— Słyszałem waszą rozmowę, doktorze — powiedział Fletcher. — I wcale nie spodobało mi się to, co usłyszałem. Poza tym około siedemdziesięciorga młodych Wemaran z czterema instruktorami zmierza z wolna ku wejściu do tunelu. Przy obecnym tempie dotrą tam za nieco ponad czterdzieści minut. Inne grupy robocze odłożyły narzędzia i zamierzają do nich dołączyć. Chyba zbliża się pora obiadu. Sądząc po tym, co właśnie powiedziano, zapewne to wy jesteście dziś obiadem. Usilnie doradzam przerwanie kontaktu i natychmiastowy powrót na statek.
— Chwilę, kapitanie. Przyjaciółko Murchison, ile to jeszcze potrwa?
— Nie dłużej niż piętnaście minut. Pacjentka jest bardzo skłonna do współpracy i nie ma co przerywać…
— Też tak sądzę — wszedł jej w słowo empata. — Kapitanie, skończymy badanie, pożegnamy się uprzejmie i skorzystamy z pańskiej rady. Odkrycie, że Wemara — nie są kanibalami, należy do raczej niepokojących. Ale proszę wziąć pod uwagę, że ani Tawsar, ani nikt inny nie zdradza wobec nas wrogich emocji. Mam wręcz wrażenie, że nauczycielka zaczyna nas lubić.
— Doktorze, gdy jestem tak głodny jak te istoty cały czas, też lubię mój obiad. I na pewno nie jestem wrogo nastawiony do jedzenia.
— Chyba nieco to upraszczasz, przyjacielu Fletcher… — zaczął Prilicla.
W tym miejscu Gurronsevas musiał przełączyć komunikator na kanał autotranslatora, bo chociaż umiał spoglądać w czterech kierunkach naraz, mógł prowadzić tylko jedną rozmowę. Wydawało się, że wracająca młodzież na razie mu nie zagraża, a starzejący się kucharz nie powinien stanowić zagrożenia w żadnej chwili, trafiała się więc okazja, aby czegoś się jednak dowiedzieć, szczególnie że Murchison jeszcze nie skończyła badania. Przede wszystkim zaś stojąca przed nim istota coś mówiła i uprzejmość nakazywała odpowiedzieć.
— Bardzo przepraszam — odezwał się dietetyk, wskazując na autotranslator. Uznał, że drobne dyplomatyczne kłamstwo nie zaszkodzi. — To urządzenie nie było nastrojone na ciebie, więc chociaż słyszałem twoje słowa, nie zrozumiałem ich. Czy byłbyś uprzejmy powtórzyć?
— To nie było nic ważnego — odparł Wemaranin. — Zauważyłem tylko, że zawsze chciałem mieć cztery ręce. W kuchni byłyby bardzo przydatne. Jestem tutaj uzdrawiaczem i kucharzem.
— Ja pełnię podobną funkcję w nieco większym osiedlu. Tam jednak leczenie i gotowanie to dwie odrębne sztuki. Jak mam się do ciebie zwracać: doktorze czy…?
— Mój pełny tytuł jest długi i kłopotliwy. Nie trzeba go używać. Wykorzystuje się go tylko podczas ceremonii Przejścia Wieku, czasem też przypominają go sobie uczniowie, którzy źle się zachowywali albo na próżno usiłują uniknąć kary. Mów mi Remrath.
— Ja jestem Gurronsevas. I jestem tylko kucharzem.
Nie do wiary, że to powiedziałem, pomyślał najwyżej ceniony mistrz wielogatunkowej kuchni.
— W porównaniu z tym, jak podobno gotowano w czasach świetności naszego ludu, zanim jeszcze słońce obróciło się przeciwko nam, moja kuchnia jest prymitywna — stwierdził Remrath trochę ze smutkiem, trochę ze złością. — Tobie musi pewnie przypominać gotowanie dzikich. Jeśli jednak chcesz, zapraszam. Możesz się rozejrzeć.
Gurronsevas nie zdążył odpowiedzieć, gdyż odezwał się kapitan.
