5

Zendę Brown czekała tego dnia wizyta jeszcze jednego nieproszonego gościa. I była ona znacznie poważniejsza aniżeli odwiedziny mało znaczącej, nieśmiałej dziewczyny jak Lilja, Zjawił się u niej Strażnik, w dodatku Lemuryjczyk. Zenda nienawidziła i Strażników, i Lemuryjczyków, sama nie wiedziała, którzy brzydzili ją bardziej.

A ten tutaj przyszedł w bardzo nieprzyjemnej sprawie.

Przedstawił się, powiedział, że ma na imię Sardor. Zendy wcale to nie obchodziło, z doświadczenia bowiem wiedziała, że Lemuryjczycy nie dają się uwieść. Patrzyli na nią tylko z pogardą zmieszaną ze współczuciem i chyba właśnie za to ich nienawidziła.

Ten tutaj chciał jej dać do wypicia łyk owego fatalnego wywaru.

A Zenda wcale nie zamierzała go wypijać.

– Nie mam teraz na to czasu oświadczyła krótko. – Za parę minut odwiedzi mnie mój dobry przyjaciel, lepiej więc będzie, jeśli pan sobie stąd pójdzie.

Strażnik popatrzył na nią z dziwną miną.

– Jeśli myślisz o fabrykancie butów, Wellsie, to chciałbym przekazać ci od niego pozdrowienia i powiedzieć, że on już więcej cię nic odwiedzi. Wypił wywar i pojął, jaką krzywdę wyrządzał swojej żonie tymi wizytami u ciebie. Liczył na to, że go zrozumiesz, kiedy sama wypijesz eliksir. To samo mówili dyrektor i adwokat, którzy od czasu do czasu cię odwiedzali.

Zenda zapomniała języka w gębie. Jak oni mają czelność, jak mogą przekazywać taką wiadomość przez jakiegoś Strażnika? I iluż to klientów już zdążyła stracić? A ilu jeszcze utraci?

Widziała, jak jej z mozołem budowany świat powoli rozsypuje się w gruzy.

Coś trzeba zrobić. I to prędko!

Sardor stal odwrócony plecami, wziął właśnie do ręki kurtkę tej dziewczyny i spytał:

– To nie jest ubranie w twoim stylu, do kogo należy?

Zenda, będąc osobą o gwałtownym usposobieniu, na moment pozwoliła, by uczucia przesłoniły jej rozsądek. Myślała jedynie o tym, co dzieje się tu i teraz, a takie słowo jak „konsekwencje” nie przyszło jej nawet na myśl. Widziała jedynie mężczyznę, który starał się zniszczyć jej życie.

Owszem, nawet zaświtała jej w głowie pewna myśl o tym, jak cała sprawa może się skończyć, lecz kierowała się w jedną tylko stronę. Sardor trzymał w ręku kurtkę Lilji, a to mogła być doskonała poszlaka. Zenda ujęła w dłoń nieduży, lecz ciężki posążek i uderzyła z całej siły.

Sardor upadł w przód, a jego krew pociekła na kurtkę, którą trzymał w rękach.

Zenda ledwie sekundę stała nieruchomo. Przez głowę lotem błyskawicy przeleciało jej kilka myśli: Lilja może zjawić się w każdej chwili. Jej, Zendy, przez całe popołudnie nie widział nikt.

Czym prędzej wsunęła do kieszeni kurtki dziewczyny swój naszyjnik. Potem ścierką wytarła posążek, żeby usunąć odciski swoich palców, i gorączkowo rozejrzała się dokoła. Co jeszcze musi zrobić? Co musi zrobić?

Drzwi wejściowe… Nie mogą być zamknięte na klucz, żeby Lilja mogła wejść do środka. Albo nie… Myśl, Zendo, myśl! Tego zamka nigdy nie zmieniono i możliwe, że poprzedni właściciele zatrzymali klucz, prawda? Bardzo inteligentnie, Zendo!

Wymknęła się tylnym wyjściem, bacznie rozejrzała dokoła, żeby przekonać się, czy nikt jej nie zauważył, i czym prędzej ruszyła do ulubionego baru, by zapewnić sobie odpowiednie alibi,


Marco skontaktował się z Ramem i poprosił, by natychmiast do niego przyszedł,

Potem odwrócił się do dziewczynek,

– Bardzo mi przykro, ale musicie teraz już iść do swoich mamuś.

Przeciągłe, pełne rozczarowania „nieee” było jedyną odpowiedzią.

– Niestety, ktoś tu mnie teraz odwiedzi. Później będę musiał wyjechać.

– Ja tez – poprosiła Gwiazdeczka, a za nią jak echo Kata:

– Ja tez!

– O, nie, wy absolutnie nie będziecie mogły wybrać się razem ze mną, niestety.

Wargi dziewczynek zaczęły się trząść jak do płaczu, a piękne krowie oczy Katy napełniły się łzami.

