irytowały ją właśnie takie błahostki. W końcu, żeby się zamknęła, zaproponowałem jej moje lustro do golenia. Nie było jej potrzebne. Miała trzy ruchome lustra przymocowane do toaletki, jeszcze jedno w łazience i mnóstwo luster ściennych w całym domu. Ale powiedziała, że już była w łazience i wzięła to lusterko do golenia. Nie wchodziłem w to, dlaczego lusterko ręczne jest niezbędne. Gdy była w takim nastroju, żadne argumenty do niej nie trafiały.

– Twierdzi pan, że to kolejny objaw choroby, o której pan wspominał?

– Niczego nie twierdzę. Mówię o tym, co było. Nie mam ani doświadczenia, ani siły, żeby zajmować się jej problemami umysłowymi. Długo jeszcze macie mnie zamiar tutaj trzymać?

Diamond pominął to pytanie.

– Chcę szczegółowo przyjrzeć się kilku ostatnim dniom życia pańskiej żony. Przyszedł czas na przerwę, niech pan tymczasem to przemyśli. Pozwolę sobie zaproponować coś do zjedzenia. Wyślę kogoś po kanapki, proszę powiedzieć, co by pan chciał. Może coś gorącego do picia albo piwo?

– Myślałem, że takim jak ja podajecie chleb i wodę.

Rozdział 3

Peter Diamond zdjął marynarkę i zarzucił ją na szafkę z aktami, włożył dłonie pod szelki, dotykając palcami plamy potu na gorsie koszuli. Przesłuchanie nie rozwinęło się tak obiecująco, jak powinno. Profesor okazał się silniejszym przeciwnikiem, niż się z początku wydawał. Niektóre odpowiedzi były teraz mniej ostrożne, ale Jackman nadal intelektualnie prowadził dobrą obronę. Odmawiając oskarżenia kogoś innego, oparł się przynęcie, na którą łatwo złapałaby się większość winnych. Każdy w jego sytuacji powinien chwycić się szansy i zrzucić brzemię podejrzenia na któregoś ze znajomych z notatnika z adresami.

Diamond nie był zniechęcony, rozkoszował się wyzwaniem. Na tym etapie należało dokonać taktycznej zmiany, która pozwoliłaby przetestować zarówno profesora, jak i innego człowieka. Nie podnosząc wzroku znad wieczornej gazety leżącej przed nim na biurku, odezwał się do Wigfulla:

– Myślę, że teraz powinniśmy zabrać się do niego we dwóch. Ty będziesz go wypytywał o fakty, a ja wytrącę go z równowagi, kiedy dostrzegę sposobność.

Aż miło było patrzeć, jak wstrząsnęło to Wigfullem, do tej pory skazanym na bierność. Do tej chwili Diamond zawsze rozgrywał własny spektakl, nie zważając na to, że Wigfull przeprowadził co najmniej dwa śledztwa w sprawie zabójstwa, zanim wyznaczono mu marną rolę dublera. Stało się to nie dlatego, że nie cieszył się dobrą opiniąjako inspektor, wręcz przeciwnie. Według teczki osobowej Wigfull wstąpił do policji w wieku dwudziestu czterech lat, został przeniesiony do wydziału zabójstw w drugim roku służby i szybko awansował. Był zdolnym chłopcem, któremu każdy wróżył wysoką szarżę, miał stopień naukowy z Open University. Śpiewająco przeszedł egzaminy promocyjne i w nieprzyzwoicie młodym wieku osiągnął rangę inspektora. Potem bezczelnie wyjaśnił dwa zabójstwa rodzinne w Bristolu. Nie miał szczęścia, że raport w sprawie Missendale’a oczyścił Diamonda z zarzutów, w przeciwnym wypadku teraz sam prowadziłby to śledztwo.

– Jak się pan czuje? – z troską zapytał Diamond profesora, kiedy wrócili do pokoju przesłuchań… a potem zepsuł wszystko, nie wykazując zainteresowania odpowiedzią. – Godziny przed śmiercią żony: jest pan gotów? Pytania zadawać będzie inspektor Wigfull. – Oparł łokieć na stole i podłożył dłoń pod brodę, jak Neron w Koloseum, czekający na walkę.

Wigfull zajął krzesło naprzeciwko Jackmana. Podkręcony wąs i szeroko osadzone, brązowe oczy sprawiały, że nie wyglądał równie dostojnie jak Diamond. Zaczął tonem tak łagodnym, że prawie nieśmiałym. Skinął głową, zanim zaczął mówić.

– Jeśli się nie mylę, proszę pana, powiedział pan, że ostami raz widział pan żonę w poniedziałek, jedenastego września?

– Tak.

– Czy pamięta pan cokolwiek z tego weekendu?

– Trudno, żebym zapomniał – odpowiedział Jackman bez irytacji. – W tamtą sobotę wystawa „Jane Austen w Bath” została oficjalnie otwarta przez burmistrza. Biegałem jak opętany.

– Panika ostatnich minut.

– Ostatniej minuty Dojdę do tego. Wszystko było na miejscu już w czwartek wieczór. Nie sądzę, żebyście to oglądali, ale uważam, że to niezła wystawa. Nie mogę też powiedzieć, żebyśmy wypełnili sale zgromadzeń, ale odpowiednie rozstawienie gablot i aparatura wideo pomogły nam uzyskać ciekawe efekty przestrzenne. Było trochę ciepłych komentarzy w prasie ogólnokrajowej i programy w lokalnej telewizji. Ale nie będziecie chcieli słuchać o wystawie.

– Chyba że jest w niej coś, co wiązałoby się z tym, co się stało… – powiedział Wigfull.

Diamond głośno nabrał powietrza i ostentacyjnie zaczął się wiercić na krześle. Widział, że przesłuchanie schodzi na boczny tor.

– Nie mogę sobie nawet wyobrazić, żeby to miało jakiekolwiek znaczenie – przyznał Jackman, nie spuszczając wzroku z Wigfulla – ale śmierć Gerry i tak jest dla mnie niewytłumaczalna. Czy mogę opowiedzieć o weekendzie, tak jak pan prosił? W tamten piątek większą część dnia spędziłem na Heathrow, witając weekendowego gościa.

Wigfull szeroko otworzył oczy.

– Gościł pan kogoś w domu, w tamten weekend?

– To doktora Louisa Junkersa, amerykańskiego naukowca z uniwersytetu w Pittsburghu – odpowiedział niedbale Jackman. – Specjalizuje się w twórczości Jane Austen, czego ja o sobie nie mogę powiedzieć. Junker opublikował pewną liczbę artykułów na temat jej powieści i robił kwerendę do większej biografii. Dowiedział się o wystawie i zaaranżował swoje wakacje tak, żeby móc na nią przyjechać. Korespondowaliśmy przez całe lato i zaprosiłem go do nas na tydzień, w którym wystawa będzie otwierana. Niestety, jego samolot opóźnił się o sześć godzin. Zamiast przylecieć w czwartek o dziesiątej rano, przyleciał o czwartej po południu. Dobrze, że cała wystawa była gotowa już poprzedniego dnia.

– Czy wcześniej spotykał się pan z doktorem Junkerem?

– Nie, tylko korespondowaliśmy. Niejest niczym nadzwyczajnym w środowisku akademickim zaproponowanie koledze, żeby przenocował w domu gospodarza. Mnie samego goszczono tak, kiedy byłem w Ameryce.

– Był z panem przez cały weekend?

– Do niedzieli. Wziął udział w otwarciu i został całe popołudnie. Powiedział mnóstwo wielkodusznych słów. Ledwie trzymałem się na nogach tamtego dnia po tych wszystkich wywiadach i oprowadzaniu grubych ryb, więc musiałem zostawić go samego z jego zabawkami. A właściwie niezupełnie. Towarzystwa dotrzymywała mu Gerry. Sama zaproponowała, ku memu wielkiemu zaskoczeniu, gdyż zwykle nie wykazuje zainteresowania sprawami uniwersyteckimi. Chyba polubiła Junkera. Nie wiem, o czym mogli rozmawiać. W życiu nie wzięła do ręki poważnej powieści.

– Czy zachowywała się normalnie?

– Zależy, co pan rozumie pod pojęciem „normalnie”. Kiedy obcowała z innymi ludźmi, potrafiła użyć swego uroku. Jej szalone wybuchy były zazwyczaj skierowane pod moim adresem. – Jackmanowi wyrwało się westchnienie, jakby beształ się za to, co przed chwilą powiedział. – Tak czy inaczej, w sobotę wieczór wszyscy byliśmy skonani. Wystawę zamknięto o szóstej, we trójkę zjedliśmy coś w pubie, a potem wróciliśmy do domu. Niedzielny poranek spędziliśmy spokojnie nad papierami, a potem poszliśmy do pubu na duże piwo i kanapkę.

– Pan z doktorem Junkerem?

– Tak. Gerry jak zwykle wylegiwała się w łóżku. Wstała dopiero, żeby pożegnać naszego gościa. Zawiozłem go na stację mniej więcej kwadrans przed czwartą.

– Mówił pan o panice. Profesor skinął głową.

– To się stało później, tego samego wieczoru.

– W niedzielę?

– Tak. Nie wiem, czy ma to cokolwiek wspólnego ze śmiercią Gerry. Cały ten rozgłos towarzyszący przygotowaniom do wystawy sprawił, że ofiarowano mi pewną liczbę przedmiotów wiążących się z Austen – model statku, którego kapitanem był kiedyś brat Jane, Frank, kilka rysunków piórkiem, przedstawiających postacie z powieści, wczesne wydania w specjalnych oprawach i tak dalej. Większość nie nadawała się do moich celów, ale w przeddzień wystawy ofiarowano mi dwa listy datowane na rok 1800, które gdyby okazały się prawdziwe, mogłyby wywołać sensację w środowisku. Zostały prawdopodobnie napisane przez Jane Austen do jej ciotki Jane, która od paru lat mieszkała już w Bath.

– Ładny prezent! – skomentował Wigfull.

Jackman, jakby bojąc się, że przecenił znaczenie listów, dodał:

– Były króciutkie i nie było w nich niczego nowego, ale i tak wzbudziłyby zainteresowanie naukowców. Oczywiście bez potwierdzenia autentyczności nie mogłem umieścić ich na wystawie. Byłem tym jednak podniecony, jak może pan sobie wyobrazić, i chętnie pokazałbym je jako eksponaty, gdyby okazały się prawdziwe. Oczywiście pokazałem je doktorowi Junkerowi. Lepiej niż ja znał charakter pisma Jane. Według niego to ona je napisała.

– Naprawdę? A jak pan wszedł w ich posiadanie?

– Dał mi je ktoś, kto widział mnie w telewizji, kiedy mówiłem o wystawie. Ofiarodawca nie pragnął rozgłosu, aja obiecałem, że postąpię zgodnie z jego życzeniem. Myślę, że stanowiły część paczki starych listów, sprzedanych przez filatelistę ze względu na stemple pocztowe. To było, zanim wprowadzono znaczki i zanim zaczęto używać kopert. Listy pisano po jednej stronie kartki papieru, adresowano po drugiej, potem składano i pieczętowano. Ofrankowania dokonywała poczta. Ludzie zbierają je dla stempli pocztowych, a nie dlatego, żeby przylepione były do nich rzadkie okazy znaczków z okresu wiktoriańskiego jak czarna jednopensówka. Czasem można je kupić za grosze.

– Chyba że napisała to powieściopisarka światowej sławy.

Jackman pozwolił sobie na przelotny uśmiech.

– Chciał pan powiedzieć: chyba że sprzedający nie jest dość mądry, żeby wiedzieć, co sprzedaje. Te były podpisane: „Twoja kochająca siostrzenica, Jane”. Kobiet o imieniu Jane było w 1800 roku bardzo dużo. Należało wiedzieć, że pani Leigh Perrot to ciotka Jane Austen ze strony matki.

– Jaką cenę osiągnąłby list Jane Austen?

– Trudno powiedzieć. Istnieje około stu pięćdziesięciu listów i rzadko jakieś nowe wypływają na aukcjach. Myślę, że w Londynie można by uzyskać pięciocyfrową sumę.

– Ciekawe, czy ofiarodawca miał jakiekolwiek pojęcie o ich wartości – zastanawiał się Wigfull.

Jackman pokręcił głową.

– To mało prawdopodobne. Miałem zamiar je zwrócić, gdyby okazały się prawdziwe.

Powiedział to w czasie przeszłym i Wigfull zapytał:

– Coś poszło nie tak?

Jackman wyglądał na zażenowanego, kiedy przytaknął.

– Znikły z szuflady mojego biurka. Szkoda, że nie zamknąłem jej na klucz. Głupio, że tego nie zrobiłem. W tamten niedzielny wieczór, kiedy otworzyłem szufladę, nie było ich. Oczywiście wyjąłem wszystko i przejrzałem wszystkie papiery. Wyciągnąłem szufladę, żeby sprawdzić, czy nie wpadły pod nią. Zapytałem Gerry, czy ich nie zabrała z jakiegoś powodu. Powiedziała, że nie.

– Wiedziała o istnieniu listów?

– O, tak. Była obecna przy tym, jak Junker je badał. Panowie, czułem się jak zbity pies. Byłem pewien, że ktoś otworzył szufladę i je zabrał. Oczywiście przeszukałem dom. Harowałem do północy, ale to bez sensu, bo przecież listy nie mogły wyjść z szuflady biurka. W końcu zrobiłem wściekłą awanturę Gerry i oskarżyłem ją o kradzież. Cóż to była za cholerna ironia – musiałem wyglądać na takiego samego paranoika jak ona, kiedy oskarżała mnie, że majstrowałem przy jej samochodzie. Wyraźnie padło mi na głowę.

Diamond wspaniale potrafił zachować powściągliwość. Ale teraz nie wytrzymał i włączył się.

– Wściekła awantura? Co pan chciał przez to powiedzieć? Stłukł ją pan?

– Nie. Nie stosuję przemocy. – Jackman spojrzał na niego gniewnie, dotknięty tym podejrzeniem.

– Kiedy to było? W niedzielę wieczór czy w poniedziałek rano?

– Chyba w poniedziałek.

– Chyba?

– Musiało to być nad ranem. Mówiłem, że cały wieczór szukałem listów.

– Gdzie odbyła się ta awantura? W sypialni? Jackman przybrał minę zaszczutego człowieka.

– Tak. Była już w łóżku.

– Spała? Obudził ją pan i oskarżył o kradzież?

– Spokojnie – powiedział Jackman. – Nie spała jeszcze.

