ROZDZIAŁ IX

Wreszcie opuścili pokój i skierowali się do sali jadalnej. Alfred szedł kilka kroków za Sarą, gdyż w ten sposób mógł ukradkiem podziwiać jej smukłą sylwetkę w bieli.

– Jutro z rana wybierasz się zatem do Jaffny, czy tak? – zapytała, kiedy wchodzili do jadalni.

– Tak, chcę wyjechać jak najwcześniej, myślę, że około szóstej rano. Ale oznacza to, że zostaniesz tu przez kilka godzin sam na sam z Helmuthem, a to wcale mi się nie podoba. Najlepiej byłoby, gdybyś dziś wieczorem pojechała jednak do Mount Lavinii.

Sara odwróciła się od niego.

– Nie masz na to ochoty? – zapytał ostrożnie.

– Rozumiem, że nie chcesz mieć mnie dłużej na głowie, więc chyba nie mam wyboru…

Alfred nie odzywał się aż do momentu, kiedy dotarli do jadalni i zajęli swoje miejsce przy stoliku.

– Sądziłem, że on jest…

– Moim narzeczonym, tak? Już ci mówiłam, że nic między nami nie było poza przyjaźnią i nigdy go nie namawiałam, żeby tu przyjeżdżał. Ale jeśli rzeczywiście chcesz wysłać mnie na los gorszy od śmierci, to pojadę. Nie życzysz mnie sobie tu dłużej.

– A więc tak? – Alfred sprawiał teraz wrażenie zadowolonego z siebie niczym najedzony kot. – Więc to musiałaś odreagować?

Sara zmęczonym ruchem dłoni odgarnęła z czoła niesforne kosmyki włosów.

– Może i tak, sama nie wiem…

– Ale co ja miałbym z tobą zrobić? Boję się tu ciebie zatrzymywać, a sama mówiłaś, że twój przyjaciel to dobry człowiek.

– Owszem, ale nie chcę ryzykować, żeby zabierał się za mnie – wypaliła i umilkła przerażona.

– Nie zrobi tego. Jeśli ja byłem w stanie się opanować, to i on sobie poradzi.

– To nie to samo – odparła.

– Jak to? Machnęła ręką.

– To sprawa uczuć.

Alfred trwał w milczeniu, wpatrując się w obrus.

Podano obiad, a oni nadal siedzieli bez słowa. Sara zjadła tylko trochę zupy, wciąż bała się o swój żołądek. Myślała o tym, co powiedział Alfred, ale nic mądrego nie przychodziło jej do głowy. Nie znajdowała właściwych słów, by skomentować jego wypowiedź.

Mała grupka muzyków przygrywała między stołami. Były to rytmy latynoskie, zapewne związane z wpływami z okresu, kiedy Sri Lanka należała do Portugalii. Sara wolałaby posłuchać tutejszych, wyspiarskich melodii.

Grajkom towarzyszyła sympatyczna młoda dziewczyna sprzedająca kwiaty. Z jej koszyka wystawały banknoty, które przed chwilą otrzymała. Sara zauważyła, że dziewczyna chowa skrzętnie monety i drobne pieniądze pod kwiaty, a na wierzchu zostawia większe nominały, sugerując, że są przez nią chętnie widziane.

Muzykanci doszli teraz do ich stolika. Dziewczyna zawiesiła na szyi Sary wieniec bladoróżowych kwiatów, jeden kwiatek zatknęła też Alfredowi za ucho.

– Wielki Boże, ileż to dziwnych rzeczy człowieka spotyka na tym świecie – wyszeptał.

– Ale tak słodko wyglądasz! – zaśmiała się Sara. Odburknął coś pod nosem i wsadził łodyżkę w dziurkę od guzika przy koszuli.

Kiedy grający dostali napiwki i odeszli, Alfred poprosił:

– Saro, opowiedz mi wreszcie coś niecoś o sobie. Pochodzisz ze wsi, prawda?

