Kyle Chutsky siedział naprzeciwko mnie przy tym samym stoliku w kącie barku na parterze szpitala, co poprzednio. Choć od kilku dni chyba nie wychodził z budynku, był gładko ogolony i miał na sobie czystą koszulę. Patrzył na mnie z rozbawieniem, od którego podniosły mu się kąciki ust i zmarszczyła skóra wokół oczu, same oczy jednak pozostały zimne i czujne.
— Śmieszne — powiedział. — Chcesz, żebym pomógł ci włamać się do systemu rezerwacji tego hotelu, jak mu tam, The Breakers? Ha. — Parsknął śmiechem, który nie zabrzmiał przekonująco. — Czemu uważasz, że mogę ci w tym pomóc?
Niestety, było to dobre pytanie. Tak naprawdę nie mogłem być pewien, czy będzie w stanie mi pomóc, przynajmniej nie na podstawie czegoś, co powiedział lub zrobił. Choć jednak znałem go słabo, wiedziałem, że jest cenionym współpracownikiem tajnego rządu, świadomie nienadzorowanej, luźnej kliki pracującej dla rozmaitych agencji oznaczanych różnymi literami alfabetu, mniej lub bardziej powiązanych z rządem federalnym, a czasem nawet ze sobą nawzajem. I dlatego byłem pewien, że może ustalić na wiele różnych sposobów, kiedy Weiss zamelduje się w hotelu.
Była jednak drobna przeszkoda natury formalnej: ja nie powinienem o tym wiedzieć, a on nie powinien się do tego przyznać. I żeby ją jakoś ominąć, musiałem podać mu argument na tyle mocny, by przełamał jego instynktowny opór. Oczywiście, dla mnie takim argumentem była nadciągająca zguba Dzielnego Dextera, ale nie wydawało mi się, by Chutsky podzielał moją wysoką samoocenę. Dla niego pewnie istotniejsze były duperele typu bezpieczeństwo państwa, pokój na świecie i jego własne względnie bezwartościowe życie i zdrowie.
Przyszło mi jednak do głowy, że istotna dla niego była też moja siostra, a to dawało mi przynajmniej potencjalny punkt zaczepienia. Dlatego z moją najlepszą sztuczną męską bezpośredniością powiedziałem:
— Kyle… ten gość omal nie zabił Debory. — I w dowolnej scenie byle serialu dla prawdziwych mężczyzn to by z powodzeniem wystarczyło; Chutsky jednak najwyraźniej rzadko oglądał telewizję. Uniósł bowiem tylko brew i spytał:
— No to co?
— To — byłem nieco zbity z pantałyku, usiłując przypomnieć sobie. inne sceny z tych seriali — że gdzieś tam jest i, no, uchodzi mu to bezkarnie. Aha, i może to zrobić znowu.
Tym razem uniósł obie brwi.
— Myślisz, że znowu pchnie Deborę nożem?
Szło mi jak po grudzie, zupełnie nie tak, jak oczekiwałem. Zakładałem, że obowiązuje coś w rodzaju Kodeksu Ludzi Czynu i że jak tylko wspomnę o potrzebie bezpośredniego działania i okażę zapał bojowy, Chutsky zerwie się na równe nogi i razem zdobędziemy działa Nawarony. On jednak patrzył na mnie tak, jakbym zaproponował mu lewatywę.
— Jak możesz nie chcieć dorwać tego gościa? — spytałem tonem, który miał wyrażać po części zakłopotanie, po części desperację.
— Nie jestem od tego — odparł. — Ty też nie, Dexter. Jeśli uważasz, że facet zatrzyma się w tym hotelu, donieś o tym glinom. Oni mają kupę ludzi, których mogą tam postawić, żeby na niego czekali i go zwinęli. Ty, stary, masz tylko siebie… i nie zrozum mnie źle, ale jak dla ciebie to chyba trochę za ostra jazda.
— Gliny spytają, skąd to wiem — stwierdziłem i od razu tego pożałowałem.
A Chutsky natychmiast to wychwycił.
— No dobra. To skąd o tym wiesz?
Są chwile, kiedy nawet Kłamczuszek Dexter musi wyłożyć przynajmniej jedną albo dwie karty na stół, i taka chwila właśnie nadeszła. Dlatego wyrzuciłem moje wrodzone zahamowania za okno i oznajmiłem:
— On mnie nęka.
Chutsky zamrugał.
— Co to znaczy?
