34

Nie próżnowałem i Weiss też nie. Z pomocą Chutsky’ego ustaliłem, że poleciał do Toronto samolotem, który opuścił Hawanę mniej więcej w tym czasie, kiedy my przyjechaliśmy na lotnisko. Jednak co robił potem — tego już komputer nie potrafił mi powiedzieć, choć długo próbowałem to z niego wyciągnąć. Cichy głos we mnie bąkał z nadzieją, że może Weiss da sobie spokój i zostanie w domu, ale większość pozostałych głosów odpowiadała na to potężnym rykiem śmiechu.

Zrobiłem tych kilka drobiazgów, które przyszły mi do głowy; sprawdziłem w Internecie parę rzeczy, do których teoretycznie nie powinienem mieć dostępu, i znalazłem krótką listę transakcji przy użyciu karty kredytowej, wszystkie w Toronto. Idąc tym tropem, trafiłem do banku Weissa, co już trochę mnie zbulwersowało: czy instytucje, które strzegą naszych świętych pieniędzy, nie powinny zachować nieco większej ostrożności? Weiss wypłacił kilka tysięcy dolarów i to wszystko. Żadnych transakcji przez następnych kilka dni.

Wiedziałem, że ta wypłata nie wróży mi nic dobrego, ale pewność to za mało, gdy nie można poznać konkretów. W desperacji wróciłem na jego stronę na YouTubie. I tu doznałem szoku; cały motyw „Nowego Miami” zniknął bez śladu, wraz ze zminiaturyzowanymi kadrami z filmów. Tym razem tło było matowe, szare, a na pierwszym planie widniało dość okropne zdjęcie: brzydkie, nagie męskie ciało z częściowo obciętymi genitaliami. Podpis głosił: „Schwarzkogler to był dopiero początek. Pora pójść krok dalej”.

Nie bardzo da się prowadzić sensowną rozmowę z kimś, kto zaczyna ją od: „Schwarzkogler to był dopiero początek”. Ale nazwisko to wydało mi się jakby znajome, a że, ma się rozumieć, nie mogłem pozostawić potencjalnego śladu niezbadanego, gwoli dochowania należytej staranności sprawdziłem je w Google’u.

Schwarzkogler, o którym mowa, okazał się Austriakiem imieniem Rudolf, który uważał się za artystę i aby to udowodnić, podobno obcinał sobie penisa kawałek po kawałku i robił zdjęcia dokumentujące cały proces. Odniósł tak wielki artystyczny triumf, że pracował nad swoim dziełem dotąd, aż w końcu przypłacił je życiem. I kiedy o tym czytałem, przypomniało mi się, że Schwarzkogler był ikoną paryskiej grupy, której zawdzięczamy genialną Nogę Jennifer.

Na sztuce znam się słabo, ale lubię mieć swoje części ciała w komplecie. Jak dotąd, nawet Weiss, mimo moich usilnych starań, zazdrośnie strzegł swoich członków. Mogłem jednak zrozumieć, że ten kierunek w sztuce, zwłaszcza gdyby pójść w nim o krok dalej — a Weiss twierdził, że to właśnie robi — na pewno przypadłby mu do gustu. Miało to sens; po co tworzyć dzieła sztuki z własnego ciała, gdy można w tym celu wykorzystać cudze i oszczędzić sobie bólu? No i kariera wtedy potrwa dłużej. Pogratulowałem mu w duchu zdrowego rozsądku i ogarnęło mnie silne przeczucie, że wkrótce obejrzę następny krok w jego karierze artystycznej i że nastąpi on zdecydowanie za blisko Profana Dextera.

Przez następny tydzień jeszcze kilka razy zaglądałem na jego stronę na YouTube, ale nie zmieniło się nic, a że wkrótce wpadłem w kierat pracy, wszystko to zaczęło się wydawać tylko nieprzyjemnym wspomnieniem.