— Nie jest pan specjalistą od kontaktów — rzekł. — Nie zna pan procedur. Jak dotąd nie powiedział pan nic niezręcznego, przede wszystkim jednak proszę słuchać. Nie reagować niechęcią na nic, co pan usłyszy albo zobaczy, nawet gdyby to panem wstrząsnęło. Proszę też okazywać zainteresowanie wyposażeniem i sposobem przygotowywania posiłków, choćby były najbardziej prymitywne pod słońcem. I raczej chwalić, niż krytykować, lub zgadzać się dyplomatycznie.
Gurronsevas nie skomentował tego. Już teraz przerwa między powitaniem Remratha a jego odpowiedzią trwała tak długo, że nieuprzejmie byłoby kazać mu dłużej czekać.
— Chętnie. Bardzo interesuje mnie, co tu robisz — powiedział zgodnie z prawdą. — Uprzedzam, że mogę zadawać wiele irytujących pytań. Niemniej odgłosy, które słyszę, zapachy dogotowującego się jedzenia i wszystkie przygotowania sugerują, że obiad można już podać, i każą mi przypuszczać, że zapraszasz mnie tylko z uprzejmości. Z doświadczenia wiem, że w takiej chwili goście w kuchni nie są mile widziani.
— To prawda — przyznał Remrath, cofając się przez wahadłowe drzwi, przytrzymując je jedną ręką i machając drugą, aby Gurronsevas wszedł do środka. Było widać, że jego nogi i ogon są zbyt sztywne, by mógł obrócić się w przejściu. — Ale widzę, że mimo wielkiej postury lepiej niż ja odnajdujesz się w ciasnych wnętrzach i sam będziesz najpewniej wiedział, jak nie wchodzić innym w drogę. Jak już odgadłeś, niebawem będziemy podawać obiad. Może zechcesz zobaczyć, jak pracujemy, gdy musimy dać z siebie wszystko… albo chociaż tyle, ile możemy.
Dietetyk wszedł do kuchni. Okazało się, że to kolejna jaskinia, być może przedłużenie tej, którą niedawno opuścił. Przed nim wznosiła się ściana z małych i nieregularnych kamiennych bloków. Otaczała cztery otwarte paleniska, w których trzeszczały kawałki drewna albo czegoś, co bardzo drewno przypominało. Za nią musiały się znajdować otwory wentylacyjne lub wyciągi, w kuchni bowiem nie było czuć dymu, a para z kociołków, które przeniesiono już znad ognia na długi stół pośrodku, też tam leciała. Na prawo od stołu, biegnącego od pieca prawie do samego wejścia, ciągnęły się wysokie na dwie trzecie kamiennej ściany półki z wszelkimi kuchennymi przyborami i naczyniami, których jednak nie wykonały chyba istoty zawodowo parające się pracą w glinie. Niemniej, jak odnotował z aprobatą Gurronsevas, chociaż wyszczerbione, popękane i z poutrącanymi uszkami, wszystkie były czyste.
Pod półkami stało wsparte na ciężkich kozłach ceramiczne koryto, przez które nieustannie płynęła woda. Pod powierzchnią widać było kilka kubków i talerzy. Szeroki wlew z jednej strony nie miał kurka, co wskazywało, że zasilany jest z podziemnego źródła, nie ze zbiornika. Zamontowany z drugiej strony zestaw kół łopatkowych napędzał zapewne mały generator wytwarzający prąd do oświetlenia kuchni.
Pod przeciwległą ścianą stały dalsze półki i szafki. Dość szeroko rozmieszczone i raczej proste, mieściły zapasy jadalnych roślin i drewno na opał. Ani jednego, ani drugiego nie było zbyt dużo.
Gurronsevas obszedł kuchnię w ślad za Remrathem. Nie przerywał gospodarzowi, szczególnie że większość urządzeń łatwo było rozpoznać i nie musiał zadawać pytań. Milczał nawet wtedy, gdy Remrath przystanął przed długą i wąską szafką umieszczoną pod kołami łopatkowymi na krańcu koryta i nieustannie zraszaną przez wodę.