– Nie chwycił pan jej, żeby nią potrząsnąć?

– Jasne, że nie.

– Powiedział pan „wściekła awantura”.

– Było dużo krzyku. Powiedziałem, że je zabrała, żeby zrobić mi na złość. Kazałem jej powiedzieć, gdzie są.

– Proszę powiedzieć, gdzie dokładnie pan stał, kiedy toczyła się ta rozmowa – polecił Diamond.

Jackman zawahał się, zmarszczył czoło.

– Nie wiem. Chodziłem. Nie stałem w jednym miejscu.

– Podszedł pan do łóżka?

– Możliwe. Nie dotknąłem jej, jeśli o to panu chodzi. Nie dotknąłem jej nawet palcem.

– Wtedy nie?

– Ani później.

– Rano?

– Nie.

– Czasem, panie profesorze, ludzie urządzają wściekłe awantury i niewiele pamiętają z tego, co mówili i robili.

Diamond przeszedł na bardziej umiarkowane tempo. Przesłuchania w rytmie, który wcześniej narzucił, przestają dawać efekty po kilku minutach.

– Nie – upierał się Jackman. – Pamiętam dokładnie, co się stało. Krzyczeliśmy na siebie, a ona się ze mnie wyśmiewała, co jeszcze bardziej mnie złościło. Powiedziała, że zasłużyłem na to, żeby stracić te listy, skoro nie zamknąłem ich na klucz. Oczywiście miała rację, ale nie podobał mi się sposób, w jaki mi to wypominała, bo przez cały czas ją podejrzewałem, że złośliwie je gdzieś schowała. Po jakimś czasie po prostu przestaliśmy.

– Określiłby się pan jako człowieka wybuchowego? – zapytał Diamond, niechętnie ustępując pola.

– Co to znaczy? Ze szybko tracę kontrolę nad sobą? Nie, rzadko mi się to zdarza.

– Ale wtedy się zdarzyło.

– Tylko w tym sensie, że spontanicznie wypowiedziałem złe myśli. Gdybym zaatakował ją fizycznie, a pan pewnie chce, żebym to przyznał, sądzi pan, że opowiadałbym panu o tym?

Diamond uśmiechnął się łagodnie.

– Czasem opowiadanie przynosi ulgę.

Jackman mocno zacisnął usta. Diamond wycofał się z potyczki i zrobił szeroki gest ręką pod adresem swego asystenta.

– Czy rozważał pan możliwość – spytał John Wigfull – że listy zabrał doktor Junker? – Był to elegancki sposób na przywrócenie kontaktu.

Profesor milczał jeszcze przez chwilę, ale w końcu zdecydował się odpowiedzieć.

– Oczywiście przyszło mi to później do głowy. Geny narzucała się jako podejrzana, ale nie mogłem wykluczyć Junkera. To nieprzyjemne, ale naukowcy nie są ponad podejrzeniem, jeśli chodzi o kradzieże. Są bardzo zaabsorbowani swoimi badaniami i uważają, że mają prawo uzyskać oryginalne dokumenty i pierwsze wydania, czasem nawet nieuczciwie. Każdy bibliotekarz uniwersytecki ma w zanadrzu opowieści, w których występują badacze o lepkich rękach. Odpowiadam więc, tak, pomyślałem, że nie można wykluczyć Junkera.

– Ale on już wyjechał?

– Kilka godzin wcześniej. Tak jak mówiłem. Zawiozłem go na stację, żeby zdążył na pociąg o czwartej dwanaście do Paddington. W poniedziałek miał zamiar odwiedzić profesora Dalrymple’a z University College w Londynie, a potem wybierał się do Paryża na wakacje. Im dłużej o tym myślałem, tym bardziej przekonywałem siebie, że powinienem za nim pojechać. Po nieprzespanej niedzielnej nocy wstałem wcześnie rano w poniedziałek i złapałem pociąg do Londynu.

– Ten o ósmej dziewiętnaście, tak nam pan mówił, kiedy zgłosił zaginięcie żony.

Ten popis pamięci najwyraźniej zaimponował Jackmanowi, a może nawet samemu Diamondowi.

– Tak.

– I wtedy po raz ostatni widział pan żonę. Czy już nie spała? Jackman przechylił głowę.

– O tym też mówiłem.

– Co jej pan dokładnie powiedział?

– Powiedziałem, że jadę za Junkerem zapytać o listy. Diamond po drugiej stronie stołu poruszył się w krześle.

– Nie tak nam pan to przedstawił. Mówił pan, że musi odwiedzić różnych ludzi w sprawie wypożyczenia rękopisów. – Diamond chciał pokazać, że i on pamięta to, co zostało już powiedziane.

Jackman nie spojrzał na Diamonda.

– Kiedy rozmawiałem z wami na początku, nie sądziłem, że trzeba będzie wyciągać sprawę zagubionych listów.

– Chciał pan ją zatrzymać dla siebie?

– Tak, jeśli to możliwe. Diamond odwrócił się do Wigfulla.

– Warto wyciągać takie sprzeczności. Kontynuuj.

– Co się stało dalej? Dogonił pan doktora Junkera?

– W końcu okazało się, że nie odwiedził University College. Nie poszedł na spotkanie z Dalrymple’em, co napełniło mnie podejrzeniami. Zadzwonił do profesora Heathrow z jakąś wymówką, że zmieniła się godzina jego odlotu do Paryża. Błyskawicznie pojechałem na Heathrow i poleciałem pierwszym samolotem do Paryża.

– Wiedział pan, gdzie się ma zatrzymać?

– Nie. I wiedziałem, że nie zrobił rezerwacji, bo nie spodziewał się, że wyleci z Londynu przed wtorkiem, więc kiedy przyleciałem na lotnisko Charles’a de Gaulle’a poszedłem prosto do informacji turystycznej i poprosiłem o pomoc. Powiedziałem, że pilnie muszę odszukać kolegę. Dzwonił do nich i wysłali go do małego hoteliku w pobliżu Sorbony.

– Był tam?

– Wtedy, kiedy przyjechałem, nie, ale wynajął pokój. Ja też wynająłem tam pokój i postanowiłem czekać tak długo, jak to będzie konieczne. Około jedenastej przyszedł. Był zdziwiony, że mnie widzi, ale nie przestraszył się. Wyjaśniłem powód mojego przyjazdu. Wyłożyłem to jak mogłem najdelikatniej, że być może przypadkiem wśród innych papierów zabrał listy Jane Austen. Była to zachęta, żeby mi je zwrócił bez oskarżeń. Przemyślałem to. Nie chciałem nikogo oskarżać. Po prostu chciałem, żeby mi zwrócił te listy.

– I miał je?

Jackman pokręcił głową.

– Byłem zadowolony, że nie. Jeśli mnie oszukał, zrobił to genialnie. Był zakłopotany i wstrząśnięty, że mogłem go podejrzewać. Zaprosił mnie do pokoju i razem przejrzeliśmy jego bagaże. Wywrócił nawet kieszenie, otworzył portfel, wszystko. W końcu musiałem przyznać, że ukradła je Geraldine. Następnego dnia wróciłem, żeby wydobyć z niej prawdę – a jej, oczywiście, nie było.

– Nie pomyślał pan, że to sprawa dla policji?

– Kradzież listów? A któż inny mógł je zabrać, jeśli nie Geny? Pomyślałem, że wydobędę z niej prawdę, nie ujawniając sprawy. I nie chciałem, żeby ofiarodawca dowiedział się, że listy znikły.

– Nie podał nam pan nazwiska tego szczodrego dobroczyńcy.

– Już mówiłem. To poufne.

– Niech pan da spokój, panie profesorze – mruknął Diamond. – Prowadzimy śledztwo w sprawie zabójstwa, nie bawmy się w ciuciubabkę.

– Dałem słowo. I tyle – powtórzył niezłomnie Jackman.

– To jest utrudnianie pracy policji, jak pan wie.

– Nie utrudniam. To nie ma nic wspólnego ze śmiercią Geny.

– My o tym decydujemy.

– Nie – upierał się Jackman. – Decyzja należy do mnie.

Rozdział 4

Jakieś pytania?

Diamond parzył na funkcjonariuszy wydziału zabójstw, zgromadzonych w pokoju odpraw przy Milsom Street. Nie oczekiwał pytań. Jego polecenia były jasne. Chciał, żeby przesłuchano przyjaciół zamordowanej, i ustalono, kiedy widzieli ją po raz ostatni; kiedy po raz ostatni rozmawiali z nią przez telefon; o czym mówili; i wreszcie – zachęta dla plotkarzy zawsze łączy się z takim śledztwem – czy znają powód, dla którego została zamordowana.

– No, to do roboty.

Kiedy zostali sami w pokoju odpraw, Diamond zwrócił się do Wigfulla.

– Ty też, John. Jest ten jej chłopak, Roger Plato. I jego żona. Jak ma na imię?

– Val.

Nie spodziewał się tak pewnej i błyskawicznej odpowiedzi.

– Informacja wyszukana od ręki, co? – powiedział w przypływie uprzejmości. – Po co zagracamy komendę komputerami, skoro mamy ciebie? Weź sobie godzinkę wolnego i wybadaj tych Plato. Są zbyt ważni, żeby wysłać do nich chłopaczków zaraz po szkole.

Jako dobry detektyw Wigfull musiał uszanować argumenty stojące za tym rozkazem, ale był najwyraźniej nieszczęśliwy, że przesunięto go do innych obowiązków.

– A co z profesorem? Jeszcze z nim nie skończyliśmy, prawda?

– Niech się jeszcze trochę dosmaży – odparł beztrosko Diamond. Perspektywa profesora dosmażającego się przez jakiś czas nie zadowoliła Wigfulla.

– Zrobił się u nas trochę nerwowy. Ma prawo wyjść, chyba że go aresztujemy.

– Jest rozdarty, co? – powiedział Diamond. – Nie jest może odmówić nam współpracy. To się potem obróci przeciwko niemu.

– Współpracuje z nami już od doby.

– I wiele nie powiedział. Może wyjść z niego znacznie więcej.

– Aresztuje go pan?

– A ty byś go aresztował?

Obaj mieli na myśli ograniczenia czasowe, zawarte w Ustawie o policji i ewidencji kryminalnej. Funkcjonariusz w randze Diamonda miał prawo zatrzymać podejrzanego na trzydzieści sześć godzin bez wysuwania oskarżenia. Potem musiał uzyskać nakaz sądowy.

– Chciałbym najpierw zobaczyć raporty z laboratorium – powiedział Wigfull.

– Nie dostaniemy ich dziś wieczorem.

– Nie spędzi z nami kolejnej nocy – powiedział stanowczo Wigfull.

– Ale jeśli pozwolimy mu stąd wyjść – odparł Diamond – może nam zwiać.

Wigfull się zamyślił.

– Możemy sprawdzić, czy rzeczywiście poleciał do Paryża jedenastego września.

– Już to robią.

– A profesor Dalrymple?

– Boon się tym zajmuje.

– Więc co robimy, komisarzu? Diamond nie odpowiedział wprost.

– Sprawa ładnie się nawarstwia. Możliwości: był razem z nią w domu. Motywy: małżeństwo chwiało się, a ona była cholernie niebezpieczna, według tego, co powiedział.

– To nie usprawiedliwia zabójstwa.

– Nie mówię o zabójstwie z zimną krwią. – W głosie Diamonda brzmiała irytacja. – Najprawdopodobniej stało się to podczas gwałtownej sprzeczki. Zaginęły te listy i, słusznie lub nie, oskarżył ją, że je ukradła. Kobieta z takim temperamentem nie przepuści obrazy. Zaatakuje na oślep. Jeśli rzeczywiście w tę niedzielną noc odbyła się tam wściekła awantura, a on przykrył jej twarz poduszką i zabił ją, musiał wiedzieć, że to koniec jego kariery, chyba że pozbędzie się ciała. Wsadził je do samochodu, pojechał nad jezioro i wrzucił tam, najpierw zdejmując z żony ubranie i obrączkę ślubną z palca. Następnego dnia, żeby mieć jakieś alibi, zachowywał się tak, jakby żona nadal żyła, i udał, że podejrzewa Amerykanina o kradzież listów.

To wyjaśnienie, chociaż interesujące, nie rozwiało wszystkich wątpliwości Wigfulla.

– Jeśli to listy były powodem kłótni, która skończyła się jej śmiercią, dlaczego powiedział nam o tym?

– Bo to szczwany lis, Johnie. Jego alibi to sposób, W jaki o tym opowiada. Nie mam wątpliwości, że mówi prawdę o locie do Paryża i spotkaniu z doktorem Junkerem. Założę się z tobą o podwójną whisky, że gdy znajdziemy Junkera, zezna, że ich rozmowa wyglądała właśnie tak, jak to opisał Jackman. A nie zauważyłeś – Diamond gładko ukrył fakt, że sam dopiero co wpadł na tę myśl – że te zaginione listy mogą być po prostu dygresją odciągającą nas od tematu? Mógł ją zabić z zupełnie innych powodów.

– Jest i taka możliwość – zgodził się wielkodusznie Wigfull. Diamond pokiwał głową, podszedł bliżej i wycelował gruby paluch w inspektora.

– Podałem ci motyw. A teraz… jego zachowanie. Zachował się jak winny. Przeczekał ponad dwa tygodnie: dopóki nie odnaleziono zwłok, zanim zgłosił jej zaginięcie. Dlaczego? Bo miał nadzieję, że opadnie na dno jeziora i już tam zostanie. Kiedy ją znaleźliśmy i daliśmy jej podobiznę do telewizji, nie miał wyjścia, musiał się ujawnić. Ludzie byli pewni, że rozpoznali aktorkę, która grała Candice Milner.

– A w końcu nawet wydział zabójstw ją rozpoznał – mruknął Wigfull. Ironia nie zbiła Petera Diamonda z tropu.

– Miał mnóstwo czasu, żeby przygotować swoją wersję. Nie jest zła, ale daleko jej do doskonałości. Jest przerażony perspektywą tego, co nadejdzie z laboratorium. Widziałeś jego minę, kiedy przyszedł lekarz, żeby pobrać mu krew? To może go ostatecznie przyszpilić.

– Ludzie w białych kitlach przydają się na coś – zauważył Wigfull. Diamond uśmiechnął się lekko.

