ROZDZIAŁ X

Sara i Alfred jechali trzęsącą się taksówką. Przed nimi wyrastała potężna ściana dżungli. Korony drzew rzucały na drogę cudowny cień, a wilgoć przyjemnie chłodziła powietrze. Wozy zaprzężone w powolne bawoły przecierały mozolnie szlak, samotni wędrowcy machali z nadzieją na taksówki.

Tego ranka oboje wstali bardzo wcześnie, jeszcze zanim zaczęło się rozwidniać. Z plaży docierały do nich głosy nawołujących się rybaków. Teraz słońce stało już całkiem wysoko nad horyzontem.

Elden, napięty i czujny, rozglądał się wokół badawczo. Wreszcie dobiegły końca długie jak wieczność spędzone w hotelu dni, kiedy nic szczególnego się nie działo. Wokół nie widzieli już turystów, a Alfred był nareszcie w swoim żywiole, na tropie tajemniczej muszli.

Sara nie przypuszczała, że podróż zajmie im tyle czasu. Najpierw jechali wzdłuż wybrzeża, mijając gęsto zabudowane miasto Chilaw.

– Tę nazwę słyszeliśmy niedawno – zauważyła Sara.

– Zgadza się. Podobno jeden z rybaków – poszukiwaczy widział w tej okolicy turbinellę.

– Rzeczywiście!

Następnie dotarli do kolejnego, znacznie już większego miasta Puttalam, ze sporym rondem i ulicami odchodzącymi od niego w układzie gwiaździstym. Dalej, mijając park narodowy Wilpattu, kierowali się w głąb kraju, aż do prastarego królewskiego miasta o nazwie Anuradhapura.

Sara zgłodniała.

Alfred siedział obok kierowcy, dziewczyna miała do dyspozycji całe tylne siedzenie. Silnik hałasował, tak że Sara nie była w stanie prowadzić rozmowy z siedzącymi z przodu panami. Musiała się ograniczać do roli słuchacza.

– Czy wie pan, gdzie leży Balikulam? – pytał Alfred.

– Tak, chyba tak… W razie czego zawsze mogę zapytać – odrzekł niepewnie taksówkarz.

Sara miała nadzieję, że trafią na miejsce bez kłopotów i nie będą musieli niepotrzebnie jeździć w tę i z powrotem. Wiedziała, że powinni znowu skierować się w stronę wybrzeża, jednak osady rybackie mogły być podobne do siebie tak jak na południu i wówczas trudno będzie odnaleźć tę „właściwą. Swoimi wątpliwościami podzieliła się zaraz z kierowcą, na co ten odparł jak zwykle w takich przypadkach:

– Żaden problem, madame.

Wcale jej to nie uspokoiło. Jak dotąd nie dostrzegła ani jednego drogowskazu. Nagle zawołała:

– Patrzcie, patrzcie! Słonie!

– To pracujące słonie prowadzone do kąpieli – wyjaśnił taksówkarz i ostro zahamował, żeby nie wpaść na ogromne zwierzęta, które sunęły przed siebie, zupełnie nie zwracając uwagi na ruch uliczny. Szare olbrzymy zajmowały niemal całą szerokość drogi.

Alfred odwrócił się i zaczął wyglądać przez tylną szybę. Każdy nieprzewidziany postój sprawiał, że denerwował się coraz bardziej. Przypuszczał, że Helmuth wybierze się w swoją podróż tą samą drogą i tego samego dnia.

Sara usiłowała uchwycić spojrzenie Alfreda, gdyż czuła się bardzo osamotniona. Odczytał lęk w jej oczach i uśmiechnął się przelotnie. Uśmiech ten miał ją uspokoić, nie pomógł jednak za wiele.

Kiedy dotarli już do Anuradhapury, kierowca wcielił się w rolę przewodnika.

Sara była zachwycona jego opowieściami.