Była szeroko obramowana, aby woda z łopatek nie spływała na podwójne drzwiczki, które po otwarciu ukazały puste wnętrze. Prosta, ale efektywna lodówka, pomyślał Gurronsevas. Nigdzie indziej nie zauważył niczego, co mogłoby pełnić podobną funkcję i wskazywałoby na obecność świeżego mięsa.
Sam nie wiedział, czy powinno go to zmartwić, czy może raczej sprawić ulgę. Pamiętał przecież nieustannie, że ma do czynienia z kanibalami.
Zwiedzanie kuchni zakończyło się powrotem do palenisk. Zestawione z ognia kociołki czekały na stole, niemal wszystkie przykryte płatami grubej materii, aby nie stygły, na rusztach zaś stały kolejne, których zawartość bulgotała leniwie.
— Niewiele mówisz i w ogóle nie zadajesz pytań — odezwał się nagle Remrath. — Czyżby widok tak prymitywnej kuchni napawał cię wstrętem?
— Wręcz przeciwnie. Na wszystkich światach, które odwiedziłem, kuchnie były zasadniczo takie same, jednak zawsze trafiałem na jakieś drobne, ale interesujące różnice. Mam wiele pytań. — Sięgnął po dużą drewnianą łyżkę leżącą obok parującego kociołka, który jeszcze nie został przykryty. — Czy mogę tego spróbować? Wybacz, proszę, moi towarzysze mnie wzywają.
Stosowniej byłoby powiedzieć, że nie tyle wzywają, ile obgadują, pomyślał ze złością dietetyk.
— Zwariował czy tak mało rozumie? A może jedno i drugie? — ciskał się kapitan Fletcher. — Doktorze Prilicla, niech mu pan coś powie. Tak, by dotarło. Jak się ląduje na obcej planecie, nie zaczyna się kontaktu od próbowania miejscowej kuchni…
— Przyjacielu Gurronsevas — uciął przemowę Prilicla. — To prawda? Zamierzasz coś zjeść?
— Nie, doktorze — odparł, obchodząc autotranslator. — Chcę spróbować jednego z tutejszych dań. Z całym szacunkiem, pozwolę sobie przypomnieć wszystkim, że mam bardzo wyczulone podniebienie i wyćwiczony węch, zatem od razu poznam, czy potrawa jest nieszkodliwa. Ponieważ nie zamierzam jej przełknąć, nie ma też ryzyka, że przyjmę jakieś toksyny. Poza tym, konsystencją danie przypomina coś między cienkim stewem warzywnym a gęstą zupą, która ponad godzinę gotowała się w przykrytym naczyniu. Wdzięczny jestem za troskę, doktorze, ale nie zwykłem bezmyślnie ryzykować.
Na chwilę zapadła cisza.
— Dobrze, przyjacielu Gurronsevas. Jeśli jednak zdarzy ci się niechcący coś zjeść, wracaj zaraz na statek. Szczególnie gdybyś poczuł się po tym źle albo chociaż dziwnie. Bądź bardzo ostrożny.
— Dziękuję, doktorze. Na pewno będę.
Miał już wrócić do rozmowy z Remrathem, gdy Cinrussańczyk znowu się odezwał.
— Może byłeś zbyt zajęty, aby słuchać naszej wymiany zdań z Tawsar albo też nie w pełni ją zrozumiałeś. Uzgodniliśmy, że pomoże nam w uzyskaniu wszystkich potrzebnych danych, które przestudiujemy następnie na Rhabwarze, i zastanowimy się, co jeszcze byłoby nam potrzebne. O tutejszej strukturze społecznej wie na tyle mało, że nawet nie chcę jej wypytywać, by nie namieszać jej w głowie. Wybraliśmy dobry czas na zakończenie kontaktu. Bliskie przybycie dzieci i młodzieży pozwoli nam powiedzieć, całkiem prawdziwie zresztą, gdy chodzi o wszystkich prócz Danalty, że musimy się udać na statek w tym samym celu. Dokończ zatem, proszę, jak najszybciej próbowanie, przeproś kucharza i powiedz, że musisz wracać z nami. Uzna, że i dla ciebie nadeszła pora posiłku. Spotkamy się za kilka minut w korytarzu przed kuchnią.