Madragów w Królestwie Światła bardzo kochano. Były to jedyne istoty, którym pozwolono mieć więcej niż jedno dziecko, ba, wręcz zachęcano ich do rozmnażania. Czworo, teraz już pięcioro Madragów, było ostatnimi przedstawicielami swego gatunku na świecie. Mnóstwo lat temu, mniej więcej jednocześnie z pojawieniem się człowieka, pewien gatunek zwierząt kopytnych zaczął rozwijać się podobnie jak Homo sapiens. Stanął na tylnych łapach, przednich zaś nauczył się używać jako rąk. Z czasem Madragowie przewyższyli ludzi pod względem zdolności i umiejętności technicznych, pomimo iż mieli tylko po trzy palce. Niestety, ich królestwo zginęło w wyniku wielkich trzęsień ziemi, jakie miały miejsce przed dziesiątkami tysięcy lat.

Czworo ostatnich przedstawicieli tego gatunku, dziewczyna Misa i chłopcy Tich, Tam i Chor, uwięzieni zostali w twierdzy Sigiliona na pustyni Karakorum. Tam przez niezmiernie długi czas trwali w przypominającym śmierć letargu, lecz w osiemnastym wieku uratowała ich rodzina czarnoksiężnika Móriego. Później Madragowie towarzyszyli swym wybawcom do Królestwa Światła.

Marco popatrzył na Katę. Miał wiele czułości dla tego „małego” Madrażątka. Misa ubrała córeczkę w różową sukienkę z marszczeniami i falbankami, co ani trochę nie pasowało do wyglądu dziewczynki.

Gwiazdeczka, elfie dziecko, była jej zupełnym przeciwieństwem, lecz obie dziewczynki trzymały się razem jak ziarnka groszku z tego samego strąka. Obie też rosły i dojrzewały w przerażającym wręcz tempie. Marco wiedział, że właściwie w każdej chwili zaczną już mówić wyraźnie, a tak bardzo pragnął, żeby jeszcze długo zostały czarującymi maluchami.

Miał jednak pełną świadomość, że to próżne życzenia. Za dwa lata Kala na pewno będzie już dorosła, Gwiazdeczka prawdopodobnie również. O niej wiedziano niewiele, w jej żyłach wszak płynęła krew człowieka, Lemuryjczyka, Istoty ziemi i elfa. Nikt nie potrafił przewidzieć, jak będzie przebiegał jej rozwój.

Obie dziewczynki jednak były naprawdę czarujące, Marco doskonale się czuł w ich towarzystwie.

Przywołał Siskę i Misę, które zaraz przyszły po swoje pociechy, ale na siłę musiały rozginać paluszki uczepione nóg stylowego stołu Marca.

– Co się stało, Marco? – spytała Miranda, która zjawiła się razem z przyjaciółkami, – Taką masz poważną minę.

– Owszem – odparł.

Postanowił poświęcić chwilę na wyjęcie z wózeczka bardzo nierozwiniętego w porównaniu z dziewczynkami Harama. Chłopczyk był wszak „jedynie” zwyczajnym ludzkim dzieckiem. Marco bardzo go pochwalił i Miranda zaraz rozpromieniła się uszczęśliwiona.

– Owszem, jestem poważny, otrzymałem bardzo dziwną wiadomość. Wkrótce i wy, wszystkie trzy, zostaniecie wezwane.

– Czy chodzi o dzieci? – wystraszyła się Siska.

– O, nie, wcale nie. Już niedługo się dowiecie o wszystkim, muszę tylko najpierw omówić to z Ramem.

Młode matki wyniosły swoje rozkrzyczane pociechy. Długo jeszcze Marco słyszał rozdzierające wołanie: „Ja tez jadę!”

Żałował, że nie może zabrać ich ze sobą.

Przyszedł Ram, a Marco bez słowa podał mu kartkę.

– Od Obcych? – zdumiał się Ram. Zaraz też zaczął czytać na głos. – „Szanowny Marco z Ludzi Lodu, książę Czarnych Sal”. Przynajmniej okazują dostateczny szacunek. „Naszym życzeniem jest, aby wasza wysokość zgromadził jutro około południa w swoim pałacu następujące osoby. Powinny ubrać się odświętnie, lecz lekko.

Z rodziny czarnoksiężnika:

Móri, nasz szacowny czarnoksiężnik Dolg, strażnik świętych kamieni, które powinien ze sobą zabrać

Taran

Uriel

Jori

Villemann

Jaskari

Berengaria

Elena.

Z rodziny Ludzi Lodu:

Gabriel

Indra

Miranda

Gondagil

Haram”.

– Naprawdę? Takie małe dziecko? – przerwał mu Marco.

– Ktoś najwidoczniej chce go zobaczyć – mruknął Ram i podjął:

– „Nataniel

Ellen

Alice (Sassa)

Jego wysokość książę Marco,

Madragowie:

Misa

Tam

Tich

Chor

Kata.

Strażnicy:

Ram

Rok

Tell

Kiro

Goram… „Ale Goram niestety nas teraz opuszcza.