– To rzeczywiście warto by zobaczyć! – zawołała spontanicznie. – I wszystkie zwierzęta w rezerwacie Wilpattu. Alfred, musimy tu kiedyś zabrać Torii!

Nie odpowiedział i dopiero wtedy dziewczyna zorientowała się, że palnęła głupstwo. Opadła przygaszona na siedzenie.

Sarze wszystko wokół wydawało się piękne i ekscytujące, ale Alfred rzekł tylko krótko:

– Przydałaby się jakaś niezła restauracja ź europejską kuchnią.

Kiedy zatrzymali się przed jednym z hoteli, odwrócił się do Sary i rzucił:

– Mamy bardzo mało czasu, musimy się szybko uwinąć.

Sara nie jadła porządnego posiłku od kilku dni, westchnęła więc, niezadowolona.

Elden przez całą drogę pozostawał zamknięty i milczący, zachowywał się zupełnie tak samo, jak w pierwszych dniach spędzonych na wyspie. Ta odrobina zainteresowania z jego strony i serdeczność, które odczuła poprzedniego wieczoru, musiały być chyba złudzeniem. Wszelkie próby poprawienia mu nastroju na nic się, jak widać, nie zdały. Alfred był taki jak przedtem.

Ostrożnie zapytała go, co miał na myśli, mówiąc „przeklęty szef, na co Alfred szeroko otworzył oczy ze zdumienia. Zaraz jednak przypomniał sobie sytuację, w której wypowiedział te słowa. Twierdził, że chodziło mu o kierownika drugiego oddziału kryminalnego. Ów kierownik przekonywał go, że osoba prywatna będzie bardziej pomocna w poszukiwaniu mordercy Hakona Tangena niż kobieta – policjant. Nie raz zdarzało się, że dwoje policjantów podczas wykonywania zadania musiało udawać parę małżeńską, mówił dalej Alfred. Ale zmuszanie zwyczajnej dziewczyny do czegoś podobnego to szaleństwo! Przecież Sara kompletnie nie ma doświadczenia w tych sprawach. Kiedy z kolei Sara zapytała pokornie, czy zrobiła coś złego, nie umiał odpowiedzieć, mruknął tylko coś na temat spontaniczności i niewielkiej efektywności.

Cała trójka weszła do hotelu i zafundowała sobie smakowity lunch. Tak jak wszyscy mieszkańcy wyspy, uprzejmy kierowca bardzo szybko się z nimi zaprzyjaźnił. I Sara, i Alfred byli z tego niezwykle zadowoleni. Rozmowa toczyła się żywo, teraz taksówkarz opowiadał im o życiu na Cejlonie. Interesował się też ich wyprawą do Balikulam. Alfred nie był pewien, na ile może wprowadzać go w sprawę, więc przedstawił ją tylko w ogólnych zarysach.

Ruszyli w drogę, a krajobraz znowu się zmienił. Dotarli do pustynnych terenów Sri Lanki. Roślinność zniknęła. Tu nie rosły już palmy, a ziemia została wypalona przez słońce. Panował upał, ale powietrze nie było tak wilgotne jak na południu.

Kierowali się w dalszym ciągu na północ, zostawiając za sobą ogromny rezerwat Wilpattu. Sara pamiętała, że odległość dzieląca Negombo od rejonu Jaffny nie przekracza dwustu pięćdziesięciu kilometrów, wydawała się jednak dużo większa niż ten sam odcinek w Norwegii. Tu nie dało się jechać z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę, gdyż drogi były wąskie, pełne zakrętów i wiecznie wędrowali nimi ludzie, zwierzęta, że poruszały się najdziwaczniejsze środki transportu.

W pewnym momencie Sara usiłowała porozumieć się z taksówkarzem – Syngalezem i popełniła wielką gafę. Jak zwykle w czasie długich wypraw od czasu do czasu robili małe przerwy. Panie kierowały się na prawo, panowie na lewo. Sara podreptała kilka kroków za drogę i odwróciła się, by sprawdzić, czy nikt jej nie widzi. Kierowca przyglądał się jej z daleka, więc pomachała mu ręką. Taksówkarz najpierw się zdziwił, potem uśmiechnął pod nosem i podszedł bliżej. Sara machnęła ponownie, żeby się oddalił, ale kierowca coraz bardziej rozpromieniony wciąż podążał w jej kierunku.