Gurronsevas trzymał łyżkę kilka cali nad parującą zawartością kociołka. Remrath słuchał niezrozumiałej dla niego rozmowy i musiał chyba czuć się urażony takim traktowaniem. Gdyby sytuacja wyglądała odwrotnie, dietetyk byłby wręcz wściekły. Nagle jednak przyszło mu do głowy, że to wszystko nie tak.
— Twoje emocje są trudne do odczytania z tej odległości, zwłaszcza na tle emocji personelu kuchni — powiedział Prilicla. — Ale… masz jakiś problem, przyjacielu Gurronsevas?
— Nie… nie, jeśli… Na ile jesteś pewny, że Wemaranie nie chcą zrobić nam krzywdy?
— Jestem pewny na tyle, na ile ich wyczuwam — odparł Cinrussańczyk. — Ci w kuchni są zaciekawieni i trochę ostrożni, co jest normalne w tej sytuacji, ale nie wrodzy. Nie będąc telepatą, nie powiem ci, co dokładnie myślą, więc zostaje miejsce na wątpliwości. Dlaczego pytasz?
Gurronsevas spróbował jakoś sformułować odpowiedź, ale nie zdążył.
— W tobie wyczuwam wielkie zaciekawienie, zapewne zawodowe, co naturalne w tym otoczeniu — odezwał się znowu Prilicla. — Nie chcesz wychodzić, zanim go nie zaspokoisz? A może w kuchni czujesz się lepiej niż między lekarzami na pokładzie medycznym?
— Na pewno nie jesteś telepatą? — spytał dietetyk.
— Przykro mi, ale nie. Niemniej rozumiem twoją rozterkę. Możesz pozostać w kuchni, lecz doktor Danalta dołączy do ciebie dla ochrony. Nie mógłby zrobić krzywdy żadnej inteligentnej istocie, ale potrafi swoimi różnymi postaciami porządnie wystraszyć ewentualnego napastnika. Gdybyście znaleźli się w niebezpieczeństwie, uciekajcie czym prędzej do zewnętrznej ściany u wylotu jaskini. Tam jest przejście. Przyjaciel Fletcher zdejmie was wiązką ściągającą. A może gdy będziesz zaspokajał kulinarną ciekawość, dałbyś radę poszerzyć tematykę rozmowy o sprawy społeczne i kulturowe? Zarówno te dotyczące teraźniejszości, jak i przeszłości. Nie nazbyt wprost i unikając drażliwych zagadnień. Może tobie uda się lepiej niż nam z Tawsar. I nie marnuj czasu, aby mi odpowiadać. Czuję, że jeszcze kilka chwil, a Remrath straci cierpliwość.
— Przepraszam za tę przerwę — rzekł natychmiast Gurronsevas do kucharza. — Moi przyjaciele udają się na statek, aby też coś zjeść o zwykłej porze. Wszyscy prócz jednego, imieniem Danalta. Jak się sam przekonasz, to ciekawa istota, która potrafi dowolnie zmieniać swój kształt. Może też długo niczego nie jeść, dłużej nawet niż ja. Jest mniejszy ode mnie, jest uzdrawiaczem, nie kucharzem, ale jeśli pozwolisz, dołączyłby do nas w kuchni.
Remrath odgadł zapewne rzeczywiste powody sprowadzenia Danalty. Chyba wszystkie rasy uznawały, że we dwóch jest zawsze bezpieczniej niż w pojedynkę.
— Twój przyjaciel będzie mile widziany, o ile tylko nie zacznie nam przeszkadzać — powiedział Remrath, wskazując kościstym palcem na trzymaną wciąż przez Gurronsevasa łyżkę. — Zamierzasz coś z tym zrobić?