– Jako ostatnia deska ratunku, owszem. Mogą nawet udowodnić, że w jego samochodzie przewieziono zwłoki. A więc jako człowiek inteligentny Jackman zabezpiecza sobie odwrót. Chce, żebyśmy odnieśli wrażenie, że Geraldine była wariatką, i to niebezpieczną. Jeśli laboratorium udowodni ponad wszelką wątpliwość, że udusił ją i wrzucił do jeziora, będzie mówił, że sprowokowała go powyżej wszelkiej wytrzymałości. Dostanie symboliczny wyrok. – Sposób, W jaki Diamond wypowiedział ostatnie słowa, nie pozostawiał wątpliwości co do tego, co sądzi o pobłażliwych wyrokach.

To była intrygująca próba prawdziwej roli Wigfulla w tym śledztwie. Czy istotnie był w rezerwie, jak zapewnił go komendant, czy może miał uważać, żeby nie doszło do zastraszania? Jeśli tak, Diamond postawił go wobec problemu. W czasie, który Wigfullowi zajmie podróż do Bristolu i wydobycie zeznań od małżeństwa Plato, Diamond będzie w stanie zmusić profesora do przyznania się. Bardziej przypadkowo niż z rozmysłem. Język, którego teraz używał, ociekał agresją. Użył tylu sformułowań dotyczących fizyczności. „Jest rozdarty… przerażony… Widziałeś jego minę?”

– Jeśli planuje pan kolejne przesłuchanie, chciałbym być przy tym obecny – powiedział stanowczo Wigfull.

– Oczywiście – odparł beztrosko Diamond. – Poczekam na ciebie.

– A on? Mogę przesłuchać małżeństwo Plato później.

– Cała rzecz zasadza się na tym, żeby wszystkich przesłuchiwać jednocześnie. Nie chcemy, żeby jedna grupa przyjaciół telefonowała do drugiej i ostrzegała, że gliny są w drodze, o co pytają i co trzeba odpowiadać. Roger Plato to gruba ryba. Jest twój, dobrze? – Popchnął kartkę w stronę Wigfulla. Były na niej adresy wszystkich przyjaciół Geraldine Jackman.

Z nieskrywaną niechęcią Wigfull wziął papier i zaczął szukać adresu Platów.

Diamond ziewnął i się przeciągnął.

– Wyjdę zaczerpnąć trochę świeżego powietrza.

Przeszedł z Wigfullem przez dyżurkę. Natychmiast okrążyli go dziennikarze, którzy siedzieli tam ściśnięci.

– Jakieś postępy, panie Diamond?

– W ogóle żadnych. Dlaczego nie pójdziecie do domu? Ja mam zamiar stąd wyjść.

– Przesłuchuje pan kogoś? Zatrzymaliście go? Oskarżycie go?

– Przesłuchujemy każdego, kto może pomóc.

Detektywi wyszli na podwórze, gdzie stały zaparkowane samochody. Wigfull wsiadł do swojej toyoty, włączył silnik i odjechał.

Diamond patrzył za nim. Potem odwrócił się i energicznie wrócił po schodach do komisariatu.

Rozdział 5

Przeszedł przez centrum informacyjne, nie odzywając się do nikogo. Informacje napływały w takim tempie, że sześciu cywilnych urzędników nie miało czasu odejść od komputerów. Sterta formularzy i wydruków komputerowych czekała na przejrzenie, ale dowodzący akcją miał ważniejsze sprawy na głowie. Był pewien, że wydobędzie przyznanie się do winy, zanim John Wigfull wróci z Bristolu.

Pchnął drzwi do pokoju przesłuchań.

Jackman stał w postawie zaczepnej, jeśli nie bojowej. Twarz miał spiętą, najwyraźniej przygotowywał się do przesłuchania trzeciego stopnia.

– Niech pan posłucha – powiedział – chcę, żeby mi pan coś jasno powiedział. Jestem aresztowany czy nie?

– Aresztowany? – powtórzył Diamond, jakby to słowo nie było znane nowoczesnej policji.

– Przyszedłem tutaj z własnej woli, żeby wam pomóc. Chcę odejść. Diamond przyznał mu rację kiwnięciem głowy.

– Wolałbym, żeby pan tego nie robił. Jeszcze wszystkiego nie wyjaśniliśmy, prawda? – Czuł głębokie zadowolenie, że jego człowiek jest zdenerwowany. Odprężony naukowiec był trudnym przeciwnikiem.

Jackman poczerwieniał.

– A co jeszcze trzeba wyjaśniać? Powiedziałem wam wszystko, co wiem. Diamond uśmiechnął się łagodnie.

– Bardzo nam pan pomógł, proszę pana. – To pełne szacunku podejście oznaczało istotną zmianę taktyki. – Przy okazji, czy nie mówiłem, że mam na imię Peter? Nie miałbym nic przeciwko temu, żebyśmy się zwracali do siebie w mniej formalny sposób, skoro zostaliśmy sami.

Propozycja wywołała ironiczny śmiech.

– Mniej formalny? – Jackman z pogardą spojrzał na akustyczną wy – I ściółkę ścian.

– Nie nagrywaliśmy rozmowy. – Tym razem Diamond mógł powiedzieć prawdę. – Nie zrobilibyśmy tego, nie informując pana. To dlatego dziewczyna robiła notatki. – Przerwał na chwilę, żeby się upewnić, że nieobecność stenografistki została w pełni doceniona. – Jeśli chce się pan gdzieś przenieść, da się to załatwić. Zaproponowałbym wieczorny spacer, ale mielibyśmy towarzystwo prasy. Wiesz, jacy oni są, Gregory.

Jackman, wytrącony z równowagi tą dobrodusznością, skrzywił się na dźwięk swojego imienia.

– Greg, jeśli już musisz.

– Przepraszam… Greg.

Diamond rozmawiał z nim jak z przyjacielem. Wbrew plotkom, które krążyły o komisarzu, po przeniesieniu do Avon i Somerset nie zmuszał podejrzanych do posłuszeństwa. Był bardziej subtelny. Kiedy uznał, że nadeszła chwila, jego zwykłe szorstkie maniery ustępowały uprzejmości, której trudno się było oprzeć po wielogodzinnym przesłuchaniu. Na tym etapie uśmiech Petera Diamonda był bardziej produktywny niż zaciśnięta pięść. W swoim czasie sądził, że w ten właśnie sposób nakłonił Hedleya Missendale’a do przyznania się; chłopak wydawał się tak otumaniony, że sypał się równo, jakby był dumny z tego, że znajdzie się w towarzystwie Bony i Clyde’a i w ogóle rabusiów i morderców. W podręczniku Diamonda ta pojedyncza pomyłka nie przeczyła efektywności techniki.

– Musisz mi wybaczyć pewne rzeczy, które powiedziałem wcześniej – kontynuował tym samym towarzyskim tonem. – W mojej pracy człowiek tak bardzo szuka faktów, że ludzkie uczucia muszą zejść na dalszy plan. Mówię o tym, bo nietrudno mi było przeoczyć fakt, iż przyszedłeś tutaj z dobrej woli, żeby udzielić nam pomocy.

– I udzielałem jej do granic wytrzymałości – powiedział sarkastycznie Jackman. Widać umiał się oprzeć temu urokowi.

Diamond pokiwał głową.

– To prawda. Może wypiłbyś jeszcze jedną kawę, Greg? Zdumiony tą zmianą, ale prawidłowo oceniając ją jako cyniczny manewr, Jackman wyciągnął fałszywe wnioski.

– Czy to próba zmiękczenia mnie, zanim wróci twój pomagier i skopie leżącego?

Diamond uśmiechnął się rozbawiony. Delektował się wizją Johna Wigfulla, pana Porządnickiego z komendy głównej, rzucającego się na podejrzanego.

– Pojechał do Bristolu, żeby porozmawiać ze świadkiem.

– To miał być żart – odparł Jackman trochę niepewnie.

– Zaczynam rozumieć twoje poczucie humoru.

– Myślę, że napiłbym się tej kawy.

– Świetnie. Zejdźmy do stołówki. Nie wiem jak ty, ale ja umieram z głodu. – Popatrzył na telefon i podniósł słuchawkę. – Pozwolisz? – zapytał Jackmana. – Muszę przedtem zatelefonować. Ona jest do tego przyzwyczajona, ale lubi, jak sieją uprzedza. – Wykręcił numer. – To ja – powiedział chwilę potem do słuchawki. – Co u ciebie… Nie jestem pewien, kochanie, ale jak tylko będę mógł. Sama nie dasz rady?…zapomniałem… Tak, oczywiście, ale nie czekaj na mnie. – Odłożył słuchawkę. – Ogląda mecz. A kiedy ja jestem w domu i chcę oglądać, narzeka. Nigdy nie zrozumiem kobiet.

Celowo rozwijał ten temat przez jakiś czas, kiedy jedli kanapki z tostów i pili kawę przy akompaniamencie piosenek Beatlesów i hałaśliwej gry w karty, której przewodził były sierżant, obecnie zatrudniony jako cywilny operator komputera. Jedna czy dwie opowiastki Diamonda o zdziwaczałych kobietach, jakie spotkał w życiu, sprawiły, że na odprężonej twarzy Jackmana pojawiło się coś, co przypominało uśmiech. Komisarz opowiadał rozbrajająco, jak trudno było mu uwieść Stephanie, jego żonę, harcmistrzynię w miejscowej drużynie. Odwiedził skautów w Hammersmith jako funkcjonariusz współpracujący z lokalną społecznością, żeby wygłosić pogadankę o zasadach bezpieczeństwa na drogach, i oczarowała go urocza szefowa. Tamtego wieczoru lont został zapalony, a małe dziewczynki w brązowych mundurkach były świadkami, jak sypią się z niego iskry.

– Musiałem być cholernie zdeterminowany, żeby się z tym uporać – wspominał. – Steph zaczęła traktować mnie poważnie, dopiero gdy pojawiłem się na obozie letnim z parą osłów. Sierżant dyżurny z Hammersmith po przejściu na emeryturę otworzył schronisko dla starych osłów. Niezły był z niego kumpel. Chyba te osły przeważyły szalę. Wkrótce potem zaręczyliśmy się ze Steph. Wtedy byłem szczuplejszy. – Uśmiechnął się. – Trochę szczuplejszy. Mogłem usiąść oklep na ośle i nikt nie złożył skargi do Królewskiego Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami.

Przerwał i wepchnął resztkę kanapki do ust.

– Wierzysz w miłość, Greg?

– W miłość? Diamond pokiwał głową.

– Czy coś takiego istnieje, czy wszyscy ulegamy złudzeniu? Czy to tylko oszukańcza sztuczka piosenkarzy i tekściarzy? Pożądanie jestem w stanie zrozumieć. Podziw i szacunek. Ale miłość to co innego. Chodzi mi o to, czy kochałeś Geraldine, kiedy się z nią żeniłeś?

Jackman spojrzał na niego przeciągle.

– Do tego zmierzałeś? Chcesz się dowiedzieć więcej o moich stosunkach z żoną? Dlaczego nie zapytałeś wprost?

– Nie odpowiadaj, skoro tak uważasz. – Diamond był urażony. – Próbuję znaleźć wspólny język.

– Peter, stary druhu – powiedział z sarkazmem Jackman – powiem ci wszystko, bylebyś się ode mnie odczepił. – Odchrząknął. – Może powiem to inaczej: jeśli chcesz o coś zapytać, wal śmiało. Mam zamiar wrócić wieczorem do domu. Tak, myślę, że ją kochałem. Później wszystko się popsuło, ale zachowałem dla niej trochę czułości. Czy to wystarczy?

– Co cię w niej pociągało poza urodą?

– Wydawało mi się, że już to przerabialiśmy. Pochlebiało mi, że wolała mnie od słynnych aktorów telewizyjnych, z którymi pracowała.

– To nie jest miłość.

– Co teraz próbujesz udowodnić? Ze jestem pozbawiony ludzkich uczuć, że jestem psychopatą? Masz jakąś teorię na temat morderstwa i próbujesz mnie w nią upchnąć? Kochałem Geny, bo była inna niż wszystkie dziewczyny, które zdarzyło mi się spotkać. Inteligentna, spostrzegawcza, dzielna, optymistyczna. W niespotykany, tajemniczy sposób jej umysł kontaktował się z moim. To samo nas bawiło i cieszyło. Czy to wystarczy?

Wykład był krótki, ale przekonywający.

– A potem zaczęło być źle, okropnie źle. Nie wiem dlaczego. Do pewnego stopnia rozumiem to: jej kariera się rozpadła, ale dlaczego zwróciła się przeciwko mnie, jakbym był jej wrogiem, tego nigdy nie pojmę. Wobec swoich przyjaciół nadal była tą samą Geny, kipiącą życiem. Dla mnie już nie.

– Sprawiła, że to życie stało się nie do zniesienia – podpowiedział Diamond. – Jasno to wyraziłeś.

– Nie – szybko poprawił go Jackman. – Nie było nie do zniesienia. Nie użyłem tego słowa. Widzisz, ja ją znosiłem.

– To mnie nauczy, żeby liczyć się ze słowami wobec profesora angielskiego – powiedział cierpko Diamond, chcąc ominąć tę przeszkodę w rozmowie. – Powiedzmy, że była trudna. Dlaczego się z nią nie rozwiodłeś? Czy to nie było oczywiste rozwiązanie problemu?

Jackman sapnął, jakby w proteście, że znów wypycha się go na ring.

– A ty zakładasz, że rozwiązałem ten problem, zabijając ją.

– Tego nie powiedziałem.

– Nie musiałeś. – Odepchnął talerz z niedojedzoną kanapką. – Nie miałem nic przeciwko rozwodowi, Geny też. Myślę, że oboje widzieliśmy, jak szybkim krokiem zmierzamy ku temu, ale nie rozmawialiśmy o tym.

– Dlaczego?

– Musisz pamiętać, że byliśmy małżeństwem zaledwie dwa lata. To prawda, że w tym czasie zobaczyłem zdumiewające zmiany w osobowości Geny, ale wiedziałem, skąd się biorą. Przechodziła trudny okres, musiała zrezygnować z BBC, przenieść się na prowincję do mnie. Nie tak wyobrażaliśmy sobie życie. Może byłem naiwny, ale uważałem, że kobieta, którą się stała, nie jest prawdziwą Geny. Potrzebowała więcej czasu, żeby przyzwyczaić się do roli zwyczajnej śmiertelniczki, a nie postaci medialnej. – Rozejrzał się na lewo i prawo, jakby oznajmiał, że teraz nastąpi głębsze wyznanie. Nikt w stołówce nie mógł usłyszeć jego słów, zagłuszonych piosenką She loves you. – To zabrzmi głupio, ale czasem miałem wrażenie, że opętał ją diabeł. Gdyby udało mi się go przepędzić, nasze małżeństwo byłoby uratowane. Ale wróćmy do twojego pytania. Nie rozmawiałem z nią o rozwodzie, bo nie chciałem jej porzucać. Nasza miłość miała pomóc nam przetrwać kryzys.