Teraz Sara zdenerwowała się nie na żarty, gdyż jej sygnały, zmierzające do pozbycia się nieoczekiwanego obserwatora, nie odnosiły skutku. W końcu z samochodu dał się słyszeć rozbawiony głos Alfreda:

– Saro, przecież to w ich języku znaczy: „chodź tutaj”!

Co sobie teraz pomyśli o niej kierowca? Alfred wyjaśnił mu jednak całe nieporozumienie i skończyło się na serdecznym śmiechu.

Sara była na siebie wściekła jeszcze długo po owym fatalnym zdarzeniu. Przejechali wiele kilometrów, nim wreszcie mogła się uśmiechnąć na myśl o niefortunnej przygodzie.

Słońce stało już wysoko na niebie, kiedy wreszcie udało im się dotrzeć do miejscowości Balikulam. Tutaj, w północnej części Cejlonu, wyraźnie zaznaczał się wpływ kultury hinduskiej. Także mieszkańcy tego regionu, Tamilowie, różnili się od Syngalezów. Byli od nich ciemniejsi i mocniej zbudowani.

Sara znowu poczuła głód, ale Alfred uznał, że nie mają teraz czasu na posiłek.

– Najpierw jedziemy do komisariatu policji – zdecydował.

Tak jak wcześniej musieli dopytywać się o drogę. Okazało się, że komisariat położony jest z dala od miasta. Alfredowi coraz bardziej pogarszał się humor. Kiedy dotarli na miejsce, kazał Sarze i kierowcy poczekać w samochodzie.

Zrobiło się gorąco nie do zniesienia. Dopóki jechali, upału nie odczuwali tak dotkliwie, gdyż okna były uchylone. Teraz jednak zatrzymali się i wysiedli. Sara wcześniej zdjęła sandałki, więc kiedy postawiła stopę na piasku, krzyknęła z bólu, bo piasek parzył. Szybko włożyła buty, po czym razem z kierowcą poszukali zacienionego miejsca pod ścianą jednego z budynków. Kierowca zamienił kilka słów z mieszkańcami Balikulam, którzy zaraz obdarowali go mnóstwem egzotycznych owoców: mango, papają, ananasami i małymi, czerwonawymi bananami. Podczas gdy Alfred rozmawiał z miejscowymi policjantami, Sara i jej towarzysz, obserwowani przez gościnnych Tamilów, zjedli wspaniały, złożony z owoców posiłek.

Alfred wyszedł wreszcie z budynku w towarzystwie trzech umundurowanych mężczyzn z pistoletami w kaburach i pałkami zatkniętymi za paskiem. Sarze nie przypadł do gustu taki widok. Policjanci robili wrażenie wyniosłych i ogromnie dumnych z tego, że wezmą udział w poważnej akcji. Wskoczyli szybko do służbowego wozu, a taksówka pojechała za nimi.

W czasie drogi Sara podała Alfredowi kilka owoców. Alfred przyjął je i podziękował, ale był tak spięty, że nie miał ochoty na jedzenie. Kierowca także zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji i jechał bez słowa za policyjnym wozem.

Znowu znaleźli się w Balikulam. Policjanci nie mieli żadnych wątpliwości: od razu skierowali się do najbardziej okazałego domu, otoczonego imponującym ogrodem.

Drzwi otworzył im służący. Jeden z funkcjonariuszy krótko wyjaśnił, w czym rzecz, po czym wszyscy zostali wpuszczeni do środka, by spotkać się z panem Paramanathanem. Gospodarz przyjął ich z właściwą dla kultury mieszkańców tego kraju uprzejmością i życzliwością.