Ignorując sarkazm, dietetyk zanurzył łyżkę w zielono — brunatnej masie, zamieszał, aby sprawdzić konsystencję, i uniósł łyżkę do otworu oddechowego. W końcu uznał, że zawartość wystygła na tyle, że nie poparzy mu ust przed dotarciem do płatka smakowego pod dolną wargą.
— I jak? — spytał Remrath.
Gurronsevas wyczuł obecność trzech roślin, ale były tak wymieszane i rozgotowane, że trudno było rozdzielić ich smaki, a tym bardziej porównać do warzyw, które znał. Brakowało poprawiaczy smaku, chemicznych czy mineralnych dodatków, nie znalazł nawet śladu soli, która przecież musiała być dostępna, skoro mieli morza. Potrawa została bez wątpienia przygotowana ze sporym wyprzedzeniem i wynikłe z tego rozgotowanie roślin pozbawiło ją wszelkiego naturalnego smaku, który mógłby zapewniać takie a nie inne ich połączenie.
— Trochę mdłe — rzekł Gurronsevas. Remrath wymamrotał coś pod nosem.
— Przesadzasz z dyplomacją, przybyszu. Spróbowałeś naszego podstawowego dania, mięsno — warzywnego stewu bez mięsa, który gdy dotrze na stół, będzie ledwie ciepły. „Trochę mdłe” to bardzo uprzejme określenie tej nieapetycznej brei, którą nasi uczniowie określają całkiem inaczej.
— Przydałoby się dodać to i owo — zgodził się dietetyk. Rozmyślnie spojrzał wszystkimi czterema oczami na podłużną szafkę pod korytem. — Bez wątpienia gotowanie na mięsie poprawiłoby smak, ale wydaje się, że obecnie nie macie żadnego mięsa. Czy jest ono częścią waszej normalnej diety?
— Poruszyłeś delikatny temat, przyjacielu Gurronsevas — ostrzegł go brzmiący w słuchawkach głos Prilicli. — Remrath jest wzburzony. Łagodniej.
Była to osobliwa sugestia, jeśli wziąć pod uwagę masę Tralthańczyka. Zresztą byli w kuchni, naturalnym miejscu do zadawania podobnych pytań.
— Nie — odparł oschle kucharz. Gdy Gurronsevas był już niemal pewien, że obraził gospodarza, ten podjął wątek: — Tylko dorośli mają prawo jeść mięso, jeśli oczywiście jest dostępne. Młodym nie wolno go podawać, od czego wyjątek robimy jedynie wtedy, gdy większa grupa osiąga dorosłość. Starsi uczniowie dostają wtedy czasem mały kawałek dla poprawienia smaku dań z warzyw. Tytułem przygotowania i na znak statusu, który mają osiągnąć jako dzielni myśliwi i przywódcy swego ludu. Nasza grupa łowców wróci niebawem — dodał cicho, ale w jego głosie pobrzmiewała złość. — Jednak ostatnimi laty niewiele przynoszą i nie dzielą się mięsem oraz swą dorosłą siłą z dziećmi. Zostawiają je dla siebie.
Gurronsevas pomyślał, że jakoś powinien chyba na tę kwestię zareagować, najlepiej współczuciem czy pocieszeniem, a może neutralną uwagą, która nie zwiększyłaby gniewu rozmówcy. Szukał właściwych słów, ale nie znajdował. W końcu sięgnął po niegroźne, jak mu się wydawało, stwierdzenie faktu.
— Ty jesteś dorosły.
Spowodował tylko tyle, że Remratha opanował jeszcze silniejszy gniew. Odezwał się tak głośno, że reszta obecnych w kuchni uniosła głowy znad tego, co akurat robili.
— Jestem bardzo dorosły, przybyszu. Zbyt dorosły, by wziąć udział w polowaniu i otrzymać choćby najmniejszy udział w zdobyczy. Zbyt dorosły, by ktoś pamiętał moje dawne łowy i był mi wdzięczny. Czasem, ze zwykłej uprzejmości albo sentymentu, jakiś młody myśliwy rzuci mi ochłap, ale te kawałki i tak wykorzystujemy do wzbogacenia posiłków starszych dzieci. Poza tym jemy to samo co wszyscy tutaj, mdłą i ciepławą warzywną breję!