— Że chce mnie zabić. Już dwa razy próbował.
— I myślisz, że spróbuje znowu? W tym hotelu, The Breakers?
— Tak.
— To nie wychodź z domu i tyle — poradził.
Nie chciałbym wyjść na zarozumialca, ale prawda jest taka, że nie przywykłem do rozmów, w których druga strona jest tą mądrzejszą. W tym tańcu jednak to Chutsky prowadził, a Dexter był kilka piruetów za nim i kuśtykał na dwóch lewych nogach z pęcherzami wykwitającymi na piętach i palcach. Kiedy zaczynałem tę rozmowę, wyobrażałem sobie Chutsky’ego jako prawdziwego faceta robiącego użytek z pięści, nawet jeśli jedną z nich zastępował stalowy hak — nieulękłego do przesady zabijakę, który z byle powodu rwie się do walki, a co dopiero, gdy ma okazję dostać w swoje ręce, czy raczej w rękę i hak człowieka, który ugodził nożem jego ukochaną, moją siostrę Deborę. Najwyraźniej mylnie oceniłem sytuację.
Pozostawał jednak wielki znak zapytania: kim w takim razie był Chutsky i jak miałem zapewnić sobie jego pomoc? Czy potrzebowałem przemyślnego fortelu, by narzucić mu swoją wolę, czy też będę musiał uciec się do jakiejś formy bezprecedensowego, niezręcznego wyznania niewymownej prawdy? Na samą myśl o dopuszczeniu się szczerości drżałem jak osika — to byłoby wbrew wszelkim moim zasadom. Ale nie widziałem innego wyjścia; musiałem być przynajmniej odrobinę szczery.
— Jeśli zostanę w domu, on zrobi coś strasznego. Mnie, może nawet dzieciom.
Chutsky popatrzył na mnie i pokręcił głową.
— Mówiłeś z większym sensem, kiedy wydawało mi się, że chcesz zemsty. Jak może ci coś zrobić, skoro ty będziesz w domu, a on w hotelu?
W pewnym momencie trzeba pogodzić się z faktem, że są takie dni, kiedy nie działa się na pełnych obrotach, i to był jeden z nich. Powiedziałem sobie, że pewnie nadal odczuwam skutki wstrząsu mózgu, ale moje ja odpowiedziało, że to w najlepszym razie żałosna i mocno nadużywana wymówka, i pierwszy raz od dawna tak bardzo zły na siebie, wyjąłem szkicownik zabrany z samochodu Weissa i otworzyłem go na kolorowym rysunku Dextera Dominatora na fasadzie hotelu The Breakers.
— Jeśli nie będzie mógł mnie zabić, dopilnuje, żeby wsadzili mnie za zabójstwo.
Chutsky długo oglądał obrazek, aż w końcu gwizdnął cicho.
— O ja cię kręcę — rzucił. — A to tutaj na dole to…?
— Trupy. Spreparowane jak te, w sprawie których Debora prowadziła śledztwo, kiedy ją dźgnął.
— Po co miałby to zrobić?
— To rodzaj sztuki. To znaczy on tak uważa.
— No dobra, ale po co miałby to zrobić właśnie tobie, stary?
— Pamiętasz gościa aresztowanego po napadzie na Deborę? Kopnąłem go w głowę, i to mocno. To był jego chłopak.
— Był? — zdziwił się Chutsky. — Gdzie jest teraz?
Nigdy nie potrafiłem zrozumieć, po co ludzie sami się okaleczają — w końcu wyręcza ich w tym życie, i to ze sporym powodzeniem. Gdybym jednak, odgryzając sobie język, mógł cofnąć słowo „był”, zrobiłbym to z dziką radością. Ale cóż, już to powiedziałem i nic nie mogłem poradzić, więc zacząłem rozpaczliwie szukać choćby okruchów mojej dawnej przytomności umysłu. I w końcu je wyszperałem.
— Nie stawił się na rozprawie. Zniknął — powiedziałem.
— A tamten uważa, że przez ciebie stracił chłopaka?
— Na to wygląda — odparłem.
Chutsky spojrzał na mnie, a potem znów na rysunek.
— Słuchaj, stary — zaczął. — Znasz tego gościa i wiem, że musisz się kierować instynktem. Ja zawsze dobrze na tym wychodziłem, no, dziewięć razy na dziesięć. Ale to, sam nie wiem. — Wzruszył ramionami. — Jakieś takie, mocno naciągane, nie sądzisz? — Wskazał palcem obrazek. — Ale co do jednego masz rację. Jeśli zamierza to zrobić, rzeczywiście potrzebujesz mojej pomocy. Dużo bardziej niż ci się wydaje.
