ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

W chwili odkrycia planety, trzy miesiące wcześniej, nie spodziewano się, aby ten świat, zwany przez jego inteligentnych mieszkańców Wemar, mógł sprawić ekipom kontaktowym większe problemy. Owszem, środowisko nie sprzyjało szczególnie życiu, a nieliczni ocalali członkowie dawnej populacji z trudem wygrywali walkę o przetrwanie. Z obserwacji orbitalnych wynikało, że trwa to od prawie czterech stuleci. Wcześniej była tam cywilizacja na tyle zaawansowana, aby wystrzeliwać sztuczne satelity. Odkryto też ślady tymczasowej bazy utworzonej na najbliższej planecie układu.

Na podstawie ogółu danych poczyniono dwa założenia. Pierwsze, że Wemaranie powinni być oswojeni z myślą o innych istotach inteligentnych zamieszkujących Galaktykę i nawet jeśli zaskoczy ich widok czy nagłe pojawienie się obcego statku na orbicie, skłonni będą nawiązać kontakt z przyjaźnie nastawionymi przybyszami. Drugie, iż po udanym nawiązaniu kontaktu przyjmą bez oporów techniczną i materialną pomoc, której tak bardzo potrzebowali.

Oba założenia okazały się błędne. Gdy tubylcy ujrzeli moduły kontaktowe lądujące na gęściej zaludnionych obszarach, ograniczyli się do rzucenia kilku gniewnych zdań i zagrozili, że jeśli przybysze nie wyniosą się natychmiast z układu, ich sondy zostaną zniszczone. Najwyraźniej obawiali się wszystkiego, co było wytworem rozwiniętej techniki, podobnie jak istot umiejących się nią posługiwać. Tylko jedna, odizolowana grupa zawahała się przed zerwaniem kontaktu, niemniej i ona zniszczyła ostatecznie ładownik.

Wydawało się, że Wemaranie są zbyt dumni, aby przyjąć nawet dobrowolnie oferowaną im pomoc.

Nie chcąc ryzykować pogorszenia sytuacji, dowódca pierwszej jednostki kontaktowej zaprzestał wysyłania sond, zignorował jednak żądanie wyniesienia się z układu. Wiedział, że przykuci do powierzchni planety tubylcy nie są w stanie zagrozić jego pozostającemu na orbicie statkowi. Nie przerwał też obserwacji. Krótko potem Wemar został ogłoszony obszarem klęski i skierowano tam Rhabwara, by jego załoga poszukała jakiegoś rozwiązania problemu.

Federacja nie zwykła umywać rąk nawet wtedy, gdy jakaś rasa pragnęła popełnić samobójstwo.

Rhabwar wyszedł z nadprzestrzeni w odległości dziesięciu średnic planetarnych od Wemara. Z tego dystansu planeta wyglądała jak każdy świat, na którym istnieje życie. Dało się rozróżnić smugi chmur i białe spirale cyklonów, spod których wyglądały nieco rozmyte kontury kontynentów i dwie czapy polarne. Dopiero z bliska dostrzegli coś dziwnego.

Mimo obfitości deszczowych chmur roślinność wydawała się ograniczona tylko do wąskiego pasa wkoło równika. Poniżej i powyżej widać było pożółkłe puszcze przechodzące w brunatne plamy tundry i ciągnące się aż ku polarnym lodowcom martwe pustkowia, które nie były pustyniami. Przez teleskopy widać było, że porastające je niegdyś gęste lasy i bujne łąki obumarły albo spłonęły na skutek jakiegoś wielkiego kataklizmu, być może gwałtownych burz o kontynentalnym zasięgu. Nowa roślinność ciągle jeszcze nie mogła się przebić przez pokłady zgnilizny czy popiołów.

Przyglądali się temu z ponurymi minami, gdy na ekranie ukazała się twarz Fletchera.

— Doktorze Prilicla, mamy sygnał od kapitana Williamsona z Tremaara. Mówi, że chociaż nie ma potrzeby, byśmy cumowali do jego statku, chciałby z panem natychmiast rozmawiać.