– A jednak toczyły się między wami wściekłe awantury.

– Oczywiście. Irytowała mnie przy każdej sposobności.

– Zabiłeś ją, Greg?

– Nie.

– Bez premedytacji.

– Ach! – Jackman szerzej otworzył oczy. – To przynęta, co? Zabójstwo, a nie morderstwo.

– Widzę, że zapoznałeś się z terminologią.

– Poza Miltonem i Szekspirem czytuję też inne rzeczy. Nie, panie Diamond. Nie pójdę na ugodę, że to zabójstwo. Nie pójdę na żadną ugodę, którą zaproponujesz. Jeśli masz zamiar mnie w to wrobić, to bardzo się pomyliłeś. Nie spodziewaj się, że wezmę udział w tej intrydze.

Diamond zacisnął zęby. Przez chwilę bał się, że nie zapanuje nad sobą.

– A skoro mowa o pisarzach – dodał Jackman – to chyba jeden z bohaterów ze sztuki Joego Ortona mówi, że policjanci powinni być pod ochroną, jak wiewiórki. Twój puszysty ogonek może znaleźć się w niebezpieczeństwie, jeśli pomylisz się co do mnie.

Diamond nie wiedział, jak to się stało, ale zobaczył wyraźnie, że przesłuchanie poszło w zupełnie inną stronę i że teraz to on się broni. Przyszło mu na myśl nieprzyjemne podejrzenie, że wygadany profesorek wie o sprawie Missendale’a. Ten pomysł pojawił się chyba w samą porę; musiał za wszelką cenę stłumić chęć wyrwania z niego prawdy siłą.

Przełknął więc dumę i przywołał na pomoc ludzi w białych kitlach.

– Nie dasz rady zaprzeczyć raportom z laboratorium. Jeśli ją zabiłeś, wrobią cię, jak to ująłeś, dowody kryminalistyczne, nie ja. Twoja krew, odciski palców, próbki z twojego samochodu. Mogę poczekać jeszcze kilka godzin.

– Co mój samochód ma z tym wspólnego?

– Ciało trzeba było jakoś przewieźć do jeziora. – Mówiąc to, myślał, że traci panowanie nad rozmową. Przyznanie się do winy miał wyciągnąć z niego uprzejmością, nie pogróżkami.

– Moje odciski palców mają prawo być na moim samochodzie. – Jackman zmarszczył brwi.

– Tak, ale jeśli, na przykład, w bagażniku zostanie znaleziony ludzki włos i okaże się ponad wszelką wątpliwość, że to włos twojej żony, będziesz musiał odpowiedzieć na kilka pytań.

Wyglądało na to, że Jackman ma jakieś wątpliwości.

– Potrafią zidentyfikować taki włos?

– Nie chodzi o sam włos – odparł Diamond – ale o mikroskopijne cząsteczki skóry przyczepione do cebulki.

– A znaleźli jakiś włos?

– Są bardzo gorliwi. Ciągle znajdują jakieś śmieci i szczątki.

– Chcecie mnie wrobić.

– Gregory, powinieneś pilnować swojego Miltona i Szekspira. Wszedłeś na cudzy teren.

– Masz przeczucie, że to ja ją zabiłem i nie chcesz się z tego wycofać – odparł twardo Jackman.

Nastrój rozmowy zmienił się całkowicie. Diamond przez chwilę kręcił głową, dając poznać, że ma coś więcej niż przeczucie, coś znacznie więcej.

– Jak mam cię przekonać, że się mylisz? – zapytał Jackman.

– Zacznij od wyjaśnienia, dlaczego czekałeś prawie trzy tygodnie, zanim zawiadomiłeś nas o zniknięciu żony?

– Myślałem, że to oczywiste.

– Nie dla mnie.

– Nie byłem zaskoczony, że jej nie ma. Ukradła listy Jane Austen i nie chciała się do tego przyznać.

– Gdzie była, twoim zdaniem?

– U jakichś przyjaciół. Nie brakowało jej kryjówek.

– Dzwoniłeś do kogoś?

– Do tych, których najlepiej znałem, ale niczego nie wskórałem. Pomyślałem, że prosiła ich, żeby mi nic nie mówili.

– Ale nie zgłosiłeś nam zaginięcia. Nie zgłosiłeś nawet, że zginęły listy.

– Bo sam się chciałem z tym uporać – powtórzył Jackman. – Byłem pewien, że je zabrała. Gdybym pobiegł na policję i przypiął jej łatkę złodziejki, co bym osiągnął? Nie chciałem, żeby to dostało się do gazet. – Jego odpowiedzi brzmiały prawdopodobnie, niepokojąco prawdopodobnie.

– A więc jak się z tym uporałeś, nie licząc telefonów do jej przyjaciół?

– Pomyślałem, że pewnie chciała dokonać wyceny listów, pytałem o to w biurach aukcyjnych i handlowych w West Country i w Londynie. I znowu nic.

– Wyjaśnijmy jedną rzecz – powiedział Diamond. – Mówisz mi, że pewnie chciała sprzedać listy? Wcześniej powiedziałeś, że zabrała je ze złośliwości.

Jackman skinął głową.

– Tak myślałem z początku. Nie sądziłem, żeby ich wartość pieniężna miała dla Gerryjakieś znaczenie. Nie brakowało jej pieniędzy. Ale kilka dni po jej zniknięciu przyszedł wyciąg z konta bankowego. Otworzyłem list z nadzieją, że znajdę jakieś wskazówki, gdzie jest. Przekroczyła konto na trzy tysiące funtów.

– Przekroczyła konto?.

– Znalazłem wyciąg z jej karty kredytowej. Była zadłużona na tysiąc pięćset funtów Wyciągała pieniądze z karty kredytowej. To straszna głupota, jeśli wziąć pod uwagę, jakie za to nalicza się odsetki.

– Tak, ale na co mogła wydać tyle pieniędzy? Jackman uniósł ramiona na znak, że nie jest tego pewien.

– Używała życia z tak zwanymi przyjaciółmi.

– Przepuszczając fortunę?

– Nie wiem, czy można to nazwać fortuną. Kiedy się spotkaliśmy, odniosłem wrażenie, że jest bardzo dobrze sytuowana. W telewizji zarabiała świetnie i miała mnóstwo dodatkowych dochodów.

Na posadzce rozległ się stukot kroków. Jeden z dyżurnych posterunkowych wszedł do stołówki. Przerwał rozmowę, mówiąc Diamondowi, że jest do niego pilny telefon.

– Kto dzwoni?

– Inspektor Wigfull.

– Z Bristolu?

– Tak.

– Oby to rzeczywiście było pilne. Zaczekaj tu z profesorem. Zaraz wrócę.

Przeklinając pod nosem Wigfulla, że miał czelność – był pewien – sprawdzać go, chwycił słuchawkę w pokoju przesłuchań.

– Tak?

– Diamond? – Głos Johna Wigfulla był pełen napięcia.

– A któżby inny?

– Właśnie rozmawiałem z małżeństwem Plato. Powiedzieli mi coś, o czym powinien się pan, jak sądzę, dowiedzieć natychmiast. W dniu, kiedy profesor Jackman po raz ostatni widział żonę, w poniedziałek, Gerry telefonowała do Platów mniej więcej między dziesiątą a dziesiątą trzydzieści.

– Rano?

– Rozumie pan, komisarzu? Jeśli Jackman wsiadł o ósmej dziewiętnaście do pociągu do Londynu, jak twierdzi, a potem poleciał do Paryża, to nie mógł jej zabić. Żyła, kiedy wyszedł. Panie Diamond, jest pan tam?

Diamond rzucił słuchawkę bez odpowiedzi. Krzyknął przez pokój.

– Sierżancie Boon!

– Tak?

– Sprawdzałeś podróże profesora?

– Tak jest.

– Z jakim rezultatem? No, dalej!

– Wszystko się zgadza, komisarzu. Odwiedził profesora Dalrymple’a w University College w Londynie trochę przed jedenastą jedenastego września, a na Heathrow wsiadł do samolotu Air France, lecącego do Paryża. Lot numer 1410.

Diamond przez chwilę wyglądał jak sflaczały balonik. Potem wyszeptał z trudem:

– Podstawcie samochód. Profesor wraca do domu.

Rozdział 6

Pierwszy mróz. Przez całe lato mówiono o uszkodzonej warstwie ozonowej i efekcie cieplarnianym, nie wierząc, że w angielskim klimacie mogą zdarzyć się tygodnie, kiedy słońce świeci bez przerwy. Teraz normalność została przywrócona. W chłodny poranek pelargonie w skrzynkach okiennych wyglądały mizernie i blado. Peter Diamond dostrzegł to krytycznym okiem, kiedy stał w korku na Manvers Street, próbując dojechać do komisariatu. W tym roku wydział parków i ogrodów nie szczędził wysiłków, żeby wydrzeć Exeter, głównemu rywalowi Bath, tytuł najbardziej ukwieconego miasta. Każdy parapet, każda krawędź i powierzchnia, nawet dachy wiat na przystankach autobusowych były obstawione doniczkami. Ani jedna latarnia uliczna nie uniknęła kosza z kwiatami. Taki entuzjazm! Takie poświęcenie! Na darmo; Exeter utrzymało tytuł. Obfitość kwietna Bath przegrała.

Diamond za bardzo był policjantem, żeby myśleć cały dzień o przywiędłych pelargoniach, ale i tak chciałby, żeby ktoś je uprzątnął.

Autobus przed nim zwolnił przed przystankiem. Diamond skręcił, żeby go wyprzedzić, tylko po to, by stwierdzić, że cały pas ruchu stanął. Niezbyt obiecujący początek dnia, tkwić i blokować przeciwległy pas. Na szczęście, ktoś za nim błysnął światłami drogowymi i cofnął się o kilka metrów. Szlachetnie z jego strony. Diamond też cofnął się do szeregu i spojrzał w lusterko wsteczne, żeby stwierdzić, kto jest owym dobrym samarytaninem. Facet w toyocie. Gęste wąsy, szeroki uśmiech. John Wigfull, a jakże. Pewnie pomyślał, że dureń z szefa, skoro nie zauważył, że był to jeden z jaskrawo-żółtych piętrowych autobusów dla turystów. Każde dziecko w Bath wie, że autobusy wycieczkowe nie zatrzymują się na przystankach.

Włączył radio, automatyczna antena wysunęła się z trzaskiem (nie czyścił jej od tygodni), usłyszał spikera z Radia Bristol. „Można się spodziewać, że detektywi przyspieszą dzisiaj poszukiwania zabójcy Geraldine Snoo, byłej gwiazdy serialu BBC Milnerowie. Jej nagie zwłoki zostały wyłowione z Chew Valley Lake w końcu tygodnia. Profesor Gregory Jackman, który, jak twierdzi, dał policji…”

– …kopa w dupę – mruknął Diamond, wyłączając radio.

Autobus znowu ruszył, pokazując tył w całej okazałości. Żeby podkreślić zaangażowanie w turystykę, spółka nadała wszystkim autobusom nazwy, wzięte ze świetnej przeszłości miasta. Diamond przeczytał, jak nazwano ten autobus. „Jane Austen”. Jeszcze trochę i pomyślałby, że bogowie z niego szydzą.

W ostatniej chwili zauważył wejście do komisariatu i gwałtownie zakręcił kierownicą, nie wyrzucając kierunkowskazu. Dobrze, że jechał za nim Wigfull.

Żaden z nich nie mówił o incydencie, kiedy wkrótce w gabinecie Diamonda dołączyli do nich Halliwell, Croxley i Dalton. Narada w sprawie przestępstwa: niech nikomu się nie wydaje, że wydział zabójstw ma z górki. Raczej wspina się po drabinie, tej kamiennej drabinie z frontonu opactwa, trzymając się kurczowo swoich miejsc. A teraz byłoby lepiej, żeby czterej gramolący się w górę detektywi wykrzesali jakieś pomysły, i to szybko.

Diamond dość powściągliwie zagaił.

– Mamy więcej raportów z laboratorium kryminalistycznego, jak zwykle bez gwarancji – powiedział na wstępie. – Nadal wykręcają się od podania daty zgonu, ale jedenasty września wygląda na najmocniejszy wariant. Z całą pewnością była już martwa, gdy trafiła do jeziora. Jakbyśmy tego nie wiedzieli. Najbardziej prawdopodobną przyczyną śmierci jest uduszenie. Niech to cholera. – Wziął drugą kartkę. – To raport o samochodach. Jackmana i ofiary. Nie ma wskazówek, żeby użyto ich do przewiezienia ciała. Żadnych istotnych śladów czy włókien. Albo morderca użył odkurzacza, albo szukamy innego wozu. – Mrucząc, zabrał się do trzeciego raportu z laboratorium. – Grupy krwi. Ofiara miała Rh+ Ojej mąż też. Pamiętacie, że ktoś znalazł ślady krwi na kołdrze. Okazało się, że są za małe, żeby je zbadać, korzystając z testów wstępnych.

– Czyli że profesor nie jest już podejrzany – zauważył Keith Halliwell i pożałował, kiedy napotkał wściekły wzrok zwierzchnika. Podwoił tempo żucia gumy. Każdy w grupie śledczej Diamonda miał własną receptę na przetrwanie; młody Halliwell wyobrażał sobie, że jest wytrawnym nowojorskim gliną. Zawsze widywano go w skórze i dżinsach.

Diamond znów popatrzył na kartkę, którą trzymał w ręku.

– Piszą tu, że próbki krwi z kołdry przesłano do analizy DNA – genetyczne odciski palców – co powinno zadowolić chłopaków z prasy, ale pewnie tylko ich.

Coxley, zazwyczaj najbardziej małomówny pośród detektywów, ośmielił się zabrać głos w imieniu nauki.

– To są niezawodne testy.

– I na nic nam się nie zdadzą, dopóki nie znajdziemy podejrzanego z pasującym profilem – odparł Diamond.

Coxley się zaczerwienił.

Halliwell nierozważnie poparł Coxleya.

– Kiedy będą mieli profil z krwi na kołdrze, będziemy im podsyłać próbki krwi, aż znajdziemy coś, co pasuje. Tak zrobili w tej sprawie z gwałtem i morderstwem w środkowej Anglii.

Wigfull miłosiernie uprzedził Diamonda.

