ROZDZIAŁ VI

Tym razem mężczyzna poznał i przywitał Sarę.

– Jest pani Norweżką, prawda?

– Tak – odparła niepewnie; nie wiedziała kompletnie, jak ma się zachować.

– Musimy trzymać się razem, bo te hordy Szwedów nas zagadają. Może usiądzie pani na chwilę?

– Naprawdę nie wiem, dziękuję…

Szybko jednak zdecydowała, że zostanie. Może coś z niego wyciągnie? Skierowała się więc ku werandzie.

Ręce lekko jej drżały, ale to nie domniemany morderca był tego powodem, o tym była przekonana. To incydent na plaży i pocałunek z Alfredem wyprowadził ją z równowagi.

– Proszę się rozgościć – odezwał się mężczyzna, starając się nadać lodowatemu spojrzeniu bardziej przyjazny wyraz. Nie całkiem mu się to udało. – Może się pani czegoś napije? Nie chciałbym raczyć się drinkiem w samotności.

– O tej porze? – uśmiechnęła się nerwowo. – Nie, to dla mnie za wcześnie – dodała i usadowiła się w pomalowanym na biało koszu plażowym. Stąd widziała między krzakami kontury postaci Eldena. Siedział na ławce, kręcąc się jednak niespokojnie, zdenerwowany przedłużającą się nieobecnością Sary. Ze swego miejsca nie mógł widzieć dziewczyny.

– Przygotuję pani coś specjalnego, proszę nie odmawiać – zaproponował obcy mężczyzna i ruszył w kierunku drzwi. – Proszę mi tylko podać szklaneczkę.

– Dobrze, ale chyba nie powinnam… Ale jego już nie było w pokoju.

Dopiero teraz Sara zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo się naraża. Ręce i nogi poczęły jej drżeć. Po krótkiej chwili obcy znów powrócił do pokoju.

– Niestety, nie znalazłem nic innego do rozcieńczenia poza czystą wodą z karafki. Ale podobno jest sterylna. Tradycyjna whisky z sodą. Pozwoli pani?

– Dziękuję. Chciałam powiedzieć, że raczej rzadko piję alkohol, a już szczególnie o tej porze. Pewnie zaraz zasnę.

– Na zdrowie – mężczyzna uniósł szklankę. – Na imię mi Hakon.

Ty oszuście, pomyślała Sara i przedstawiła się jako Margrethe. Oboje zatem kłamali jak z nut.

– Czy to nie piękny kraj? – zapytała Sara, stawiając szklankę na stole.

W odpowiedzi mężczyzna skrzywił się z niesmakiem. To dopiero znawca wśród amatorów!

– Owszem, jako taki. Wprawdzie brudno, a i ludność prymitywna, za to klimat wspaniały.

Sara usiłowała podtrzymać rozmowę.

– Moim zdaniem ci ludzie robią wrażenie inteligentnych – stanęła w obronie mieszkańców wyspy. – I prawie wszyscy mówią po angielsku…

Roześmiał się z pogardą.

– Nauczyli się kilku zdań jak papugi. Dzisiaj wybrałem się do Negombo, gdzie zaproszono mnie na obiad do jednej z rodzin. Dziękuję bardzo, ale więcej nie skorzystam. Co za marny poziom!

Sara odczuwała coraz większą niechęć do tego antypatycznego, zimnego mężczyzny w nienagannej białej koszuli i krawacie.

– I nie bał się pan? To znaczy mam na myśli jedzenie?

– Cieszę się na szczęście końskim zdrowiem – odparł, czyniąc przy tym kategoryczny ruch ręką. – Nic mi nie może zaszkodzić.

– Jeżeli tak, to dobrze – powiedziała sucho Sara. Nachylił się w jej kierunku.

– Muszę się pani przyznać, że niejedno już na tym świecie widziałem. Im więcej się jeździ, tym mniejszy wydaje się świat. A pani tu z pewnością po raz pierwszy?

– Tak, oboje chcieliśmy zobaczyć Sri Lankę. Udało się nawet zgrać urlopy.

– A czym zajmuje się pani mąż?

O Boże, tego wcześniej nie omówili!

– Jest inżynierem – improwizowała.

– Aha, a w jakiej firmie?

– W firmie? Nie, jest tylko pracownikiem państwowym.

– O, to nic szczególnego.

– A pan co robi?

– Ja? Sam zajmuję się swoimi interesami.

Nie wyglądało na to, by zamierzał powiedzieć o sobie coś więcej, Sara zaś nie miała odwagi go wypytywać.