Dowódca jednostki zwiadowczej Korpusu Kontroli był personą o wiele znaczniejszą niż kapitan statku medycznego. Gurronsevas pomyślał, że widać postanowił właśnie skorzystać z tej przewagi.

— Starszy lekarzu Prilicla — zaczął Williamson bez wstępów — nie chciałbym nikogo urazić, ale nie jestem zadowolony, że przybyliście. Nie podzielam poglądu, że należy dążyć do kontaktu z Wemarem. Powiedziano mi, że nawet jeśli nie pomożecie, na pewno nie zaszkodzicie, ale i tego nie jestem pewien. Z otrzymanych materiałów wiecie już, że jest źle, i jak na razie nic nie wskazuje, aby sytuacja miała się poprawić. Nie przerywamy obserwacji, lecz nie wiemy dokładnie, co się dzieje na powierzchni planety. Trafiliśmy na grupę, może mniej dumną i upartą, a może po prostu bardziej inteligentną, w której niektórzy rozumieją zapewne, ile zyskaliby dzięki naszej pomocy. Jednak i oni zniszczyli sondę i zerwali kontakt. Niemniej sądzę, że jeśli będziemy postępować ostrożnie i nie zrobimy nic, co mogłoby ich urazić, z czasem zapewne sami zdecydują się go nawiązać. Wówczas być może zdołamy skomunikować się przez nich z pozostałymi, mniej otwartymi grupami i tubylcy przyjmą w końcu tak potrzebną im pomoc. — Zaczerpnął głęboko powietrza. — Niezależnie od dobrych intencji załogi Rhabwara obawiam się, że jej nagłe wejście do akcji może unicestwić te nadzieje. Jeśli spróbujecie wylądować na obszarze równikowym, gdzie skupili się tubylcy nastawieni wrogo do rozwiniętych technologii, może się to skończyć zniszczeniem waszego statku i ofiarami wśród załogi. Wysiłki tak małej grupy nie zdołają zmienić sytuacji, chyba że na gorsze…

Gurronsevas słuchał Williamsona i śledził drobne zmiany na jego twarzy. Był to Ziemianin, który pod wieloma względami przypominał naczelnego psychologa O’Marę. Włosy rosnące nad oczami i te wystające spod nakrycia głowy miał tak samo metalicznie szare, nigdy nie odwracał wzroku ani nie mrugał. Każde słowo znamionowało dużą pewność siebie i sugerowało, że człowiek ten przywykł do wydawania rozkazów. W pewien sposób był jednak bardziej uprzejmy niż O’Mara.

Materiały uprzedzały, że mogą oczekiwać mało życzliwego przyjęcia przez ekipę kontaktową, ale to wyglądało na poważną różnicę zdań. Gurronsevas zastanawiał się, czy wstydliwy i nadwrażliwy Prilicla zdoła się przeciwstawić Williamsonowi.

— Niestety — mówił tymczasem oficer — nie mogę nakazać wam powrotu do Szpitala, teoretycznie bowiem macie prawo do podejmowania samodzielnych działań na każdym obszarze, który został dotknięty taką czy inną katastrofą. Ten zaś może niebawem stać się sceną jeszcze bardziej dramatycznych wydarzeń niż dotychczas. Tubylcy są dumną rasą. Wprawdzie ich kultura znacznie podupadła, ale jak to bywa w podobnych wypadkach, zachowali sporo broni. Pod tym jednym względem nie różnią się wiele od swoich przodków, my tymczasem wolelibyśmy uniknąć kolejnego incydentu w rodzaju tego, który zdarzył się na Cromsagu. Dla waszego bezpieczeństwa i dla uniknięcia ofiar, a co za tym idzie wstrząsu, który musiałaby przeżyć kierująca personelem medycznym istota empatyczna, usilnie doradzam wam natychmiastowy powrót do Szpitala. Bardzo proszę potraktować tę radę poważnie, doktorze Prilicla. Proszę też jak najszybciej poinformować mnie o pańskiej decyzji.