– Owszem, i muszę przyznać, że nie nadaję się na mieszczucha. Nie lubię miasta. Wyjechałam ze wsi, żeby uciec od pewnej smętnej historii.

– O! Jakiej to mianowicie?

– Ach, to całkiem banalna sprawa. Wyobraziłam sobie, że pewien chłopak patrzy na mnie w szczególny sposób. Okazało się jednak, że był krótkowidzem. Kupił sobie okulary i ożenił się z zupełnie inną dziewczyną.

– Bardzo to przeżyłaś?

– Strasznie się tego wstydziłam. Chyba nawet nie byłam tak naprawdę zakochana, ale czułam się idiotycznie. Odważyłam się okazać mu zainteresowanie czy też odpowiedziałam na jego rzekome zaloty, które w ogóle nie miały miejsca.

– A potem wyjechałaś do miasta? Przyznaj się, masz pewne doświadczenia… no, z mężczyznami?

– Czy ty aby nie przesadzasz? Ja opowiadam szczerze o sobie, a ty zaczynasz robić się ciekawski! Owszem, mam pewne doświadczenia, ale to stare dzieje.

– Jesteś więc spragniona przyjaźni i czułości?

– Chyba już o tym mówiliśmy. Przede wszystkim muszę mieć pewność.

– Jaką pewność? Co do mężczyzny, czy co do uczuć?

– I jedno, i drugie, ale uczucia chyba są najważniejsze. Nie chciałabym przeżyć kolejnego zawodu.

– Potem znalazłaś pracę w mieście. Gdzie pracujesz?

– W biurze inżynierskim „Elitebetong”. Alfred zmarszczył czoło.

– Niedawno słyszałem tę nazwę. Kiedy to było, zaraz, zaraz… No tak, dzwoniłem tam na tydzień przed wyjazdem.

– Dzwoniłeś do mojej pracy? Po co?

– W zupełnie szczególnej sprawie. Przyprowadzono do nas kobietę, która zemdlała na ulicy. Niestety poroniła i odwieziono ją do szpitala. Dzwoniłem, żeby poinformować o tym jej męża, który pracuje w „Elitebetong”. To wszystko.

– Hm – Sara była bardzo zdziwiona. – Nic o tym nie słyszałam.

– To był, zdaje się, drugi czy trzeci miesiąc, więc na szczęście obyło się bez większych komplikacji.

Sara usiłowała sobie przypomnieć pracujących w jej firmie mężczyzn, kilku z nich było żonatych.

– A jak nazywała się ta kobieta?

– Myślisz, że pamiętam? Chociaż czekaj… Chyba Birgitte, Birgitte Brandt, na pewno.

Sara poczuła, że nagle robi jej się gorąco. Drugi czy trzeci miesiąc? A Erik zapewniał, że nie żyje z żoną od ponad roku! Mówił też, że Birgitte nigdy nie byłaby zdolna go zdradzić! Gdyby to zrobiła, miałby dobry powód do rozwodu.

– Biedna kobieta – ciągnął Alfred, nie mając pojęcia, jaką przykrość sprawia Sarze. – Taka miła i uprzejma, widać było, że jest bardzo przywiązana do męża. Tymczasem jeden z moich kolegów twierdzi, że jej małżonek ugania się za młodymi, niewinnymi panienkami.

Wyraźnie zapomina, że dziewczęta po romansie z nim nie są już tak niewinne.

Co dalej? mówiła do siebie Sara. Co ciekawego masz jeszcze w zanadrzu?!

Czy powinna siedzieć spokojnie i słuchać plotek? Nie wątpiła w prawdomówność Erika, a on przedstawiał Birgitte zupełnie inaczej! Mogła mieć kochanka, nawet jeśli się tego wypierała. I do tego jeszcze te aluzje do młodych panienek! W to już zupełnie nie mogła uwierzyć. Ich przyjaźń była serdeczna i szczera, rozwijała się przez dłuższy czas, a Erik nawet walczył ze swoim uczuciem. Tak przynajmniej mówił.