W towarzystwie „Hakona” nie czuła się zbyt pewnie, chociaż bez wątpienia należał do przystojnych i mogących budzić zainteresowanie mężczyzn. Wciąż pamiętała, że najprawdopodobniej ma do czynienia z mordercą.

Znowu uniósł szklankę z trunkiem, więc Sara dopiła swojego drinka. Nie smakował jej specjalnie, nie przepadała za whisky.

– Ach, więc tutaj przesiadujesz – usłyszała nagle zdradzający wzburzenie głos Alfreda. – Zdaje się, że miałaś tylko zabrać czepek?

– To moja wina – odezwał się spokojnie Norweg. – Skusiłem pana piękną żonę drinkiem. Może pan też nie odmówi?

Alfred stał bez ruchu, podczas gdy jego szare komórki pracowały pełną parą.

– Chętnie. Proszę zatrzymać krzesło, przycupnę tu na kamieniu.

Mężczyzna wyszedł, by przynieść nową szklankę, Sara zaś wykorzystała tę chwilę, by szepnąć Alfredowi do ucha:

– Jesteś inżynierem, pracujesz w urzędzie gminy.

– Wielkie dzięki – odparł cicho.

Nie zdążyli nic więcej powiedzieć, bo mężczyzna był już z powrotem.

Przedstawił się Alfredowi jako Hakon Tangen. Rozmawiał nonszalanckim tonem o tym, co zwróciło jego uwagę na wyspie. Sara z minuty na minutę stawała się coraz bardziej niespokojna. Coś jej tu nie pasowało.

Nagle zerwała się na równe nogi, domyśliła się bowiem podstępu.

– Alfred! – wykrzyknęła. – Która to godzina? Przecież umówiliśmy się na wyjazd do Negombo. Kierowca będzie czekał o drugiej, a przecież tak nie możemy jechać!

Alfred już podniósł szklankę, by wychylić łyk, ale odstawił ją z powrotem.

– Przepraszamy najmocniej, ale musimy się jeszcze przebrać – rzuciła Sara nerwowo. – Zobaczymy się później, mam nadzieję.

Jej towarzysz wstał nieco zdziwiony, ale nie oponował. Zaraz też dodał:

– Jakie to szczęście, że żona ma taką pamięć. Niech się pan nie gniewa, ale rzeczywiście musimy iść.

– Oczywiście, rozumiem.

Gdy byli już w swoim pokoju, Alfred rzekł gniewnie:

– Oczekuję wyjaśnień. Najpierw znajduję cię w towarzystwie tego typa, a zaraz potem wypadasz od niego, jakby cię diabeł gonił?

– Nie mylisz się. Naprawdę nie mogłam odmówić, kiedy zaprosił mnie na drinka. Miałam nadzieję, że może uda mi się czegoś dowiedzieć, ale niestety. Powiedział mi, że nie ma czym rozcieńczyć alkoholu, więc skorzystał z wody w karafce. Ale kiedy przyniósł twoją szklaneczkę, nie szedł od strony stolika, na którym stała karafka, ale z łazienki!

– Chcesz powiedzieć, że dosypał mi trucizny? Czy ty aby nie dramatyzujesz?

– Ależ skąd! Są dużo prostsze metody. Wydaje mi się, że on się czegoś o nas domyśla. Może widział jednak gdzieś moje nazwisko, naprawdę nie wiem. Ale jutro znowu wybiera się w podróż i wolałby pozbyć się ewentualnego towarzystwa.

Dopiero teraz Alfred domyślił się, w czym rzecz.

– Sądzisz, że nalał mi – wody prosto z kranu?

– Tak.

– To dopiero! Banalne, ale jakie skuteczne. Dobrze, że mnie w porę ostrzegłaś. A ty nie piłaś?

– Całą szklankę.

– Może rzeczywiście była tam czysta woda?

– Nie byłabym taka pewna. Jego spojrzenie zdradza przebiegłość, chyba że ma to od urodzenia.

– Co za drań z niego! – wycedził Alfred przez zęby. Sara była załamana.

– Ja nie chcę chorować!

– Musimy cię zabezpieczyć – rzekł i wyszukał kilka tabletek. – Weź jedną teraz, a następne dokładnie co cztery godziny. Powinny ci pomóc. Najgorsze ci nie grozi. Mam tu także małą butelkę wódki, którą kupiłem na lotnisku.

– Kiedy ja nie dam rady więcej. Już po tym jednym drinku mam zawroty głowy!

– Musisz. Wódka odkaża.

