8

Biuro Informacji Turystycznej i Biznesowej w Miami miało siedzibę w wieżowcu przy Brickell Avenue, jak na Bardzo Ważną Organizację przystało. Wzniosłość celów, jakim służyło, odzwierciedlał widok z okien, ukazujących uroczy fragment centrum i kanał Government Cut, część zatoki Biscayne, a nawet pobliską Arenę, w której co jakiś czas występuje drużyna koszykówki, żeby ponieść kolejną spektakularną porażkę. To była cudowna panorama, prawie jak z widokówki, mówiąca: „Patrzcie, oto Miami — nie żartowaliśmy”.

Dziś jednak niewielu ją podziwiało. Centrala przypominała ogromne, wyłożone dębiną gniazdo pszczół, w które ktoś wsadził kij. Była zaledwie garstka pracowników, ale tak szybko przemykali korytarzem w tę i z powrotem, od jednych drzwi do drugich, że wydawało się, jakby były ich setki w nieustającym ruchu, krążących jak oszalałe cząsteczki w wirującym słoju z olejem. Debora czekała przy biurku recepcjonistki dwie minuty — dla osoby o jej cierpliwości była to cała wieczność — zanim jakaś tęga kobieta zatrzymała się i spojrzała na nią.

— Czego chcecie? — spytała.

Deb natychmiast machnęła blachą.

— Sierżant Morgan. Z policji?

— O mój Boże — powiedziała kobieta. — Pójdę po Jo Anne — i zniknęła za drzwiami po prawej stronie. Debora spojrzała na mnie, jakby to była moja wina, jęknęła „Jezu”, a wtedy drzwi znów rozwarły się na oścież i wypadła przez nie krótko ostrzyżona, drobna kobieta z długim nosem.

— Policja? — prychnęła ze słusznym oburzeniem w głosie. Spojrzała za nasze plecy, po czym zmierzyła Deborę wzrokiem od stóp do głów. — To ma być policja? Z Aniołków Charliego was przysłali czy jak?

Debora przywykła oczywiście do podobnych ataków, choć ten był wyjątkowo brutalny. Nawet lekko się zaczerwieniła, zanim raz jeszcze podniosła odznakę i powiedziała:

— Sierżant Morgan. Ma pani dla nas jakieś informacje?

— Nie pora na polityczną poprawność — stwierdziła kobieta. — Mnie jest potrzebny Brudny Harry, a ci przysyłają Legalną Blondynkę.

Debora zmrużyła oczy i śliczne rumieńce zniknęły z jej policzków.

— Jeśli pani chce, mogę wrócić z nakazem sądowym — oświadczyła. — I ewentualnie nakazem aresztowania za utrudnianie pracy policji.

Kobieta tylko na nią patrzyła. Nagle z zaplecza dobiegł krzyk i coś dużego przewróciło się i rozbiło na podłodze. Nasza rozmówczyni podskoczyła nieznacznie, rzuciła „Mój Boże. No dobrze, chodźcie”, i znów zniknęła za drzwiami. Debora wypuściła powietrze z ust, obnażyła kilka zębów i poszliśmy.

Drobna kobieta już znikała w drzwiach na drugim końcu korytarza i kiedy ją dogoniliśmy, właśnie sadowiła się na krześle obrotowym przy stole konferencyjnym.

— Siadajcie — powiedziała i machnęła wielkim czarnym pilotem, wskazując krzesła. Nie czekając, aż usiądziemy, wycelowała pilotem w duży płaski ekran. — Przyszło wczoraj, ale obejrzeliśmy to dopiero dziś rano. — Zerknęła na nas. — Zadzwoniliśmy od razu — dodała. Jeśli nadal trzęsła się ze strachu przed nakazem, którym zagroziła jej Debora, zadziwiająco dobrze to ukrywała.

— O co chodzi? — spytała Debora i opadła na krzesło. Ja usiadłem obok.

— Patrzcie w telewizor — poinstruowała kobieta.

Telewizor zamigotał, pokazał kilka nadzwyczaj pouczających plansz z prośbą, żebyśmy zaczekali albo wybrali taką czy inną opcję, po czym obudził się do życia z przenikliwym wrzaskiem. Obok mnie Debora mimowolnie podskoczyła.

