Gurronsevas uznał ostatecznie, że skupienie się na jednej istocie, która miałaby reprezentować ponad dziesięć tysięcy członków personelu medycznego i technicznego oraz kilka tysięcy pacjentów, nie jest sensownym ani sprawiedliwym rozwiązaniem. Nawet jeśli uznać, że O’Mara jest najbardziej wpływowy spośród nich wszystkich. Dietetyk postanowił zatem poszukać jeszcze kogoś, w miarę możliwości mniej kłopotliwego.
Wpływ na to miały doniesienia jego informatorów z psychologii. Po pięciu dniach śledzenia reakcji O’Mary na zmodyfikowane posiłki nie udało się wychwycić żadnych zauważalnych zmian w zachowaniu, temperamencie czy stosunku konsumenta do podwładnych.
Podczas jednego z codziennych spotkań w jadalni Cha Thrat zasugerowała, że major może być jednym z tych nielicznych ludzi, którzy pochłonięci całkowicie sprawami zawodowymi, ignorują doznania smakowe. Braithwaite przyznał jej rację i dodał, iż wyczuł, że obiady naczelnego psychologa pachną ostatnio jakoś inaczej. Gurronsevas odparł, że tak czy owak, dane uzyskane od nieświadomego, choćby wrogo nastawionego uczestnika eksperymentu mają znacznie większą wartość niż opinie ochotnika.
— Niemniej, skoro ocena posiłków się nie pogorszyła, zakładam, że ogólnie zmiany są do przyjęcia. Wprowadziłem je zatem do programów głównego syntetyzera. Zapewne powie mi pan, poruczniku, z jakim skutkiem.
— Owszem — odparł Braithwaite, wywołując menu. — O jakie dania chodzi?
— Ja też zjadłabym coś dobrego. Potrzebuję tego tak samo jak ludzie — zauważyła Cha Thrat.
— Jestem tego świadom — stwierdził Gurronsevas. — Nie zapomniałem o jedynej w Szpitalu Sommaradvance. Jednak twój gatunek dołączył do Federacji stosunkowo niedawno, a podczas pracy w hotelu nie zetknąłem się z twoimi pobratymcami, niewiele zatem o was wiem. Gdybyś zechciała przekazać mi jakieś informacje, chętnie nadstawię ucha. Chociażby po to, aby przestać myśleć o smaku tej nieapetycznie wyglądającej atrapy grzyba w fałszywym syropie uxt. Ale moim ulubionym daniem pozostaje nallaimski robak strill, z pięknymi zielonymi i czarnymi włosami, które są prawie tak długie jak jego ciało. Podawany oczywiście żywy, w jadalnej klateczce z cruulańskiego makaronu.
— Proszę — jęknął Braithwaite. — Chciałbym coś zjeść.
— Ja też — dodała Cha Thrat. — Jeszcze trochę o jedzeniu, które trzeba zamykać w klatkach, a się wynicuję.
— Cierpienie uszlachetnia duszę — wtrącił się Ojczulek Lioren. — Jeśli zaś się wynicujesz, będziemy się mogli przekonać, czy takową posiadasz.
Gurronsevas próbował znaleźć jakąś ripostę z pogranicza teologii i kulinariów, gdy nagle przy stole pojawił się Hudlarianin z opaską młodszego internisty.
— Naczelny dietetyk Gurronsevas? — spytał nieśmiało i zamilkł.
Tralthańczyk wiedział, że Hudlarianie mają wyjątkowo grubą skórę, ale są istotami wielkiej wrażliwości.
— Mogę panu w czymś pomóc, doktorze?
— I mnie, i moim kolegom klasy FROB, ale czy na pewno nie przeszkadzam? Sprawa jest poważna, jednak nie pilna.
— Mam kilka minut. Potem muszę się udać do doku dwunastego. Jeśli trzeba więcej czasu, możemy porozmawiać po drodze. O co chodzi, doktorze?
Cały czas Gurronsevas spoglądał uważnie wszystkimi oczami na istotę, która, chociaż niewiele od niego roślejsza, miała aż czterokrotnie większą masę. Poruszała się na sześciu mackowatych kończynach zaopatrzonych w chwytne wyrostki. Jak wszyscy, którzy zrządzeniem losu musieli przebywać pośród słabszych i bardziej kruchych od siebie, poruszała się bardzo uważnie i powoli.
