Gurronsevas nie mógł uwierzyć w to, co go spotkało. Żeby czołowy przedstawiciel sztuki kulinarnej całej Federacji miał zakończyć życie w kombinezonie upapranym od stóp do głów hudlariańską mieszanką odżywczą… Bardzo go to złościło. Był pewien, że ilekroć ktoś wspomni o nim, zawsze prędzej czy później wyjdzie, iż zginął w sposób niegodny, niesprawiedliwy, wręcz hańbiący. Mógł się tylko domyślać, jaką inskrypcję wyryją na jego cześć co mniej poważni koledzy na Obelisku Pamięci. Wzburzenie wyparło nawet strach.
Po chwili pomyślał, że przecież musi być inny niż radio sposób zwrócenia na siebie uwagi. Jednak głosy w słuchawkach twierdziły co innego. Odbiornik, przez kolejną złośliwość losu, działał jak należy.
— Odezwij się, Gurronsevas — rzekł ktoś. — Jeśli mnie słyszysz, a nie możesz odpowiedzieć, zapal flarę… Nadal nic, sir.
— Zapomina pan, że to szpitalny kombinezon — powiedział ktoś inny. — Tylko do użytku wewnętrznego. Nie ma flar na wyposażeniu. Gurronsevas nie wziął żadnej, bo nie miał opuszczać Szpitala. Posiada tylko mały silnik rakietowy na plecach. Ale przecież wie pan, jak wygląda Tralthańczyk! Proszę zacząć szukać postaci w skafandrze z plecakiem, dryfującej niezależnie od chmury śmieci. Może też próbować wrócić do doku. O ile jest przytomny i cały, oczywiście.
— I o ile żyje.
— Zgadza się.
Gurronsevas starał się nie zwracać uwagi na pesymistyczny ton. Szukał sposobu, by sobie pomóc. Obok ciągnęła się bezkresna metalowa ściana zewnętrznego poszycia Szpitala, niedaleko wisiał podobny do torpedy frachtowiec Hudlarian, tu i ówdzie zaś krążyły odpływające coraz dalej śmieci. Niektóre pojemniki ciągle wyrzucały smugi gazu albo odżywki. Dietetyk uznał, że rzeczywiście trzeba się wydostać spomiędzy nich. Najpierw jednak musiał wykorzystać napęd, by powstrzymać ruch obrotowy.
Nie mając prawie żadnego doświadczenia w używaniu silniczków korekcyjnych, zmarnował kilka minut i sporo paliwa, zanim Szpital przestał wirować mu w oczach. Materiału napędowego zostało zapewne tylko na jeden impuls. Raczej nie miał szans na kontrolowany lot poza chmurę szczątków, o powrocie do ładowni nie wspominając.
Głosy w słuchawkach były podobnego zdania.
— Sprawdziliśmy rejestr kombinezonów — powiedział ktoś. — Mamy informację o pobraniu jednego tralthańskiego ubioru z trzygodzinnym zapasem powietrza i standardowym zestawem odrzutowym na plecy. Został wypożyczony niecałe dwie godziny i trzy kwadranse temu. Jeśli Gurronsevas używał silniczków podczas odwiedzin na frachtowcu i nie rozszczelniał w tym czasie skafandra, może nie wystarczyć mu na długo mieszanki i powietrza. Zespół poszukiwawczo — ratunkowy już się ubiera, tylko gdzie kazać im szukać?
— Przypuszczam, że reszta paliwa mogła pójść na próby, które wprawiły go w gwałtowny ruch wirowy — powiedział ktoś po drugiej stronie. — Musimy szukać obracającego się szybko obiektu o masie równej ciału Tralthańczyka…
— Nie wiem, sir. Niektóre z tych szczątków są równie wielkie i też szybko się obracają. Jeśli Gurronsevas nie miał dość szczęścia, by przemknąć się między nimi, może już nie przypominać Tralthańczyka…
— Przenieść generator wiązki na zewnętrzny kadłub — rozkazał pospiesznie pierwszy głos. — Utrzymywać łączność z zespołem ratunkowym, który ma się rozproszyć i przeszukać dokładnie chmurę szczątków. Jeśli spostrzegą cokolwiek, będziecie to zaraz ściągać.