W domu nie było ani trochę lżej; kiedy dzieci wracały ze szkoły, pod drzwiami czekał taki czy inny glina, i choć w większości byli to sympatyczni goście, ich obecność wzmagała napięcie. Rita zrobiła się trochę nieobecna duchem i rozkojarzona, jakby bezustannie czekała na ważny telefon zamiejscowy, i ucierpiały na tym jej zazwyczaj wybitne umiejętności kulinarne. Dwa razy w ciągu jednego tygodnia jedliśmy resztki z poprzedniej kolacji — co do tej pory w naszym domu było nie do pomyślenia. A ta dziwna atmosfera udzieliła się Astor, która pierwszy raz odkąd ją znałem, zrobiła się stosunkowo małomówna i tylko siedziała z Codym przed telewizorem, w kółko oglądała swoje ulubione DVD, nam zaś miała do powiedzenia nie więcej niż dwa albo trzy słowa za jednym zamachem.

O dziwo, tylko Cody wykazywał jakie takie ożywienie. Już nie mógł się doczekać następnej zbiórki zuchów, mimo że oznaczało to konieczność włożenia znienawidzonych szortów od mundurka. Kiedy jednak spytałem go, skąd ta zmiana nastawienia, przyznał, że po prostu liczy, iż może nowego drużynowego też znajdą martwego, a jemu tym razem uda się coś zobaczyć.

Tydzień wlókł się więc niemiłosiernie, weekend nie przyniósł najmniejszej ulgi, no i znów, jak to zwykle bywa, nieubłaganie nastał poniedziałkowy poranek. I choć przyniosłem do pracy duże pudełko pączków, poniedziałek odwdzięczył mi się tylko nawałem roboty. Z powodu zabójstwa na ulicy w Liberty City niepotrzebnie spędziłem kilka godzin w prażącym słońcu. Zginął szesnastoletni chłopak i jeden rzut oka na ślady krwi wystarczył, by stwierdzić, że został postrzelony z przejeżdżającego samochodu. Ale że w policyjnym dochodzeniu nic nigdy nie może być oczywiste, spocony od upału robiłem rzeczy niebezpiecznie bliskie pracy fizycznej po to tylko, żeby móc wypełnić odpowiednie formularze.

Prawie cała sztuczna ludzka powłoka spłynęła ze mnie wraz z potem i kiedy wróciłem do mojego małego boksu na komendzie, marzyłem tylko o tym, żeby wziąć prysznic, włożyć suche ubranie, a potem może posiekać kogoś, kto na to ze wszech miar zasługiwał. A to oczywiście skierowało moje powoli rozkręcające się myśli na tory, u których kresu czekał Weiss, i ponieważ nie miałem nic innego do roboty, jak tylko upajać się dotykiem i zapachem własnego potu, ponownie zajrzałem na YouTube.

I tym razem u dołu strony Weissa czekała na mnie zupełnie nowa miniatura.

Podpisana „Dexterama!”

Nie było żadnego innego realistycznego wyboru. Kliknąłem ją.

Ekran zajęła niewyraźna, rozmazana plama, a potem zagrała orkiestra i dźwięki instrumentów stopniowo przeszły w podniosłą muzykę, w sam raz na uroczyste zakończenie roku szkolnego. I przy jej akompaniamencie ukazał się szereg obrazów: ciała z serii „Nowe Miami” przeplatane ujęciami przedstawiającymi reakcje ludzi na ich widok, z komentarzem Weissa w roli spikera makabrycznej kroniki filmowej.

— Od tysięcy lat — recytował — spotykają nas straszne rzeczy… — i tu pojawiły się zbliżenia ciał i ich twarzy, zakrytych plastikowymi maskami. — I człowiek raz po raz zadaje sobie pytanie: co ja tu robię? A odpowiedź jest zawsze ta sama… — Zbliżenie twarzy z tłumu w Fairchild Gardens, zdumionej, skonsternowanej, niepewnej, i głos Weissa, naśladującego głupkowaty ton: — „Nie wiem”.

Film zrobiony był bardzo niewprawnie, w niczym nie przypominał poprzednich, ale starałem się nie oceniać go zbyt surowo — w końcu Weiss przejawiał talent w innej dziedzinie, a poza tym stracił pierwszego asystenta i zabił drugiego, który znał się na montażu.