– Dobrze, niech ci będzie. Raz kozie śmierć. Już wolę się poświęcić, niż zepsuć twoją wyprawę.

Z duszą na ramieniu przełknęła spory łyk czystej wódki, którą podał jej Alfred.

– Błagam cię, nie pozwól mi tylko wywołać skandalu – dodała prosząco.

– Nic się nie martw. Będę sprawował nad tobą pełną kontrolę.

:• – Wypiłam wszystko. Teraz niech się dzieje, co chce. Alfredowi jednak coś nie dawało spokoju. Zebra! się odwagę i zapytał:

– Wiesz, Saro, czy tam na plaży…?

Cały czas miała nadzieję, że nie zada tego pytania. Odparła bez namysłu:

– Tak mi przykro. Naprawdę nie chciałam i teraz ogromnie żałuję.

– No tak, żałujesz. – Alfred unikał wzroku Sary, a jego głos zabrzmiał sucho.

Sara pośpieszyła z dalszymi wyjaśnieniami:

– Nie miałam pojęcia, co robić. Jak inaczej mogłabym zbliżyć się do ciebie i poinformować, że on jest w zasięgu głosu?

– No oczywiście, rozumiem, ale potem… Nie dała mu skończyć:

– Wpadłam w panikę. Nic nowego, o czym mogłabym ci powiedzieć, nie przychodziło mi do głowy, czułam się kompletnie pusta, więc rozpaczliwie szukałam rozwiązania. No i właśnie pomyślałam, że… Chciałeś coś powiedzieć?

Odwrócił się od niej. W całej jego postaci widać było ogromne zmęczenie.

– Nie, nic. Absolutnie nic.

W pokoju zapanowała głęboka cisza.

– Czy jesteś zły na mnie?

– Nie, zły nie jestem – syknął przez zęby. – Ale proszę, żeby się to więcej nie powtórzyło.

Sara raz po raz przełykała ślinę. Nadal paliły ją wargi od pocałunku, mimo że upłynęło już sporo czasu od tamtej niezwykłej chwili. Doskonale pamiętała, jaki smak miały jego usta, były delikatne, a jednocześnie zdecydowane. Najpierw jakby niechętne i zaciśnięte, wreszcie przylgnęły do jej warg i wtedy Sara poczuła się jak w siódmym niebie. Nie przypominała sobie, żeby kiedykolwiek przedtem z pocałunkami wiązały się takie wrażenia. Nigdy też nie całowała kogoś, kto tak się przed tym wzbraniał.

Alfred był wściekły i to raniło ją dotkliwie.

Nagle zorientował się, że Sara z trudnością powstrzymuje się od płaczu. Od razu się opamiętał i złagodniał.

– Wybacz mi, drań ze mnie. Nie nawykłem do obecności kobiet. Najlepiej będzie, jak zapomnimy o owym fatalnym zdarzeniu, co?

Sara wzięła głęboki oddech.

– W porządku. Teraz chyba powinniśmy wybrać się wreszcie do Negombo, bo kierowca pewnie już czeka.

– Jasne. Mogę przysiąc, że ów Hakon siedzi w recepcji, by sprawdzić, czy mówimy prawdę.

Szybko się przebrali i skierowali do wyjścia. Nie mylili się: „Tangen” już tam był.

– Spóźnimy się – zaśmiała się Sara, a Alfred pociągnął ją ku taksówce. Ruszyli ulicą Nadmorską, mijając zalane słońcem sklepy, potem cmentarz, gdzie pasły się krowy, wyskubując trawę spomiędzy nagrobków. Tak dojechali do centrum.

– Co teraz? – zapytała, kiedy znaleźli się na ruchliwej, wąziutkiej choć nie całkiem czystej ulicy. Pełno tu było straganów i sklepów.

– Nie wiem – przyznał Alfred. – Rozejrzyjmy się trochę, a potem wrócimy w odpowiednim czasie do hotelu. Nie, nie, za kapelusz dziękuję! Za ognie sztuczne też! Ależ oni są namolni!

Sara roześmiała się.

– Daj mi rękę, proszę cię! Wszystko wokół widzę jak za mgłą. Ulica płynie na lewo i prawo, a ja śmieję się z byle powodu.

Wziął ją za rękę, a uścisk dał jej od razu poczucie bezpieczeństwa. Wydawało się, że Alfred chce ją przeprosić za swoje zbyt obcesowe wcześniejsze zachowanie, jego wzrok prosił o wybaczenie, więc Sara nie mogła odpowiedzieć inaczej niż tylko uśmiechem.