— To nie są przenośne generatory, sir. Potrzebujemy czasu, aby zamocować je i zakotwiczyć…
— Wiem, wiem. Działajcie tak szybko, jak to tylko możliwe.
Patrząc przez czyste fragmenty wizjera, Gurronsevas odnotował, że udało mu się całkowicie ustabilizować, bo widoczny w oddali jasny kwadracik doku nie przesuwał się w żadną stronę. Widział też drobne figurki ludzi przepychających przez śluzę jakiś sprzęt, zapewne generator wiązki. Kilka chwil później pierwsi ratownicy wystrzelili w próżnię.
Żaden z nich jednak nie kierował się bezpośrednio w jego stronę. Tymczasem Gurronsevas znowu znalazł się w opałach.
Chmura śmieci i szczątków ciągle się rozpraszała, opary zaś stawały się coraz rzadsze — poza jednym miejscem, gdzie wirował jeszcze hudlariański kontener. Wcześniej widocznie zderzył się z czymś, co utrąciło mu zawór. Pożywka wydostawała się nieprzerwanie cienkim, lecz mocnym strumieniem, który rozchodził się wkoło, tworząc coraz szerszą spiralę. Gurronsevas poruszał się zbyt szybko i był zbyt blisko, aby uniknąć wejścia w miniaturową mgławicę. Zdołał tylko przesłonić rękawicami wizjer, by pożywka nie oblepiła go do końca.
Przez moment miał wrażenie, że trafił na wielki pyłowy pierścień jakiejś planety i za chwilę jego życie w spektakularny sposób dobiegnie końca. Przeleciał jednak bez problemu przez opary, nie tracąc przy tym widoczności.
Zaraz za spiralą ujrzał odległą o jakieś pięćdziesiąt jardów wielką, nienaruszoną paletę z hudlariańskimi zbiornikami. Dryfowała dostojnie, nie obracając się, i nie stanowiła żadnego zagrożenia.
Zespół ratunkowy przeczesywał przestrzeń, ale nikt nie meldował, że spostrzegł poszukiwanego. Gurronsevas rozejrzał się. W oddali, za oparem, majaczyła postać jednego z Ziemian. Tralthańczyk zastanawiał się właśnie, czy może machanie kończynami by coś dało, gdy spojrzał ponownie na obracający się otwarty pojemnik.
Może jednak będę miał jeszcze czas na kolejne eksperymenty, pomyślał z nadzieją.
Nieuszkodzona paleta była coraz bliżej. Małym impulsem silniczków podleciał do niej. Mimo skromnych zapasów powietrza i rozgorączkowania wylądował delikatnie, aby nie wprawić obiektu w ruch obrotowy i nie uszkodzić ciasno upakowanych, jajowatych pojemników.
Ponieważ ich załadunek przebiegał na orbicie, a podczas skoku nadprzestrzennego do Szpitala w ładowni też utrzymywano zerową grawitację obie warstwy pojemników spinała tylko mocno napięta sieć. Ostrożnie uczepił się jej blisko środka palety.
Spoglądając między kontenerami na widoczny z drugiej strony Szpital, poczekał, aż w polu widzenia ukaże się wylot doku. Wtedy włączył silniczki, aby ustabilizować obiekt, i dał sobie chwilę na zastanowienie.
Na palecie było około stu pojemników w każdej warstwie, wszystkie zaś miały zawory skierowane do tyłu. Dwadzieścia znajdujących się dokładnie pod nim nie nadawało się do wykorzystania, pozostałe jednak jak najbardziej. Ostrożnie wyciągnął kończyny i otworzył maksymalnie zawory czterech zbiorników leżących w równej odległości od niego. Wyrzuciły nie tyle mgiełkę, ile zwarty strumień odżywki.