– Czemu nagle zamilkłaś, Saro? A poza tym nic nie zjadłaś. Chyba nie jesteś znowu chora? – pytał zatroskany.

Pokręciła przecząco głową. Gdy się odezwała, niemal nie poznała własnego głosu.

– Alfredzie, może będziesz na mnie zły, ale zdecydowałam, że nie pojadę do Mount Lavinii…

Jego twarz wyrażała nieopisane zdziwienie.

– Dlaczego?

– Dlatego, że czeka tam na mnie właśnie mąż Birgitte Brandt.

– Żonaty mężczyzna czeka na ciebie?

– Tak. Mówiłam ci, że jest nieszczęśliwy, i wierzyłam w to głęboko. Byłam ślepa. Twierdził, że jego żona jest zimną, pozbawioną uczuć osobą, że nie żyją ze sobą od dawna. Powinnam ci chyba być wdzięczna, a tymczasem czuję ogromne rozgoryczenie. Najpierw miałam ci za złe, że pozbawiłeś go glorii bohatera, mimo iż widziałam w nim raczej starszego brata czy ojca. Teraz jestem całkiem zrezygnowana. Znowu czuję się oszukana, nieszczęśliwa, zmęczona tym wszystkim, wstydzę się za samą siebie.

Zmieszany Alfred nie bardzo wiedział, jaki powinien przybrać wyraz twarzy. W końcu upodobnił się do ostrego, nieprzystępnego policjanta.

– I pomyśleć, że cały czas wodził mnie za nos – dodała gorzko Sara. – Stary cap!

– Co powiedziałaś?

Muzykanci zbliżali się właśnie do sąsiedniego stolika. W kilka sekund po tym jak Alfred zadał pytanie, muzyka na moment umilkła, a w dużej sali o dobrej akustyce rozległ się donośny głos Sary:

– Stary cap!!!

Wszyscy jak jeden mąż zwrócili oczy w ich kierunku. Jeden ze skandynawskich gości z trudem powstrzymywał się od śmiechu.

Sara przykryła dłonią usta i patrzyła przerażona, choć jednocześnie rozbawiona, na Alfreda; on także z trudem zachowywał powagę.

Gdy już ochłonęli, Sara rzekła:

– Wiem, że ci zawadzam, ale naprawdę nie mam się gdzie podziać.

Alfred ocknął się z zamyślenia.

– Naturalnie, pod żadnym pozorem nie pojedziesz do Mount Lavinii. Zakazuję ci. Taki… sama zresztą świetnie go scharakteryzowałaś. Ale nie mogę również zostawić cię tu jutro samej. Dałabyś radę pojechać ze mną? Ostrzegam, że to może być męcząca wyprawa.

Buzia Sary rozpromieniła się w okamgnieniu. Alfred zmuszony był odwrócić twarz, gdyż radość i szczęście, bijące z oczu dziewczyny, wprost go poraziły. Zdał sobie przy tym sprawę, że Sara usiłowała wybłagać u niego taką właśnie decyzję.

– Nie chciałabym jednak towarzyszyć ci wbrew twojej woli – dodała z miną smutnego spaniela.

– Czy takie odniosłaś wrażenie? Rzeczywiście, są z tobą pewne kłopoty, ale…

– Kłopoty?! Ze mną?

– Nie czas na dyskusję – mruknął speszony. – Jutrzejsza wyprawa może okazać się niebezpieczna, ale… nie chcę, żebyś jechała do Mount Lavinii.

– Więc dlaczego mi to proponowałeś?

– Sądziłem, że powinienem.

Spuściła głowę, a w jej oczach pojawiły się błyskawice.

– Chciałeś mnie wypróbować?

– A czy ty nie zachowywałaś się podobnie?

– Nie powinieneś zmuszać mnie do zwierzeń, nie czyniąc tego samemu.

– Moja droga, ciebie to także dotyczy.

Wreszcie między obojgiem zajarzyła iskierka. W tym momencie podszedł do nich Victor, podając kartkę od swojego wuja Sebastiana.

