Trup oparty był o ścianę we wnęce bocznych drzwi budynku, które służyły za wyjście bezpieczeństwa ze stołówki pełniącej także funkcję szkolnej auli. Jeden z pracowników wyszedł zapalić, zobaczył go i musiał otrzymać środki uspokajające, co już na pierwszy rzut oka łatwo mi było zrozumieć. A po bardziej starannych oględzinach, omal sam ich nie zażądałem.
Roger Deutsch miał na szyi sznurek z gwizdkiem. I tak jak w przypadku tamtych ciał, opróżniony z wnętrzności brzuch wypełniały interesujące przedmioty — mundurek zucha, kolorowa książeczka pod tytułem Kodeks zucha i parę innych przyborów. Dostrzegłem wystający trzonek toporka i scyzoryk z oznaką zuchów. A kiedy schyliłem się, żeby popatrzeć z bliska, zobaczyłem też ziarniste zdjęcie wydrukowane na zwyczajnym białym papierze i wypisane na nim wielkimi czarnymi literami słowo „Czuwaj”. Fotografia, zrobiona z pewnego oddalenia, pokazywała rozmazane sylwetki kilku chłopców i jednego dorosłego, wchodzących tu, do tego budynku. I choć nie mogłem tego udowodnić, doskonale wiedziałem, kim są ten dorosły i jedno z dzieci.
Ja i Cody.
Nie sposób było nie rozpoznać znajomego łuku pleców Cody’ego. I nie zrozumieć przesłania.
To był bardzo dziwny moment, kiedy tak klęczałem na chodniku, patrzyłem na zamazane, niewyraźne zdjęcie przedstawiające mnie z Co — dym i zastanawiałem się, czy ktoś zauważy, jeśli je zabiorę. Nigdy jeszcze nie zatajałem dowodów, ale z drugiej strony, nigdy dotąd nie byłem z nimi związany. I oczywiste było, że ta wiadomość jest przeznaczona dla mnie. „Czuwaj” i to zdjęcie. To było ostrzeżenie, wyzwanie. Wiem, kim jesteś, mogę zrobić ci coś złego. I oto nadchodzę.
„Czuwaj”.
A ja nie byłem przygotowany. Nie wiedziałem jeszcze, gdzie Weiss może być, nie miałem pojęcia, jaki będzie jego następny ruch ani kiedy nastąpi, ale jednego byłem pewien — wyprzedził mnie o dobrych kilka kroków i jednocześnie znacznie podniósł stawkę. To nie były wykradzione, anonimowe zwłoki. Weiss zabił Rogera Deutscha, a nie tylko poddał jego ciało obróbce. I wybrał swoją ofiarę starannie, z rozmysłem, żeby się do mnie dobrać.
Poza tym jego groźba była wieloznaczna. Zdjęcie nadawało jej bowiem całkiem nowy wymiar — mówiło, że może dopaść i mnie, i Cody’ego, albo po prostu pokazać światu, kim, jak obaj wiemy, naprawdę jestem. A do tego dochodziła pewność, że gdybym został zdemaskowany i wylądował w więzieniu, nic nie uchroniłoby Cody’ego przed knowaniami Weissa.
Patrzyłem w skupieniu na zdjęcie i usiłowałem stwierdzić, czy ktoś inny mnie na nim rozpozna i czy warto zaryzykować i zabrać je, a potem zniszczyć. Zanim jednak podjąłem jakąkolwiek decyzję, poczułem na twarzy delikatne muśnięcie niewidzialnego czarnego skrzydła i włosy zjeżyły mi się na karku.
Odkąd to wszystko się zaczęło, Mroczny Pasażer trzymał język za zębami — zadowalał się obojętnym uśmieszkiem raz na jakiś czas — i nie podsuwał mi w zasadzie żadnych przekonujących spostrzeżeń. Teraz jednak miał dla mnie jasny komunikat, zgodny z tym ze zdjęcia: „Czuwaj”. Nie jesteś sam. I byłem pewien, na tyle, na ile mogłem, że gdzieś w pobliżu ktoś patrzy na mnie i żywi niecne zamiary, że obserwuje mnie jak tygrys ofiarę.
