Rhabwar leciał prędkością poddźwiękową w kierunku wskazanej przez Williamsona osady. Leżała w północnej strefie umiarkowanej i podczas wcześniejszych prób nawiązania kontaktu jej mieszkańcy nie okazywali tak wielkiej wrogości jak pozostałe osiedla. Gurronsevas miał okazję spojrzeć własnymi oczami na sporą połać planety. Fletcher jednak nie dlatego zdecydował się na powolny dolot na niskim pułapie. Przede wszystkim chciał uniknąć powitania tubylców gromem, który towarzyszyłby przekroczeniu bariery dźwięku.
To, czego nie było widać z orbity, teraz ukazywało się ze wszystkimi szczegółami. Pod nimi ciągnęły się pasma niskich, porośniętych lasem wzgórz. Ich zbocza pokrywał zielony dywan ze smugami żółci i brązu. Dalej ujrzeli płaskie, nakrapiane brunatno łąki. Na innym świecie barwy przyrody zależałyby od pory roku, ale nie tutaj. Oś obrotu Wemara była prostopadła do płaszczyzny orbity.
Tylko raz przelecieli nad wąskim pasem poczerniałej ziemi. Mógł to być ślad po trafieniu pioruna albo skutek czyjejś beztroski. Często trafiali na ruiny miast, które wznosiły się ku niebu niczym ślady dawno zaschłych wrzodów. Ulice i budynki porastały gęsto żółtawe krzaki, których nikt nie wyrywał. Gurronsevasowi ulżyło, gdy kapitan przerwał w pewnej chwili tę procesję widmowych obrazów.
— Tu mostek. Za piętnaście minut będziemy nad celem, doktorze.
— Dziękuję, przyjacielu Fletcher. Proszę utrzymać obecny pułap i okrążyć miejsce, aby mogli nas zauważyć i nie byli za bardzo zaskoczeni. W trakcie przelotu proszę zrzucić boję z dwustronnym komunikatorem i autotranslatorem. Niech opadnie tuż obok szczątków poprzedniej. Może zasugeruje im to, że jesteśmy nie tyle rozrzutni, ile wytrwali i skłonni do wybaczania. Lądować chciałbym jeszcze za dnia, możliwie blisko, ale nie na tyle, aby uznali nas za bezpośrednie zagrożenie.
— Jaki poziom zabezpieczeń, doktorze?
— Osłonę antymeteorytową proszę ustawić na minimalną moc i tylko na odpychanie. Najlepiej niezbyt daleko od statku, żeby nie wpadali na nią przypadkiem. O indywidualnych procedurach bezpieczeństwa porozmawiamy przed opuszczeniem statku.
Osada składała się z kilku drewnianych domów i kopalni. Wejście do niej otwierało się u stóp klifu. Mogła sięgać dość wysoko ponad dno biegnącej z północy na południe doliny, której zbocza były tak strome, że blask słońca musiał docierać do osady tylko kilka godzin dziennie. Roślinność wyglądała tu tak samo zdrowo jak na równiku. Nie było pól uprawnych, ale gdzieniegdzie zieleniły się ogrody. Poza głównym szybem kopalni w zboczu widniały jeszcze trzy mniejsze otwory, lecz trudno było ocenić, jak głęboko ciągną się podziemne korytarze i ile istot może w nich mieszkać.
Dla lepszego efektu włączyli reflektory. Biały kadłub i deltoidalne skrzydła zajaśniały nad wejściem do kopalni niczym małe, trójkątne słońce. Wprawdzie widoczne dobrze dzięki temu symbole — ziemski czerwony krzyż, illensańskie słońce wychodzące zza chmur, żółty liść Tralthy i wiele innych — nic nie mówiły tubylcom, ale to mogło się szybko zmienić.
Z głośnika zrzuconej chwilę wcześniej boi płynął potok słów, ale — jak się zdawało — nie robił na nikim wrażenia.
— Nie przejmuj się, przyjacielu Gurronsevas — rzekł Prilicla. — Wyczuwam, że większość z nich jest zaciekawiona, chociaż niektórzy jeszcze się wahają. Ich emocje są wciąż bardzo słabe, prawie na granicy moich…
— Zgadza się, doktorze — odezwał się z mostka Fletcher. — Widzimy sporą grupę tubylców wyłaniających się z podziemnych korytarzy. Stoją w ciemności niedaleko wyjścia. Są zbyt stłoczeni, aby ocenić, ilu ich jest i w jakim są wieku, ale szacuję, że zebrała się już co najmniej setka. Nie mają żadnych narzędzi, nie wykrywamy też obecności metalu czy broni. Trzech, pewnie ci najostrożniejsi, o których mówiłeś, stanęło im na drodze i chyba próbują powstrzymać resztę przed wyjściem. Jakie rozkazy?