– Widzę po tobie, że nieczęsto zdarza ci się pić, prawda? – spytał Alfred.

– Tak.

– To bardzo dobrze.

Zatrzymali się na moście. Sara oparła się o barierkę, by utrzymać jako taką równowagę. Kilkoro dzieci bawiło się wesoło nad brzegiem, niektóre pływały w wodzie przypominającej konsystencją grochówkę.

– Przedstawiciele naszych władz rwaliby włosy z głów na taki widok – zauważył Alfred. – Ale czy nie sądzisz, że skandynawskie dzieciaki mimo to jednak coś tracą?

– Tak – Sara potrząsnęła głową, bo obraz wokół nadal był zamglony. – Pomyśl tylko: biegać swobodnie w wyświechtanych ubraniach, szaleć w błocie z równie niechlujnymi maluchami, z rozszczekanymi psami, gołymi rękami łowić ryby w rzece, i nikt w domu nawet na ciebie nie krzyknie, nie skarci cię! Nikt nie nakaże wycierać nóg, uważać na ubranie czy dopiero co umytą podłogę!

Alfred skinął głową, podczas gdy Sara ciągnęła:

– Dzieci z pewnością zapadają niekiedy na tę czy inną chorobę, ale to przecież normalne. Tu traktowane są z wielką miłością. Jeśli ci ludzie potrzebują jakiejś pomocy, to chyba tylko w dziedzinie higieny. Miłości mają pod dostatkiem. Nie miałabym nic przeciwko temu, żeby osiąść w tym kraju i żyć w równie prymitywnych warunkach jak oni – rzekła Sara. – Ale my, dorośli, tak już przywykliśmy do życia w luksusie, że nie wyobrażamy sobie świata bez telewizji czy samochodów, bez narzucanej nam mody i reprezentacyjnych domów. Zatraciliśmy spontaniczność i umiejętność okazywania radości z małych rzeczy, brak nam otwartości i zaufania do ludzi.

– Ty nie – stwierdził Alfred. – Uważam, że jesteś ogromnie naturalna i spontaniczna.

– Traktuję to jako komplement.

– Oczywiście.

Z każdą chwilą Sara stawiała coraz pewniejsze kroki, szli więc dalej. Ustąpili drogi dorożce ciągniętej przez dwa woły, a zaraz potem schronili się w sklepiku z pięknymi tkaninami przed natrętnymi ulicznymi handlarzami i grupką ciekawskich maluchów. Korzystając z okazji sprzedawca w jednej chwili wyłożył swoje materiały na ladę. Jeden z nich bardzo spodobał się Sarze. A kiedy Alfred namawiał ją do kupna, nie miała innego wyjścia i musiała się przyznać:

– Mam tylko czterysta rupii. To wszystko, co posiadam.

– Dlaczego nic mi nie powiedziałaś? – zapytał zdziwiony, płacąc za upatrzony materiał. – W takim razie to prezent ode mnie w nagrodę za świetną współpracę, lepszą niż mogłem się spodziewać.

– Pomijając jeden niewypał – dodała.

– Pomijając jeden niewypał. Proszę, tu jest pożyczka. Alfred wcisnął jej do ręki zwitek banknotów, który Sara przyjęła z pewnym oporem. Człowiek pozbawiony pieniędzy zawsze czuje się niepewnie, na nic go nie stać.

Nagle jakby znikąd pojawił się tuż obok bezzębny mężczyzna, proponując, że oprowadzi ich po okolicy. Zaczął szybko opowiadać, co i gdzie się znajduje, jak się nazywa. Oboje przekonywali go, iż nie potrzebują przewodnika. W końcu w ogóle przestali na niego zwracać uwagę, kupili kilka pamiątek, przyprawy i trochę innych drobiazgów. Ku swojej radości ujrzeli znajomego taksówkarza, który, jak się okazało, cały czas na nich czekał. Bardzo ich to ujęło. Kierowca odpędził natręta i zadbał, by spokojnie znaleźli się w aucie.

„Przewodnik” nie dawał jednak za wygraną i wyciągnął dłoń w oczekiwaniu na zapłatę. Alfred, rad nierad, rzucił mu dla świętego spokoju monetę i wreszcie mogli wsiąść do taksówki. Ich kierowca jeździł prawie nowym żółtym samochodem, z którego był niezwykle dumny. Kupiony naturalnie z drugiej ręki, a właściwie z czwartej, był jednak świetnie utrzymany. Alfred z Sarą po drodze dowiedzieli się o wozie wszystkiego.