Powoli, ostrożnie, jakbym po prostu zapomniał wziąć czegoś z samochodu, podniosłem się i ruszyłem z powrotem w miejsce, gdzie zaparkowaliśmy. Idąc, rozglądałem się od niechcenia, nie wypatrując niczego szczególnego — ot, Durny Dexter zwyczajnie się wałęsa — podczas gdy pod maską nonszalanckiego, zamyślonego uśmiechu wrzał we mnie czarny dym, a ja szukałem czegoś, co na mnie patrzyło.
I znalazłem.
Tam. W najbliższym szeregu zaparkowanych samochodów, może trzydzieści metrów ode mnie, w miejscu z najlepszym widokiem, stał mały brązowy sedan. I coś mrugnęło na mnie zza szyby; słońce odbite w obiektywie kamery.
Wciąż jakże ostrożnie i niedbale, mimo że ciemność ryczała we mnie i wyostrzała się jak nóż, zrobiłem krok w stronę samochodu. Z oddali zobaczyłem jasny błysk opuszczanej kamery, małą bladą twarz mężczyzny i przez jedną bardzo długą sekundę czarne skrzydła furczały i łopotały między nami…
…aż w końcu samochód zapalił, z cichym piskiem opon wyjechał tyłem z miejsca parkingowego i zniknął w ruchu ulicznym. I choć pobiegłem za nim, zdołałem zobaczyć tylko pierwszą połowę tablicy rejestracyjnej: OGA i trzy bliżej niezidentyfikowane cytry, choć miałem wrażenie, że ta w środku to trzy albo osiem.
Ale wygląd samochodu wystarczył. Przynajmniej znajdę dokumentację wozu. Nie będzie zarejestrowany na Weissa, to pewnie. Nikt nie jest aż tak głupi; nie w czasach wszechobecnych historii kryminalnych we wszystkich mediach. Pojawiła się jednak iskierka nadziei. Odjechał w pośpiechu, żebym nie zobaczył ani jego, ani jego samochodu, a mnie może wreszcie dopisała odrobina szczęścia.
Stałem tak chyba z minutę i czekałem, aż szalejący we mnie wicher ucichnie i na powrót zwinie się w spokojnie pomrukujący kłębek. Serce łomotało mi jak prawie nigdy za dnia i zrozumiałem, że doskonale się stało, że Weiss okazał się ociupinę nieśmiały i tak ochoczo się oddalił. Bo co mógłbym mu zrobić? Wywlec go z samochodu i pociąć na kilkanaście równych kawałków? Albo kazać go aresztować i wrzucić do radiowozu, żeby mógł w szczegółach opowiedzieć o Dexterze wszystkim, którzy zechcą go wysłuchać?
Nie, to dobrze, że uciekł. Znajdę go i spotkamy się na moich warunkach, w bardziej do tego odpowiednich ciemnościach nocy, której nadejścia już nie mogłem się doczekać.
Odetchnąłem głęboko, przylepiłem do twarzy mój najlepszy sztuczny uśmiech roboczy i wróciłem do dekoracyjnej sterty mięcha, która jeszcze niedawno była drużynowym Cody’ego.
Kiedy podszedłem, Vince Masuoka kucał przy zwłokach, ale zamiast zająć się czymś pożytecznym, gapił się tylko ze zmarszczonym czołem na rzeczy upchnięte w jamie brzusznej. Podniósł wzrok na mnie.
— Jak myślisz, co to znaczy? — spytał.
— Nie mam bladego pojęcia — odparłem. — Jestem od śladów krwi. Niech detektywi to wyjaśnią, za to im płacą.
Vince przekrzywił głowę i spojrzał na mnie tak, jakbym powiedział, żebyśmy zjedli zwłoki.
— Wiesz, że śledztwo prowadzi detektyw Coulter? — spytał.
— Może jemu płacą za coś innego — stwierdziłem i poczułem drobny przypływ nadziei. Dobrze, że Masuoka mi o tym przypomniał; ten szczegół godny był zapamiętania. Jeśli to Coulter kierował dochodzeniem, mogłem się przyznać do zabójstwa, dać mu film, na którym widać, jak je popełniam, a on i tak znalazłby sposób, żeby niczego mi nie udowodnić.
Dlatego wróciłem do pracy niemal w dobrym humorze — studzonym przez autentyczną niecierpliwość, z jaką wyczekiwałem chwili, kiedy skończę i będę mógł zasiąść do komputera, by odszukać Weissa. Szczęśliwie, na miejscu zbrodni było niewiele krwi — Weiss najwyraźniej był porządnisiem i dobrze, bo takich najbardziej cenię — i dlatego nie miałem zbyt wiele do roboty. Szybko się uwinąłem i wybłagałem, by podwieziono mnie na komendę jednym z radiowozów. Kierowca, tęgi siwowłosy facet nazwiskiem Stewart, przez całą drogę mówił o Dolphinsach i chyba było mu obojętne, czy w ogóle odpowiadam.