Gurronsevas słyszał już wiele podobnych narzekań, chociaż rzadko były kierowane pod jego adresem, i tym razem wiedział, co powiedzieć.
— Spotkałem sporo istot, istot inteligentnych, które rozwinęły cywilizacje, czasem nawet bardziej zaawansowane niż Wemaranie wieki temu, które to istoty nigdy nie jadły nic innego jak rośliny. Przez całe życie, od odstawienia od piersi matki po śmierć. Rośliny gotowane, jak u was, rośliny surowe, podawane na wiele sposobów…
— Nigdy! — wybuchnął Remrath. — Nie wierzę, aby jedli takie rzeczy, bo my to jemy i przez to najpewniej tak wcześnie umieramy. Ale trzeba czasem wypełnić żołądek czymkolwiek, nawet jeśli jest to ohydna warzywna breja, której jedzenie jest hańbą dla każdego dorosłego. A jedzenie surowych roślin… jak… jak grub! Sama myśl o tym przyprawia mnie o mdłości, przybyszu.
— Proszę, wybacz mi moją ignorancję, ale co to jest grub?
— Pewne wielkie i bardzo powolne zwierzę, które cały dzień je i trawi liście — odparł Remrath. — Podobno kilka ich żyje jeszcze w strefie równikowej, ale gdzie indziej wyginęły. Były zbyt ślamazarne i głupie, żeby uciec myśliwym.
— Z całym szacunkiem, ale się mylisz. Wiele inteligentnych gatunków to roślinożercy, którzy wcale się tego nie wstydzą. Nie czują się też gorsi pomiędzy mięsożernymi ani tymi, którzy jedzą i jedno, i drugie, jak wy. Siostra Naydrad, którą jeszcze zobaczysz, istota z długim srebrzystym futrem i wieloma odnóżami, je tylko pożywienie roślinne i nie jest powolna ani myślą, ani uczynkiem. Różnice w zwyczajach żywieniowych nie mogą być powodem do dumy, wstydu ani żadnych innych stanów, może poza miłymi lub niemiłymi doznaniami smakowymi. To zwykłe odmienności dyktowane przez ewolucję. Dlaczego miałoby się oceniać kogoś na ich podstawie?
Remrath nie odpowiedział. Czyżby poczuł się urażony? — pomyślał dietetyk. A może jeszcze bardziej zawstydzony? Uznał, że zamiast czekać na odpowiedź, bezpieczniej będzie pociągnąć temat i obserwować reakcje.
— Jedzenie to zawsze metaboliczne paliwo, niezależnie od składu, niemniej proces spożywania go jest, albo powinien być, przeżyciem estetycznym. Smak tego samego produktu można zmieniać na rozmaite sposoby, dodając nieznaczne ilości różnych substancji pochodzenia roślinnego, zwierzęcego czy mineralnego. Można też modyfikować posiłek, używając różnorakich składników zamiennie, dobierając je tak, aby współgrały ze sobą albo kontrastowały, co wzbogaci smak. Mam niejakie doświadczenie na tym polu, włącznie z…
Zastanowił się przelotnie, jak obsada jego hotelowej kuchni zareagowałaby na tego rodzaju stwierdzenie, ale rozmówca nie wiedział przecież nic o pracy w restauracji hotelu Cromingan — Shesk obsługującej przedstawicieli wielu ras i niewiele by z tego zrozumiał, o docenieniu talentów nawet nie mówiąc. W każdym razie w tej chwili.
Gurronsevas starał się przekazywać informacje w jak najprostszej postaci. Jego kolega, chociaż posunięty w latach, w sprawach kulinarnych był dzieckiem. Jednak podjąwszy ulubiony temat, dietetyk tak się zapalił, że stracił poczucie czasu. Zmitygował się dopiero wtedy, gdy Remrath zaczął zdradzać oznaki zniecierpliwienia, a może i irytacji. Pora było zakończyć wykład, nim zacznie nudzić.