Alfred podziękował i zaczął czytać list: Człowiek, którego poszukujecie, nazywa się Paramanathan i mieszka w Balikulan w rejonie Jahny. Należy do niewielu powszechnie znanych właścicieli lewoskrętnej muszli.

Bogu dzięki! Teraz mamy wreszcie coś konkretnego. Muszę natychmiast porozmawiać z naszym kierowcą, z którym byliśmy w Negombo.

– Pójdę z tobą.

Na znak zawieszenia broni Alfred wziął Sarę za rękę. Dotyk jego ciepłej dłoni sprawił, że poczuła się jak w siódmym niebie.

Umówili się z taksówkarzem, że wyjadą nazajutrz punktualnie o szóstej rano. Dosłownie w tym samym momencie dobiegł Alfreda głos z recepcji:

– Panie Elden!

Kiedy podeszli do recepcjonisty, mężczyzna dyskretnie zniżył głos:

– Policja kryminalna z Oslo prosi o natychmiastowy telefon.

– Dziękuję. Czy mogę skorzystać z tego aparatu?

– Ma się rozumieć.

Po chwili zjawił się dyrektor hotelu.

– Panie komisarzu, czy dzieje się coś niepokojącego? Weszli obaj do biura.

– Nic, co bezpośrednio dotyczy hotelu. Chciałbym zachować najwyższą dyskrecję. Mogę tylko powiedzieć, że mają państwo poszukiwanego przez policję gościa.

– Kto to taki?

Alfred wahał się z udzieleniem odpowiedzi.

– Wolałbym, żeby jak najmniej osób było w to wmieszanych. Podejrzany nie może się niczego domyślać.

– Oczywiście rozumiem. Będzie pan potrzebował wsparcia tutejszej policji?

– Niewykluczone. W razie konieczności dam znać. Dyrektor wciąż nie odchodził.

– Panie Elden, chodzi o pokój numer siedem, prawda?

– Owszem.

Twarz dyrektora rozjaśniła się w uśmiechu.

– Znam się jednak trochę na ludziach. Na tę osobę narzeka cały personel. Oczywiście będę trzymał język za zębami. Mam nadzieję, że żadnemu z gości nie zagraża niebezpieczeństwo?

– Nikomu poza moją… poza panną Sarą. Ale jej nie spuszczam z oczu.

– Świetnie.

Policja kryminalna z Oslo donosiła, że nawiązali już kontakt z sir Constablem w Anglii. Constable był bliski szoku. Poinformował policję, że od lat konkuruje ze znajomym w kolekcjonowaniu rzadkich muszli. Jego przyjaciel dowiedział się o jednym z najrzadszych rodzajów porcelanki, których jest na świecie zaledwie kilkadziesiąt egzemplarzy, i taki okaz niedawno zdobył. W swoich zbiorach miał już także „Królową mórz”, czyli Conus gloriamaris, także ogromnie cenny nabytek. Obaj panowie posiadają po dwadzieścia kilka najcenniejszych muszli. Sir Constable oddałby wszystko, by przebić przyjaciela. W tym celu musiałby wejść w posiadanie jednego jedynego okazu o jeszcze większej wartości: jest nim lewoskrętna Turbinella pyrum, zwana inaczej Xancus pyrum.

Anglik pozostawił Tangenowi wolną rękę w poszukiwaniach właściciela tego drogocennego egzemplarza, sam nie wiedział, kto nim jest, słyszał tylko, że nazwisko osoby zaczyna się na „Para…”

– To znaczy, że znaleźliśmy właściwego człowieka – ucieszył się Alfred.

Kwota, jaką zaoferował Anglik, przyprawiła oboje o zawrót głowy: sir Constable przeznaczył na całe przedsięwzięcie milion funtów. Ta suma miała zarówno pokryć zapłatę za muszlę, jak i honorarium dla wuja Sary, o ile sprawa załatwiona zostanie pomyślnie i naturalnie w granicach prawa. Jeśli natomiast zadanie przejął przestępca, sir Constable prosi o uniemożliwienie mu dokonania transakcji z tamilskim zbieraczem.