Zanim jednak dotarliśmy na miejsce, dowiedziałem się niezmiernie interesujących rzeczy o nadchodzącym sezonie futbolowym i o tym, co powinniśmy byli zrobić w trakcie letniej przerwy, ale co jakimś cudem, w niewytłumaczalny sposób, znów spapraliśmy, dlatego możemy spisać kolejny sezon na straty. Podziękowałem mu za podwiezienie oraz bezcenne informacje i uciekłem do swojego komputera.
Baza rejestracji samochodowych jest jednym z podstawowych narzędzi pracy policji, i w rzeczywistości, i w wyobraźni twórców kryminałów, dlatego też sięgnąłem do niej lekko zawstydzony. Wydawało się to zbyt proste, jak z kiepskiego serialu. Oczywiście, gdybym dzięki temu znalazł Weissa, jakoś przemógłbym to poczucie, że niemal oszukuję, ale na razie naprawdę poniekąd żałowałem, że nie trafiłem na trop, którego zbadanie wymagałoby choć trochę większego sprytu. Ale cóż, musimy pracować takimi narzędziami, jakie dostajemy do ręki, i możemy tylko mieć nadzieję, że później ktoś poprosi nas o konstruktywną krytykę.
Po zaledwie piętnastu minutach przeczesałem całą stanową bazę danych i znalazłem trzy małe brązowe samochody z literami OGA na tablicy rejestracyjnej. Jeden zarejestrowany był w Kissimmee i uznałem, że to trochę za daleko. Drugim był rambler rocznik 1963; coś tak charakterystycznego na pewno zwróciłoby moją uwagę.
Zostawał więc numer trzy, honda rocznik 1995, zarejestrowana na Kennetha A. Wimble’a, zamieszkałego przy Dziewięćdziesiątej Ósmej w Miami Shores. To była dzielnica skromnych domów, położona dość blisko miejsca w Dzielnicy Artystycznej, gdzie Debora została raniona nożem. Nawet piechotą nie szłoby się tam bardzo długo — dlatego gdyby na przykład policja zawitała do twojego gniazdka na Czterdziestej, mógłbyś bez problemu wyskoczyć tylnymi drzwiami i spokojnie przejść kilka przecznic, aż napotkasz niepilnowany samochód.
Ale co potem? Jeśli jesteś Weissem, dokąd pojedziesz tym samochodem? Najpierw pomyślałem: jak najdalej stamtąd, skąd go ukradłeś. Czyli zapewne ostatnim miejscem na ziemi, w którym należałoby go szukać, był dom na Dziewięćdziesiątej Ósmej…
…chyba że coś łączyło Weissa z Wimblem. Nic bardziej naturalnego niż pożyczyć samochód od kolegi; jedno małe szlachtowanko, stary, i za parę godzin będę z powrotem.
Oczywiście, nie mamy Ogólnokrajowego Rejestru Znajomych Każdego Obywatela. Dziwne. Wydawałoby się, że powinni to byli uczynić najważniejszym postanowieniem ustawy patriotycznej i przeforsować w Kongresie. O ileż ułatwiłoby mi to teraz pracę. Ale nic z tego; żeby ustalić, czy rzeczywiście byli kumplami, będę musiał zadać sobie trud złożenia Wimble’ owi osobistej wizyty. Cóż, tego wymagała elementarna sumienność. Najpierw jednak spróbujmy się czegoś o nim dowiedzieć.
Rzut oka na bazę danych powiedział mi, że Kenneth A. Wimble nie był notowany, przynajmniej nie pod tym nazwiskiem. Rachunki miał uregulowane, choć kilka razy spóźnił się z opłatą za propan. Kiedy poszperałem głębiej, w dokumentacji podatkowej odkryłem, że pracuje na własny rachunek, a w rubryce „zawód” wpisane było „montażysta filmów wideo”.