Był to mężczyzna dość krępy, niskiego wzrostu, o bliżej nieokreślonym wieku; mógł mieć pięćdziesiąt albo nawet siedemdziesiąt lat. Ubrany był w biały sarong i sandały. Na szyi miał zawieszony potężny złoty łańcuch, który świadczył o jego zamożności.

Podczas gdy do pięknego salonu wnoszono herbatę i napoje orzeźwiające, Alfred opowiedział raz jeszcze całą historię. Przysłuchiwali się temu funkcjonariusze policji i kierowca.

– Och, ci zbieracze – śmiał się pan Paramanathan. – Już nie po raz pierwszy zwracają się do mnie. Ale naturalnie nie mam najmniejszego zamiaru sprzedawać mojej Valampuri Changu.

Sara usiłowała wyłowić w tamilskiej mowie gospodarza znajomo brzmiące słowo „Chank”. Tak właśnie tutaj zwano legendarną muszlę. Wyjaśniono jej, że „valampuri” oznacza prawoskrętny. Pamiętała, że w rozumieniu europejskim znaczy to, iż muszla jest lewoskrętna.

– Nie przybyliśmy tu z zamiarem zakupu, naszym zadaniem jest zapobiec przestępstwu – wyjaśnił Alfred.

Pan Paramanathan uśmiechnął się znowu, nieco zaskoczony.

– Moja muszla jest bezpieczna, ja także. Nikt nie może nam zaszkodzić.

– Ten człowiek jest bardzo groźnym mordercą pozbawionym wszelkich skrupułów – ciągnął Alfred. – Prawdopodobnie ma broń. Nie wiem, czy – zamierza się z panem targować, ale jeśli nie uda mu się kupić muszli, użyje bez wątpienia siły.

– Wy, Europejczycy, nie jesteście w stanie tego pojąć – odparł Tamil. – Valampuri Changu to jakby żyjąca istota. Jeśli z samego rana zobaczę tę muszlę, dzień będzie szczęśliwy. Dlatego często z nią rozmawiam, pytam o radę w trudnych sytuacjach życiowych. Dzięki niej jestem bogaty i dobrze mi się powodzi. Popatrzcie chociażby na mój dom. Kiedy ją' znalazłem, byłem tylko biednym rybakiem. Ona mnie chroni i nie można jej skraść. W każdym razie nie bezkarnie.

Alfred przytaknął. Gospodarz wierzył głęboko w to, co mówił, zaś Alfred był zbyt rozsądny i taktowny, by podać w wątpliwość jego słowa.

W pewnej chwili do rozmowy wtrącił się kierowca:

– Znam pewnego rybaka, Syngaleza z Negombo. Przed wielu laty wyłowił jeden z tych rzadkich okazów. Nie jest wyznawcą hinduizmu, jak wy, panie, więc wrzucił muszlę z powrotem do morza. Potem znajdował ją jeszcze dwukrotnie i za każdym razem znowu wyrzucał. Wkrótce potem stracił majątek, a na dodatek nieustannie choruje.

Tamilowie kiwali głowami. Dla nich nie było to zaskoczeniem.

Tymczasem Alfred uznał, że najwyższy czas wrócić do rzeczywistości.

– Gdzie przechowuje pan okaz? Czy tu w domu?

– Oczywiście. Macie ochotę ją zobaczyć?

– Bardzo chętnie! – wykrzyknęła Sara, a wszyscy pozostali, włącznie z Alfredem, przytaknęli dziewczynie.

– Więc chodźcie ze mną.

Przeszli przez kilka przestronnych, ale skromnie wyposażonych pokoi, aż w końcu znaleźli się w niewielkim pomieszczeniu, w którym stał mały ołtarzyk. Pokoik tonął w kwiatach, a wokół roznosił się intensywny zapach palonych kadzideł.

– To bóg Kriszna – wyjaśnił gospodarz. – Jedno z wcieleń boga Wisznu. Właściwie Valampuri Chartgu należy do Wisznu.