Istoty klasy FROB wyewoluowały na świecie o wysokiej grawitacji i tak gęstej atmosferze, że przypominała pełną składników odżywczych zupę. Hudlarianie pokryci byli grubym pancerzem, który jedynie przed oczami stawał się przezroczysty. Na rodzinnej planecie chronił ich przed ciśnieniem, w kosmosie zaś pozwalał na pracę bez skafandra nawet w próżni. W ich ciele nie było żadnych naturalnych otworów. Narząd mowy i słuchu stanowiła elastyczna membrana, nie oddychali, pożywienie wchłaniali przez skórę i w podobny sposób wydalali odchody. Poza swą planetą musieli regularnie spryskiwać się specjalną substancją odżywczą, potrzebowali bowiem mnóstwo energii.
Z tego powodu każda dłuższa przerwa w przyjmowaniu pokarmu mogła się okazać dla nich groźna. Zajęci rozmyślaniami, obowiązkami czy interesującą rozmową, potrafili zapomnieć o pożywieniu i zemdleć potem z osłabienia w drodze do stołówki. Nie odzyskiwali przytomności, dopóki nie pokryło się ich kolejną porcją odżywki. Jeśli nastąpiło to w miarę szybko, obywało się bez komplikacji i pomoc lekarska nie była konieczna. Niemniej dla uniknięcia podobnych wypadków na każdym oddziale tlenodysznych umieszczono awaryjny spryskiwacz ze zbiornikiem. Jak zauważył Gurronsevas, ten Hudlarianin był świeżo po posiłku, nie chodziło zatem o pokarm.
Nazbyt się spieszę z wyciąganiem wniosków, pomyślał dietetyk.
— Wszyscy mówią ostatnio o wprowadzanych przez pana zmianach dietetycznych. Chalderczycy, Illensańczycy i ludzie już coś dostali. Nie chcę wywołać wrażenia, że prawię komplementy w nadziei, że i my coś zyskamy. Na komplementy zasłużył pan tak czy owak… Już pan wychodzi? Mam sprawę w pobliżu doku dwunastego. Mogę iść przed panem? Tak będzie wygodniej, bo każdy stara się uniknąć zderzenia z Hudlarianinem, niezależnie od jego rangi medycznej.
— Dziękuję, doktorze — odparł Gurronsevas. — Jednak nie jestem pewien, czy mogę cokolwiek dla was zrobić. Hudlarianie to, no cóż, Hudlarianie. W moim hotelu żywienie Hudlarian przebiegało tak samo jak tutaj, tyle że ustawiało się wokół nich parawan, aby nie ochlapali niechcący innych konsumentów. Pojemniki z substancją odżywczą przynoszono z magazynów i obowiązki obsługi ograniczały się do pilnowania, aby zraszacz był zawsze na miejscu. Jakie zmiany miałby pan na myśli, doktorze?
Pięć minut później szli już korytarzem prowadzącym do studni, najkrótszej drogi do doku dwunastego. Hudlarianin milczał, a Gurronsevas zachodził w głowę, czy wynikało to z jego nieśmiałości czy może z rozczarowania.
— Nie wiem — powiedział w końcu. — Zapewne marnuję pański czas i nadużywam pańskiej cierpliwości. Żywność, którą otrzymujemy, idealnie pasuje do naszych potrzeb, ale jest całkiem bez smaku i nie dostarcza podczas wchłaniania miłych wrażeń. Nie krytykuję Szpitala ani pana, bo dostawy pochodzą z naszej planety i zawsze są takie same. Nie mogą zresztą być inne, skoro, jak pan bez wątpienia wie, składniki są suszone, a następnie przesiewane, aby uniknąć grudek, które utrudniłyby spryskiwanie. Próby syntetyzowania hudlariańskiej żywności nie dały zadowalających rezultatów.
Teraz z kolei Gurronsevas zamilkł. Współczuł Hudlarianom, zadał już jednak pytanie i nie zamierzał go powtarzać.