– Wielkie nieba! Przecież to niewyobrażalny majątek! – zawołała Sara.

– To prawda – rzekł Alfred wychodząc z biura. – Pamiętaj poza tym, że wuj miał zapłacić za muszlę, a resztę pieniędzy zatrzymać dla siebie. Teraz Helmuth będzie się starał przechwycić jak najwięcej z tej kwoty.

– Czekaj no, muszę jeszcze poinformować… no wiesz, kogo, że nie przyjadę.

– Jasne, koniecznie.

Recepcjonista obiecał zatelefonować do pana Brandta i powiadomić, że Sara Wenning nie przeprowadzi się do niego. Niech lepiej wraca do domu i zajmie się swoją żoną, dodała Sara, choć nie była przekonana, czy ta informacja dotrze do Erika.

Odetchnęła z ulgą. Naprawdę nie miała ochoty rozmawiać z niedawnym przyjacielem.

Zamówili budzenie i śniadanie na wpół do szóstej. Obsługa bardzo im teraz nadskakiwała. Czyżby na polecenie dyrekcji?

– Helmutha nie było w sali jadalnej – rzekła Sara, kiedy oboje znaleźli się już w pokoju i, odpoczywając, przysłuchiwali się dźwiękom dochodzącym z zewnątrz: słyszeli szum fal, cykady, mewy, a także fragmenty pieśni nuconych przez miejscowych.

– Miejmy nadzieję, że jeszcze nie wykurował żołądka, zyskalibyśmy wówczas przynajmniej jeden dzień. A jak z tobą?

– W porządku. Jestem już zupełnie zdrowa.

Nie mogła przecież powiedzieć nic innego, tak bardzo pragnęła towarzyszyć Alfredowi następnego dnia. Zresztą rzeczywiście odzyskiwała formę.

– Niech to diabli! – zawołała w pewnej chwili.

– Co się stało?

– Muszę się wydostać spod tej moskitiery albo padnę pastwą komara, który tu właśnie wleciał.

– Och, z tą twoją moskitierą! Pokaż, pomogę. Komar zniknął, a Alfred stał chwilę przy łóżku Sary.

Wyciągnął nieśmiało rękę, jakby chciał ją pogłaskać po głowie, ale w ostatniej chwili rozmyślił się i wrócił na swoje posłanie. A tymczasem Sarze przydałaby się odrobina serdeczności po nieszczęsnej historii z Erikiem…

– Wiesz, Saro – zaczął Alfred po chwili namysłu – jednej rzeczy naprawdę żałuję.

Przeraziła się nie na żarty. Czyżby nie miał chęci jej zabrać?

– Czego?

– Żałuję słów, które wypowiedziałem pierwszego dnia na werandzie: imputowałem ci, że celowo założyłaś tę zwiewną, przezroczystą koszulkę. Teraz wiem, że to nie w twoim stylu. Przepraszam cię za to.

– Nie przejmuj się. Już dawno o tym zapomniałam.

– Kochana z ciebie dziewczyna – dodał już ciszej, ale niezwykle ciepło. – Nigdy nie miałem takiego dobrego przyjaciela.

Na twarzy Sary odmalowało się tyle szczęścia, że Alfred odczuł wzruszenie. Zdał sobie nagle sprawę, jak nietrudno i zarazem przyjemnie jest sprawiać bliźniemu radość, choćby kilkoma ciepłymi słowami. W ostatnich latach było mu naprawdę ciężko i pewnie dlatego odnosił się z taką rezerwą do innych ludzi.

Odezwał się ostrożnie:

– Powiedziałaś niedawno, że nie miałabyś odwagi zakochać się znowu po dwóch nieudanych historiach miłosnych, czy tak?

– Tak, to oczywiste. Jak mogłabym po tym wszystkim zaufać swojemu sercu? I jak miałabym kogoś przekonać o mojej miłości?

– Nie bardzo cię rozumiem.