Na ołtarzu świeciło się jaskrawe światełko. Pan Paramanathan pochylił się, sięgając po piękny, bogato inkrustowany kuferek, który stał pod ołtarzem.

– Jak widzicie, właśnie Wisznu jest wyryty na kufrze, w dłoni trzyma muszlę.

Sara spostrzegła także coś innego: sam kuferek musiał mieć ogromną wartość, zwłaszcza dla zbieraczy z Europy.

Gospodarz uniósł wieko skrzyneczki. Jej wnętrze wybite było jedwabiem. Na dnie, owinięta białą materią, spoczywała niezwykła muszla.

Robiła wrażenie dużej i ciężkiej. Cała była biała. Tylko, jej otwór miał złotaworożową barwę. Nie wydawała się może olśniewająco piękna, miała dość pospolity kształt, ale wraz z wonią kadzideł i mocnym zapachem kwiatów stwarzała w pomieszczeniu niecodzienny nastrój. Sara, przyglądając się rzadko spotykanemu okazowi, odczuła podniecenie.

Mimowolnie schwyciła dłoń Alfreda.

– Ona jest lewoskrętna, nigdy jeszcze takiej nie widziałam!

– I nie przypuszczam, żebyś miała okazję zobaczyć po raz drugi – powiedział, starając się zachować obojętność, ale niezupełnie mu się to udało. Dla wszystkich była to bardzo szczególna chwila.

Sara szybko i bezgłośnie poruszała ustami. Gospodarz obserwował ją z życzliwym zainteresowaniem.

– Czy pani się modli, madame?

– Niezupełnie – odparła zaskoczona. – Ja… ja właściwie z nią rozmawiam… Mam nadzieję, że Alfred, mój mąż, zdoła zapobiec niebezpieczeństwu, jakie zagraża panu i muszli ze strony naszego rodaka. Modlę się, żeby ten niedobry człowiek został całkowicie unieszkodliwiony, gdyż pozbawił życia naszych najbliższych. Proszę także o swoje własne szczęście w przyszłości.

Pan Paramanathan pokiwał głową ze zrozumieniem.

– Ja rozmawiam z nią każdego poranka. Odczuwam wówczas niezwykły spokój.

– Ona jest cudowna – powiedziała Sara wzruszona niemal do łez. – Jest piękna i pełna blasku.

Przypuszczała, że Alfred uzna ją za osobę egzaltowaną, ale i Tamilowie, i kierowca zdawali się podzielać jej odczucia. Byli poruszeni i przejęci podniosłością chwili i atmosferą panującą w pomieszczeniu.

– Martwi mnie jednak, że muszla jest tu zupełnie nie strzeżona – rzekł Alfred z troską w głosie.

Gospodarz tymczasem delikatnie zawinął bezcenny okaz i na powrót schował w kuferku.

– Nie ma potrzeby lepszego zabezpieczenia ponad to, co jest. Żaden Tamil nie odważy się jej skraść.

– Tamil z pewnością nie, ale Europejczyk nie będzie miał skrupułów. Nie mogę, niestety, pozwolić, żeby pozostał pan tu dzisiaj bez ochrony. Czy nie byłby pan łaskaw umieścić muszli na kilka dni w bankowym sejfie i wyjechać, nam zaś powierzyć pilnowanie pańskiego domu?

– Nie mogę tego uczynić. Jeśli ów człowiek pojawi się tutaj i zechce nabyć muszlę, muszę go przyjąć, poczęstować herbatą i dopiero później odrzucić jego propozycję. To mój obowiązek.

– Czy w takim razie pozwoli pan, że na wszelki wypadek będziemy czuwali w pobliżu?

– Owszem, na to mogę się zgodzić, jeśli to panów uspokoi.

– Ale nie powinien wejść do tego pokoju.

– Nie, nie zamierzam pokazywać mu mojej Valampuri Changu.

