Detektyw Coulter obszedł swój samochód od tyłu, przystanął, spojrzał na mnie, wrócił do drzwi i na chwilę zniknął. Skorzystałem z okazji, żeby wsunąć szkicownik pod siedzenie, a Coulter znowu się pojawił i ponownie okrążył wóz tą samą drogą, tym razem z dwulitrową butelką Mountain Dew zwisającą z czubka palca wskazującego. Oparł się tyłkiem o swój samochód, spojrzał na mnie i wziął duży łyk wody sodowej. Otarł usta grzbietem dłoni.
— Nie było cię w gabinecie — stwierdził.
— Fakt — przyznałem. W końcu byłem tutaj.
— Kiedy przyszło zgłoszenie i okazało się, że chodzi o twoją żonę, zajrzałem do ciebie, żeby dać ci znać — powiedział i wzruszył ramionami. — Patrzę, a ciebie nie ma. Bo już byłeś tutaj, zgadza się? — Nie czekał na odpowiedź i dobrze, bo jej nie miałem. Zamiast tego pociągnął następny łyk z butelki, ponownie otarł usta i zagadnął: — To ta sama szkoła, gdzieśmy znaleźli tego drużynowego, hę?
— Zgadza się.
— Ale już tu byłeś, kiedy to się stało? — spytał, udając niewinne zaskoczenie. — Jakim cudem?
Byłem prawie pewien, że tłumacząc się przeczuciem, nie zasłużę sobie na jego uścisk dłoni oraz gratulacje. Dlatego ponownie zdałem się na moją legendarną przytomność umysłu i usłyszałem, jak mówię:
— Pomyślałem sobie, że przyjadę i zrobię niespodziankę Ricie i dzieciakom.
Coulter skinął głową, jakby uznał to za bardzo wiarygodne.
— Niespodziankę — powiedział. — Tylko że ktoś cię uprzedził.
— Tak — odparłem ostrożnie. — Na to wygląda.
Pociągnął następny duży łyk z butelki, ale tym razem nie otarł ust, tylko odwrócił się i spojrzał na drogę, na której wóz pomocy drogowej odholowywał samochód Weissa.
— Masz jakieś podejrzenia, kto mógł to zrobić twojej żonie i dzieciom? — drążył, nie patrząc na mnie.
— Nie — odparłem. — Uznałem, że to, no wiesz. Wypadek?
— Uhm — mruknął i teraz już patrzył prosto na mnie. — Wypadek. Kurczę, nawet o tym nie pomyślałem. No bo wiesz. To ta sama szkoła, gdzie zginął ten gość od zuchów. No i znowu jesteś tu ty. Czyli, hm, wypadek. Serio? Tak myślisz?
— Ja, ja tylko… a dlaczego nie? — Ćwiczyłem to całe życie, więc moja zaskoczona mina na pewno wypadła doskonale, ale Coulter był wyraźnie nieprzekonany.
— Ten, jak mu tam, Dupczewicz — rzucił.
— Doncević — poprawiłem.
— Jeden czort. — Wzruszył ramionami. — Podobno zniknął. Wiesz coś o tym?
— Niby skąd? — żachnąłem się i zrobiłem najbardziej zdumioną minę, na jaką było mnie stać.
— Nie stawił się w sądzie, zostawił swojego chłopaka i wyparował — powiedział. — Po co miałby to robić?
— Naprawdę nie wiem — odparłem.
— Czytasz czasem, Dexter? — zagadnął i zaniepokoiło mnie to, że zwrócił się do mnie po imieniu. Jakby rozmawiał z podejrzanym. Co prawda tak było, aleja wciąż miałem nadzieję, że tak o mnie nie myśli.
— Czy czytam? — powiedziałem. — Hm, nie, nie za często. A co?
— Ja lubię czytać — odparł. A potem ni z tego, ni z owego dodał: — Raz to przypadek, dwa razy to zbieg okoliczności, trzy razy to akt wroga.
— Słucham? — wymamrotałem. Pogubiłem się gdzieś przy: „Ja lubię czytać”.
— To z Goldfingera — wyjaśnił. — Kiedy mówi do Bonda: jak spotykam cię trzy razy tam, gdzie nie twoje miejsce, to nie zbieg okoliczności. — Napił się, otarł usta i patrzył, jak się pocę. — Świetna książka. Czytałem ją ze trzy albo cztery razy.