Prilicla wisiał nieruchomo przed ekranem i nie zdradzał żadnych oznak zmieszania. Być może dlatego, że dla małego empaty argumenty zawsze były ważniejsze niż ranga wygłaszających je osób.

— Kapitanie, wdzięczny jestem za pańską troskę o bezpieczeństwo naszej załogi i za zrozumienie dla mojej wrażliwości — powiedział w końcu. — Jednak wie pan również, przyjacielu Williamson, że należę do najbardziej kruchych i ostrożnych istot we wszechświecie. Istot, które nigdy nie podejmują ryzyka, jeśli nie uważają, że jest ono naprawdę konieczne.

Oficer skinął niecierpliwie głową.

— Jest pan starszym lekarzem na pokładzie Rhabwara, statku, który brał udział w większej liczbie misji ratunkowych niż jakakolwiek inna jednostka Korpusu — stwierdził. — Może pan mieć rację, dowodząc, że za każdym razem wiązało się to z nieuniknionym ryzykiem, które podejmował pan, mimo że pańskiej rasie brak odwagi. Ale z całym szacunkiem, narażanie się tutaj, na Wemarze, nie jest konieczne. To niemądre działanie, którego można uniknąć.

Prilicla nie zareagował na te słowa. Gurronsevas pojął, że musi się to wiązać ze znaczną odległością dzielącą oba statki. Nawet bardzo wrażliwy Prilicla nie potrafił wyczuć emocji Williamsona przez tysiące mil próżni.

— Najpierw zamierzam rozpoznać sytuację w północnej strefie umiarkowanej, gdzie poziom rozwoju technologicznego oraz warunki życia są o wiele prymitywniejsze, umysły tubylców zaś być może odrobinę bardziej otwarte — oznajmił. — Dopiero potem zdecyduję, czy lądować, czy odwołać misję.

Kapitan Williamson odetchnął wyraźnie, ale nic nie powiedział.

— Jeśli wylądujemy, będę wdzięczny za monitorowanie obszaru i uprzedzanie nas o wrogich akcjach, które mieszkańcy strefy równikowej mogliby podjąć przeciwko Rhabwarowi. Tarcza antymeteorytowa zdoła ochronić nas przed wszystkim, co ta cywilizacja ma do dyspozycji, nie chciałbym jednak wszczynać wojny, nawet obronnej. Wystartowalibyśmy wówczas i oddalili się, by nie dopuścić do podobnego rozwoju wydarzeń. Chętnie wysłucham też wszystkich informacji o tubylcach, które nie znalazły się we wstępnym raporcie. W miarę możliwości jak najszybciej. Najbardziej jesteśmy zainteresowani obszarami o małym albo zgoła zerowym nasyceniu systemami uzbrojenia — dodał. — Istotne jest też, aby była to okolica o wyższym niż przeciętny odsetku dzieci w populacji. Zakładamy, że tutejsi rodzice nie różnią się od innych i też mogą być skłonni zapomnieć o wybujałej dumie, jeśli będą mogli w ten sposób nakarmić potomstwo. Przy właściwym podejściu może uda nam się skłonić ich do przyjęcia pomocy. Gdyby do tego doszło, konieczne byłoby unikanie ostentacji przy jej przekazywaniu.

Williamson odwrócił głowę, aby wydać komuś półgłosem rozkazy, a potem spojrzał znowu w oko kamery.

— Obaj wiemy, że z chwilą lądowania przejmie pan dowodzenie całą operacją. Dobrze zatem. Jak rozumiem, w tym momencie oczekuje pan dostarczania na bieżąco informacji ze zwiadu, ostrzegania o możliwych zagrożeniach i tajnych zrzutów żywności. Zgadzam się. Coś jeszcze?

— Dziękuję, na razie nie, przyjacielu Williamson.

Oficer pokręcił powoli głową.