— Jak to? — spytałem uprzejmie.
Chutsky trzepnął obrazek grzbietem dłoni.
— Ten hotel — powiedział — to nie The Breakers. To hotel Nacional. W Hawanie. — I na widok nieelegancko rozdziawionych ust Dextera dodał: — No wiesz, w Hawanie. Tej na Kubie.
— Ale to niemożliwe — stwierdziłem. — To znaczy, ja tam byłem. To The Breakers.
Uśmiechnął się do mnie tym irytującym, pełnym wyższości uśmiechem, który chętnie wypróbuję pewnego dnia, kiedy akurat nie będę w przebraniu.
— Nie uważało się na historii, co? — spytał.
— Tego chyba nie przerabialiśmy. O czym ty mówisz?
— Hotel Nacional i The Breakers powstały na podstawie jednego projektu, dla oszczędności — poinformował. — Są praktycznie identyczne.
— To czemu jesteś taki pewny, że to nie The Breakers?
— Popatrz — rzekł Chutsky. — Spójrz na te stare samochody. Esencja Kuby. I widzisz ten niby — wózek golfowy, z zaokrąglonym dachem? To coco loco, zobaczyć je można tylko tam, nie w Fort Lauderdale. No i rośliny. Widzisz te po lewej stronie? Nie rosną przy The Breakers. Tylko i wyłącznie w Hawanie. — Upuścił szkicownik i odchylił się. — Czyli moim skromnym zdaniem, problem rozwiązany.
— Czemu tak uważasz? — spytałem, poirytowany jego nastawieniem i brakiem sensu w tym, co powiedział.
Chutsky się uśmiechnął.
— Amerykaninowi zbyt trudno się tam dostać — zauważył. — Nie sądzę, żeby mu się udało.
Mała moneta wpadła w otwór i w mózgu Dextera zapaliło się światełko.
— Jest Kanadyjczykiem.
— No dobrze. Czyli może tam pojechać. — Wzruszył ramionami. — Tylko że nie wiem, czy pamiętasz, ale tam nie jest łatwo. To znaczy… nie puściliby mu tego płazem… — Trzepnął szkicownik grzbietem dłoni. — Nie na Kubie. Gliny zaraz zrobiłyby z nim… — Chutsky zmarszczył brwi i w zamyśleniu podniósł błyszczący srebrny hak do twarzy. Zreflektował się w ostatniej chwili, zanim wyłupił sobie oko. — Chyba że… — urwał.
— Co?
Lekko pokręcił głową.
— Gość jest raczej bystry, co?
— Cóż, wiem, że za takiego się uważa.
— Czyli na pewno wie. Co może oznaczać… — podjął Chutsky, taktownie unikając rzeczowników. Nieporadnie wyjął telefon, duży, ze sporym ekranem. Położył go na stole, przytrzymał hakiem i zaczął dźgać palcem klawisze, pomrukując: — Cholera… no dobra… uhm… — i czyniąc inne, równie przenikliwe spostrzeżenia. Widziałem, że na ekranie ma wyszukiwarkę Google’a, ale ze swojego miejsca nie mogłem odczytać nic ponadto. — Mam cię — rzucił wreszcie.
— Co?
Uśmiechnął się wyraźnie zadowolony ze swojej przebiegłości.
— Organizują tam takie różne festiwale — wyjaśnił. — Żeby pokazać, jacy są światowi i wolni. — Pchnął telefon po blacie w moją stronę. — Na przykład ten.
Przysunąłem telefon do siebie.
— Festival Internacional de Artes Multimedia — przeczytałem, przewijając tekst w dół.
— Zaczyna się za trzy dni — rzekł Chutsky. — I cokolwiek facet zamierza… wyświetlić slajdy, filmy czy co tam jeszcze… gliny dostaną polecenie, żeby mu na to pozwolić. W ramach festiwalu.
— I będzie tam prasa — dodałem — z całego świata.
Chutsky wykonał hakiem gest, który byłby uniesieniem dłoni, rzecz jasna, gdyby miał dłoń. Tak czy owak, jego znaczenie było jasne.
— A w obecnej sytuacji — stwierdził — w Miami będzie o nim tak głośno, jakby odbywał się w Miami.