Od razu poczuł lekkie przyspieszenie, lecz masa palety i jego ciała była zbyt duża, aby opróżnienie czterech pojemników zmniejszyło wyraźnie prędkość ucieczki. Zaczął otwierać wszystkie zawory, do których mógł sięgnąć, i niebawem już zostawiał za sobą szereg smug uwalniającej się odżywki. Musiał pilnować, aby ciąg był możliwie równy, co kilka sekund zerkał więc między pojemniki i upewniał się, że nadal ma przed sobą rosnącą z wolna jasną plamę doku. Ilekroć paleta zbaczała z kursu, korygował go silniczkami manewrowymi.
Wskaźniki w hełmie pokazywały, że paliwo wyczerpało się już chwilę temu, ale nie było to zgodne z prawdą. Uznał, że projektanci skafandra specjalnie zafałszowali odczyt. Niewykluczone, że zapas powietrza też obejmował podobną rezerwę na czarną godzinę.
Miał wprawdzie trudności z oddychaniem i czuł narastający ból w piersi, ale powtarzał sobie, że to tylko objawy psychosomatyczne. Nie bardzo jednak w to wierzył.
Oddalał się wyraźnie od chmury śmieci, wylot doku rósł w oczach. Tymczasem członkowie ekipy ratunkowej nadal meldowali o bezskuteczności poszukiwań, chociaż ktoś powinien go już zauważyć… Nagle spostrzegli go wszyscy.
— Tu czwórka. Zdaje się, że jedna z palet się nie rozpadła i teraz dopiero puściły jej zawory. Porusza się w kierunku przeciwnym niż wszystkie śmieci. Może stanowić zagrożenie…
— Mówi piątka. Mniejsza o zagrożenie. Nasz zaginiony Tralthanczyk jedzie na niej wierzchem. Sprytna sztuczka. Tylko leci trochę za szybko.
— Czy ktoś może go przechwycić?
— Mówi jedynka. Nie zdążymy, zanim doleci do celu. Jesteśmy daleko i poruszamy się w niewłaściwym kierunku. Operator wiązki, pomożesz mu miękko wylądować?
— Nie mogę, jedynka. Będziemy mieli moc dopiero za dziesięć minut.
— No to zmykaj, żeby na tobie nie usiadł.
— Raczej nie wyląduje na mnie, jedynka. Wyliczyliśmy jego trajektorię i mamy wrażenie, że trafi akurat do śluzy. Wie, jak…
— Tu jedynka. Wszyscy operatorzy w doku włączyć wiązki na łagodne odpychanie. Przechwycicie go, gdy wleci. Zespoły dekontaminacyjny i medyczny w pogotowiu.
Serce łomotało Gurronsevasowi w piersi i prawie nie słyszał już rozmowy, jednak mimo kłopotów z wizjerem rozpoznał zbliżającą się szybko śluzę doku. Większość zbiorników była pusta, ale nie wyczerpywały się równocześnie i paleta zaczęła zbaczać ku krawędzi otworu.
Przez chwilę miał jeszcze nadzieję, że przeleci bezpiecznie, lecz narożnik zahaczył o metalową framugę i wehikuł rozpadł się na elementy składowe. Gurronsevas cudem uniknął zranienia, nagle jednak znalazł się pośród dwustu koziołkujących pełnych i pustych zbiorników, które za chwilę miały się rozbić o tylną ścianę doku. Nagle coś nim szarpnęło. Promień ściągający objął całe jego ciało i zatrzymał, podczas gdy pojemniki runęły na stalową grodź i roztrzaskały się na drobne kawałki. Te, w których coś jeszcze zostało, trysnęły resztkami odżywki.
Jakiś odłamek uderzył Gurronsevasa w pierś, niezbyt mocno, ale boleśnie, i nagle zapaliła się lampka nadajnika. Widać trzeba mu było tylko solidnego wstrząsu.
— Nie zostawiajcie go tam — rozkazał ktoś nie znoszącym sprzeciwu tonem. — Dajcie go do śluzy osobowej. Gdzie lekarz?