– Daj spokój, Keith. Jeśli mówisz o tej sprawie w Leicester, nie mamy szans, żeby to powtórzyć. Tam policja pracowała według względnie ograniczonych parametrów. Szukali mężczyzny między siedemnastym a trzydziestym czwartym rokiem życia, w trzech małych wioskach liczących około czterech i pół tysiąca mieszkańców płci męskiej, a i tak trwało to miesiącami. My nawet nie wiemy, jakiej płci był zabójca.

– I w końcu złapali faceta – powiedział Dalton – bo ktoś zaczął gadać. Sfałszował testy. Namówił jakiegoś idiotę, żeby poszedł zamiast niego.

– Jeśli już skończyliście – rzucił posępnie Diamond – chciałbym pomówić o sprawie, którą zajmujemy się teraz. Być może jestem nieuleczalnym optymistą, ale proponuję, żebyśmy dziś urządzili burzę mózgów.

To ich uciszyło.

Nie spieszył się, zanim znów zaczął, oceniał efekt, jaki wywołało jego oświadczenie.

– Po pierwsze, podsumujmy, co mamy. Przesłuchania z wczorajszego wieczora. Panie Dalton, może pan przedstawić raport?

Dalton, odpowiedzialny za wsparcie komputerowe, spojrzał z przerażeniem.

– Jeszcze nie przetworzyliśmy danych, komisarzu.

– Dlaczego?

– Jest za wcześnie.

– Myślałem, że wszystko poszło do komputera. – Diamond spojrzał na niego, jakby prosił o radę, ale w rzeczywistości tylko kpił z nieszczęsnego inspektora, który tak bardzo chciał zrobić dobre wrażenie, że sam wystawił się na łatwy strzał. – Mamy tutaj hardware warty tysiące funtów. Dlaczego nie leżą przed nami wydruki?

– Najpierw trzeba wprowadzić dane.

– Nie musisz nas dręczyć żargonem. Myślałem, że główna korzyć z tego cholerstwa to przyspieszenie śledztwa.

– I oczywiście tak jest, panie Diamond. Ale dane wejściowe wprowadza się ręcznie.

– No to daj sobie z tym spokój. Zdążyłem już przejrzeć raporty. Nie znalazłem niczego ciekawego – przerwał – z jednym, godnym uwagi, wyjątkiem.

Przez chwilę wydawało się, że nikt nie ma ochoty zapytać Diamonda, o co chodzi. Wreszcie inspektor Croxley uznał, że cisza za bardzo działa mu na nerwy.

– Co to takiego?

Diamond odezwał się jakby mimochodem:

– Z jednego z przesłuchań dowiedzieliśmy się, że Geraldine Jackman żyła jeszcze w poniedziałek rano, jedenastego września. Telefonowała. John, bądź tak miły i powtórz, czego się dowiedziałeś od państwa Plato.

– Wydaje się, że…

– Nie – przerwał mu Diamond. – Fakty, jeśli pozwolisz, nie to, co się wydaje.

Wigfull zacisnął ze zdenerwowania szczęki, zanim znów się odezwał.

– Pani Valerie Plato powiedziała mi, że między dziesiątą a dziesiątą trzydzieści odebrała telefon. Dzwoniąca przedstawiła się jako Geraldine Jackman.

– Są jakieś wątpliwości? – Diamond rzucił się na tę możliwość.

– Nie sądzę – powiedział pewnym tonem Wigfull. – Ale nie wiem, czy faktycznie głos w słuchawce należał do Geraldine. Muszę w tej mierze zaufać Platom.

– Mów dalej.

– Poprosiła Rogera, męża Valerie. Był tamtego ranka w domu. Podszedł do telefonu, ale jego żona nie wyszła z pokoju. Teraz, jeśli pan pozwoli, chciałbym odwołać się do swoich notatek.

Diamond nie był pewien, czy to zamierzony sarkazm. Nikt nie był na tyle lekkomyślny, żeby się uśmiechnąć.

– Pani Jackman powiedziała – kontynuował Wigfull z otwartym notatnikiem – że nie chce przeszkadzać, ale potrzebna jest jej pomoc. Powiedziała, że ma problem z Gregiem, profesorem Jackmanem, i musi na parę dni opuścić dom, żeby oczyścić atmosferę, jak to określiła. Chciała wiedzieć, czy mogłaby pomieszkać w domu Platów. Valerie Plato, która stała obok męża, jasno oświadczyła, że nie życzy sobie tej kobiety pod swoim dachem.

– Dlaczego? – zapytał Halliwell. Jego niewiedza była do wybaczenia. Jako najmniej doświadczony funkcjonariusz, na którego patrzono podejrzliwie ze względu na jego amerykański styl, został oddelegowany do chodzenia po domach i przez cały tydzień nie było go w centrum operacyjnym.

– Plato włóczył się z nią – odparł Wigfull.

– Czy „włóczyć się” to właściwe słowo?

– Tak myśli Valerie Plato. Roger ostro temu zaprzecza.

– Przy jego reputacji?

– Właściwie ja mu wierzę – stwierdził Wigfull. – Przesłuchiwałem go oddzielnie. Powiedział, że to nie było nic poważnego, tworzyli parę tylko dlatego, że ich współmałżonkowie z reguły nie chodzili na przyjęcia. Uważa, że Gerry Jackman nie szukała sobie kochanka.

– Może Valerie Plato widziała to inaczej.

– Możemy spędzić resztę poranka, powtarzając „może”. – Diamond był zirytowany – Wróćmy do tego telefonu.

– Właściwie to wszystko. Pani Plato powiedziała Gerry Jackman, że byłby to dla niej kłopot, gdyby zamieszkała u niej w domu. Potem odłożyła słuchawkę.

– Była w złym nastroju?

– Najwyraźniej nie. Musiała się domyślić, że nic z tego, skoro Valerie podniosła słuchawkę.

– A o kłótni z Jackmanem powiedziała tylko tyle, że ma z nim problem i chciałaby opuścić dom, żeby oczyścić atmosferę?

– Tak. Nie wydawała się zbyt zdenerwowana według tego, co mówili Platowie.

– Czy potem dzwoniła jeszcze do kogoś? Czego dowiedzieliśmy się z innych przesłuchań z wczorajszego wieczoru? – zapytał z zachodnim, irlandzkim akcentem Croxley. – Czy telefon do Platów jest ostatnim jej śladem za życia?

– Ostatnim, jaki mamy. – Diamond rozłożył ręce, zachęcając do wypowiedzi.

Krępująca cisza. Jeśli to była burza mózgów, błyskawica jakoś nie chciała zaświecić.

– W takim razie, panowie, w braku czegoś bardziej błyskotliwego, musimy wrócić do mojej metody prowadzenia śledztwa. Dobrego, staromodnego chodzenia od drzwi do drzwi. Halliwell, wyślij chłopaków do Widcombe. Chcę informacji o wszystkim i wszystkich widzianych w pobliżu John Brydon House w poniedziałek, jedenastego września. Przepytajcie sąsiadów, mleczarza, gazeciarza, listonosza. Rozumiesz?

– Tak, komisarzu.

– To na co czekasz?

Halliwell szybko opuścił naradę, bez wątpienia z uczuciem ulgi.

– I co teraz? – Diamond zwrócił się do reszty swojego zespołu.

– Może nie mam racji – Dalton wolał być ostrożny – ale sądzę, że warto sprawdzić, jak Valerie Plato spędziła resztę tamtego dnia. Słusznie czy niesłusznie, chyba miała jakieś podejrzenia co do intencji Gerry Snoo, słynnej gwiazdy telewizyjnej, która dobierała się do jej męża. Ten telefon mógł ją wytrącić z równowagi, skoro usłyszała, że Gerry bez ogródek pyta, czy może się do nich wprowadzić.

Diamond zwrócił się do Wigfulla.

– On uważa, że pani Plato jest podejrzana. Co o tym sądzisz? Teoria została potwierdzona niechętnym skinieniem głowy.

– Niewykluczone. To spokojna kobieta, dość ładna, ale nie olśniewająca piękność. Może w przypływie zazdrości wpadła w popłoch. Tak mogło być.

– Czy ma jakieś alibi? – zapytał Dalton.

– Czy ma samochód? – zapytał Diamond.

– Owszem, ma. Volvo. Siedzą w obrocie nieruchomościami i materialnie mają się całkiem dobrze. On jeździ land-roverem. Co do alibi, oboje byli w domu około pierwszej, a potem Roger wyjechał, żeby dokonać wyceny. Po południu Valerie poszła na zakupy.

– Czyli nie ma alibi – powiedział Dalton.

– Poczekaj – rzekł Wigfull. – Skoro poszła na zakupy, mogli ją widzieć ludzie w sklepach.

– A jeśli była w supermarkecie?

– Może zachowała rachunki kasowe.

Dalton wzruszył ramionami i wycofał się z dyskusji.

– Jaka była, kiedy z tobą rozmawiała? – zapytał Diamond Wigfulla. – Wyglądała na zdenerwowaną?

– Nieszczególnie. Była powściągliwa.

– A mąż?

– Był bardziej nerwowy, ale to nic dziwnego, skoro żona myślała, że ją okłamuje.

– Czy odniosłeś wrażenie, że pokłócili się o to?

– Postawiłbym na to wszystkie pieniądze.

– A jednak odrzucasz ich jako ewentualnych podejrzanych.

– Tak, ale może sam pan zechce z nimi porozmawiać.

– Dziękuję za radę – powiedział z sarkazmem Diamond. Rozparł się w krześle i położył ręce na brzuchu, jakby chciał zmierzyć jego obwód. – Panowie, nie muszę wam mówić, że nie jestem szczególnie zachwycony waszym wkładem.

Wigfull zawzięcie bronił swojego stanowiska.

– Uważam, że Platowie powiedzieli mi prawdę. Warto przypomnieć, że ich zeznanie zgadza się z zeznaniami profesora Jackmana.

– Mów dalej.

– Potwierdza to zeznanie Jackmana w sprawie zaginięcia listów Jane Austen. Jeśli zabrała je Géraldine, jak sądził, nie chciałaby się z nim spotkać, kiedy wróci z Paryża. Nic dziwnego, że zaczęła wydzwaniać tu i tam, żeby móc się gdzieś na jakiś czas przyczaić.

– Kryjówka.

– Tak.

– To Jackman tak to nazwał, nie ja – wyjaśnił Diamond. – Poprzedniego wieczoru powiedział mi, że kryjówek jej nie brakowało. To dlatego, jak twierdził, tak długo nie zgłaszał jej zaginięcia. Zakładał, że żyje, dopóki nie usłyszał o zwłokach z jeziora.

– Pytanie za milion. Co się stało, kiedy Platowie odmówili schronienia pani Jackman? Inni jej przyjaciele chyba nie odebrali od niej telefonu.

– Albo któreś z nich kłamie – podsunął Croxley.

Diamond zrobił grymas, w którym gniewne spojrzenie złagodzone zostało zaciekawioną miną.

– A co to ma znaczyć?

– Może kłamie kolejna osoba, do której zadzwoniła, morderca. Ktoś, kto zaproponował jej schronienie, a potem ją zabił.

– Dlaczego?

Wyglądało na to, że Croxley nie jest w stanie przedstawić prawdopodobnego motywu, wtrącił się więc pełen energii Halliwell.

– Z powodu listów Jane Austen. Musiała je ze sobą zabrać.

– Zabić kogoś za parę listów?

– Trochę były warte.

– Według szacunków Jackmana ponad dziesięć tysięcy – przyznał Diamond. – Ale ludzie, z którymi zadawała się Geraldine, nie są kompletnymi idiotami. Wiedzieli, jakie niebezpieczeństwo wiązałoby się z próbą sprzedaży tak rzadkich listów. Nie, nie kupuję tego.

– Mimo wszystko – powiedział cicho Wigfull – warto by uczulić na to antykwariuszy handlujących starymi listami. Nie może ich być wielu.

Nagrodą było lodowate spojrzenie Diamonda i zwięzłe polecenie.

– To się tym zajmij.

– Gdybym był na jej miejscu, zabrałbym je do Ameryki – zauważył Dalton. – Osiągnęłyby lepszą cenę.

Diamond pokręcił głową.

– Nie jestem przekonany, żeby to listy były wiarygodnym motywem. Nie jestem nawet całkowicie przekonany o ich istnieniu.

– Myśli pan, że profesor kłamał?

– Był dziwnie skryty.

– W kwestii, skąd je ma?

– Tak.

Dalton wzruszył ramionami.

– Dobierzmy się więc do niego. Diamond machnął lekceważąco ręką.

– Za późno.

– Jest inny sposób, żeby sprawdzić, czy listy w ogóle istniały – ośmielił się wtrącić Croxley. – Trzeba wyciągnąć zeznanie z tego Amerykanina, doktora Junkera. Podobno je badał?

– Junker. – Diamond strzelił palcami. – Tak… wykreśliłem go, bo myślałem, że nadal podróżuje po Europie. Teraz powinien już być w Ameryce. Spróbujemy go przepytać. Na jakim uniwersytecie wykłada?

– W Pittsburghu – odparł Wigfull.

– Natychmiast do niego zadzwonimy.

– Nie robiłbym tego teraz – zauważył Wigfull.

– A to dlaczego?

Inspektor wyciągnął z kieszeni kalkulator.

– Dlatego że tam jest teraz dziesięć po piątej rano.

Rozdział 7

Diamonda połączono z doktorem Louisem Junkerem krótko po trzeciej po południu. Detektyw korzystał z głośno mówiącego telefonu, żeby Wigfull i Dalton, którzy byli z nim w gabinecie, mogli słyszeć odpowiedzi.

– Kto mówi? – zapytał głos z Pittsburgha.

– Nadkomisarz Peter Diamond z Bath w Anglii. Pan mnie nie zna.

– Zgadza się.

– Prowadzę śledztwo w sprawie śmierci pani Geraldine Jackman z Brydon House, w Bath.

Zapanowała zrozumiała cisza. Trzej detektywi czekali.

– Pani Jackman… nie żyje?

– Niestety, nie żyje.

– Zona Grega Jackmana? Nie żyje?

– Jej ciało wydobyto z wody. Wygląda na to, że została zamordowana.

– Zamordowana? – Głos podniósł się o oktawę. – To niemożliwe.

– Ostatni raz widziano ją żywą w poniedziałek, jedenastego września. O ile wiem, był pan gościem profesora Jackmana w Brydon House mniej więcej w tym czasie.

– Jedenasty września? Pozwoli pan, że zbiorę myśli, dobrze? Nie, wyleciałem do Paryża dzień wcześniej… Niech pan posłucha, panie…

– Diamond.