Z mnóstwem paczek zawiniętych w papier gazetowy udało im się wreszcie dotrzeć do pokoju. Sara z niecierpliwością rozpakowywała wszystkie sprawunki, które przywieźli, a następnie przekładała je do torby podróżnej.

– Jak tak dalej pójdzie, to będziemy musieli dokupić jeszcze jedną – śmiał się Alfred.

Spojrzała na niego w zamyśleniu. Stał teraz odwrócony plecami. Nadkomisarz z Oslo prosił ją, by starała się rozweselić Alfreda i pomóc mu w powrocie do normalnego życia.

Sara miała nieśmiałą nadzieję, iż była na dobrej drodze do wyrwania swego towarzysza z izolacji. Nie mogła jednak pozwolić sobie więcej na kompromitację w stylu tej nieszczęsnej sceny na plaży. Alfred wprost chorobliwie bał się okazywać uczucia i nadal nie mógł się wydobyć ze stresu, który upodabniał go do napiętej do granic wytrzymałości struny. Mimo wszystko nie był to już ten sam człowiek, którego Sara spotkała w komisariacie. Teraz częściej okazywał ludzkie cechy.

W tym momencie Alfred odezwał się, tak jakby odgadywał myśli Sary:

– Jak się teraz czujesz?

– Dziękuję, jako tako. Już nie mam zawrotów głowy.

– Chodźmy więc coś zjeść i chyba już czas na te twoje występy.

No tak, folklor Kandy! Zupełnie o tym zapomniała.

– Cieszę się, że zdecydowałeś się mi towarzyszyć – powiedziała cicho. – Nie lubię chodzić sama na tego typu imprezy. Nawet w autokarze nie potrafię się zdecydować, gdzie usiąść, sam wiesz – dodała.

– W ten sposób daleko nie zajedziemy – westchnął Alfred, zajmując miejsce w ciasnawym autobusie tuż obok Sary. Było tak parno, że ubrania przyklejały się do ciała. Mimo to dziewczynie sprawiało przyjemność, że ich ramiona się stykały.

Autobus toczył się leniwie wąskimi, wykładanymi kocimi łbami uliczkami. Przed sobą mieli dużą lagunę i liczne wysepki, które ze stałym lądem łączyły mosty. Kury, psy a także stada prosiąt niechętnie ustępowały drogi pojazdowi. Widzieli także mieszkańców tych okolic, którzy opuściwszy domy szukali ochłody nad wodą.

Powoli Sara rozpoznawała pozostałych uczestników wycieczki. Ich podejrzany nie pojawił się, zapewne nie interesowała go kultura tego kraju. Za to jechał z nimi Lasse, któremu towarzyszył mężczyzna, jak sądzili, jego ojciec. Sara przypomniała sobie, że ma dla chłopca mały prezent. Kupiła go z myślą o tym zapalonym zbieraczu muszli, ale gdyby chłopca więcej nie spotkała, mogła muszelkę zatrzymać.

– Musimy przystąpić do ataku – odezwał się Alfred – ale nie mam pojęcia, jak?

Zanim Sara zorientowała się, że nie miał na myśli Lassego, upłynęła dłuższa chwila.

– Może jutro pojawi się jakaś możliwość. Policjant burknął tylko pod nosem.

Hotel, który był celem ich podróży, różnił się od ich hotelu. Całą grupę wprowadzono do przestronnej sali z długimi rzędami krzeseł.

Usiedli w pierwszym rzędzie.

– Będziesz stąd dobrze widziała – rzekł Alfred.

– Na pewno – odparła wzruszona jego troskliwością. Po chwili szmer na sali ucichł, a na scenę wkroczyli czterej bosi mężczyźni z owalnymi bębnami, odziani w kolorowe, egzotyczne stroje.

– Wspaniali – powiedziała zachwycona Sara do Alfreda. Wyraz jego twarzy mówił jej, że znów obdarzyła go spontanicznym uśmiechem. Przedtem nigdy nie uświadamiała sobie, ile uroku dodaje jej właśnie uśmiech.

Jeden z mężczyzn pojawił się niosąc wielką, białą muszlę. Dmuchnął w nią kilka razy, wydobywając z wnętrza przytłumione sygnały, po czym przy wtórze bębnów opuścił scenę.

I wtedy wydarzyła się rzecz niezwykła.

W momencie gdy bębny zmieniały rytm i w pomieszczeniu przez ułamek sekundy panowała cisza, z rzędu za Sarą i Alfredem rozległ się szept:

– Turbinella!

Загрузка...