Zbieg okoliczności zawsze może się zdarzyć. Dziwne, nieprawdopodobne rzeczy dzieją się codziennie, a myje akceptujemy i tylko drapiemy się po głowach jak prowincjusze w wielkim mieście, mówiąc: „Olaboga, a to ci dopiero”. Tego już jednak było trochę za wiele jak na zbieg okoliczności. Szedłem śladami autora tekstów, który zostawiał za sobą trop z filmów wideo, i trop ten zawiódł mnie do kogoś, kto pracuje przy filmach wideo. A ponieważ przychodzi taki moment, kiedy wytrawny śledczy musi pogodzić się z faktem, że natknął się na coś, co prawdopodobnie nie jest zbiegiem okoliczności, cicho mruknąłem do siebie „Aha”. Miałem wrażenie, że zabrzmiało to bardzo profesjonalnie.
Wimble był w to w jakiś sposób zamieszany; pomagał Weissowi przy nagrywaniu i rozsyłaniu filmów, a co za tym idzie, prawdopodobnie także w tworzeniu kompozycji ze zwłok i wreszcie w zabójstwie Rogera Deutscha. Dlatego też kiedy do drzwi zapukała Debora, Weiss prysnął do swojego drugiego wspólnika, Wimble’a. Jest kryjówka, jest mały brązowy samochód, który można pożyczać, przedstawienie może toczyć się dalej.
Dobrze więc, Dexterze. Na koń i w drogę. Wiemy, gdzie on jest, i czas go dopaść, zanim postanowi dać moje nazwisko i zdjęcie na pierwszą stronę „Miami Heralda”. Alleluja i do przodu. Ruszajmy.
Dexter? Jesteś tam, staruszku?
Byłem. Nagle jednak ku swojemu zaskoczeniu stwierdziłem, że autentycznie brak mi Debory. Właśnie takie sprawy powinienem załatwiać razem z nią — w końcu był biały dzień, a to raczej nie Dominium Dex — tera. Dexter potrzebuje ciemności, by rozwinąć skrzydła i pokazać, że potrafi być prawdziwą duszą towarzystwa. Słońce nie sprzyjało łowom.
Z odznaką Debory mógłbym pozostawać w ukryciu, nawet będąc na oczach wszystkich, ale bez niej… Oczywiście, nie można powiedzieć, że się denerwowałem, ale czułem się trochę nieswojo.
Jednak nie miałem żadnego wyboru. Debora leżała w szpitalnym łóżku, Weiss i jego serdeczny przyjaciel Wimble chichrali się ze mnie w domu na Dziewięćdziesiątej Ósmej, a Dexter miał rozterki, bo był dzień. Nie, tak być nie mogło.
Wstań więc, odetchnij, przeciągnij się. Choć burza huczy wkoło nas, do góry wznieśmy skroń, drogi Dexterze. Podnieś się i już cię tu nie ma. Wstałem więc i poszedłem do swojego samochodu, ale nie mogłem pozbyć się tego dziwnego niepokoju.
To uczucie nie opuszczało mnie przez całą drogę na Dziewięćdziesiątą Ósmą i nawet morderczy rytm ruchu ulicznego mi nie pomógł. Coś było nie tak, a Dexter się w to pakował. Ale z braku bardziej precyzyjnych wskazówek, jechałem dalej i zastanawiałem się, co tak naprawdę majaczy na obrzeżach mojego umysłu. Czy to rzeczywiście tylko strach przed światłem dnia? A może to moja podświadomość mówiła mi, że przeoczyłem coś ważnego, coś, co szykowało się, by podnieść łeb i mnie ukąsić? Raz po raz odtwarzałem w pamięci wszystko po kolei i zawsze układało się to w tę samą całość, a godna uwagi była tylko jedna myśl: że wszystko jest proste jak drut, doskonale ze sobą powiązane, spójne, logiczne i słuszne, i że nie mam innego wyboru, tylko jak najszybciej działać, i dlaczego właściwie miałoby mi to tak ciążyć? Kiedy Dexter w ogóle miał wybór? Kiedy ktokolwiek ma wybór poza tym, że czasem może — w te nieliczne dobre dni — powiedzieć, że zamiast ciasta wybiera lody?
Niewidzialne palce nie przestawały jednak łaskotać mnie po szyi, nawet kiedy już zaparkowałem wóz kawałek od domu Wimble’a, po drugiej stronie ulicy. I dlatego przez kilka minut siedziałem w samochodzie i patrzyłem na ten dom.
Brązowy samochód stał od frontu, na ulicy. Nigdzie nie było żywego ducha, przy krawężniku nie piętrzyła się sterta ludzkich członków czekających na śmieciarkę. Spokojny dom w zwyczajnej dzielnicy Miami, prażący się w południowym słońcu.