– Panie Diamond, ja nic o tym nie wiem, nic. To jest dla mnie całkowite zaskoczenie.

Diamond grzmiał pocieszająco w atlantycki kabel.

– Panie doktorze, nikt nie twierdzi, że jest pan zamieszany w śmierć pani Jackman. Mam po prostu nadzieję, że pomoże mi pan ułożyć w porządku wydarzenia z tamtego wieczoru. Zrobi to pan?

Zapadła cisza. Trwała wystarczająco długo, żeby Dalton zdążył kpiąco wyszeptać do Wigfulla.

– Dzwoni z drugiego telefonu do adwokata. Junker znów się odezwał.

– Skoro naprawdę pan sądzi, że mógłbym pomóc, zrobię wszystko, co w mojej mocy. Nadal staram się to ogarnąć. Czy Greg czuje się dobrze?

– Profesor Jackman ma się świetnie.

– Ostatni raz widziałem go w Paryżu. Przyleciał, żeby ze mną porozmawiać. Mówi pan, że którego dnia została zabita?

– Powiedziałem, że zaginęła w poniedziałek, jedenastego września.

– W tamten poniedziałek? O mój Boże… to było w dniu, w którym późno spotkaliśmy się w hotelu. Musiało być około jedenastej wieczór. Powiedział, że wyleciał po południu. Niech pan posłucha, jeśli podejrzewa pan Grega Jackmana, myślę, że powinien mi pan to powiedzieć. Był dla mnie bardzo miły. Oboje byli.

Junker mówił szybko, a bezcielesne słowa wypowiadane z obcym akcentem trudno zrozumieć. Diamond kazał włączyć magnetofon, żeby później przeanalizować odpowiedzi. Teraz musiał przeprowadzić efektywne przesłuchanie według wzorca: pytanie, odpowiedź.

– Panie doktorze, nikt nie został postawiony w stan oskarżenia w związku z zabójstwem, jeśli o to panu chodzi. Proszę pana o pomoc w ustaleniu kilku faktów, dotyczących weekendu przed zniknięciem pani Jackman.

– Wszystko, czego pan sobie życzy.

– Dziękuję. Zacznijmy od chwili, kiedy po raz pierwszy zetknął się pan z profesorem Jackmanem.

– To było w lipcu. Wcześniej się nie widywaliśmy. Napisałem do niego, kiedy usłyszałem o wystawie poświęconej Jane Austen, którą organizował w Bath. Powieść dziewiętnastowieczna to zasadnicze pole moich badań. Tak się składa, że teraz piszę coś, co, jak mam nadzieję, będzie najpełniejszą biografią Jane Austen. Potrzebne panu informacje na mój temat?

– Nie na tym etapie. I co, postanowił pan przylecieć?

– Prawdę mówiąc, wybierałem się do Europy na wakacje. Uwzględniłem w planach Bath, gdzie chciałem zobaczyć wystawę, a Greg Jackman był tak uprzejmy, że zaprosił mnie do siebie.

– Zdaje się, że pojechał nawet na Heathrow, żeby spotkać się z panem.

– Tak. To było w tamten piątek. Niestety, pojawiły się jakieś techniczne problemy z samolotem i start został odłożony o parę godzin. To było prawdziwe bohaterstwo, że tak długo czekał. Pamiętam, że wylądowaliśmy o szesnastej dziesięć, z prawie siedmiogodzinnym opóźnieniem. Nie spodziewałem się, że go zastanę, ale był tam i przywitał mnie, jakby to była dziewiąta rano. Potem pojechaliśmy autostradą do Bath. Po drodze zatrzymaliśmy się na kanapkę. Nie pamiętam gdzie.

– Nie szkodzi.

– Podróż zajęła około dwóch i pół godziny. Rozmawialiśmy o naszych badaniach, o ile pamiętam. Mam pewne problemy z przypomnieniem sobie, co działo się tamtego wieczoru. Szczerze mówiąc, byłem skonany.

Zbliżała się wpół do ósmej, kiedy w końcu dotarliśmy do Brydon House, a ja byłem w podróży od wielu godzin. Gerry, pani Jackman, wyszła, żeby mnie powitać. Była jak marzenie; piękna, po prostu piękna. Nie znajduję innego słowa. Wie pan, że była aktorką telewizyjną? Chciała mi coś przyrządzić i musiałem jej powiedzieć, że jestem zbyt zmęczony, żeby zjeść normalny posiłek albo żeby go docenić, więc poczęstowała mnie kanapką i kawą. Greg poszedł do innego pokoju. Musiał jeszcze wykonać parę telefonów w sprawie wystawy. Biedaczyna nie przypuszczał, że większość dnia spędzi na lotnisku. Kiedy zjadłem, Gerry zaprowadziła mnie do mojego pokoju i mogłem wziąć prysznic.

Gdy Junker pokonał niechęć do rozmowy z policją, okazał się świadkiem, który dużo pamięta, nawet za dużo.

– Panie doktorze – powiedział Diamond – jeśli tamtego wieczoru nie zdarzyło się nic ważnego…

– Ale nie powiedziałem panu o gościu.

– O kim?

– O gościu. O kimś, kto wpadł z wizytą, zgadza się?

Diamond chwycił poręcze fotela, na którym siedział, i pochylił się do przodu.

– Rozumiem. Proszę mówić.

– Wtedy właśnie dowiedziałem się o listach Jane Austen. Prysznic trochę mnie ożywił, włożyłem czyste ubranie i zszedłem na dół. Myślałem, że jeśli uda mi się nie zasnąć przez kilka godzin, to przyzwyczaję się do angielskiego czasu i pokonam zmęczenie wywołane zmianą stref Kiedy zszedłem, usłyszałem głos Grega dochodzący z pokoju od frontu i zajrzałem tam. Towarzyszyła mu kobieta, nie Gerry. Była niska, z brązowymi włosami. Stali przy stole i oglądali jakiś dokument. Przeprosiłem, że przeszkadzam, ale Greg poprosił, żebym wszedł. Wyraźnie coś go wytrąciło z równowagi, bo zapomniał mnie przedstawić tamtej pani. Powiedział: „Louis, przyszedłeś we właściwym momencie. Nasyć tym oczy!” Od razu zrozumiałem, dlaczego jest taki podniecony. Niech mi pan wierzy, puls mi przyspieszył. Patrzyliśmy na dwa oryginalne listy, napisane charakterem pisma Jane Austen. Nie było wątpliwości.

Diamond słuchał bez słowa, unikając wzroku Wigfulla. Tyle razy podawał w wątpliwość istnienie listów Jane Austen, że mógł się spodziewać triumfalnych spojrzeń współpracownika. Nie przejmował się tym. Dobry detektyw niczego nie przyjmuje za pewnik.

Junker wdał się w tak szczegółowy opis listów, że nie można było nadal żywić wątpliwości. Oba zostały napisane we wrześniu 1799 roku i adresowane do pani Jamesowej Leigh Perrot, ciotki Jane, przebywającej w domu strażnika więziennego, w oczekiwaniu na proces z oskarżenia o kradzież sklepową. Napisano je w Steventon i podpisano: „Twoja kochająca siostrzenica Jane”. Pierwszy został napisany zapewne w związku z propozycją matki Jane, która chciała wysłać obie córki do Bath, żeby zamieszkały z Leigh Perrotami (wujek James towarzyszył żonie w areszcie) w domu strażnika do końca tej ciężkiej sprawy. „Głównym życzeniem” Jane było, żeby jej ciotka i wuj „pozwolili sobie ulżyć w samotności tego niezasłużonego odosobnienia”, dzieląc los z kochającymi siostrzenicami. Drugi, napisany, gdy propozycja została mile powitana, ale odrzucona, stanowił eleganckie uzupełnienie pierwszego. Jane nie potrafiła ukryć uczucia ulgi. Był lżejszy w tonie i bardziej spontaniczny, krótki, ale plotkarski, razem wziąwszy bardziej typowy dla jej stylu epistolarnego.

– Oczywiście trzeba uważać na fałszerstwa – mówił Junker – ale jestem gotów postawić ostatniego dolara na to, że oba są autentyczne. Styl, charakter pisma, wszystko się zgadzało. Nawet ortografia. Jane popełniała uroczy błąd w słowie „sądzę”, często zamiast „ą” pisała „on”. Pojawiło się to w drugim liście.

Trzej detektywi, którzy czekali w napięciu, żeby dowiedzieć się, kim była kobieta, która przyniosła listy, dowiedzieli się już nawet więcej, niż chcieli, o stylu i ortografii Jane Austen.

– Był to zatem hojny podarunek? – zapytał Diamond, żeby nakierować rozmowę na właściwe tory.

– Zdumiewająco. Opisałem panu wygląd listów?

– Dziękuję, ale tego mogę się dowiedzieć od profesora Jackmana. Bardziej interesuje mnie kobieta, która tamtego dnia była w pokoju. Czy sama znalazła te listy?

– Tak mi powiedziano.

– Mówił pan, że profesor nie przedstawił was sobie.

– Nie od razu. Greg był zbyt podniecony, żeby to zauważyć. Honory domu poczynił później. Jej nazwisko brzmiało, chyba się nie mylę, Didrikson.

Dana Didrikson.

Jedna tajemnica rozwiązana. Tym razem Diamond nawiązał kontakt wzrokowy z Wigfullem.

Otwierały się nowe intrygujące możliwości. Fakt, że Gregory Jackman odmówił ujawnienia jej nazwiska pod pretekstem, że dobroczyńca chciał zachować anonimowość, mógł zostać na nowo zinterpretowany.

– Usłyszał pan nazwisko? – zapytał głos z Pittsburgha.

– Tak, słyszałem je już wcześniej, w innym kontekście. Proszę mi powiedzieć, czy ofiarowanie tych listów było dla profesora Jackmana zaskoczeniem?

– Jestem tego pewien. Po prostu szalał ze szczęścia. A któż by nie szalał?

– Pani Didrikson też musiała być uradowana.

– Nie powiedziałbym tego. Nie znam jej, ale mogę stwierdzić, że podchodziła do tego z dystansem. Niewiele mówiła.

– Pewnie wyjaśniła mu, skąd je ma.

– Tak, zanim wszedłem do pokoju. Usłyszałem tę historię później, jak wpadła na te listy u jakiegoś filatelisty, sprzedającego znaczki pocztowe.

– Sądzi pan, że znała ich wartość?

– Oczywiście. Wiedziała, że są warte krocie. W jej obecności mówiłem, że moim zdaniem osiągnęłyby na aukcji wysoką cenę. Dziwne, ale nie zrobiło to na niej wrażenia. Wydawało mi się, że chce je jak najszybciej przekazać i wyjść z domu. Greg mówił, że je odda, kiedy wystawa zostanie zamknięta, ale ona twierdziła, że to dar dla niego osobiście. Najwyraźniej w ten sposób chciała podziękować mu za uratowanie syna. Czy pańskim zdaniem to się trzyma kupy?

– Pasuje do tego, co mamy.

– No cóż, poczułem, że nie powinienem przy tym być. Greg chciał omówić z nią całą sprawę. Nie wiedziałem o tej pani nic poza tym, że miała w ręku niezwykle cenne dokumenty. Dyplomatycznie zacząłem się cofać do drzwi, chciałem ich zostawić sam na sam. Właśnie wtedy drzwi się otwarły i weszła pani Jackman. Nie, to za mało powiedziane. Wkroczyła, jakby była gwiazdą zaproszoną do telewizji. Pachniała drogimi perfumami, ubrana w obcisłą, czarną długą suknię. Ta kobieta zaledwie pół godziny temu w kraciastej koszuli i wypłowiałych dżinsach przygotowywała mi kanapkę. Pomyślałem, że pewnie mają zamiar wyjść na kolację, chociaż Greg nadał był ubrany w codzienny strój, ten, który nosił na lotnisku. Tak czy inaczej, natychmiast powiedział jej o listach. Najwyraźniej znały się z panią Didrikson, ale od początku panowała między nimi chłodna atmosfera, która nie uległa ociepleniu, gdy Gerry Jackman rzuciła okiem na listy i powiedziała, że nigdy nie zrozumie ludzi, którzy zbierają stare szpargały bez wartości literackiej.

– Czy to była zaczepka?

– Tak to odczytałem. Ale reakcji właściwie nie było. Pani Didrikson nie odezwała się ani słowem. Greg próbował to jakoś zatuszować, ja wspierałem go jak mogłem. Gerry podeszła do mnie bardzo blisko – stykaliśmy się czubkami butów – spojrzała na mnie załomie i zapytała, co ciekawego leci teraz na Broadwayu. Najwyraźniej chciała przyćmić panią Didrikson. Poczułem się bardzo niezręcznie, powiedziałem, że nie mieszkam w Nowym Jorku i nie jestem na bieżąco w sprawach teatralnych. Nie ustawała w próbach wciągnięcia mnie w rozmowę, ignorując pozostałych. Wreszcie pani Didrikson powiedziała, że musi już iść. Gerry przerwała jej w pół słowa i zaproponowała Gregowi, żeby zabrał panią Didrikson na kolację.

– Jeszcze tego wieczoru?

– Tak, w podzięce za trud związany z odnalezieniem listów. Nie miałem pojęcia, jaką grę prowadzi Gerry. Nadal nie wiem, o co chodziło. Greg powiedział, że nie może mnie zostawić, na co Gerry odparła, że z przyjemnością dotrzyma mi towarzystwa. Tak ubrana – ona i ja sami w domu. Wyobraża pan sobie?

– Czy Jackman przyjął propozycję?

– Nie. Pani Didrikson ucięła sprawę, mówiąc, że jest zajęta. Odprowadził ją do drzwi. Wyszedł z nią nawet na podjazd, chyba po to, żeby zamienić kilka słów na osobności. Zostałem z Gerry. Przejechała mi palcem po kręgosłupie i powiedziała, żebym jej nie winił, że to robi. – Doktor Junker zakasłał nerwowo, jakby znów to przeżywał. – Jestem naukowcem, panie Diamond. Noszę grube okulary i mam czterdzieści sześć lat. Mam coraz wyższe czoło, a nos większy od przeciętnego. Nie jestem przyzwyczajony do zalotów atrakcyjnych kobiet. Żadna się do mnie nie zalecała. Co by pan zrobił na moim miejscu?

Byłoby interesujące móc wysłuchać Diamonda, ale odmówił odpowiedzi. Zadał natomiast pytanie.

– Czy chce pan powiedzieć, że między panem a panią Jackman coś zaszło? O to panu chodzi?