Ekran rozjaśnił się, a obraz wyostrzył — zobaczyliśmy filmowane nieruchomą kamerą z góry ciało, leżące na białym porcelanowym tle. Oczy były szeroko otwarte i, co oczywiste dla kogoś z moim skromnym doświadczeniem, martwe. Nagle w kadr weszła postać, która częściowo zasłoniła zwłoki. Widzieliśmy tylko plecy, a potem wzniesioną rękę trzymającą piłę mechaniczną. Ręka opadła i usłyszeliśmy wizg brzeszczotu wrzynającego się w ciało.

— Jezu Chryste — jęknęła Debora.

— Potem jest jeszcze gorzej — rzuciła drobna kobieta.

Brzeszczot warkotał i ryczał, postać na pierwszym planie ciężko pracowała. Wreszcie piła umilkła, postać upuściła ją na porcelanę, wyciągnęła ręce przed siebie, wyjęła wielki zwój okropnych, lśniących flaków i umieściła je tam, gdzie były najlepiej widoczne dla kamery. A na tle tej kupy jelit pojawiły się wielkie białe litery:


„Nowe Miami: wypruje ci flaki”.


Obraz na chwilę znieruchomiał i zgasł.

— Moment — powiedziała kobieta, po czym ekran znów zamrugał i rozbłysły nowe litery:


„Nowe Miami: spot 2”


Zobaczyliśmy wschód słońca na plaży. Grała spokojna latynoska muzyka. Fala omyła piasek. W kadr wbiegł miłośnik porannego joggingu, który nagle potknął się i stanął jak wryty. Na ekranie pojawiło się zbliżenie jego twarzy, na której szok przechodził w przerażenie, i biegacz popędził sprintem po piasku w stronę odległej ulicy. Kamera cofnęła się, ukazując moich dobrych znajomych, szczęśliwą parę, którą znaleźliśmy wypatroszoną na plaży w South Beach.

Tu nastąpiło cięcie i zobaczyliśmy, jak pierwszy policjant na miejscu zdarzenia krzywi się i odwraca, żeby zwymiotować. Potem ujrzeliśmy twarze wyciągających szyje, zamierających gapiów, pojawiające się jedna po drugiej, coraz szybciej, każda z inną miną, każda na swój sposób wyrażająca przerażenie.

Wreszcie obraz zawirował i pokazały się te same twarze, w ramkach, jedna obok drugiej, aż zapełniły cały ekran, upodabniając go do karty z księgi pamiątkowej, z tuzinem fotek wstrząśniętych ludzi w trzech rzędach.

Ponownie rozbłysły litery:


„Nowe Miami: robi wrażenie”.


I obraz zgasł.

Nie przyszło mi do głowy właściwie nic do powiedzenia i rzut oka na moje towarzyszki przekonał mnie, że nie tylko ja mam ten kłopot. Rozważyłem, czy nie skrytykować pracy kamery po to tylko, żeby przerwać krępujące milczenie — w końcu współczesny widz woli nieco bardziej dynamiczne ujęcia. Jednak nastrój w pomieszczeniu raczej nie sprzyjał dyskusji o technice filmowej, więc siedziałem cicho. Debora zaciskała zęby. Niska kobieta nie mówiła nic, tylko podziwiała piękny widok za oknem.

— Zakładamy, że jest tego więcej — odezwała się wreszcie. — To znaczy, w wiadomościach mówili, że były cztery ciała, więc… — Wzruszyła ramionami. Próbowałem zajrzeć za nią i zobaczyć, co ją tak zainteresowało za oknem, ale dostrzegłem tylko motorówkę płynącą Government Cut.

— To przyszło wczoraj? — spytała Debora. — Ze zwykłą pocztą?

— W zwyczajnej kopercie ze stemplem Miami — powiedziała kobieta. — Na normalnej płycie, takiej samej, jakie mamy w biurze. Można je dostać wszędzie, w Office Depot, WalMarcie i takich tam.

Powiedziała to z takim obrzydzeniem i z tak cudnym wyrazem prawdziwego człowieczeństwa na twarzy — lokującym się gdzieś pomiędzy pogardą a obojętnością — że mimo woli zacząłem się zastanawiać, jak ta kobieta może kogokolwiek do czegoś zachęcić, a co dopiero ściągnąć miliony ludzi do miasta, w którym mieszka między innymi ktoś taki jak ona.