— Dlatego człowiek szuka ratunku w sztuce — powiedział Weiss nienaturalnie uroczystym, przejętym tonem. — A sztuka daje nam dużo lepszą odpowiedź… — Zbliżenie miłośnika joggingu znajdującego ciało na South Beach, a po nim słynny krzyk Weissa.

— Jednak sztuka konwencjonalna ma swoje granice — ciągnął. — Posługiwanie się tradycyjnymi środkami jak farba czy kamień tworzy bowiem barierę między wydarzeniem artystycznym a odbiorcą sztuki. A nam, jako artystom, powinno zależeć przede wszystkim na przełamywaniu barier… — Zdjęcie muru berlińskiego, burzonego przez wiwatujący tłum.

— Dlatego tacy twórcy jak Chris Burden i David Neruda zaczęli eksperymentować i robić dzieła sztuki ze swoich ciał… i oto runęła jedna bariera! To jednak nie wystarcza, bo dla przeciętnego widza… — następna głupkowata twarz z tłumu — …nie ma różnicy między bryłą gliny a jakimś szurniętym artystą; bariera wciąż istnieje! Fatalnie!

I wtedy na ekranie pojawiła się twarz Weissa; kamera zachybotała się lekko, jakby ją poprawiał.

— Musimy być bardziej bezpośredni. Niech publiczność stanie się częścią wydarzenia, a wtedy bariera zniknie. Musimy też uzyskać lepsze odpowiedzi na nurtujące nas pytania. Pytania takie, jak: „Czym jest prawda?”, „Gdzie jest próg ludzkiego cierpienia?” I najważniejsze z nich wszystkich… — tu ukazał się ten okropny fragment z Dexterem ciskającym Doncevicia do białej porcelanowej wanny — …co zrobiłby Dexter, gdyby stał się elementem dzieła, a nie twórcą?

I w tej chwili rozbrzmiał nowy krzyk — tym razem nie Weissa; stłumiony, a przy tym znajomy, który gdzieś już słyszałem, choć jak na złość nie mogłem skojarzyć, gdzie. Na ekranie ukazał się lekko uśmiechnięty Weiss. Zerknął przez ramię.

— Przynajmniej na to ostatnie pytanie możemy odpowiedzieć, prawda? — spytał, podniósł kamerę, odwrócił obiektyw od swojej twarzy i skierował na niewyraźną, rozedrganą plamę w tle. Plama powoli nabrała ostrych kształtów i wtedy zrozumiałem, dlaczego ten krzyk brzmiał znajomo.

To była Rita.

Leżała na boku, z rękami związanymi za plecami i nogami skrępowanymi w kostkach. Szamotała się gwałtownie i wydała następny głośny, stłumiony dźwięk, tym razem pełen oburzenia.

Weiss się roześmiał.

— Publiczność jest sztuką — powiedział. — A ty, Dexter, będziesz dziełem mojego życia. — Uśmiechnął się i choć uśmiech nie był sztuczny, nie wyglądał zbyt ładnie. — To będzie absolutna… rewolucja artystyczna — zakończył i obraz zniknął.

Miał Ritę — i doskonale wiem, że powinienem był zerwać się na równe nogi, złapać za strzelbę na wiewiórki i z okrzykiem bojowym wdrapać się na sosnę — ale poczułem, że ogarnia mnie zadziwiający spokój, i długo tylko siedziałem, i zastanawiałem się, co też Weiss może jej zrobić. W końcu jednak dotarło do mnie, że trzeba działać, w taki czy inny sposób. I dlatego zaczerpnąłem powietrza z zamiarem, by dźwignąć się z krzesła i wyjść.

Zdążyłem jednak tylko wziąć krótki wdech i zanim zdążyłem choćby postawić jedną nogę na podłodze, zza moich pleców dobiegł głos.

— To twoja żona, zgadza się? — powiedział detektyw Coulter.

Kiedy już odlepiłem się od sufitu, odwróciłem się i spojrzałem na Coultera. Stał tuż za progiem, może półtora metra ode mnie, ale dość blisko, by wszystko zobaczyć i usłyszeć. Nie było jak wymigać się od odpowiedzi.

— Tak — odparłem. — To Rita.

Skinął głową.

— Tamten z tym gościem w wannie wyglądał jak ty.