– Ależ nie! Mówię o tym, że nie przyjąłem tej propozycji. – Po tym mocnym zaprzeczeniu w głosie Junkera pojawiła się wyraźna nutka żalu.

– Sądzę, że nie byłoby to łatwe, szczególnie w obecności profesora Jackmana.

– Myśli pan, że robiła to poważnie? Czy raczej mnie podpuszczała?

– Skąd mam to wiedzieć – odparł Diamond. Jego cierpliwość była na wyczerpaniu. – Jestem policjantem, a nie paniusią z rubryki porad osobistych. Co stało się potem?

– Nalała mi drinka. Potem usłyszałem, że samochód pani Didrikson rusza i Greg wrócił. Spędziliśmy jeszcze trochę czasu nad listami. Greg, zresztą słusznie, stwierdził, że trzeba potwierdzić ich autentyczność, zanim umieści sieje na wystawie. Mógł to załatwić najwcześniej w poniedziałek. Boże, żałuję, że ich nie sfotografowałem. Pewnie ich pan nie znalazł?

– Nie.

– Wielka szkoda.

– A gdy dopił pan drinka, doktorze?

– Poszedłem do łóżka. Zasnąłem. Obudziłem się dopiero około jedenastej następnego dnia. Kiedy zszedłem na dół, Greg pojechał już na wystawę.

– Został pan sam z panią Jackman?

Z tamtej strony dobiegł zażenowany śmiech.

– Tak, tylko nie zachowywała się tak, jak poprzedniego wieczoru. Była całkiem inna w stosunku do mnie. Jakby przyjacielska, ale w ogóle się nie narzucała. Zawiozła mnie do sali zgromadzeń na uroczystość otwarcia i została ze mną przez całe popołudnie, co musiało być dla niej nieznośnie nudne. Mam na myśli wystawę. Sfotografowałem prawie wszystkie eksponaty. Trzeba oddać Gregowi sprawiedliwość, że wystawa była fantastyczna.

– Dużo rozmawialiście?

– Oczywiście.

– Dowiedział się pan czegoś interesującego o pani Jackman, ojej problemach lub planach?

– Przykro mi – odparł Junker. – Unikaliśmy tematów osobistych. Po doświadczeniu z poprzedniego wieczoru uznałem, że lepiej będzie się trzymać dziewiętnastowiecznych powieści.

– Spotkaliście tam kogoś? Na przykład jakichś jej przyjaciół?

– Kilku facetów z wydziału anglistyki. Chcieli ze mną porozmawiać o tekście, który niedawno napisałem dla dodatku literackiego „Timesa”, to wszystko.

– Nikogo, kto znałby panią Jackman?

– Było tam mnóstwo takich, którzy ją rozpoznawali. Kilkanaście razy musiała dać autograf. Nie sądzę, żeby spotkała kogokolwiek, kogo naprawdę znała. Powiedziała mi, że jej przyjaciele nie są molami książkowymi.

– To chyba prawda. – Diamond nadal próbował wyłowić jakichś podejrzanych. – Wspomniał pan komuś o listach?

– Boże broń. Ustaliliśmy z Gregiem, że nie powiemy o tym nikomu. W świecie naukowców takie rzeczy trzyma się w tajemnicy, dopóki nie ma się stuprocentowej pewności.

Junker kontynuował opowieść o wydarzeniach tamtego dnia. Historia, jaka się z tego wyłoniła, była zasadniczo taka sama jak ta, którą Diamond wydobył z Jackmana: posiłek w pubie po wystawie zamykał dzień. Decyzja, żeby wcześnie pójść spać. Następnego dnia spokojny poranek w innym pubie, z niedzielnymi gazetami.

– Tylko pan i profesor Jackman?

– Tak. Pani Jackman pozostała w łóżku, przynajmniej tak mi się wydawało.

– A więc po raz pierwszy Jackman miał okazję rozmawiać z panem w cztery oczy od tej historii w piątkowy wieczór?

– Tak.

– Nawiązał do tego?

– Pobieżnie. Chciał mnie przepraszać, ale powiedziałem, że to niepotrzebne. Mówił, że Gerry zdarzają się takie nieprzewidywalne epizody. Zlekceważyłem to, robiąc jakąś szowinistyczną uwagę na temat kobiet. To wszystko. Po lunchu wróciliśmy do domu, wkrótce potem musiałem wyjechać. Gerry zeszła na dół, żeby się ze mną pożegnać. Zachowywała się normalnie, niewinnie podaliśmy sobie ręce i to był ostatni raz, kiedy ją widziałem. Greg odwiózł mnie na stację na pociąg do Londynu. Następnego ranka miałem odwiedzić pewnego profesora w University College.

– Dalrymple’a.

– Jest pan dobrze poinformowany. Musiałem to odwołać. Kiedy rezerwowałem lot do Paryża, nie zdawałem sobie sprawy, że Heathrow leży tak daleko od miasta. Nie było mowy, żebym spotkał się z Edgarem Dalrymple’em i zdążył na samolot. – Junker przerwał. – Chce pan posłuchać o moim spotkaniu z Gregiem w Paryżu?

– Bardzo proszę.

– To krótka opowieść. W poniedziałek wyszedłem na kolację, a kiedy wróciłem, ku swemu zdumieniu zobaczyłem, że stoi w holu mojego hotelu. Powiedział, że zginęły listy Jane Austen, i zapytał, czy aby nie zabrałem ich przez pomyłkę. Może pan sobie wyobrazić, jak się czułem. Było oczywiste, co myśli. Nie ukrywałem zazdrości, kiedy te listy spadły mu jak z nieba. Teraz wyglądało to tak, jakbym nadużył gościnności i je ukradł. Zapewniam pana, że nie zrobiłem tego… i nie było możliwości, żebym je wziął przez pomyłkę. Razem przeszukaliśmy moje rzeczy. Bagaż, pokój, wszystko. Powiedział, że to Gerry musiała je złośliwie zabrać. Nikt inny o nich nie wiedział. Musiałem się z nim zgodzić. Zwróciłem mu uwagę, że może nie podobało jej się, iż jakaś inna kobieta daje mu taki niezwykły prezent. To by wyjaśniało, dlaczego zachowała się wtedy tak dziwnie.

– Co sądził o pańskiej teorii?

– Nie zgadzał się z nią. Powiedział, że takie kabotyńskie sceny są bardzo częste. Domyślam się, że bardziej zależało mu na odzyskaniu listów niż na analizie zachowania żony. Rozstaliśmy się w zgodzie. Obiecał, że zadzwoni, gdy tylko listy się odnajdą. Powiedziałem, że chętnie spotkam się z nim przy śniadaniu, ale on wymeldował się wcześnie rano. Więcej nie miałem od niego wieści.

Diamond gestem zaprosił Wigfulla i Daltona do zadawania pytań, ale tylko pokręcili głowami. Zakończył rozmowę i rozłączył się.

Nikt się nie poruszył.

– Po co ta tajemnica? – zapytał Wigfull po chwili milczenia.

– Jak to?

– O pani Didrikson. Dlaczego Jackman nic powiedział nam, że to Dana Didrikson dała mu listy?

– Szukasz odpowiedzi – powiedział Diamond – czy, jak się domyślam, już ją znasz?

Wigfull rozłożył ręce na znak, że odpowiedź jest oczywista.

– Osłaniają. Wie, że zabiła mu żonę, i chce ją chronić.

– Niezbyt mu się to udało – mruknął Diamond.

– Spodziewał się, że to wyjdzie na jaw, ale nie chciał tego zrobić sam.

– Dlaczego?

– Bo jej nie potępia. Uważa, że powinno ujść jej to płazem. Możliwe, że ją kocha.

Zaskoczeni wygłoszoną z przekonaniem analizą było prawie tak duże jak niedowierzanie Diamonda, że stać na nią właśnie Wigfulla, wtykę komendy głównej. Nie miał nic przeciwko temu, żeby członkowie jego sztabu wygłaszali oszałamiające teorie… ale Wigfull? Mógł uznać, że to zawrót głowy, chwilowa utrata równowagi, ale nagle poczuł cieplejsze uczucia do asystenta za to, że stać go na ludzkie odruchy.

– Chciałbym usłyszeć coś więcej. Jaki mogła mieć motyw?

– Miłość.

Diamond zerknął na Daltona, ale on zachowywał całkowitą neutralność.

– To klasyczna sytuacja – powiedział Wigfull, rozwijając swoją teorię. – Jest samotną matką, niezbyt dobrze się jej wiedzie, zaharowuje się, żeby wysyłać dzieciaka do prywatnej szkoły. Jackman to rycerz na białym koniu, nieustraszony, przystojny facet, który wyrwał jej dziecko z objęć śmierci. Dowiaduje się, że jest profesorem, że ma wielki dom i żonę, która nie tylko czyni z jego życia jedno pasmo udręk, ale nawet próbowała go zabić. Dana widzi w Jackmanie rozwiązanie wszystkich swoich problemów. Gdyby tylko porzuciłby żonę… Kłopot w tym, że on tego nie robi. Jest tak rycerski i tak lojalny jako mąż, że nie planuje rozwodu. No i… – Podkreślił argumentację, przeciągając palcem po szyi. Ten gest nie zgadzał się z faktami, ale wiadomo było, o co chodzi.

– Musimy z nią porozmawiać – powiedział Diamond, zachowując dla siebie ocenę.

– Pozwoli pan, że ja to zrobię? – zapytał Wigfull. Diamond się uśmiechnął. Nie był to wspaniałomyślny uśmiech.

Rozdział 8

W samochodzie Diamond rzucił parę ostrych słów, gdy przejechali ważny skręt, bo Wigfull, który pilotował, za późno go pokazał. Wigfull, żeby załagodzić sytuację, powiedział, że pani Didrikson (jej adres wzięli z książki telefonicznej) mieszka między Widcombe a Lyncombe, na środkowym fragmencie mapy, który trudno odczytać, bo załatano go kawałkiem taśmy samoprzylepnej. Jest jednak przekonany, że uda mu się znaleźć inny dojazd. Diamond, urażony posądzeniem, że to on jest tym naprawiaczem o dwóch lewych rękach, odparował atak, twierdząc, że droga, na którą władował ich Wigfull, nie została zbudowana dla nowoczesnych samochodów. Nigdy nie lubił wzgórz na południe od miasta, ich dziurawych jezdni, wzdłuż których ciągnęły się wysokie, kamienne murki i rosły drzewa iglaste tworzące ponury baldachim nad drogą.

Wigfull siedział cicho, dopóki nie pojawił się nowy problem. Nie mogli zawrócić, musieli więc pojechać stromo pod górę jezdnią tak wąską, że powinna zostać oznaczona jako jednokierunkowa. Na dowód, że tak nie było, wyjechała im naprzeciw furgonetka pocztowa. Musieli się cofać. Za drugim podejściem przebyli trzy czwarte drogi, gdy na szczycie wzgórza pojawił się inny wóz, czerwony mini, mały, ale wystarczająco duży, by zablokować przejazd. Według ogólnie przyjętych zasad kierowca powinien ustąpić i cofnąć się, a jednak jechał dalej z włączonymi światłami drogowymi.

– Wiesz, co mówią w wydziale ruchu – powiedział Diamond. – Zawsze trzeba uważać na tych, co noszą kapelusze i prowadzą czerwone samochody. To wyraźnie typowy okaz. – Zatrzymał samochód.

– Załatwię to – zaproponował Wigfull i odpiął pas. Atmosfera stanowczo się poprawiła, gdy razem stanęli wobec zawady.

Diamond jeszcze raz spojrzał na kierowcę, który też się zatrzymał.

– Nie. Daj mu spokój. Ma chyba dziewięćdziesiątkę, biedny stary piernik. Pewnie zapomniał, jak się wrzuca wsteczny.

– No to nie powinien wyjeżdżać.

Wigfull był przekonany, że współczucie jest skierowane pod niewłaściwym adresem. Miał już dosyć. Dlaczego bezmyślnemu starcowi wszystko ma ujść na sucho?

– Coś mi mówi, żeby go zostawić w spokoju, John – powiedział Diamond, odwrócił się i cofnął w dół wzgórza.

– Idę o zakład, że nie zrobiłby pan tego w Londynie – mruknął Wigfull.

– Masz rację. Zmiękłem, odkąd tu jestem.

– Nie zauważyłem.

U podnóża wzniesienia starzec dodał gazu i minął ich, lekkomyślnie zdejmując rękę z kierownicy, żeby unieść kapelusz.

– Widzisz? – rzucił Diamond. – Grzeczność za grzeczność.

Za trzecim razem im się udało. Skręcili w prawo na szczycie, pokonali dwa ostre zakręty i znaleźli nazwę ulicy wykutą na murze. Wysoko nad jezdnią znajdował się taras z sześcioma małymi, georgiańskimi domkami, odsuniętymi od ulicy. Każdy miał własną, żelazną furtkę. Dom pani Didrikson był drugi z kolei. Podobnie jak pozostałe domagał się malowania. Miał mnóstwo zacieków pod gzymsem i parapetami. Zatrzymali się przed nim i wspięli po trzech kamiennych stopniach do pomalowanych na niebiesko drzwi.

– Ktoś jest w środku – zauważył Wigfull.

– Dobrze. Nie chciałbym za często powtarzać tej wyprawy.

Otworzył im chłopiec w szarych spodniach, białej koszuli i prążkowanym krawacie jednej z najbardziej ekskluzywnych szkół w okolicy. Prawdopodobnie był to chłopak, którego profesor Jackman wyciągnął z jazu Pulteney.

– Witaj, synu – pozdrowił go Diamond. – Czy matka jest w domu? Na to przyjacielskie powitanie padła następująca odpowiedź:

– Nie kupujemy niczego od domokrążców.

Chłopiec był między dwunastym a czternastym rokiem życia. W tym wieku rysy stają się nieproporcjonalne i nadają twarzy wyraz niechęci do procesu wzrostu albo niechęci do świata w ogóle.

– Jesteśmy z policji – powiedział Diamond.

– Gdzie macie nakaz?

– Jak się nazywasz, synu?

– Matthew.

– Matthew i co dalej?

– Didrikson.

– Matthew Didrikson, oglądasz czasem Gliny?

– Czasami.

– Więc powinieneś bardziej uważać. Niepotrzebne są nam nakazy, chyba że chcemy dokonać przeszukania. Chcielibyśmy tylko zobaczyć się z twoją mamą. Pytam, czy jest w domu?

– Wyszła do pracy – odparł chłopiec.