I miał słuszność. Do Miami docierały oficjalne i nieoficjalne relacje o wszystkim, co działo się w Hawanie — bardziej szczegółowe niż te o wydarzeniach w Fort Lauderdale, które było tuż obok. Dlatego jeśli zostanę posądzony w Hawanie, to w Miami mnie skażą, a w dodatku nie będę mógł nic na to poradzić.
— Rozwiązanie idealne — orzekłem. I takie było; Weiss miał wolną rękę, by przygotować swoje okropne przedsięwzięcie, a potem zdobyć rozgłos, którego tak gorąco pragnął, a wszystko to w jednym pakiecie. Co nie wróżyło mi nic dobrego. Zwłaszcza że wiedział, że nie mogę dostać się na Kubę, by go powstrzymać.
— No dobrze — powiedział Chutsky. — Może i ma to sens. Ale dlaczego właściwie uważasz, że tam pojedzie?
Niestety, było to zasadne pytanie. Przemyślałem to. Po pierwsze, czy naprawdę byłem tego pewien? Jakby nigdy nic, tak, żeby nie spłoszyć Chutsky’ego, posłałem ostrożne, milczące zapytanie do Mrocznego Pasażera. Jesteśmy tego pewni? — spytałem.
O tak, powiedział i wyszczerzył ostre kły w uśmiechu. Zdecydowanie.
Dobrze więc. Czyli to już ustaliliśmy. Weiss pojedzie na Kubę zdemaskować Dextera. Mnie jednak potrzeba było czegoś więcej niż tylko milczącej pewności; tak naprawdę jaki miałem dowód, oprócz rysunków, których prawdopodobnie nie uznałby żaden sąd? Owszem, niektóre z nich były bardzo ciekawe — na przykład obraz kobiety z sześcioma piersiami zapadał głęboko w pamięć.
Przypomniałem sobie ten rysunek i wszystko stało się jasne jak słońce.
Był tam wsunięty kawałek papieru.
Lista lotów z Hawany do Meksyku.
Plan w sam raz dla kogoś, kto, powiedzmy, przewidywałby, że będzie musiał w pośpiechu opuścić Hawanę. W przypadku gdyby, przypuśćmy, poukładał przed najbardziej reprezentacyjnym w mieście, pięciogwiazdkowym hotelem niezwykle wyglądające trupy.
Sięgnąłem po szkicownik, wyjąłem rozkład lotów i rzuciłem go na stolik.
— Będzie tam — powiedziałem.
Chutsky wziął kartkę i ją rozłożył.
— Cubana Aviacion — przeczytał.
— Z Hawany do Meksyku — dorzuciłem. — Żeby mógł wykonać zadanie i szybko się ulotnić.
— Może. Uhm, to jest możliwe. — Spojrzał na mnie i przechylił głowę na bok. — Co czujesz w bebechach?
Prawdę mówiąc, w bebechach nigdy jeszcze nie czułem nic prócz głodu. Jednak dla Chutsky’ego najwyraźniej było to bardzo ważne, a jeśli rozszerzyć definicję „bebechów” na tyle, by objęła Pasażera, w bebechach czułem, że nie ma co do tego cienia wątpliwości.
— Będzie tam — powtórzyłem.
Chutsky zmarszczył brwi i ponownie obejrzał rysunek. Po chwili zaczął kiwać głową, najpierw powoli, potem z coraz większą werwą.
— Uhm — mruknął, podniósł wzrok, odrzucił mi rozkład lotów i wstał. — Chodźmy pogadać z Deborą — powiedział.
Debora leżała w łóżku, co właściwie nie powinno być zaskoczeniem. Patrzyła w okno, choć było za daleko, by mogła przez nie wyjrzeć, i mimo że miała włączony telewizor, który pokazywał sceny pełne nieziemskiej radości i szczęścia. Deb jednak wyraźnie nie była zainteresowana wesołą muzyką i okrzykami zachwytu, które dochodziły z głośnika. Więcej, gdyby sądzić tylko po jej minie, wydawałoby się, że nigdy w życiu nie zaznała szczęścia i zaznać go z własnej nieprzymuszonej woli nie zamierzała. Kiedy weszliśmy, zerknęła na nas obojętnie i ledwie nas rozpoznawszy, znów odwróciła się do okna.