I kiedy ta myśl poniosła się echem po wyłożonych marmurem zakamarkach mojego umysłu, mały, sapiący pociąg wyruszył ze stacji Dexter i wjechał na właściwe tory. Przez chwilę tylko patrzyłem na parę buchającą z jego komina, aż w końcu zamknąłem oczy i wsiadłem.

— Co? — rzuciła Debora. — Masz coś?

Pokręciłem głową i przemyślałem wszystko raz jeszcze. Usłyszałem bębnienie palców Debory o stół, potem stukot odkładanego pilota, i pociąg wreszcie się rozpędził. Otworzyłem oczy.

— A jeśli ktoś chce zrobić Miami złą reklamę?

— Już to mówiłeś — warknęła Debora — i nadal uważam, że to głupie. Jak można mieć żal do całego zasranego stanu?

— A jeśli nie chodzi o cały stan? — podsunąłem. — Tylko o ludzi, którzy go promują? — Spojrzałem wymownie na niską kobietę.

— O mnie? — zdumiała się. — Ktoś to zrobił, żeby odegrać się na mnie?

Wzruszony jej skromnością obdarzyłem ją jednym z moich najcieplejszych sztucznych uśmiechów.

— Na pani albo na waszej agencji.

Zmarszczyła brwi, jakby w głowie jej się nie mieściło, że ktoś miałby zaatakować jej agencję, a nie ją samą.

— Cóż — mruknęła z powątpiewaniem.

Za to Debora uderzyła dłonią w stół i skinęła głową.

— No właśnie — zgodziła się. — Teraz to ma sens. Pani kogoś zwolniła, on się wkurzył.

— Zwłaszcza jeśli i bez tego nie był całkiem normalny — dodałem.

— Jak większość tych pseudoartystów — zauważyła Debora. — Czyli ktoś traci pracę, jakiś czas gryzie się z tego powodu i w końcu tak się odgrywa. — Odwróciła się do niskiej kobiety. — Muszę przejrzeć wasze akta personalne.

Kobieta kilka razy otworzyła i zamknęła usta, po czym pokręciła głową.

— Nie mogę na to pozwolić — powiedziała.

Debora chwilę wbijała w nią wzrok, po czym, kiedy już myślałem, że zacznie się kłócić, wstała.

— Rozumiem — rzekła. — Chodź, Dex. — Ruszyła do drzwi, a ja wstałem, żeby pójść za nią.

— Co… dokąd idziecie? — zawołała kobieta.

— Po nakaz sądowy. I nakaz aresztowania — odpowiedziała Debora i odwróciła się, nie czekając na odpowiedź.

Patrzyłem na kobietę. Wytrzymała dobre dwie i pół sekundy, zanim zrozumiała, że to nie blef, i pobiegła za Deb z krzykiem:

— Chwileczkę!

A kilka minut później siedziałem przy terminalu komputerowym w pokoju na zapleczu. Obok mnie, przy klawiaturze, urzędował Noel, groteskowo chudy Haitańczyk w grubych okularach, o twarzy pooranej bliznami.

Nie wiedzieć czemu, zawsze kiedy trzeba zrobić coś przy komputerze, Debora wzywa na odsiecz swojego brata, Pana Cyberprzestrzeni, Dextera. I prawdą jest, że arkana sztuki tropienia przy użyciu komputera opanowałem dość biegle, okazała się ona bowiem nader przydatna w moim małym, nieszkodliwym hobby polegającym na namierzaniu złych ludzi prześlizgujących się przez luki w systemie prawnym i przerabianiu ich na części zamienne w schludnych i porządnych workach na śmieci.

Jednak prawdą jest również, że nasza wspaniała policja ma kilku ekspertów komputerowych, którzy z powodzeniem poradziliby sobie z robotą tego typu i tym samym oszczędzili mi pytań, dlaczego spec od śladów krwi jest tak dobrym hakerem. Te pytania z czasem mogą stać się niewygodne i dać podejrzliwym ludziom do myślenia, czego w pracy wolałbym uniknąć, bo gliniarze znani są z podejrzliwości.