— Na razie żadne, przyjacielu Fletcher. Poczekajmy, aż się zbiorą. Pozostańmy na nasłuchu.
Wszyscy stali, siedzieli lub polatywali wokół ekranu ukazującego ciemny wylot tunelu. Boja nadawała nieustannie przygotowaną wcześniej przemowę. Głos brzmiał głośno i wyraźnie. Nawet powracające od ścian urwiska echo nie zniekształcało słów. Po półgodzinie Gurronsevas musiał przyznać, że dawno nie słyszał czegoś równie nudnego.
„Jesteśmy przyjaciółmi i nie chcemy was skrzywdzić. Nasz statek może wydać wam się dziwny i napełniać lękiem, ale mamy pokojowe zamiary. Przybyliśmy, by wam pomóc, szczególnie waszym dzieciom, jeśli nam pozwolicie. Jesteśmy inni niż nasi poprzednicy. Mamy tylko mały statek z zapasami dla załogi, nie będziemy więc was obrażać ofiarowywaniem jedzenia, dopóki sami go nie zechcecie. Nie wiemy, czy możemy wam pomóc. Chcielibyśmy jednak porozmawiać i dowiedzieć się o was jak najwięcej, aby zrozumieć, jak mogłaby wyglądać udzielana wam pomoc. Jesteśmy przyjaciółmi i nie chcemy…”
— Doktorze, podczas gdy tak czekamy, chciałbym o coś spytać — odezwał się coraz bardziej znudzony Gurronsevas. — Wcześniej padła sugestia, że dołączyłem do zespołu jako doradca do spraw żywienia. Wprawdzie nastąpiło to bez mojej wiedzy i zgody, ale skoro dzięki temu nie jestem już ukrywającym się przed władzami Szpitala pasażerem na gapę, chciałbym wiedzieć, czy to O’Mara mnie wysłał.
Prilicla nie odpowiedział od razu. Zadrżał lekko, jednak dietetyk nie odniósł wrażenia, że był to skutek jego ciekawości czy lekkiej irytacji. Mogło chodzić o emocje kogoś całkiem innego. Możliwe też, że mały empata przygotowywał się w ten sposób do wygłoszenia nieprawdy, co zawsze było dla niego bardzo niemiłym zadaniem.
— Przyjaciel O’Mara wyraża wiele złożonych emocji — odparł w końcu. — Ilekroć wspomina o tobie, wyczuwam aprobatę połączoną z irytacją oraz pragnieniem, by ci pomóc. Jednak nie jestem telepatą i nie potrafię czytać w myślach. Jeśli przyjaciel O’Mara postanowił, żebyś dołączył do nas na czas wyprawy…
— To musiał być naprawdę zdesperowany — dokończyła za niego Naydrad. — Patrzcie, wychodzą!
Wemaranie wylewali się z tunelu na otwartą przestrzeń niczym woda z węża po odkręceniu kurka. Biegli, odbijając się ogonami, i wydawali trudne do rozpoznania dźwięki. Zmierzali w kierunku Rhabwara. Poza trzema dorosłymi, którzy stali teraz obok wylotu tunelu, wszyscy byli młodzi. Niektórzy nawet tak młodzi i niezgrabni, że upadali, ile razy chcieli użyć w biegu ogona. Niemniej nie powstrzymywało ich to i szybko dołączali do pokrzykujących i okrążających statek tuż przed osłoną przyjaciół. Murchison roześmiała się nagle.
— Tylko łuków i tomahawków im brakuje — powiedziała.
— Ja zaś mam wrażenie, że są bardzo zaciekawieni i podekscytowani. Hałasują jak większość dzieci w podobnych sytuacjach. Nie stanowią zagrożenia.
— Przepraszam, żartowałam — wyjaśniła Murchison. — Skojarzyli mi się z pewnym obrazem z historii Ziemi. Analogia jest nazbyt złożona i mało śmieszna, aby ją wyjaśniać. Ale dorośli też podchodzą. Przynajmniej dwóch.