— Uprzedzano mnie, że próba skłonienia pana do zmiany zdania może przypominać walkę z wiatrem: wielki wysiłek o znikomych rezultatach. Powiedziałem wszystko, co tylko mogłem, aby pana przekonać. To były dobre rady, starszy lekarzu. Nie mogę zmusić pana do ich przyjęcia, ale… naprawdę uważaj, przyjacielu.

Nim Prilicla zdążył odpowiedzieć, twarz Williamsona zniknęła z ekranu. Zamiast niego pojawił się kapitan Fletcher.

— Tremaar przesyła już uzupełnienia, o które pan prosił — rzekł. — Jego oficer łączności poinformował mnie, że materiały zawierają wyraźne zbliżenia dorosłych i młodych tubylców, dane ich systemów obronnych oraz domysły na temat struktury społecznej i zwyczajów. Nie są to materiały oficjalne, raczej wstępne analizy. Gdy tylko będę miał całość, przekażę ją na wasz monitor. Tymczasem Rhabwar zbliży się do planety. Za trzydzieści dwie godziny i dwie minuty wejdziemy w atmosferę.

— Dziękuję, przyjacielu Fletcher — odparł empata. — To da nam wiele czasu na zapoznanie się ze wszystkimi informacjami.

— Albo i czas na zmianę decyzji co do lądowania — dodała Naydrad.

Murchison zaśmiała się cicho.

— Nie sądzę. To byłoby nazbyt rozsądne działanie.

Kilka minut później na głównym ekranie ukazały się przesłane materiały. Zerkający na nie podczas rozmowy Gurronsevas poczuł się jak niewidzialny obserwator pośród obcych.

Co dziwne, to Fletcher pierwszy stwierdził, że przy całym szacunku dla kolegi z Tremaara, uważa zagrożenie ciężką bronią Wemaran za grubą przesadę. Widział jedynie egzemplarze stare, mocno skorodowane i nie noszące śladów niedawnego użycia. Ich stanowiska i centra kierowania ogniem porosły zielskiem i zostały w znacznym stopniu zrujnowane przez wiatry i deszcze. Działa dalekiego zasięgu, które w założeniu konstruktorów miały miotać lite lub eksplodujące pociski wyrzucane z lufy ciśnieniem gazów powstałych w trakcie gwałtownych reakcji chemicznych, byłyby zapewne obecnie groźniejsze dla samych artylerzystów niż dla ich potencjalnych ofiar. Owszem, należało się liczyć z tym, że tubylcy mają jeszcze inną, nadającą się do użytku broń ukrytą w budynkach albo w podziemnych arsenałach, gdzie nie sposób było zajrzeć, jednak wydawało się to mało prawdopodobne.

— Podstawą dla takiego sądu są obserwacje młodych Wemaran — powiedział. — Jak wszystkie podrostki, bawią się chętnie w myśliwych i żołnierzy. Używają jednak przy tym zabawek w rodzaju małych włóczni, łuków i strzał, całkiem oczywiście niegroźnych. Nie wydaje się, by którykolwiek z nich celował z czegoś przypominającego broń palną i krzyczał „bum”. Wątpię zatem, aby tego typu broń była powszechnie używana przez ich rodziców. Poza tym, jak zauważyłem, tubylcy są obecnie tak nieliczni, że nie mogą obsadzić należycie murów ufortyfikowanych wiosek. Skłonny jestem sądzić, że pierwotnie umocnienia te powstały dla odstraszenia napastników szukających mięsa. Obecnie wszakże ocalałe osady są tak bardzo rozrzucone, a zasoby zwierzyny tak skromne, że nikt nie może przedsięwziąć wyprawy na większą odległość. Wojownicy umarliby z głodu przed dotarciem do celu. Przypuszczam, że kapitan Williamson miał nadzieję, iż zawierzymy jego słowom i nie spróbujemy sami dowiedzieć się czegokolwiek o planecie. Myślę, że tubylcy nie stanowią zagrożenia. Nie rozumiem tylko, dlaczego mimo groźby zagłady z braku żywności nadal są tak wybredni w kwestii pokarmu.