– Wejdziemy i zaczekamy. – Diamond zrobił krok do przodu. Chłopiec wyzywająco stanął w drzwiach, potem odsunął się, kiedy Diamond wstawił wielką stopę w szparę.

Stojący za nim Wigfull zobaczył jakiś ruch w holu.

– Ktoś wychodzi tylnymi drzwiami! – powiedział.

– Łap go.

Po pierwszym susie pościgu Diamonda zatrzymał złośliwy kopniak w krocze. Jak zrobiłby to każdy były rugbista, zareagował na śmignięcie nogi gwałtownym skrętem połączonym ze ściągnięciem ud. Ten ruch uratowałby go, gdyby nie nabrał kilogramów, odkąd zarzucił grę. Zwinność nie dorównała intencjom. Kopniak mógłby wywołać większe szkody, gdyby Matthew Didrikson nosił skórzane buty, a nie gumowe, ale i tak Diamond odniósł wrażenie, jakby wbił się w niego pocisk na podczerwień i jednocześnie tarmosił go rottweiler. Chłopiec poszedł za ciosem i schylił się błyskawicznie, żeby złapać Diamonda za biodra.

Działając instynktownie, komisarz odepchnął go i runął na czworaki, rycząc z bólu. Gdzieś przed nim chłopiec rąbnął o ścianę.

Ból był niewyobrażalny. Diamond mówił sobie, że zaraz przyjdzie zdrętwienie. Ale czy wytrzyma tak długo?

Oczy miał mocno zaciśnięte. Spoza własnych jęków usłyszał Wigfulla.

– Niech mi pan to zostawi. – Zbyteczna propozycja.

Stopniowo ból rozchodził się i stawał mniej intensywny. Diamond otworzył oczy. Lały się z nich potoki łez. I dobrze, pomyślał, bo wątpił, czy organ przeznaczony do tego, żeby się z niego lało, będzie jeszcze kiedykolwiek zdatny do użytku. Rozejrzał się za młodocianym przestępcą, który go okaleczył. Matthew Didrikson rozsądnie rzucił się do ucieczki przez drzwi frontowe.

Wciągając się po nodze od stołu, Diamond zdołał podnieść się z podłogi. Jak zapaśnik sumo rzucający się na przeciwnika, kiwając się z boku na bok, zrobił kilka kroków do przodu i znalazł jakieś krzesło. Usiadł, nieświadom niczego poza ogniem w kroczu. Nie wiedział, jak długo siedzi. I nie obchodziło go to.

– Dobrze się pan czuje, komisarzu?

Podniósł wzrok.

To głupie pytanie zadał Wigfull.

– A czy dobrze wyglądam? – Ból sprawiał mu nawet dźwięk własnego głosu.

– Osoba, którą widziałem, to bez wątpienia pani Didrikson – powiadomił go Wigfull. – Niestety, nie złapałem jej. Tyły domu wychodzą na inną ulicę. Przebiegła przez podwórze i odjechała czarnym mercedesem. Spisałem numer.

– No to czego chcesz, żeby cię poklepać po ramieniu?

– Czy nie ma pan przy sobie radiotelefonu?

– A co ja bym robił z tym przeklętym radiem?

– Moglibyśmy nadać informację.

– Na stoliku obok ciebie stoi telefon – powiedział Diamond. – No, dalej, człowieku! – Kiedy to powiedział, poczuł się trochę lepiej.

Wigfull zadzwonił i zaalarmował patrole drogowe.

– W tak szybkim samochodzie będzie prawdopodobnie chciała dojechać do autostrady – powiedział, odkładając słuchawkę. – Przy odrobinie szczęścia złapią ją w godzinę. Śmieszne, ale dzięki temu posunęliśmy się mocno naprzód. Paniusia popełniła błąd i potwierdziła, że jest podejrzaną numer jeden. Jeszcze tego pożałuje. Niech pan słucha, chce pan, żebym poszukał jakiegoś środka przeciwbólowego?

– Pierwsza rozsądna rzecz, jaką powiedziałeś – mruknął Diamond.

Chwilę później siadał chwiejnie na miejscu dla pasażera w swoim samochodzie. Kodeina, którą Wigfull znalazł w łazience, zaczynała działać. Wigfull ostrożnie zamknął za nim drzwi, przeszedł dookoła i usiadł za kierownicą.

Zakaszlał z zakłopotaniem.

– Co znowu? – zapytał Diamond.

– Kluczyki.

– Dlaczego nie pomyślałeś o tym wcześniej? Dlaczego ja o tym nie pomyślałem? – Nic nie jest tak przykre, jak szukanie czegoś w kieszeni, kiedy siedzi się w samochodzie, ani tak niebezpieczne, kiedy boli cię na dole.

Z bólem i wysiłkiem Diamondowi udało się wyciągnąć kluczyki. Wręczył je Wigfullowi i odjechali. Nie zaproponował, że będzie szukał drogi na mapie. Wigfull powinien pamiętać. Wzięli dwa ostre zakręty i zjechali w lewo, na szczyt wąskiego wzgórza, które sprawiło im tyle problemów, kiedy jechali pod górę. Wigfull zatrzymał samochód.

– Znowu? O nie!

Droga przed nimi była zablokowana.

Diamond zaczął się śmiać. Było to głupie, bo każdy ruch wywoływał w nim spazm bólu, ale nie mógł się powstrzymać. Po prostu trząsł się ze śmiechu.

Samochodem stojącym w połowie drogi ze wzgórza był czarny mercedes. Stał, bo napotkał inny wóz, wjeżdżający pod górę. Stali tak zderzak w zderzak, całkiem dosłownie. Wozem, na który nadział się mercedes, był czerwony mini z włączonymi światłami drogowymi. Kierowca w znajomym filcowym kapeluszu wysiadł i stał obok samochodu, sprawdzając szkody. W mercedesie nadal ktoś siedział.

– To nie może być nic poważnego, skoro światła działają – zauważył Wigfull. – Przejdę się i zobaczę.

Diamond wysiadł i chwiejnie ruszył za nim. Warto czasem trochę pocierpieć.

Rozdział 9

Samochody były tylko lekko uszkodzone. Mercedes miał zarysowany lakier, na błotniku mini dostrzegli wgniecenie. Ale to wystarczyło. Wigfull, po sprawdzeniu, że czy któremuś z kierowców nie stała się krzywda, uroczyście odebrał zeznanie od starca, emerytowanego lekarza, właściciela mini. Diamond otworzył drzwi mercedesa, przedstawił się i poprosił, żeby kobieta, która siedzi wewnątrz, oddała mu kluczyki.

– Dziękuję. A teraz, czy zechciałaby pani przesiąść się na fotel pasażera?

Posłuchała go. Ręce jej drżały, kiedy wyciągnęła je, żeby się podeprzeć.

– Na pewno dobrze się pani czuje?

– Tak.

Schylił się, żeby usiąść na fotelu kierowcy, i wtedy zdał sobie sprawę, że się nie zmieści. Na siedzeniu leżały dwa kwadraty gumy piankowej, które sprawiały, że miejsca pod kierownicą było za mało, żeby mógł tam wcisnąć nadal obolałą część swojej anatomii.

– Będę musiał to usunąć.

Wzruszyła ramionami na znak przyzwolenia, a jemu udało się usiąść za trzecim podejściem.

– Pani Dana Didrikson?

– Tak. – Jej twarz przybrała kolor wodnistego mleka. Podkreślały to okalające ją brązowe włosy. Miała pięknie zarysowane usta i ciemne, inteligentne oczy, w których teraz czaił się strach. Gdyby nie to, Diamond mógłby pomyśleć, że ma do czynienia z nauczycielką albo pracownikiem opieki społecznej.

Zdolna do popełnienia morderstwa? – zastanawiał się.

– Czy może mi pani powiedzieć, jak to się stało? – zapytał kobietę.

– Jechałam za szybko. To nie jego wina. Myślałam, że uda mi się zahamować na czas.

– Skąd ten pośpiech?

Westchnęła, to głupie pytanie. Oboje wiedzieli dlaczego.

– Próbowałam uciec.

Prosta przyczyna, prosty skutek. Oczywiście, że się spieszyła, bo próbowała uciec. Z tą obojętną miną równie dobrze mogła mówić o pogodzie.

Diamond nie był tak opanowany. Drżał. Czuł przypływ adrenaliny. Nadchodził kryzys. Po paskudnych godzinach spędzonych nad jeziorem, w przyczepie, telefonach do Merlina, naradach, wpatrywaniu się w te idiotyczne ekrany komputerów, wyciąganiu informacji z profesora – teraz wszystko to się mściło.

W gardle mu zaschło. Wyłowił jedno znaczące słowo.

– Uciec?

– Tylnymi drzwiami. Nie widzieliście mnie?

– Widzieliśmy.

– No to… – Nie trzeba było więcej słów. Nie chcąc powiedzieć niczego, co mogłoby ją zrazić, trzymał się spraw praktycznych.

– Pani samochód stał od tyłu, tak? Skinęła głową.

– Wsiadłam i jechałam za szybko. Co ze mną będzie?

– Chcemy panią przesłuchać. Proszę tutaj poczekać, dobrze? – Wygramolił się z wozu i podszedł do Wigfulla, który nadal prowadził przesłuchanie staruszka.

– John, cofnij mercedesa. Myślę, że sporo nam wyśpiewa. Stary wszedł mu w słowo.

– Jeśli przyznaje się do winy, chcę, żeby to zaprotokołowano.

– Dziękuję, że nam pan o tym przypomniał – powiedział Diamond. – W odpowiednim czasie przyjdzie do pana funkcjonariusz. – Wrócił do mercedesa i usiadł z tyłu, za Daną Didrikson. – Z powrotem, do domu – powiedział do Wigfulla, kiedy inspektor wsiadł do wozu.

Na szczycie wzgórza przesiadł się do swojego samochodu i przejechał krótki dystans. Ból już nie był tak obezwładniający. Wigfull jechał za nim mercedesem. Zaparkowali oba wozy przed domem pani Didrikson.

Drzwi były otwarte, tak jak je zostawili. Diamond puścił panią Didrikson przodem. Zawołała kogoś głośno po imieniu.

– Jeśli woła pani syna – powiedział Diamond – to wybiegł tymi drzwiami, kiedy chcieliśmy wejść.

– Nie miał powodu, żeby uciekać. – Zawołała głośniej. – Mat, jesteś tutaj?

– Próbował nas nie wpuścić – wyjaśnił Wigfull. – Moglibyśmy oskarżyć go o utrudnianie i o napaść. Kopnął pana Diamonda celnie i boleśnie.

– To tylko mały chłopiec – odparła z pogardą.

Diamond, dając piękny przykład altruizmu, mrugnął na Wigfulla, żeby nie drążył sprawy.

– Chcemy panią przesłuchać. To zajmie sporo czasu.

– Tutaj?

– Nie, na Manvers Street. Jest już późno. Proszę spakować trochę rzeczy.

– Chcecie, żebym poszła na posterunek? Nie możecie porozmawiać ze mną tutaj?

– Nie da się tego zrobić.

– A co z Matem? Nie mogę zostawić go samego na noc. Przecież on ma dopiero dwanaście lat.

Diamond zapewnił, że zajmą się chłopcem pod jej nieobecność. Abbey Choir School dysponuje internatem na Lansdown Road. Kiedy pani Didrikson w towarzystwie Diamonda poszła na górę, żeby spakować rzeczy, Wigfull spędził trochę czasu przy telefonie, informując patrol, żeby poszukał chłopca i zawiózł go na noc do szkoły.

Sypialnia Dany Didrikson niewiele mówiła o charakterze właścicielki, choć widać było, że jest osobą bardzo metodyczną i skromną. Ściany pomalowano emulsją w odcieniu magnolii, ostatnio bardzo modnym. Półki umocowane na stałe, szafki i podwójne łóżko. Wolno stojąca toaletka. Dywan od ściany do ściany, utrzymany w neutralnej, kamiennej kolorystyce. Dopasowane do niego zasłony. Żadnych obrazów, zdjęć, książek, wypchanych zwierząt czy rozrzuconych ubrań. Sypialnia była podobna do pokoju hotelowego, być może dlatego, że praca szofera zostawiała pani Didrikson niewiele czasu na cokolwiek innego niż sen.

Zdjęła torbę z górnej półki w szafie i włożyła do niej parę rzeczy.

– Czy mogę teraz spakować torbę dla Matthew?

Diamond się zgodził. Słyszał, jak Wigfull na dole nadal rozmawia przez telefon.

Musieli pójść jeszcze wyżej, do pokoju chłopca. To pomieszczenie wykazywało więcej życia. Kartonowe ptaki i nietoperze z zestawów dla modelarzy zwisały z sufitu. Ściany były ozdobione plakatami z gwiazdami popu. Skarpetki i okładki płyt walały się na podłodze. Szachy z niedokończoną grą stały na biurku. Zdecydowanie częściej tu ktoś bywał, tym bardziej że lokator leżał na łóżku za drzwiami.

– Mat, myślałam, że wyszedłeś – powiedziała matka. – Wołałam cię i nie odpowiadałeś.

Leżał na brzuchu, kartkując komiks. Widać było tylko jego ciemne włosy. Nie podniósł wzroku.

– Mat, słyszysz mnie? Chłopiec nadal nie patrzył na nią.

– To gliny. Przewrócili mnie i wdarli się do środka. Pytałem ich o nakaz, ale nie zwrócili na to uwagi.

– Przewrócili cię?

– Kiedy mnie kopnął, odepchnąłem go – wyjaśnił Diamond.

– Na ścianę – odparł gwałtownie Matthew. – Rąbnął pan moją głową o ścianę i przewrócił mnie pan. A w ogóle, czego pan chce?

– Twoja matka pomoże nam w śledztwie. – Diamond powiedział to łagodniej, niż powinien. Dzieciak, jego zdaniem, nie zasługiwał na to. Wyglądał na klasyczny przykład chłopca, któremu brakuje ojca, więc wyżywa się na bezradnej matce. Diamond zszedł na półpiętro i krzyknął w dół.

– John, dzieciak jest tutaj. Był tu przez cały czas.

W sypialni chłopca pani Didrikson wyjaśniała synowi, dlaczego będzie musiał spędzić noc w internacie. Matthew bezskutecznie próbował wyprosić, żeby mógł zostać sam w domu, potem odwrócił się do wszystkich plecami i znów zajął się swoim komiksem. Matka pakowała mu torbę pod pobłażliwym okiem Diamonda, który mimo wszystko czuł litość dla chłopca. Łatwo nie docenić, co znaczy jedna noc w internacie.

Загрузка...