— Nie wiem, czy można coś zmienić — kontynuował FROB. — Wszyscy Hudlarianie pracujący poza swoją planetą używają tej samej odżywki, są na nią skazani. Jednak gdyby jedzenie sprawiało nam przyjemność, zapewne nie padalibyśmy tak często w różnych dziwnych miejscach.
Ma sporo racji, pomyślał Gurronsevas.
Byli już w wejściu do centrali doku. Przez szybę widzieli otwarte wrota i ładownię niedawno przybyłego frachtowca. Operatorzy wiązek ściągających przenosili pierwsze oznaczone jaskrawymi kolorami kontenery. Dla ułatwienia operacji w doku i w ładowni panowała zerowa grawitacja. Ustawieniem kontenerów na właściwych miejscach zajmował się tłumek robotników różnych ras w żółto — pomarańczowych kombinezonach ochronnych. Gurronsevasowi przypominali grupkę dzieci bawiących się za dużymi klockami.
— Doktorze, na ile i jak substancja odżywcza różni się od tego, co jadacie na swojej planecie? — spytał w pewnej chwili.
Hudlarianin próbował jak najszczegółowiej odmalować swoje naturalne środowisko. Obraz był intrygujący, prawie niewiarygodny. W szkole Gurronsevas uczył się o Hudlarianach na lekcjach geografii planet Federacji. Dopiero teraz jednak zaczynał ich rozumieć. W opowieści było sporo luk, gdyż lekarz milkł od czasu do czasu, niekiedy w połowie zdania, jakby coś pochłaniało jego uwagę. Gdy dietetyk podążył za jego spojrzeniem, pojął, o co chodziło.
— Ten statek ma hudlariańską załogę — powiedział, wskazując na otwartą ładownię i pracujące tam istoty. — Zna pan kogoś na pokładzie?
— Tak — odparł internista. — Przyjaciela, który obecnie jest w fazie żeńskiej. Razem dorastaliśmy. Ma zostać moją partnerką.
— Rozumiem — mruknął Gurronsevas. Nie chciał poznawać mechanizmu reprodukcji olbrzymich obcych, podobnie jak spraw sercowych jego rozmówcy. Należało zmienić temat. — Jeśli dobrze zrozumiałem, gęsta atmosfera waszej planety zawiera drobne stworzenia oraz sporo tkanki roślinnej, która to mieszanina na skutek nieustannych wiatrów nigdy nie opada na powierzchnię. Obecne w niej toksyczne drobiny są rozpoznawane przez wasze receptory smaku, a następnie odrzucane albo neutralizowane. Niemniej odczuwacie je na skórze jako pieczenie lub ukłucia. Te doznania decydują o smaku pobieranego pokarmu. Zatem to brak wspomnianych toksycznych składników jest głównym powodem niezadowolenia z obecnego sposobu odżywiania?
— Dokładnie. Jeśli w mieszaninie trafi się czasem coś gorszego, przypomina nam to dom.
Gurronsevas zastanawiał się przez moment.
— Wiem, na czym polega łączenie słodkiego i kwaśnego albo goryczki z czymś mdłym. Jednak nie sądzę, by Szpital pozwolił na wprowadzenie do menu toksycznych składników, szczególnie że szybko jako resztki trafiłyby one do systemu odzysku.
Hudlarianin nie miał twarzy, która odzwierciedlałaby jego emocje, jednak co nieco można było wyczytać z napięcia mięśni otaczających membranę. Wyraźnie zaczęła się ona zapadać.
— Niemniej chciałbym się temu przyjrzeć. Skąd mógłbym zdobyć próbki tych szkodliwych substancji? Czy trzeba będzie posyłać po nie na Hudlar?
— Nie — odparł szybko internista i jego membrana ponownie się napięła. — Całkiem sporo naszej atmosfery dostało się do wnętrza statku podczas załadunku. Została przepompowana na pokład rekreacyjny. W tej chwili jest całkiem spokojna, ale zawiera wszystkie składniki, w tym niejadalne cząstki. Gdyby przy okazji zbierania próbek chciał pan zwiedzić też sam statek, chętnie to zorganizuję.
Pewnie, że chętnie, pomyślał Gurronsevas, przypominając sobie o pracującej gdzieś tam przyszłej partnerce lekarza.