— Ja nie — odparłem uprzejmie.
— Jesteś tutaj — ciągnął. — Byłeś w tym wysadzonym domu. Czyli dwa razy byłeś tam, gdzie nie powinno cię być. Mam sądzić, że to zbieg okoliczności?
— A co innego? — spytałem.
Tylko patrzył na mnie nieruchomym wzrokiem. Wziął następny łyk Mountain Dew.
— Nie wiem — stwierdził wreszcie. — Ale wiem, co powiedziałby Goldfinger, gdyby to się zdarzyło trzeci raz.
— Cóż, miejmy nadzieję, że się nie powtórzy. — I tym razem mówiłem najzupełniej szczerze.
— Uhm — mruknął. Skinął głową, wetknął palec wskazujący z powrotem w szyjkę butelki i wstał. — Miejmy od cholery nadziei — powiedział. Odwrócił się, okrążył swój samochód, wsiadł i odjechał.
Gdybym był troszeczkę bardziej zapalonym obserwatorem ludzkich dziwactw, nie wątpię, że uszczęśliwiłoby mnie odkrycie u detektywa Coultera nieznanych dotąd głębi. Jest miłośnikiem literatury! Wspaniale! Jednak radość z tego odkrycia mącił fakt, że tak naprawdę nie obchodziło mnie, co on robi w wolnym czasie, byle robił to z dala ode mnie. Ledwie udało mi się wymknąć spod nieustającej kurateli Doakesa, a już zastąpił go Coulter. Zupełnie jakbym był ofiarą jakiejś dziwnej i złowrogiej tybetańskiej sekty Dręczycieli Dextera — kiedy stary nienawidzący Dextera lama umiera, na jego miejsce rodzi się następny.
Na razie jednak bardzo niewiele mogłem na to poradzić. Wkrótce miałem stać się wielkim dziełem sztuki i w tej chwili to był mój problem numer jeden. Wsiadłem do samochodu, uruchomiłem silnik i pojechałem do domu.
Kiedy tam dotarłem, musiałem przez kilka minut pukać do drzwi, bo Rita postanowiła zamknąć je na łańcuch. Pewnie powinienem się cieszyć, że nie zabarykadowała ich jeszcze kanapą i lodówką. Może dlatego, że kanapa była jej potrzebna; kuliła się bowiem na niej, mocno tuląc do siebie dzieci, po jednym z każdej strony. Ledwie mnie wpuściła — cokolwiek niechętnie — a od razu wróciła na swoje miejsce i opiekuńczo objęła Cody’ego i Astor. Ich miny, niemal identyczne, wyrażały irytację i znudzenie. Najwyraźniej truchlenie ze strachu w salonie nie było formą spędzania czasu z bliskimi, za jaką najbardziej przepadali.
— Długo cię nie było — wypomniała mi Rita, zdejmując łańcuch z drzwi.
— Musiałem porozmawiać z detektywem — wyjaśniłem.
— No dobrze, ale… — powiedziała i osunęła się na kanapę pomiędzy dziećmi. — To znaczy, martwiliśmy się.
— My nie — wtrąciła się Astor, spojrzała na matkę i przewróciła oczami.
— No bo, to znaczy, ten człowiek może być wszędzie — powiedziała Rita. — Nawet tu, za drzwiami. — I choć żadne z nas, z Ritą włącznie, w to tak naprawdę nie wierzyło, wszyscy czworo odwróciliśmy głowy w stronę drzwi. Szczęśliwie dla nas, nie było go tam, przynajmniej z tego, co mogliśmy zobaczyć przez zaryglowane drzwi. — Dexter, proszę — odezwała się Rita z tak ostrą nutą strachu w głosie, że czułem jego zapach. — Proszę cię, to jest… co… czemu to się dzieje? Nie mogę… — Wykonała kilka zamaszystych, ale nie dokończonych gestów dłońmi, po czym opuściła je na podołek. — To musi się skończyć — powiedziała. — Zrób coś, żeby się skończyło.
Szczerze mówiąc, chyba na niczym bardziej mi nie zależało — a nawet gdyby znalazły się jakieś silniejsze pragnienia, to większość z nich zamierzałem zaspokoić zaraz po schwytaniu Weissa. Zanim jednak udało mi się skupić na snuciu radosnych planów, zabrzęczał dzwonek u drzwi.
Rita podskoczyła jak oparzona i usiadła z powrotem, przyciskając dzieci do siebie.