– Pomyśl tylko: przez wiele lat byłam sama, spragniona miłości, jak to określiłeś. Nagle spotykam chłopaka, który spogląda na mnie z sympatią, i natychmiast sobie wmawiam, że jestem w nim zakochana.

– Uhm. To znaczy, że okazujesz zainteresowanie, sądząc, że on ci je wcześniej okazał?

– Być może. Chłopak znajduje sobie inną dziewczynę, a zaraz potem zaczyna mi się podobać starszy ode mnie mężczyzna. I znowu tylko dlatego, że jest dla mnie miły.

– Ale nie pociąga cię seksualnie?

Czy Alfred nigdy nie odzwyczai się od takich jednoznacznych sformułowań? Nie nawykła do tego i zaraz się czerwieniła.

Odpowiedziała zniecierpliwiona:

– To nie ma nic do rzeczy. Czy ty nic nie rozumiesz? Jeślibym zakochała się po raz kolejny w kilka chwil po tamtych historiach, to nikt nie uwierzy w szczerość moich uczuć, a już najmniej ja sama! Wyszłabym na kobietę, która nie może obyć się bez mężczyzny.

– Rozumiem, co chcesz powiedzieć – przerwał jej Alfred. – Mimo to twierdzisz, że trzeba słuchać głosu serca.

– Racja. Jeśli przydarzy mi się jakiś następny raz, to z pewnością nie będę kierować się współczuciem, nawet gdyby mi taki układ pochlebiał. Nie uznaję też dzikiego, zwierzęcego seksu. Zależy mi na głębokiej, prawdziwej miłości.

– Myślę, że postępując w taki sposób nigdy nie zranisz swojego partnera.

– No, dobrze. A teraz chyba już najwyższa pora na sen. Dobranoc i pamiętaj, że bardzo cię lubię.

Niesłychane, że Sara zdobyła się na odwagę, by poczynić takie zwierzenia srogiemu policjantowi. Nie poznawała samej siebie.

Alfred wyciągnął rękę i lekko dotknął dłoni dziewczyny.

– Dobranoc, malutka. Jesteś niezwykłą, kochaną istotą. Uważaj tylko, żebyś nie przeholowała z tą analizą własnych uczuć.

Sara zaśmiała się cichutko.

– Dziękuję za miłe słowa. Kwadrans później odezwała się znowu:

– Nie możesz zasnąć?

Alfred bez przerwy przewracał się z boku na bok.

– Nie, ale nie zawracaj sobie mną głowy. Uniosła się na łokciu.

– Kiedy mnie zależy na tym, żebyś dobrze się czuł.

– Nie możesz mnie wreszcie zostawić w spokoju? – syknął poirytowany. – Cały czas próbuję zasnąć.

– Przepraszam – wyszeptała speszona i opadła na łóżko.

Z kolei on uniósł głowę.

– To ja powinienem cię przeprosić – powiedział pokornie. – Właśnie postanowiłem zacząć nowe, lepsze życie, chcę stać się łagodniejszy i bardziej przyjazny. I zaraz odzywam się tak niegrzecznie. Wybacz. Potwornie tu gorąco. Wyjdę na werandę.

– Pójdę z tobą.

– Nie, zostań – rzekł udręczony. – Na miłość boską, zostańże tu, gdzie jesteś!

Zraniona i smutna, wsunęła się znowu pod koc. Wydawało się jej, że Alfred coś mruczał pod nosem, coś jakby „cholerny szef, w końcu całkiem zamknął za sobą drzwi.

Wciąż nie mogła zasnąć. Kiedy po długiej nieobecności Alfred pojawił się z powrotem w pokoju, udała, że śpi. Bardziej go wyczuwała, niż widziała, gdy stanął przy jej łóżku i przyglądał się jej długo, bardzo długo.

Tak ją to zmęczyło, że nie mogła normalnie oddychać. „Obudzić się” czy nie?

Wreszcie rozległo się westchnienie Alfreda i jego ledwie słyszalny szept:

– Boże, Boże, co ja mam zrobić?

Po czym odszedł powoli i położył się spać.

Загрузка...