– Czy mógłby pan powiedzieć, że muszla znajduje się w sejfie?

– Przykro mi, ale kłamstwo nie przejdzie przez moje usta.

Cóż, pomyślał Alfred, tak to już jest, że ludzie uczciwi nie mają szans w konfrontacji z osobnikami tak bezwzględnymi jak Helmuth.

– W takim razie spróbujemy zapewnić panu ochronę. Nas dwojga ów mężczyzna nie powinien zobaczyć, mieszkamy bowiem w tym samym co on hotelu Sea Dragon. Byłoby dobrze, gdyby w trakcie jego wizyty czuwali w pobliżu tutejsi policjanci.

– Niech więc schowają się za zasłonami. Stąd mogą obserwować wszystko, sami nie będąc widziani.

– Świetnie. W takim razie ja też się tam ukryję. Jeśli pana życie będzie w niebezpieczeństwie, policjanci użyją broni.

– Rozumiem.

– Teraz musimy zabrać stąd taksówkę. Sara wraz z kierowcą pojadą do najbliższego hotelu i zamówią dla nas pokoje.

– W żadnym razie! Będziecie nocować u mnie – zaprotestował gospodarz i zawołał służącego, który poprowadził gości do pokojów w drugiej części domu. Rozciągał się stąd widok na niewielkie jeziorko, „kulam”, od którego wzięła się nazwa miasta. Gościom wyjaśniono również, że „bali” znaczy „ofiara”. „Jezioro ofiar” dla Sary brzmiało nieco pompatycznie. Kierowca i dwaj funkcjonariusze policji otrzymali pokoje tuż obok. Wszystkich natomiast zaproszono na obiad, który miał być podany krótko po tym, jak się rozgoszczą w pokojach i nieco odpoczną po męczącej podróży.

– Ale gdzie tu są łóżka? – spytała zdumiona Sara, kiedy już zostali sami. Rozglądała się po skąpo, jej zdaniem, wyposażonym pokoju.

– To pewnie są posłania. – Alfred wskazał dwie zwinięte maty, leżące pod ścianą. – Tradycyjne łóżka znajdują się wyłącznie w hotelach i przeznaczone są dla turystów. Mieszkańcy Sri Lanki sypiają, jak widać, właśnie na matach.

– Bez poduszek?

– Nie wiem, nie znam ich zwyczajów. Przyznam, że panują tu spartańskie warunki.

– O, dla ciebie to z pewnością nic nowego – rzuciła Sara przywołując w pamięci jego własny pokój.

Stał teraz zwrócony twarzą do okna i przyglądał się swoim dłoniom, opartym o parapet.

– Saro, co ty właściwie o mnie myślisz? Jakim według ciebie jestem człowiekiem? – zapytał niespodziewanie.

Przypatrywała mu się z rosnącym zdziwieniem.

– Opisz mnie tak, jak mnie widzisz – poprosił.

– Hm, to nie takie proste – odparła nieco zbita z tropu. Wiedziała, że i on nie czuje się zbyt pewnie. – Nie jest to proste, gdyż mój stosunek do ciebie zmienia się każdego dnia. Nie zawsze umiem uzasadnić swoje własne reakcje. Jesteś z zawodu policjantem i już choćby dlatego budzisz we mnie respekt. Ale chwilami nachodzi mnie nieodparta ochota, by zrobić ci przykrość, więc mówię takie rzeczy, których zaraz potem ogromnie żałuję. Czasami jesteś taki przyjacielski i serdeczny, że mogę rozmawiać z tobą o wszystkim, a za chwilę niszczysz – wszystko kilkoma ostrymi słowami. Mimo że jesteś bardzo przystojny i męski, w twoim zachowaniu dominuje zawodowa powaga i oficjalny styl do tego stopnia, że jest to wręcz odpychające. Myślę, że tak samo odbierałyby to inne kobiety. Ale ty pewnie wolałbyś usłyszeć coś innego? – przerwała sobie Sara.