— O Boże — jęknęła. — Kto to może być?
Byłem prawie pewien, że nie Młodzi Mormoni, ale rzuciłem tylko:
— Ja otworzę — i podszedłem do drzwi. Na wszelki wypadek wyjrzałem przez judasz — mormoni potrafią być tacy natrętni — i zobaczyłem coś jeszcze straszniejszego.
Na moim progu stał sierżant Doakes.
Ściskał mały srebrny komputer, który teraz przemawiał w jego imieniu, a u jego boku stała schludna kobieta pod czterdziestkę w szarym kostiumie i choć nie miała na głowie fedory, byłem prawie pewien, że to owa federalna, którą mi grożono, prowadząca śledztwo w sprawie próby porwania.
Kiedy patrzyłem na tę parę i myślałem, ile kłopotów mogą mi narobić, autentycznie korciło mnie, żeby nie otwierać i udawać, że nikogo nie ma w domu. Były to jednak tylko czcze rozważania; z doświadczenia wiem, że im szybciej człowiek ucieka od kłopotów, te tym prędzej go doganiają, i byłem przekonany, że jeśli nie wpuszczę Doakesa i jego nowej znajomej, zaraz wrócą z nakazem i pewnie jeszcze przywloką ze sobą Coultera i Salguero. Dlatego pełen czarnych myśli, usiłując przystroić twarz w stosowny wyraz zaskoczenia, znużenia i szoku, otworzyłem drzwi.
— Ruchy. Skurwysynu! — zawołał radosny sztuczny baryton, kiedy Doakes dwa razy dźgnął szponem klawiaturę swojej srebrnej skrzyneczki.
Federalna położyła mu rękę na ramieniu w uspokajającym geście i zerknęła na mnie.
— Pan Morgan? — powiedziała. — Możemy wejść? — Cierpliwie trzymała legitymację w górze, żebym mógł ją obejrzeć; okazało się, że mam przed sobą agentkę specjalną FBI Brendę Recht. — Sierżant Doakes zaofiarował się, że mnie do pana przywiezie — wyjaśniła, a ja pomyślałem, jak to miło ze strony Doakesa.
— Oczywiście — odparłem i wtedy, jak to czasem się zdarza, w samą porę doznałem olśnienia. — Ale dzieci dopiero co przeżyły ogromny szok — dodałem — a trochę się boją sierżanta Doakesa. Mógłby zaczekać tutaj?
— Skurwysynu! — zaklął Doakes i zabrzmiało to jak wesołe: „Witam sąsiada!”
— No i jego słownictwo jest trochę zbyt wulgarne dla dzieci — dorzuciłem.
Agentka specjalna Recht zerknęła na Doakesa. Jako agent FBI nie mogła przyznać, że przeraża ją cokolwiek, nawet cyborg Doakes, ale minę miała taką, jakby mój pomysł wydał jej się doskonały.
— Jasne — powiedziała. — Może zaczeka pan tutaj, sierżancie?
Doakes bardzo długo miażdżył mnie wzrokiem i w mrocznej oddali niemal słyszałem gniewny krzyk jego Pasażera. On sam jednak tylko uniósł jeden srebrny szpon, zerknął na klawiaturę i wcisnął klawisz włączający jedno z nagranych zdań.
— Nadal mam cię na oku, skurwysynu — zapewnił mnie wesolutki głos.
— I bardzo dobrze. Ale miej mnie na oku zza drzwi, dobra? — Zaprosiłem Recht gestem do środka, a ona przecisnęła się obok Doakesa i weszła. Zamknąłem za nią drzwi, żeby Doakes mógł sobie na nie popatrzeć.
— Jakoś za panem nie przepada — zauważyła agentka specjalna Recht i byłem pod wrażeniem jej spostrzegawczości.
— Rzeczywiście — przyznałem. — Chyba wini mnie za to, co go spotkało. — I przynajmniej częściowo było to prawdą, choć nie lubił mnie już długo przed tym, jak stracił dłonie, stopy i język.
— Uhm — mruknęła i choć widziałem po niej, że o tym myśli, nic więcej na ten temat nie powiedziała. Podeszła za to do kanapy, na której Rita wciąż kurczowo ściskała Cody’ego i Astor. — Pani Morgan? — powiedziała i znów uniosła legitymację. — Agentka specjalna Recht, FBI. Czy mogę zadać kilka pytań o to, co wydarzyło się dziś po południu?