— Jest trochę zdołowana — szepnął do mnie Chutsky. — Tak to czasem jest, jak człowieka poszatkują. — Biorąc pod uwagę wszystkie blizny na jego twarzy i ciele, musiałem przyjąć, że wie, o czym mówi, więc tylko skinąłem głową i podszedłem do Debory.
— Cześć, siostrzyczko — przywitałem ją sztucznie wesołym głosem, którego według mojej wiedzy należy używać wobec przykutego do łóżka inwalidy.
Odwróciła się do mnie i w jej zmartwiałej twarzy i pustych ciemnoniebieskich oczach dostrzegłem odbicie jej ojca, Harry’ego; patrzyła na mnie tak, jak niegdyś on, i z tych błękitnych toni wynurzyło się wspomnienie, które wyparło wszelkie inne myśli.
Harry umierał. Wszyscy czuliśmy się z tego powodu niezręcznie; to było trochę tak, jakby patrzeć na Supermana cierpiącego pod wpływem kryptonitu. Takie przyziemne słabości nie powinny go dotykać i już. On jednak od półtora roku umierał, powoli, stopniowo, a teraz był już bardzo blisko linii mety. I kiedy tak sobie leżał w hospicjum, jedna pielęgniarka postanowiła mu pomóc. Z premedytacją zwiększała podawaną mu dawkę środków przeciwbólowych i żerowała na jego śmierci, upajała się jego gaśnięciem, a on o tym wiedział i dał mi znać, co się dzieje. I, o radości, o rozkoszy, zgodził się, by ta pielęgniarka została pierwszą prawdziwą towarzyszką moich figli, pierwszą, którą zabrałem na Mroczny Plac Zabaw.
I tak uczyniłem. Pierwsza Pielęgniarka stała się pierwszą kropelką krwi na pierwszym szkiełku w mojej nowej kolekcji. Po kilku godzinach zachwytu, nauki i ekstazy przeniosła się na tamten świat, i następnego ranka, kiedy poszedłem zameldować się u Harry’ego, przeżycie to wciąż napełniało mnie mrocznym blaskiem.
Wszedłem do pokoju Harry’ego, niemal unosząc się nad ziemią, a kiedy Harry otworzył oczy i spojrzał w moje, zobaczył to; zobaczył, że się zmieniłem, że stałem się tym, czym mnie uczynił, i jego wzrok z każdą chwilą robił się coraz bardziej martwy.
Usiadłem przy nim zaniepokojony, że przechodzi jakiś nowy kryzys.
— Dobrze się czujesz? — spytałem. — Zawołać lekarza?
Zamknął oczy i powoli, słabo, pokręcił głową.
— Co się stało? — nie ustępowałem, przekonany, że skoro ja czułem się świetnie jak nigdy dotąd, wszyscy wokół też powinni się trochę rozweselić.
— Nic — powiedział swoim cichym, ostrożnym, gasnącym głosem. Ponownie uniósł powieki i spojrzał na mnie z tą samą pustką w szklistych niebieskich oczach. — A więc zrobiłeś to?
Skinąłem głową, prawie się rumieniąc. Mówienie o tym jakoś mnie krępowało.
— A potem? — spytał.
— Wszystko posprzątane — zapewniłem. — Bardzo uważałem.
— Żadnych kłopotów? — chciał wiedzieć.
— Żadnych — odparłem i wypaliłem: — Było cudownie. — I widząc ból na jego twarzy, dodałem, żeby go pocieszyć: — Dziękuję, tato.
Harry znów zamknął oczy i odwrócił głowę. Zastygł na sześć czy siedem oddechów, po czym, tak cicho, że ledwo go dosłyszałem, powiedział:
— Co ja narobiłem… O Jezu, co ja narobiłem…
— Tato…? — wybąkałem. Nigdy jeszcze nie mówił przy mnie w ten sposób, tak udręczonym, niepewnym tonem, a to ogromnie mnie zaniepokoiło i całkowicie zgasiło moją euforię. On tylko pokręcił głową z zamkniętymi oczami i nie powiedział nic więcej.
— Tato…? — powtórzyłem.
On jednak milczał i tylko kilka razy pokręcił głową z wyraźnym bólem, a potem leżał bez słowa, bardzo długo, jak mi się zdawało, aż w końcu otworzył oczy i popatrzył na mnie, a ja zobaczyłem to martwe spojrzenie, w którym nie było już ani nadziei, ani światła, spojrzenie sięgające w najmroczniejsze zakamarki.
— Jesteś — powiedział — tym, co z ciebie zrobiłem.