Ale nie ma co narzekać. To też zwraca uwagę, a ponadto cała policja przywykła już do tego, że my dwoje jesteśmy nierozłączni, zresztą jakże mógłbym odmówić czegokolwiek mojej nieszczęsnej siostrzyczce, nie narażając się na kilka jej słynnych kuksańców w ramię? Poza tym ostatnio była cokolwiek zrzędliwa i rozkojarzona i podwyższenie mojego WLU, czyli Współczynnika Lojalności i Użyteczności, nie mogło zaszkodzić.

Dlatego odgrywając rolę Uczynnego Dextera, siedziałem z Noelem, który zdecydowanie przeholował z wodą kolońską, i zastanawialiśmy się, czego szukać.

— Słuchaj — zaczął Noel z silnym kreolskim akcentem — dam ci listę wszystkich zwolnionych przez ostatnie, ile, dwa lata?

— Może być — odparłem. — Jeśli nie będzie ich za dużo.

Wzruszył ramionami, co przy jego wątłych barkach wyglądało na czynność dość bolesną.

— Tylko kilku — powiedział. Uśmiechnął się i dodał: — Dużo więcej jest takich, którzy sami odchodzą przez Jo Anne.

— Wydrukuj tę listę — rzuciłem. — Potem zobaczymy, czy w ich aktach nie ma mowy o jakichś niezwykłych skargach lub groźbach.

— Są jeszcze zewnętrzni wykonawcy, których zatrudniamy przy projektach — rzekł. — Nie każdy przetarg wygrywają i kto wie, jak bardzo są niezadowoleni.

— Ale zawsze mogą spróbować następnym razem, prawda?

Noel ponownie wzruszył ramionami i wydawało się, że za chwilę przebije sobie uszy zbyt ostrymi obojczykami.

— Może i tak — zgodził się.

— Więc jeśli nie było żadnej wielkiej awantury, po której powiedzieliście coś w stylu,już nigdy przenigdy was nie zatrudnimy”, ten wariant jest mniej prawdopodobny.

— No to zostajemy przy zwolnionych — powiedział Noel i po paru minutach wydrukował listę z, jak mówił, kilkoma nazwiskami i Ostatnimi Znanymi Adresami; dokładnie było ich dziewięć.

Debora przez cały czas wyglądała przez okno, ale kiedy usłyszała buczenie pracującej drukarki, podeszła i oparła się o moje krzesło.

— Co masz? — zagadnęła.

Wyjąłem kartkę z drukarki.

— Może nic — powiedziałem. — Dziewięciu zwolnionych pracowników.

Wyrwała mi listę z ręki i wbiła w nią wzrok, jakby podejrzewała ją o zatajenie dowodów.

— Zajrzymy do ich akt — wyjaśniłem — żeby sprawdzić, czy się odgrażali.

Debora zazgrzytała zębami i wiedziałem, że chciała natychmiast pognać pod pierwszy adres z listy, ale przecież lepiej było najpierw wybrać te najbardziej obiecujące i zacząć od nich, żeby zaoszczędzić czas.

— Dobrze — ustąpiła wreszcie. — Ale pospieszcie się, co?

I pospieszyliśmy się; dwóch pracowników mogłem wykreślić, bo zostali „zwolnieni”, kiedy urząd imigracyjny wydalił ich z kraju. Jedno nazwisko od razu wskoczyło na czoło listy: Hernando Meza, który się awanturował — tak właśnie opisano to w aktach — i trzeba było siłą usunąć go z budynku.

A co w tym najpiękniejsze? Hernando projektował dekoracje na lotniskach i w terminalach portowych.

Dekoracje takie jak te, które obejrzeliśmy w South Beach i Fairchild Gardens.

— O kurczę — mruknęła Debora, kiedy ją o tym poinformowałem. — Pierwszy strzał i od razu gol.

Zgodziłem się, że chyba warto będzie pogawędzić z Mezą, ale cichy, upierdliwy głos mówił mi, że nigdy nie jest tak łatwo, że kiedy pierwszy strzał wydaje się celny, piłka zakręca w ostatniej chwili — a czasem nawet odbija się i leci prosto na ciebie.

A wszyscy powinniśmy już wiedzieć, że ilekroć człowiek przewiduje niepowodzenie, jest duże prawdopodobieństwo, że ma słuszność.

Загрузка...