— Tu Gurronsevas — odezwał się z wysiłkiem dietetyk. — Potrzebuję powietrza, nie lekarza. Szybko.
— Mówisz! To dobrze. Wytrzymaj. Za chwilę podczepimy nowy zbiornik.
Gurronsevasowi zdawało się, że minęła cała wieczność, nim oczyszczono jego kombinezon z resztek odżywki i związków chloru, jednak znowu mógł swobodnie oddychać. No i myśleć. Lekarz dyżurny, bardzo oficjalnie podchodzący do swych obowiązków Nidiańczyk, nie mógł uwierzyć, że dietetyk wyszedł z całej przygody tylko z lekkimi obrażeniami, i mimo wszystko chciał zabrać go na oddział. Gurronsevas stanowczo się sprzeciwił. Zgodził się tylko na dokładne badanie ręcznym skanerem.
Tymczasem słuchał napływających kolejno meldunków o tym wszystkim, czego nie mógł widzieć. Uruchomiono małe ciągniki, które miały odzyskać rozrzucony ładunek i zebrać wszystkie śmieci. Potem dopiero zamierzano sprawdzić, co z tego będzie trzeba zniszczyć, a co jeszcze się przyda. Trivennleth przycumował ponownie i dok został prowizorycznie uszczelniony szybko tężejącą pianką. Zaczęto przygotowania do rozładunku reszty towarów.
Gurronsevas był rozczarowany, że nikt nie wspomniał o jego brawurowym powrocie. Ale może wszyscy byli zbyt zajęci.
Gdy doktor z Nidii w końcu go puścił, dietetyk spytał o drogę do centrali doku dwunastego. Chciał powiedzieć kilka słów pracującym tam istotom. Zmiana składała się głównie z Ziemian. Wszyscy spojrzeli na niego, gdy wszedł do środka, ale nikt się nie odezwał ani nie uśmiechnął. Okazując skruchę, dietetyk zbliżył się cicho do postaci siedzącej na centralnym miejscu.
— Chcę wyrazić panu i pańskim podwładnym najszczerszą wdzięczność za pomoc w akcji ratunkowej — powiedział. — I na ile mogę, przeprosić za ten wypadek w ładowni.
— Na ile pan może…! — sapnął dyżurny oficer, ale pokręcił głową i zaczął od nowa. — Sam pan się uratował. Pomysł, aby wykorzystać zbiorniki jako rakiety, był, hmm, całkiem oryginalny.
Gdy stało się jasne, że Ziemianin nie zamierza powiedzieć nic więcej, Gurronsevas znowu zabrał głos.
— Wkrótce po przybyciu do Szpitala usłyszałem od kogoś, że jedzenie to tylko paliwo dla ciała. Uważałem tę istotę za kulinarnego barbarzyńcę, ale owszem, jedzenie jest paliwem. Aż do teraz nie wiedziałem, do jakiego stopnia.
Oficer uśmiechnął się, ale tylko przelotnie. Twarze pozostałych ani drgnęły. Gurronsevas nie musiał być empatą z Cinrusa, aby pojąć, co myślą o nim w tej chwili ci ludzie. Ale nawet jeśli nie zareagowali na przeprosiny, nie odmówią chyba uprzejmej prośbie.
— Myślałem ostatnio o pewnych zasadniczych zmianach w sposobie żywienia Hudlarian. Aby je wprowadzić, musiałbym uzyskać zgodę naczelnego administratora Szpitala. Chciałbym się z nim skontaktować. Czy mogę skorzystać z waszego komunikatora? Chodzi o rozmowę z pułkownikiem Skemptonem.
Dyżurny oficer obrócił fotel, by spojrzeć przez zajmujące całą ścianę okno zachlapane częściowo szarawą pastą. Ekipy pracowały już nad oczyszczeniem doku i naprawą uszkodzeń. Długo trwało, nim człowiek spojrzał ponownie na dietetyka.
— Jestem pewien, że pułkownik Skempton będzie chciał z panem porozmawiać.