— Tak — odparłem i podziękowałbym mu jeszcze raz, gdyby nie to, że mówił dalej.
— To nie twoja wina — dodał — tylko moja. — A ja nie wiedziałem wtedy, co miał na myśli, choć teraz, wiele lat później, chyba zaczynam to rozumieć. I do dziś żałuję, że w tamtym momencie nie powiedziałem albo nie zrobiłem czegoś, jakiegoś drobnego gestu, który ułatwiłby Harry’emu odejście w ostateczny mrok; że nie zdołałem sklecić jednego zdania, które odpędziłoby zwątpienie i na nowo roznieciło blask w tych pustych niebieskich oczach.
Wiem też jednak, po tych wszystkich latach, że takie zdanie nie istnieje, przynajmniej w żadnym ze znanych mi języków. Dexter jest tym, czym musi być, teraz i zawsze, i na wieki wieków, amen, i jeśli Harry pod koniec zrozumiał to i doznał przypływu trwogi oraz wyrzutów sumienia — cóż, naprawdę przykro mi z tego powodu, ale co mogłem na to poradzić? Na łożu śmierci każdy słabnie, staje się podatny na bolesne przemyślenia, niekoniecznie odkrywcze — to tylko nadchodzący kres sprawia, że człowiek chce wierzyć, że dostępuje czegoś w rodzaju objawienia. Wierzcie mi, jestem ekspertem od zachowań umierających ludzi. Gdybym spisał wszystkie dziwne rzeczy, które moi Szczególni Przyjaciele mówili mi, chwilę zanim pomogłem im zsunąć się w otchłań, powstałaby bardzo ciekawa książka.
Dlatego żal mi było Harry’ego. Ale jako młody, gamoniowaty potworek nie miałem do powiedzenia w zasadzie nic, co by mu ulżyło.
I teraz, po latach, kiedy zobaczyłem to samo spojrzenie w oczach Debory, poczułem, że ogarnia mnie ta sama przygnębiająca bezradność. Mogłem się tylko na nią gapić, gdy znów odwróciła się do okna.
— Na litość boską — odezwała się ze wzrokiem wlepionym w szybę. — Nie patrz tak na mnie.
Chutsky wsunął się na krzesło po drugiej stronie.
— Ostatnio trochę marudzi — skwitował.
— Wal się — rzuciła bez większego przekonania i przekrzywiła głowę, by dalej patrzeć w okno za plecami Chutsky’ego.
— Słuchaj, Debora — powiedział. — Dexter wie, gdzie jest ten typ, który cię skrzywdził. — Nie spojrzała na niego, tylko zamrugała, dwa razy. — No i, hm, pomyślał sobie, że we dwóch moglibyśmy go dorwać. I chcieliśmy o tym z tobą pogadać — ciągnął. — Zapytać, co ty na to.
— Co ja na to — powiedziała matowym, pełnym goryczy głosem, a kiedy odwróciła się do nas, w oczach miała ból tak straszliwy, że nawet ja go czułem. — Chcesz wiedzieć, co ja na to? — rzuciła.
— Hej, już dobrze — uspokajał ją Chutsky.
— Powiedzieli mi, że umarłam na stole operacyjnym — zaczęła. — I nadal czuję się martwa. Nie wiem, kim jestem, dlaczego i w ogóle, i po prostu… — Łza spłynęła po jej policzku i to też było bardzo niepokojące. — To tak jakby wyciął ze mnie wszystko, co ważne — wyznała — i nie wiem, czy kiedykolwiek to odzyskam. — Znów spojrzała w okno. — Cały czas chce mi się płakać, a to nie w moim stylu. Ja nie płaczę, wiesz o tym, Dex. Nie płaczę — powtórzyła cicho i następna łza spłynęła w ślad za poprzednią.
— Już dobrze — powtórzył Chutsky, choć była to oczywista nieprawda.
— Wszystko, w co wierzyłam, teraz wydaje się błędem — ciągnęła. — I jeśli tak już zostanie, nie wiem, czy będę mogła nadal być gliną.
— Poczujesz się lepiej — pocieszał Chutsky. — Trzeba tylko czasu.
— Dorwijcie go — rzuciła i spojrzała na mnie z odrobiną swojego starego dobrego gniewu. — Dorwij go, Dexter — powiedziała. — I zrób, co konieczne. — Chwilę patrzyła mi w oczy, po czym znów odwróciła się do okna. — Tata miał rację — stwierdziła.