— FBI? — odezwała się Rita, tak spłoszona, jakby siedziała na kradzionych obligacjach. — Ale to… po co właściwie… tak, oczywiście.
— Masz pistolet? — spytała Astor.
Recht spojrzała na nią z ostrożną sympatią.
— Tak.
— I strzelasz do ludzi?
— Tylko jeśli muszę — odparła Recht. Rozejrzała się i wypatrzyła fotel. — Mogę usiąść i zadać pani kilka pytań?
— Och — westchnęła Rita. — Bardzo przepraszam. Ja tylko… tak, proszę, niech pani siada.
Recht przycupnęła na skraju fotela i spojrzała na mnie, zanim zwróciła się do Rity.
— Proszę mi opowiedzieć, co się stało. — Widząc wahanie Rity, powiedziała jej: — Dzieci były w samochodzie, zjechaliście na jedynkę…
— A on, on wyskoczył nie wiadomo skąd — dokończyła Rita.
— Bum — dodał cicho Cody, a ja spojrzałem na niego ze zdumieniem. Lekko się uśmiechał, co było równie niepokojące. Rita popatrzyła na niego z konsternacją, po czym wróciła do przerwanej relacji.
— Wpadł na nas — zrelacjonowała. — A kiedy ja jeszcze… zanim zdążyłam… on, on już otworzył drzwi i wyciągał dzieci.
— Uderzyłam go w krocze — weszła jej w słowo Astor. — A Cody dźgnął go ołówkiem.
Cody spojrzał na nią spode łba.
— Ja dźgnąłem najpierw — powiedział.
— Niech ci będzie — odparła Astor.
Recht przyglądała im się z pewnym zdumieniem.
— Dobrze się spisaliście — pochwaliła.
— A potem przyszedł policjant i tamten uciekł — dokończyła Astor, a Rita skinęła głową.
— A pan skąd się tam wziął, panie Morgan? — spytała Recht i bez uprzedzenia odwróciła się do mnie.
Oczywiście wiedziałem, że o to spyta, ale do tej pory nie wymyśliłem żadnej bombowej odpowiedzi. Wyjaśnienie o niespodziance dla Rity nie rzuciło Coultera na kolana, a agentka specjalna Recht wydawała się zdecydowanie bystrzejsza od niego — i sekundy mijały, a ona wciąż patrzyła na mnie w oczekiwaniu na rozsądną, logiczną odpowiedź, której nie miałem. Musiałem coś powiedzieć, i to szybko; ale co?
— Hm — wymamrotałem. — Nie wiem, czy pani słyszała, ale doznałem wstrząsu mózgu…
Jeśli powstanie kiedyś film o najwspanialszych momentach mojego życia, na pewno nie znajdzie się w nim rozmowa z agentką specjalną FBI Brendą Recht. Jakoś nie zdołałem jej przekonać, że wyszedłem wcześnie z pracy, bo źle się czułem, a do szkoły zajrzałem, bo pora była po temu odpowiednia — i nie mogę powiedzieć, że miałem jej to za złe. Moje tłumaczenia wypadły wyjątkowo żałośnie, ale że nic lepszego nie wymyśliłem, tego musiałem się trzymać.
Nie bardzo też potrafiła przyjąć do wiadomości mojego zapewnienia, że na Ritę i dzieci napadł jakiś przypadkowy maniak, produkt furii drogowej, ruchu w Miami i nadmiaru kubańskiej kawy. Za to koniec końców pogodziła się z tym, że nic innego ze mnie nie wyciągnie. Wstała i spojrzała na mnie z miną, do której najlepiej pasuje określenie „zadumana”.
— W porządku, panie Morgan — skwitowała. — Coś tu nie gra, ale z tego, co widzę, nie powie mi pan co.
— Bo właściwie nie ma o czym mówić — odparłem, może z przesadną skromnością. — W Miami takie rzeczy są na porządku dziennym.
— Uhm — mruknęła. — Sęk w tym, że dziwnie często spotykają pana.
Jakimś cudem powstrzymałem się, żeby nie powiedzieć: „Żebyś wiedziała…”, i odprowadziłem ją do drzwi.