— To… ja… — wyjąkałem. — Nie sądzę.

Coulter ponownie skinął głową.

— To byłeś ty — stwierdził. A ponieważ nie miałem nic do powiedzenia i nie chciałem znów słuchać, jak się jąkam, tylko pokręciłem głową.

— I co, będziesz tak siedział? Facet ma twoją żonę — powiedział.

— Właśnie miałem wstać — zauważyłem.

Coulter przechylił głowę na bok.

— Koleś chyba cię nie lubi czy coś — stwierdził.

— Na to wygląda — przyznałem.

. — Jak sądzisz, dlaczego? — spytał.

— Przecież mówiłem. Uderzyłem jego chłopaka — powiedziałem i nawet jak dla mnie zabrzmiało to nad wyraz żałośnie.

— Ano tak — mruknął Coulter. — Tego, co zniknął. Nadal nie wiesz, gdzie go poniosło, co?

— Nie — odparłem.

— Nie wiesz. — Przekrzywił głowę. — Bo to nie on leżał w tej wannie. I nie ty stałeś nad nim z piłą.

— Nie, oczywiście, że nie.

— Ale gość może myśleć, że to byłeś ty, bo taki jesteś do tamtego podobny — ciągnął. — I dlatego porwał ci żonę. Żeby wyrównać rachunki, nie?

— Detektywie, naprawdę nie wiem, gdzie jest jego chłopak — zapewniłem. I było to zgodne z prawdą, gdy wziąć pod uwagę pływy, nurt i nawyki morskich padlinożerców.

— Hm — chrząknął i przybrał minę, która, jak przypuszczałem, miała wyglądać na zamyśloną. — Czyli ot tak sobie postanowił, hm. Zrobić z twojej żony dzieło sztuki czy coś, mam rację? Bo…?

— Bo to wariat? — podsunąłem z nadzieją. I choć znowu mówiłem prawdę, nie znaczyło to, że zrobię tym na Coulterze wrażenie.

I nie zrobiłem.

— Uhm — mruknął z lekko powątpiewającą miną. — To wariat. No tak, to miałoby sens, jasne. — Skinął głową, jakby próbował przekonać samego siebie. — No dobra, czyli mamy wariata, który porwał ci żonę. I co teraz? — Spojrzał na mnie z uniesionymi brwiami, jakby czekał, aż wymyślę coś pomocnego.

— Nie wiem — powtórzyłem. — Pewnie powinienem to zgłosić.

— Zgłosić to. — Pokiwał głową. — Na przykład policji. Bo kiedy ostatnio tego nie zrobiłeś, ostro cię ochrzaniłem.

Inteligencja zwykle uchodzi za cechę pożądaną, ale przyznam szczerze, że lubiłem Coultera dużo bardziej, kiedy uważałem go za nieszkodliwego kretyna. Teraz, gdy wiedziałem, że nim nie był, byłem rozdarty między pragnieniem, by uważać, co przy nim mówię, a równie silną pokusą, żeby rozwalić mu krzesło na głowie. Ale dobre krzesła są drogie i ostrożność zwyciężyła.

— Detektywie — powiedziałem — ten człowiek ma moją żonę. Może nie byłeś nigdy żonaty…

— Dwa razy — wtrącił. — Nie wyszło.

— Mnie wychodzi. I chciałbym, żeby wróciła do mnie w jednym kawałku.

Długo na mnie patrzył.

— Co to w ogóle za jeden? — spytał wreszcie. — To znaczy, no wiesz.

— Brandon Weiss — wyjaśniłem niepewny, do czego to zmierza.

— To tylko nazwisko — burknął. — Ja pytam, kim on, kurwa, jest?

Pokręciłem głową, bo nie bardzo wiedziałem, o co mu chodzi, a tym bardziej, czy chcę mu to powiedzieć.

— Czy to jest ten koleś, który, no wiesz. Porobił te wszystkie dekoracje z trupów, co tak wkurzyły gubernatora?

— Jestem tego prawie pewien.

Skinął głową i spojrzał na swoją dłoń. Dopiero teraz zauważyłem, że nie zwisa z niej butelka Mountain Dew. Biedakowi musiały skończyć się zapasy.