Zbliżali się wolniej i jakby ostrożniej niż dzieci. Nie mieli broni, tylko jeden z nich niósł drewnianą laskę. Dwóch posuwało się na ogonach, przystając na krótko po każdym skoku. Trzeci podchodził jeszcze wolniej, jedynie na tylnych kończynach i podpierając się laską.
— Wydają się dość słabi — zauważyła Murchison, wypowiadając myśl, która również Gurronsevasowi przyszła do głowy. — Poruszają się ostrożnie, w sposób charakterystyczny dla osobników starych, niekoniecznie jednak chorych. Cała trójka to samice i… Patrzcie, ta z laską idzie na komunikator!
— Podzielam te odczucia, przyjaciółko Murchison — odezwał się Prilicla. — Jednak twoja nie wypowiedziana obawa, że laska ma zostać użyta do zniszczenia komunikatora, wydaje mi się bezzasadna. Starsza Wemaranka emanuje wprost zaciekawieniem. Może jest też lekko zdenerwowana, ale nie pragnie niczego rozbijać.
— Do tego potrzebowałaby zresztą czegoś więcej niż zwykły kij — zauważył kapitan.
— Zgadza się, przyjacielu Fletcher. Gdy tylko podejdzie, wyłącz nagranie i ustaw urządzenie na łączność dwustronną. Wydaje mi się, że ona chce z nami porozmawiać.
— O ile pamiętam, twoje wrażenia z reguły są trafne — odezwał się milczący od dłuższego czasu Danalta. — Poza szczególnymi przypadkami…
Tłum młodzieży na zewnątrz zmęczył się już chyba trochę, ale nie przycichł. Tyle że zamiast skakać, dzieciarnia podzieliła się na małe grupki i napierała na prawie niewidzialną barierę. Niektórzy nawet kładli się na niej pod kątem czterdziestu pięciu stopni i krzyczeli z radości, gdy się nie przewracali. Najodważniejsi uderzali z rozpędu, by z radosnym wrzaskiem dać się odrzucić. Dorośli, którzy dołączyli tymczasem do młodych, stali i rozmawiali cicho, jednak powszechny zgiełk nie pozwalał wyłowić ich słów. Trzecia istota przystanęła przy komunikatorze, który natychmiast umilkł.
— Wreszcie upragniona cisza — powiedziała Wemaranka bez śladu nieśmiałości. — Myślicie, że jesteśmy głusi? Albo na tyle tępi, że trzeba nam bez końca powtarzać to samo? Naprawdę uważacie, że podobne zapewnienia działają tym lepiej, im głośniej zostaną wykrzyczane? Po istotach przybyłych z gwiazd spodziewałabym się więcej rozumu. Czy ta głupia maszyna potrafi nie tylko wydzierać się, ale i słuchać? Czego od nas chcecie?
— Zredukowałem głośność do jednej trzeciej — powiedział cicho kapitan. — Dalej, doktorze.
— Dziękuję — rzekł Prilicla, podpłynął do komunikatora i włączył nadawanie. — Przepraszamy, że nasze urządzenie narobiło tyle hałasu. Nie zamierzaliśmy nikogo urazić ani zasugerować, że jesteście głusi czy ograniczeni. Chcieliśmy tylko, by słyszano nas na dużym obszarze. Chcemy porozmawiać z tobą i twoimi przyjaciółmi i dowiedzieć się, czy moglibyśmy wam jakoś pomóc. Jesteście dla nas obcy, tak jak my wydamy się obcy wam, gdy nas zobaczycie. Opowiemy wam o sobie i chcemy prosić, abyście wy opowiedzieli nam o swoim życiu. O ile nie ma żadnych przeciwwskazań i nie wzbraniasz się przed rozmową z obcym, najpierw chciałbym cię spytać o twoje imię. Ja nazywam się Prilicla i jestem uzdrawiaczem.
— Dziwne imię — stwierdziła Wemaranka. — Brzmi jak grzechotanie garści kamieni. Ja jestem Tawsar, pierwsza nauczycielka. Uzdrawianie i rozmnażanie się zostawiłam innym. Jakie jest twoje drugie pytanie?
— Czy młodzi są tutaj bezpieczni? Jesteśmy dość daleko od tuneli. Z naszej strony nic im nie grozi, ale niebawem zrobi się ciemno. Nie napadnie ich żaden drapieżnik?