I im dłużej siedziałem w samochodzie ze zgaszonym silnikiem, tym dobitniej sobie uświadamiałem, że również się prażę i że jeśli zostanę w aucie jeszcze kilka minut, zacznę skwierczeć. Bez względu na słabe pomruki budzących się we mnie wątpliwości, musiałem coś zrobić, póki jeszcze powietrze w samochodzie nadawało się do oddychania.
Wysiadłem, przez kilka sekund stałem i mrugałem porażony światłem i upałem, po czym ruszyłem ulicą w kierunku przeciwnym niż dom Wimble’a. Powoli, swobodnym krokiem obszedłem kwartał wkoło i obejrzałem dom od tyłu. Niewiele było do oglądania: widok zasłaniał żywopłot wyrastający przez drucianą siatkę. Poszedłem dalej, przeciąłem ulicę i wróciłem do samochodu.
I znów stałem, mrugając od słońca i czułem, jak pot ścieka mi po plecach i spływa po czole do oczu. Wiedziałem, że jeśli się nie ruszę, ktoś lada moment zwróci na mnie uwagę. Musiałem coś zrobić — albo pójść do Wimble’a, albo wsiąść do samochodu, pojechać do domu i czekać, aż mnie pokażą w wieczornych wiadomościach. Ale ponieważ ten paskudny, irytujący głosik w mojej głowie ciągle skrzeczał, że coś jest nie w porządku, postałem tak jeszcze chwilę, aż pękła we mnie jakaś delikatna, napięta struna i powiedziałem: „No dobra”. Niech się dzieje, co chce. Wszystko jest lepsze od stania w miejscu i liczenia kapiących kropel potu.
Dla odmiany przypomniało mi się coś użytecznego i otworzyłem bagażnik. Wcześniej wrzuciłem tam podkładkę do pisania; bardzo się przydała przy kilku poprzednich okazjach, kiedy zapoznawałem się ze stylem życia nikczemnych i niesławnych. Wziąłem też przypinany krawat. Wiedziałem z własnego doświadczenia, że człowiek w przypinanym krawacie z podkładką do pisania w ręku może pójść wszędzie, o każdej porze dnia i nocy, i nikt się do niego nie przyczepi. Na szczęście, dziś miałem na sobie koszulę, którą dało się zapiąć pod szyją, zawiesiłem więc krawat u kołnierza, wziąłem podkładkę i długopis i pomaszerowałem ulicą do domu Wimble’a. Kolejny niby — ważny urzędas, który coś musi sprawdzić.
Zerknąłem w głąb ulicy; była obsadzona drzewami, przed kilkoma domami rosły nawet drzewa owocowe, świetnie: dziś byłem inspektorem Dexterem ze Stanowej Komisji Kontroli Drzew. To pozwoli mi podejść pod sam dom i mieć prawie logiczne wytłumaczenie.
I co potem? Czy naprawdę mogłem dostać się do środka i zaskoczyć Weissa w biały dzień? W tym oślepiającym słońcu wydawało się to zupełnie niemożliwe. Nie było kojącej ciemności ani cieni, które mogłyby mnie ukryć w swoich objęciach. Byłem widoczny jak na dłoni i rzucałem się w oczy tak, że bardziej już się nie dało; gdyby Weiss wyjrzał przez okno i mnie rozpoznał, gra skończyłaby się, zanim na dobre się zaczęła.
Ale jaki miałem wybór? On albo ja, tak to wyglądało. Jeśli ja nie zrobię nic, on prawdopodobnie zrobi sporo więcej, poczynając od tego, że mnie zdemaskuje, a potem porwie się na Cody’ego i Astor i kto wie, co jeszcze. Musiałem stanąć mu na drodze i go powstrzymać, tu i teraz.
I kiedy już się wyprostowałem, żeby to zrobić, do głowy wdarła mi się zupełnie nieproszona myśl: czy tak właśnie postrzegała mnie Debora? Jako oszalałe plugastwo, szarżujące z nożem bez opamiętania? Czy to dlatego była ze mnie tak niezadowolona? Bo wyobrażała sobie mnie jako żarłocznego potwora? Tak bolesna była to myśl, że przez chwilę tylko mrugałem, żeby pozbyć się ściekających po czole kropel potu. To było niesprawiedliwe, całkowicie nieuzasadnione; jasne, byłem potworem — ale nie takim. Byłem schludny, skoncentrowany, uprzejmy i bardzo się starałem oszczędzić turystom nieprzyjemnych widoków porozrzucanych części ciała. Jak mogła tego nie zauważyć? Jak mogłem otworzyć jej oczy na ład i piękno drogi, którą wskazał mi Harry?