– Chyba będzie musiał się wstrzymać – cierpko zauważył Marco, – Takiemu wezwaniu się nie odmawia.

– Zaraz przekażę mu wiadomość. Czytam dalej: „Pozostali:

Armas

Oko Nocy, wódz Indian

Tsi-Tsungga

Jej wysokość księżniczka Siska

Gwiazdeczka

Samuraj Yorimoto

Misza, Wareg

Lilja

Wilki Geri i Freki

Sol

Pozostałe duchy Ludzi Lodu

Duchy Móriego

Pięć duchów Shiry”.

Ram podniósł wzrok znad kartki.

– Mój ty świecie! Zupełnie nieźle. Jak zdążymy powiadomić wszystkich?

– Nie zauważyłem imion dzieci, kiedy czytałem ten list – Marco uśmiechał się, nie kryjąc zadowolenia. – Ależ się dziewczynki ucieszą!

– Przypuszczam, że ty również – roześmiał się Ram. – Ale nie bardzo rozumiem ten skład. Misza? I Lilja? Jak oni do tego pasują? Nie wymieniono natomiast Thomasa, Oriany, Helgego ani Pauli. Nie rozumiem tego wzoru.

– Ja też nie, ale ta czwórka, o której teraz wspomniałeś, troszkę się wycofała z naszego życia… Ciekaw jestem, kto się pojawi ze strony Obcych. No i czego oni od nas chcą?

– Nie mogę odczytać tego podpisu – stwierdził Ram. – W każdym razie nie wydaje mi się, aby był to Faron.

– Raczej nie, ale on na pewno brał udział w wybieraniu tych osób. Wprawdzie rzadko zwracał się do mnie „wasza wysokość”, lecz myślę, że to raczej na pewno jego dzieło.

– Może jego i ojca Armasa, Strażnika Góry?

– Cóż, możemy tylko zgadywać. Ale tak strasznie jestem ciekawy, kto przyjdzie. I po co?

– Nie przypuszczam, żeby chodziło o kolejne medale – uśmiechnął się Ram.

– To prawda, sprawa musi dotyczyć czegoś zupełnie innego, ale czego? No cóż, musimy jak najprędzej przekazać zawiadomienia.

– Dobrze, zacznę od Gorama.

Ale Gorama nigdzie nic dało się znaleźć. Nic wyjechał jeszcze, po prostu nie było go w domu w kwaterach Strażników, nic odpowiadał też na żadne próby wezwania.

– Nie rozumiem tego. Ram był zdezorientowany. – Wygląda to tak, jakby zapadł się pod ziemię.

W rzeczywistości jednak Goram przebrał się, przygotował do opuszczenia posterunku w pośpiechu zapomniał przełożyć do kieszeni świeżego stroju maleńki aparacik będący jego telefonem.

Potem postanowił ostatni raz spojrzeć na Sagę.

Dlaczego wybrał akurat to miasto, nawet sam sobie nie potrafiłby wyjaśnić.

Zaparkował gondolę w pewnej odległości od miasta i ruszył na piechotę w stronę punktu widokowego na wzgórzu. Próbował nie patrzeć na otaczającą go piękną zieleń, na leśne kwiaty nieśmiało wystawiające główki z cienia pod drzewami. Maszerował szybkim krokiem, jak gdyby chciał uciec przed własnymi myślami, lecz cala jego dusza się buntowała. Zirytowany potrząsał głową, żeby uciszyć burzę uczuć, jaka rozpętała się w jego wnętrzu.

Goram zamierzał opuścić teraz to wszystko, przepiękne srebrzyste lasy, białe miasta i wioski, przyjaciół…

Sam dokonał tego wyboru. Rozmawiał z dziewięcioma pozostałymi Strażnikami z Elity i wraz z nimi ustalił, że to jedyne wyjście. Przysięga złożona Słońcu była święta i ze względu na dziewczynę musiał ukrócić to wszystko teraz, póki jeszcze nie posunęli się zbyt daleko.

A raczej, zanim cokolwiek w ogóle się zaczęło.

Zadanie, jakiego miał się teraz podjąć, będzie służyć ku jeszcze większej chwale Świętego Słońca, stanie się też jeszcze większą poniesioną przez niego ofiarą. Jego towarzysze wyglądali na zasmuconych.

Nieświadom tego, co robi, dotarł do punktu widokowego i tam się zatrzymał. Drgnął cały, gdy zorientował się, że spogląda wprost na dom Lilji. Zobaczył też dziewczynę. Klęczała w ogrodzie i sadziła jakąś roślinkę. Jaką, tego już dostrzec nie mógł.

Kończąc pracę, ubiła ziemię wokół krzaczka, troskliwie, delikatnie, jakby miał on dla niej jakieś szczególne znaczenie, chwilę jeszcze posiedziała, potem zaś zasłoniła twarz rękami, najwyraźniej wybuchnęła płaczem.

Goram zacisnął zęby, odwrócił się na pięcie i biegiem pognał do gondoli.

Загрузка...