— Na wszelki wypadek postawimy przed domem policjanta — zapewniła, co było wiadomością nie dość, że niemile widzianą, to jeszcze podaną nie w porę, bo w tym samym momencie otworzyłem drzwi, ukazując wpatrzonego w nie ponuro sierżanta Doakesa, stojącego w niemal tej samej pozycji, w jakiej go zostawiliśmy. Pożegnałem się czule z obojgiem i ostatnią rzeczą, którą zobaczyłem przed zamknięciem drzwi, było nieruchome spojrzenie Doakesa, do złudzenia przypominającego złego brata bliźniaka Kota z Cheshire.
Zainteresowanie FBI jednak nieszczególnie poprawiło Ricie nastrój. Wciąż trzymała dzieci blisko siebie i mówiła bełkotliwymi, urywanymi zdaniami. Próbowałem więc ją pocieszyć na tyle, na ile byłem w stanie, i przez jakiś czas siedzieliśmy wszyscy razem na kanapie, aż w końcu stało się to niemożliwe, bo Cody i Astor za bardzo się wiercili. Rita dała za wygraną, puściła im DVD, a sama poszła do kuchni, gdzie poddała się alternatywnej terapii uspokajającej, objawiającej się pobrzękiwaniem garami. Ja zaś powędrowałem do pokoiku zwanego przez nią „Gabinetem Dextera”, żeby tam jeszcze raz rzucić okiem na szkicownik Weissa i snuć posępne rozważania.
Lista osób mi nieprzychylnych zdecydowanie się rozrastała: Doakes, Coulter, Salguero, a teraz jeszcze FBI.
No i, rzecz jasna, sam Weiss. Wciąż gdzieś tam był i chciał się na mnie zemścić. Czy znowu zaatakuje dzieci, kuśtykając, wyłoni się z cienia, żeby je porwać, może tym razem w spodniach z kevlar’u i ochraniaczu na krocze? Jeśli tak, będę musiał zostać z Codym i Astor do czasu, aż to się skończy, co raczej nie pomoże mi go złapać — zwłaszcza jeśli wpadnie na jakiś nowy pomysł. Ale jeżeli zechce mnie zabić, będąc z dziećmi, narażę je na niebezpieczeństwo; sądząc po jego sztuczce z wylatującym w powietrze domem, najwyraźniej nie zważał na skutki uboczne.
Aleja, owszem, musiałem. Martwiłem się o dzieciaki i chronienie ich było dla mnie najważniejsze. Dziwne to było odkrycie uświadomić sobie, że ich bezpieczeństwo leży mi na sercu tak samo jak zatajenie mojej sekretnej tożsamości. To nie pasowało do tego, jak sam siebie postrzegałem, do mojego starannie ukształtowanego wizerunku. Jasne, polowanie na drapieżców, którzy żerowali na dzieciach, zawsze sprawiało mi szczególną rozkosz, choć tak naprawdę nigdy się nie zastanawiałem, dlaczego. No i z całą pewnością planowałem wypełnienie moich obowiązków wobec Cody’ego i Astor, zarówno jako ich ojczym, jak i, co ważniejsze, ich przewodnik na Drodze Harry’ego. Ale zobaczyć samego siebie miotającego się jak nadopiekuńcza kwoka na myśl o tym, że ktoś miałby je skrzywdzić… to było coś nowego. I niepokojącego.
Dlatego powstrzymanie Weissa było istotne w zupełnie nowy sposób. Teraz, kiedy byłem Tatusiem Dexterem, musiałem to zrobić nie tylko dla siebie, ale i dla dzieci, i na myśl, że mogłaby stać im się krzywda, czułem przypływ czegoś niebezpiecznie zbliżonego do prawdziwych emocji.
Dobrze więc; najwyraźniej musiałem odgadnąć następne posunięcie Weissa i spróbować go uprzedzić. Wziąłem do ręki jego szkicownik i jeszcze raz przejrzałem rysunki, może z nieświadomą nadzieją, że coś mi umknęło — adres, pod którym mogłem znaleźć Weissa, czy może nawet list samobójczy. Ale wszystkie kartki wyglądały tak, jak poprzednio, a że prawdę mówiąc, urok nowości szybko przemija, widok moich portretów nie sprawił mi już takiej przyjemności. Zresztą nigdy nie pałałem chęcią oglądania samego siebie, a już patrzenie na rysunki mające ukazać światu mnie — takiego — jakim — naprawdę — jestem odbierało mi resztki dobrego humoru.