— Oczywiście mógłbym podać znacznie więcej przykładów, również takie, kiedy moje wysiłki poszły na marne, bo trafiałem na naprawdę wyjątkowych konsumentów. Jedną z takich istot jest Danalta. Jada dosłownie wszystko: warzywa, mięso, twarde drewno, piasek, większość skał. I nawet nie wie, czy mają jakiś smak.
Przerwał nagle. Z tego, co słyszał w słuchawkach, ekipa medyczna wsiadała już na statek, uczniowie zaś mieli lada chwila zjawić się w kopalni. Danalty tymczasem jeszcze nie było.
A może jednak?
Pod słabo oświetloną ścianą za kuchennymi drzwiami Gurronsevas widział wcześniej spory drewniany cebrzyk, z którego wystawało kilka szczotek i mioteł. Teraz były tam dwa cebrzyki, identyczne, tyle że ten drugi miał zamiast sęka niewielkie, wilgotne oko, które mrugnęło na dietetyka. Danalta już przyszedł.
Ekshibicjonista, pomyślał Gurronsevas i spojrzał ponownie na Remratha.
— Musimy wrócić jeszcze kiedyś do tego tematu — powiedział Wemaranin. — Teraz mamy dużo do zrobienia. Możesz popatrzeć, jeśli chcesz, ale proszę, abyś trzymał się z boku i nie wchodził nam w drogę.
Gurronsevas odsunął się pod ścianę i stanął blisko cebrzyka, który wcale nie był cebrzykiem. To, w czym miał nie przeszkadzać, odbywało się wszakże przerażająco powoli. Remrath i jego pomocnicy nalewali stew do głębokich talerzy, które były ustawiane po dwa na tacy. Na każdej z tac pojawiały się ponadto dwie szerokie łyżki i dwa kubki z wodą pobraną z tego samego źródła, które zasilało koryto. Talerze nie były podgrzewane, a niektóre okazały się jeszcze mokre po myciu. Jedną po drugiej tace wynoszono do sąsiedniego pomieszczenia i ustawiano na stole, aż pokryły cały blat. Tymczasem zjawili się opiekunowie poszczególnych grup i zaczęli wkładać zebrane tego dnia warzywa do szafek pod przeciwległą ścianą. Dzieciarnia pobiegła do jadalni.
Remrath powiedział wszystkim, że później wyjaśni, co Gurronsevas robi w kuchni, i nie przerwał pracy, której przebieg coraz bardziej podnosił dietetykowi ciśnienie.
Cała obsada kuchni była dość wiekowa, zatem poruszała się wolno i niezgrabnie. Znaczyło to, że każda z tych istot mogła przenieść naraz tylko jedną tacę z daniami dla dwóch osób. Tym samym stygnące już w sąsiednim pomieszczeniu jedzenie podczas przenoszenia jeszcze bardziej się wychładzało, a do jadalni musiało trafiać całkiem zimne. Stołownicy jednak zapewne nie narzekali, bo i tak nie oczekiwali po stewie niczego szczególnego.
— Nie mogę już na to patrzeć — rzekł Gurronsevas półgłosem do cebrzyka. — Organizacja pracy w tej kuchni to kryminał, ich system serwowania zaś… Nie zmieniaj kształtu i nie idź na razie za mną, jeśli nie zacznę wzywać pomocy.
Poczekał na chwilę, gdy Remrath będzie przechodził bliżej.
— Przyglądam się waszej pracy i sądzę, że mógłbym pomóc — powiedział dość głośno. — Jak widziałeś, jestem szybszy i sprawniejszy niż ty. No i mam cztery ręce, obecnie całkiem bezczynne…
Wielki Gurronsevas jako kelner, pomyślał, biorąc pierwszą tacę i znikając w tunelu wiodącym do jadalni. Na co mi przyszło?