Gurronsevasa zdziwiło to pytanie. Przecież na pewno jest całe mnóstwo istotniejszych spraw, które należałoby wyjaśnić, pomyślał. Jednak po chwili zrozumiał. Prilicla wyrażał troskę o dzieci, co było dobitniejszym znakiem przyjacielskich zamiarów niż wszelkie deklaracje.
— Mamy zwyczaj wypuszczać codziennie dzieciaki na kilka godzin. Zwykle wtedy, gdy słońce się już schowa. Inaczej mogłyby się nabawić chorób skóry albo mieć kiedyś kłopoty z posiadaniem potomstwa. Poza tym, jak sobie pobiegają, nie hałasują tak potem w salach i wszyscy mamy szansę zasnąć. W kopalni nie mogą biegać na ogonach, co dla takich młodych jest dość nienaturalne. Jednak żadne drapieżniki im tu nie grożą, bo dawno już wszystkie wytępiliśmy, tak wielkie i groźne, jak i małe gryzonie. Wasz statek jest dla nich czymś nowym. I dobrze, bo tym bardziej się zmęczą. Jak długo zostaniecie?
To szkoła, pomyślał Gurronsevas. Idealne miejsce do znalezienia wielu ciekawych świata i otwartych umysłów. Zespół medyczny wyraźnie podzielał jego radość.
— Jak długo nam pozwolicie — odparł pospiesznie Prilicla. — Chcielibyśmy jednak spotkać się z wami osobiście. Czy to możliwe?
Tawsar zastanawiała się kilka chwil.
— Nie powinniśmy tracić czasu na rozmowy z wami. Nasze postępowanie stanie się przedmiotem powszechnej krytyki. Ale nieważne. Jesteśmy już zbyt stare, aby się przejmować. I nazbyt was ciekawe. Musicie jednak odlecieć przed powrotem myśliwych. To musicie mi obiecać.
— Obiecujemy — rzekł Prilicla i nikt na pokładzie nie wątpił, że obietnica ta zostanie dotrzymana. — Ale gdy się wam pokażemy, reakcje mogą być rozmaite. Fizycznie bardzo się różnimy od Wemaran. Młodzieży, a może nawet wam, możemy się wydać straszni albo odrażający.
Tawsar wydała kilka dźwięków, które mogły oznaczać śmiech.
— Nie widzieliśmy pasażerów tamtego statku, ale opisali nam siebie. To były dziwne, wyprostowane istoty bez ogonów, niektóre całe okryte futrem, inne z futrem tylko na głowie. Jednak tamci chcieli zmieniać nasze życie, więc myśliwi zniszczyli ich gadające urządzenie. Co do straszenia dzieci, to nie sądzę, byście zdołali pokazać coś straszniejszego niż potwory, którymi ich wyobraźnia już zasiedliła wasz statek. Ale po namyśle proponuję, żebyście nie pokazywali się teraz. Młodzi mają dość wrażeń na dzisiaj. Jak was zobaczą, trudno będzie zagonić ich do środka, o zaśnięciu nie wspominając. Skoro zostaniecie trochę, lepiej i bezpieczniej będzie, jeśli przedstawicie się w czasie lekcji.
— To nie całkiem tak, Tawsar — powiedział Prilicla. — Istoty, które opisałaś, to Orligianie i Ziemianie. Tych drugich mamy na pokładzie pięciu, to stworzenia z futrem tylko na głowie. Pozostała czwórka wygląda jeszcze dziwniej. Jeden jest Tralthańczykiem, istotą o sześciu nogach i masie ciała trzy razy większej niż u przeciętnego Wemaranina. Jest też Kelgianka o połowę lżejsza i niższa niż ty, ale mająca dwadzieścia par nóg i pokryta srebrzystym falującym futrem. Mamy również zmiennokształtnego, który może wyglądać, jak tylko chce, zależnie od sytuacji groźnie albo przyjaźnie. No i jest wielki latający owad, czyli ja. Jeśli sądzisz, że spotkanie z którąś z tych istot może być dla ciebie przykre, zostanie ona na statku.
— Ten zmiennokształtny… To istota z naszych bajek opowiadanych bardzo małym dzieciom. Dorośli nie wierzą w podobne rzeczy.
Empata nie odpowiedział, by nie powiększać przyszłego zakłopotania Tawsar. Danalta zaś przybrał postać niedużej, wiekowej Wemaranki.
— Bez komentarza — rzekł cicho.