I po co to wszystko? Żeby mnie zdemaskować? Stworzyć wielkie dzieło sztuki? Pomyślałem chwilę i dokładnie obejrzałem kilka bardziej szczegółowych rysunków, przedstawiających inne elementy kompozycji. Może wyjdę na narcyza — w końcu rywalizowały o miejsce z moimi portretami — ale nie były zbyt interesujące. Co najwyżej pomysłowe, ale nic ponadto. Brakowało im prawdziwej oryginalności i wydawały się jakieś bez życia — nawet jak na trupy.
I jeśli mam być brutalnie szczery, nawet te moje portrety narysować mógł byle utalentowany licealista. Można je wyświetlić w ogromnym powiększeniu na fasadzie hotelu The Breakers, a i tak nie dorównają niczemu, co niedawno oglądałem w Paryżu — nawet w małych galeriach. Owszem, była ta ostatnia prezentacja Noga Jennifer. W niej też wykorzystano amatorskie filmy wideo — ale tam chodziło głównie o reakcję publiczności, nie o…
W mózgu Dextera na chwilę zapadła zupełna cisza tak gęsta, że spowiła wszystko mgłą. A z tej mgły wyłoniła się myśl, trajkocząca jak mała małpa.
Reakcja publiczności.
Jeśli interesuje cię reakcja, praca nie musi być dobra; najważniejsze, by szokowała. Tobie pozostaje tylko tę reakcję uchwycić, na przykład na taśmie wideo. Do tego być może zatrudniasz profesjonalistę — powiedzmy, kogoś takiego jak Kenneth Wimble, którego dom Weiss wysadził w powietrze. Dużo logiczniej było traktować Wimble’a jako jednego z nich niż jako przypadkową ofiarę.
Kiedy zaś Weiss przerzucił się na prawdziwe morderstwa zamiast wykradać ciała dla zabawy, Wimble pewnie wymiękł, a Weiss wysadził go w powietrze, jednocześnie próbując usunąć moją niezastąpioną osobę.
Mimo to nadal kręcił filmy, nawet bez swojego speca. Bo to w tym wszystkim było dla niego najważniejsze. Chciał mieć zdjęcia ludzi oglądających to, co robił. A robił to z coraz większym zapałem — najpierw drużynowy zuchów, potem Wimble i zamach na mnie. Ale przede wszystkim liczyły się filmy. I z przyjemnością zabiłby, byle tylko je zdobyć.
Nic dziwnego, że Mroczny Pasażer miał zagwozdkę. My tworzymy własnoręcznie, nasze dzieła są wybitnie osobiste. Weiss był inny. Może i chciał się na mnie zemścić, ale nie miał nic przeciwko temu, by zemsta dokonała się pośrednio — coś takiego mnie i Pasażerowi nigdy nie przeszłoby przez myśl. Dla Weissa nade wszystko liczyła się sztuka. Musiał mieć swoje obrazy.
Spojrzałem na ostatnie duże, kolorowe przedstawienie mojej osoby wyświetlonej na hotelu The Breakers. Rysunek był na tyle wyraźny, że z łatwością dało się rozpoznać najważniejsze elementy architektury budynku. Fronton miał kształt litery U, z drzwiami wejściowymi pośrodku i wysuniętymi do przodu skrzydłami po bokach. Do wejścia prowadziła długa promenada wysadzana palmami, idealne miejsce dla tłumu przerażonych gapiów. Weiss na pewno byłby gdzieś wśród nich i robił zdjęcia ich twarzy. Kiedy jednak patrzyłem na ten obraz, uświadomiłem sobie, że wcześniej pewnie wynająłby pokój w jednym ze skrzydeł z widokiem na fasadę, na której miałaby się odbyć projekcja, i ustawił tam kamerę, zdalnie sterowaną, taką, jakimi posługiwał się do tej pory, ale tym razem z naprawdę dobrym obiektywem, by uchwycić miny gapiów.
Cała sztuczka polegała na tym, żeby powstrzymać go, zanim wszystko przygotuje — czyli w momencie, kiedy przyjedzie do hotelu. A żeby to zrobić, wystarczy się dowiedzieć, kiedy się zamelduje. Byłoby to bardzo proste, gdybym miał dostęp do hotelowego rejestru — a nie miałem — albo gdybym potrafił się do niego włamać — a nie potrafiłem. Po chwili namysłu coś sobie jednak uświadomiłem.
Znałem kogoś, kto to potrafił.