— Dziękuję, przyjacielu Fletcher — rzekł Prilicla. — Twoje słowa dodały nam pewności siebie. Sami też zadajemy sobie to pytanie. Przyjacielu Danalta, czuję, że chcesz coś powiedzieć.

Zmiennokształtny, który przybrał akurat postać wzgórka zielonej materii, ponownie utworzył w swej powłoce usta.

— Zauważyłem, że głód potrafi sprawić, iż cywilizowane istoty zaczynają się zachowywać w wysoce niecywilizowany sposób, szczególnie gdy mają ograniczoną dietę. Szczęśliwie mój gatunek przetrwał i rozwinął się, jedząc wszystko i wszystkich, którzy nie próbowali zjeść nas. Ale czy w ich przypadku jesteśmy w stanie ustalić powód tego ograniczenia? Czy chodzi o tradycję, czy może o uwarunkowanie religijne zrodzone we wcześniejszych fazach rozwoju? A może to kwestia ich szczególnego metabolizmu?

— Nie odkryliśmy dotąd żadnych miejsc pochówku — oznajmił Fletcher. — Kultywowanie pamięci o zmarłych sugeruje wiarę w życie po śmierci, więc w ich przypadku skłonny jestem sądzić, że nie są religijni.

— Dziękuję, doktorze — powiedziała Murchison. Podeszła do konsoli i cofnęła nagranie, aby zatrzymać je na pierwszym z wielu obrazów tubylców. — Należą do typu fizjologicznego DHCG. Tym spośród nas, którzy nie są lekarzami, wyjaśniam, że oznacza to istoty ciepłokrwiste tlenodyszne o masie ciała prawie trzykrotnie większej niż u przeciętnego Ziemianina. Ciążenie na planecie wynosi jeden przecinek trzy g, zatem zdrowy osobnik tego gatunku jest całkiem solidnie umięśniony…

Gurronsevasowi przypominali rzadkie ziemskie zwierzęta, które widział kiedyś w filmie. Nazywały się kangury. Różnice sprowadzały się do innego kształtu głowy, która była też większa, z otworem gębowym wyposażonym w garnitur groźnych zębów. Dwie krótkie przednie kończyny miały po sześć palców, z dwoma przeciwstawnymi kciukami każda. Ogon był masywniejszy i kończył się szerokim, trójkątnym spłaszczeniem. Murchison wyjaśniła, że tworzy go rdzeń z kości obudowany grubą pokrywą mięśni. Był jednocześnie naturalną bronią, dodatkową kończyną przydatną przy szybkim poruszaniu się oraz nosidłem, na którym transportowano młode nie potrafiące jeszcze chodzić.

Ujrzeli wzruszający obraz dwóch dorosłych osobników — Gurronsevas nie potrafił określić ich płci — ciągnących na ogonach dwoje popiskujących ze szczęścia młodych. Potem ukazała się mniej radosna sekwencja polowania. Przyjmowali podczas niego dziwaczną, zdawałoby się, pozycję ze złożonymi przednimi kończynami, policzkami przytulonymi do ziemi i szeroko rozstawionymi długimi nogami. Umożliwiało to podwinięcie pod siebie ogona i umieszczenie jego szerokiego zakończenia dokładnie w środku ciężkości. Wyprostowany gwałtownie potrafił wyrzucić istotę na pięć lub sześć długości ciała do przodu.

Jeśli myśliwemu nie udało się wylądować wprost na ofierze i pozbawić jej przytomności kopnięciem, następnie zaś życia przez przegryzienie karku i biegnących tamtędy nerwów, łowca obracał się gwałtownie na jednej nodze i uderzał końcem ogona niczym toporem.