I pierwsza odpowiedź, jaka mi się nasunęła, była taka, że nie mogłem — przynajmniej jeśli Weiss zachowa życie i wolność. Ponieważ kiedy pokażą moją twarz w wiadomościach, będę skończony, a Debora, podobnie jak ja, nie będzie miała wyboru; a już na pewno nie większy niż ja w tej chwili. Co tam słońce, musiałem to zrobić szybko i sprawnie.
Wziąłem głęboki oddech i podszedłem ulicą do domu sąsiadującego z domem Wimble’a, oglądając w skupieniu drzewa wzdłuż drogi i robiąc notatki. Powoli skręciłem na podjazd i ruszyłem przed siebie. Nikt nie wyskoczył na mnie z maczetą w zębach, więc zawróciłem, przystanąłem na chwilę przed domem i poszedłem do Wimble’a.
Tam też były podejrzane drzewa do skontrolowania, obejrzałem je więc, zrobiłem stosowne notatki i podszedłem kawałek bliżej. W domu nikt nie dawał znaku życia. Choć nie wiedziałem, co właściwie miałem nadzieję zobaczyć, przysunąłem się jeszcze bliżej, wypatrując tego czegoś, i to nie tylko pośród drzew. Dokładnie przyjrzałem się domowi i zauważyłem, że zasłony we wszystkich oknach są zaciągnięte. Nikt nie mógł zajrzeć do środka ani wyjrzeć na zewnątrz. Byłem już dość blisko, by zobaczyć tylne drzwi, do których prowadziły dwa betonowe schodki. Niby od niechcenia ruszyłem w ich stronę, nasłuchując wszelkich szelestów, szeptów czy okrzyków: „To on! Uwaga!” Nadal nic; udałem więc, że moją uwagę przykuło drzewo rosnące blisko zbiornika propanu, zaledwie sześć metrów od drzwi, i podszedłem do niego.
I wciąż nic. Nabazgrałem coś na kartce. W górnej części drzwi była odsłonięta szyba. Poszedłem tam, wspiąłem się na dwa stopnie i zajrzałem do środka. Zobaczyłem ciemny korytarz, na którym stały pralka i suszarka, a w uchwytach na ścianie tkwiło kilka szczotek i mopów.
Położyłem dłoń na gałce w drzwiach i obróciłem ją, bardzo powoli, bezszelestnie. Były otwarte. Odetchnąłem głęboko…
…i omal nie wyskoczyłem ze skóry, kiedy z głębi domu dobiegł straszliwy, rozdzierający krzyk. To był dźwięk, w którym brzmiały taka udręka i przerażenie, tak wyraźne wołanie o pomoc, że nawet Zimny Dexter odruchowo zrobił krok naprzód. Byłem dosłownie jedną nogą w środku, kiedy przez głowę przemknął mi mały znak zapytania i tknęło mnie, że gdzieś już ten krzyk słyszałem. I ledwie moja druga noga wysunęła się naprzód, pomyślałem: Serio? Gdzie? Na szczęście odpowiedź przyszła względnie szybko — to był ten wrzask z filmów Nowe Miami, nakręconych przez Weissa.
Co znaczyło, że to krzyk nagrany.
Co znaczyło, że ma mnie zwabić do środka.
Co znaczyło, że Weiss jest gotowy i na mnie czeka.
Nie świadczy to najlepiej o mojej nadzwyczajnej osobie, ale prawda jest taka, że ni mniej, ni więcej, tylko przystanąłem na ułamek sekundy, żeby podziwiać szybkość i jasność moich procesów myślowych. A potem, szczęśliwie dla mnie, usłuchałem ostrego wewnętrznego głosu, który wrzasnął: „Uciekaj, Dexter, uciekaj!”, i wypadłem z domu na podjazd w porę, by zobaczyć, jak brązowy samochód rusza z piskiem opon.
A potem ogromna dłoń złapała mnie od tyłu i rzuciła na ziemię, zerwał się gorący wiatr i dom Wimble’a zniknął w chmurze płomieni i fruwającego gruzu.