— Dobrze byłoby go zwinąć — rzekł.

— To prawda — przyznałem.

— Dużo ludzi by się ucieszyło. A to korzystne dla kariery.

— Pewnie tak — stwierdziłem, ciekaw, czy nie byłoby lepiej, gdybym jednak przywalił mu krzesłem.

Coulter klasnął w dłonie.

— No dobra — powiedział. — Idziemy po niego.

To był znakomity pomysł, przedstawiony bardzo stanowczo, ale dostrzegłem w nim jedną drobną wadę.

— Idziemy gdzie? — chciałem wiedzieć. — Dokąd zabrał Ritę?

Zamrugał.

— Że co? Przecież sam ci powiedział.

— Nie wydaje mi się — odparłem.

— No co ty, nie oglądasz telewizji publicznej? — spytał takim tonem, jakbym popełnił jakąś zbrodnię przeciwko małym zwierzątkom.

— Rzadko — przyznałem. — Dzieci wyrosły z dinozaura Barneya.

— Od trzech tygodni to zapowiadają — powiedział. — Rewolucję Artystyczną.

— Co?

— Wystawę Rewolucja Artystyczna w Centrum Kongresowym — powiedział, jakby sam wygłaszał telewizyjną zapowiedź. — Przeszło dwustu awangardowych twórców z całej Ameryki Północnej i Karaibów, wszyscy pod jednym dachem.

Poczułem, jak moje usta poruszają się i dzielnie usiłują coś powiedzieć, ale jakoś nic z nich nie wychodziło. Zamrugałem i spróbowałem jeszcze raz, ale zanim zdołałem wydobyć z siebie jakiś dźwięk, Coulter skinął głową w stronę drzwi.

— No dawaj. Idziemy po niego. — Zrobił krok w tył. — Potem pogadamy, dlaczego ten z tym gościem w wannie wygląda jak ty.

Tym razem postawiłem obie nogi na podłodze, razem, gotowe ponieść mnie do wyjścia — ale zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, zadzwoniła moja komórka. Odebrałem, bardziej z przyzwyczajenia niż z jakiegokolwiek innego powodu.

— Halo — rzuciłem.

— Pan Morgan? — spytał zmęczony głos młodej kobiety.

— Tak — powiedziałem.

— Tu Megan. Od zajęć pozaszkolnych. No wie pan, ee, z Codym? I Astor?

— Ach, tak — wymamrotałem i w moim mózgu zaterkotał nowy alarm.

— Jest już pięć po szóstej — powiedziała Megan. — A ja muszę iść do domu. Bo mam dziś zajęcia z rachunkowości. O siódmej.

— Rozumiem, Megan — odparłem. — Czym mogę służyć?

— No bo, jak mówiłam, muszę iść do domu.

— W porządku — odparłem i bardzo było mi przykro, że nie mogę przez telefon wziąć jej w rękę i rzucić do domu.

— Ale pańskie dzieci? — jęknęła. — To znaczy, bo pana żona ich nie odebrała. I tu są. A mnie nie wolno zostawiać dzieci samych.

I bardzo słusznie, stwierdziłem — bo to oznaczało, że Cody’emu i Astor nic nie jest i że nie wpadli w szpony Weissa.

— Przyjadę po nich — obiecałem. — Będę za dwadzieścia minut.

Złożyłem komórkę i zobaczyłem, że Coulter patrzy na mnie wyczekująco.

— Dzieci — wyjaśniłem. — Matka ich nie odebrała i ja to muszę zrobić.

— Właśnie teraz.

— Tak.

— Czyli co, jedziesz po nich?

— Zgadza się.

— Uhm — mruknął. — Nadal chcesz uratować żonę?

— Myślę, że tak byłoby najlepiej.

— Czyli odbierzesz dzieci i pojedziesz po żonę — rzekł. — I nie będziesz próbował opuścić kraju ani nic takiego.

— Detektywie — odparłem. — Chcę odzyskać żonę. Coulter długo mi się przyglądał. Wreszcie skinął głową.

— Będę w Centrum Kongresowym — powiedział, odwrócił się i wyszedł.

Загрузка...