— Wprawdzie ogon jest bardzo giętki, jeśli chodzi o przemieszczanie go do przodu i w dół, ale nie daje się unieść powyżej pleców. Na szczegółowy opis przyjdzie nam poczekać, aż będziemy mogli przeprowadzić pierwszy skan, lecz nawet zewnętrzna struktura sugeruje, że próba zgięcia ogona w kierunku karku musiałaby się zakończyć poważnym uszkodzeniem muskulatury oraz kręgosłupa. Tym samym plecy są jedynym miejscem wrażliwym na atak naturalnych wrogów, którzy i tak muszą działać z zaskoczenia, jeśli sami nie mają się stać ofiarami.

Na ekranie pojawił się przelotnie czworonóg o tak ciemnej sierści, że ledwie dawało się dojrzeć cokolwiek poza pełną długich zębów paszczą i jeszcze dłuższymi pazurami. Zwierzę skoczyło na Wemaranina z gałęzi. Wczepiwszy pazury głęboko w jego plecy, wbiło zębiska w bok szyi. Tubylec skakał rozpaczliwie, usiłując zrzucić napastnika, aby dosięgnąć go ogonem. Czy przez przypadek, czy świadomie, jeden z tych skoków istota wykonała pod nisko zwieszającą się gałęzią i zgniotła drapieżnika z taką siłą, że aż krew i kawałki organów wewnętrznych trysnęły mu z paszczy. Oba stworzenia upadły na ziemię, gdzie według słów Murchison, kilka chwil później zakończyły życie.

Gurronsevas odwrócił oczy i spojrzał w iluminator. Zrobiło mu się niedobrze.

— To zwierzę o czarnym futrze to zapewne najgroźniejszy z tamtejszych drapieżników i równocześnie obiekt polowań tubylców, którzy cenią jego mięso. Najwyraźniej sprawa jest prosta: albo zjesz, albo zostaniesz zjedzony. Ale dość melodramatycznych opowieści. Chodzi o to, byśmy zdawali sobie sprawę, jak bardzo niebezpieczne potrafią być formy życia, które spotkamy na Wemarze, tak inteligentne, jak i zwierzęce. Chcę też zwrócić wam uwagę na pewien szczegół anatomiczny. Jak wspomniałam, pewności jeszcze nie mamy, ale na podstawie obserwacji możemy uznać, że…

Z dalszego ciągu Gurronsevas nie zrozumiał zbyt wiele, tyle było tam medycznych terminów, jednak podsumowanie okazało się całkiem jasne.

— Nie ma zatem wątpliwości, że Wemaranie wyewoluowali ze stworzeń wszystkożernych i że powinni tacy pozostać. Nic nie wskazuje, aby mieli wielokomorowy żołądek charakterystyczny dla roślinożerców. Ich układ pokarmowy nie wygląda na wąsko wyspecjalizowany, co różni go od naszych. Z wyjątkiem Danalty, rzecz jasna. Widywano młodych tubylców spożywających pokarm zarówno zwierzęcego, jak i roślinnego pochodzenia, lecz procent tkanek zwierzęcych w diecie zwiększa się w miarę dorastania. U istot inteligentnych taka przemiana sugeruje, że chodzi raczej o zwyczaj niż konieczność. Być może w przeszłości istniały jakieś racjonalne przesłanki tego procesu, przesłanki o charakterze środowiskowym albo społecznym, jednak w obecnych czasach nie wydaje się on uzasadniony. Jeśli nie uda się skłonić Wemaran do zmiany zwyczajów żywieniowych, naturalne zasoby zwierzyny niebawem się wyczerpią, oni sami zaś wymrą z głodu. Wymrą jako myśliwi, chociaż jako rolnicy mogliby przetrwać. — Murchison zamilkła, wciąż poważna i przejęta, i spojrzała na pozostałych. — Musimy przekonać jakoś całą planetę mięsożerców, aby zostali wegetarianami.

Zapadła dłuższa cisza. Patolog nie poruszyła się, podobnie jak Danalta, lecz Prilicla aż drżał od napięcia innych, futro Naydrad zaś falowało niczym morze podczas sztormu.

— Czy to dlatego wzięliśmy ze sobą Gurronsevasa? — spytała w końcu Kelgianka.

Загрузка...