– Ależ nie, właśnie tego oczekiwałem – odpowiedział bezbarwnie. – Może pójdziemy do pozostałych?

Obiad okazał się wspaniały, jeszcze bardziej egzotyczny niż te, które jadali w swoim hotelu. Gdy słońce chyliło się już ku zachodowi, dojrzeli zbliżającą się od strony miasta taksówkę.

Sarę oraz kierowcę natychmiast odesłano do ich pokoi, zaś Alfred i dwaj policjanci ukryli się za zasłonami.

Sara siedziała w fotelu, nerwowo zaciskając dłonie. Czas płynął, wiedziała, że Helmuth już tu dotarł i rozmawiał właśnie w salonie z gospodarzem. Wreszcie kiedy upłynęła przeszło godzina, Sara usłyszała odjeżdżający samochód. W chwilę potem zjawił się Alfred.

Pan Paramanathan oczekiwał ich w salonie.

– Ogromnie nieprzyjemny człowiek – powiedział jeszcze pod wrażeniem dopiero co zakończonej wizyty. – Udało mi się go odprawić, ale on ma zdecydowanie złe zamiary. Jestem pewien, że tutaj wróci.

– Co powiedział?

– Oświadczył, że nazywa się Hakon Tangen i że przysyła go pewien angielski multimilioner, który pragnie zakupić moją muszlę. Zaoferował tysiąc funtów.

– To niewiele – wtrącił Alfred z goryczą. – Myślał pewnie, że trafił na naiwnego Tamila. Jeśli udałoby mu się maksymalnie obniżyć cenę okazu, dla niego samego zostałoby dużo więcej pieniędzy.

– Był bardzo arogancki – dodał gospodarz. – Ale ja obstawałem przy swoim i nie chciałem sprzedać muszli. Na koniec zaoferował pól miliona funtów. Wtedy również odmówiłem, na co on zareagował wielkim wzburzeniem i wyszedł. Podejrzewam, że tylko dzięki obecności służby zdołał się pohamować. Przyjrzał się z największą dokładnością każdemu szczegółowi w domu. Wróci tu, jestem przekonany – powtórzył.

– Nie tak łatwo zrezygnować z pół miliona funtów, nie każdy to potrafi. Podziwiam pana! – oświadczyła Sara.

– A cóż ja zrobiłbym z taką sumą? – zapytał pan Paramanathan. – Mam wszystko, czego potrzebuję. Moja muszla to świętość, nigdy nie znalazłbym takiej drugiej. Jest moim przyjacielem. To talizman, który przekażę w dziedzictwie swoim dzieciom.

– Więc ma pan dzieci? – zapytał zaniepokojony Alfred. – I wnuki?

– Mam dwóch dorosłych synów, obaj mieszkają w Indiach. Wnuków nie mam.

– To dobrze, bo inaczej Tangen mógłby posunąć się do kidnaperstwa i szantażem wymusić oddanie muszli.

– Nie wspomniałem mu o moich synach.

– Świetnie. W takim razie będziemy tu dzisiejszej nocy trzymać straż. Na szczęście nie nocujemy w hotelu, gdzie moglibyśmy się przypadkiem na niego natknąć. Wolałbym, żeby nie wiedział, iż oboje, ja i Sara, znajdujemy się tutaj. Boję się o nią.

Twarz Sary rozjaśniła się w uśmiechu wdzięczności. Ale dziwny z niego człowiek, pomyślała. Twardy, zacięty, zamknięty w sobie, a jednocześnie zdolny do ludzkich odruchów i serdeczności. Wczorajszego wieczoru Sara nabrała przekonania, że udało jej się przynajmniej częściowo pokonać mur, którym Alfred oddzielił się od reszty świata, ale dzisiaj jakby się czegoś przestraszył i znów zamknął w sobie.

Mimo to cieszyła się, że troszczył się o nią.

W domu zapadła cisza. Gospodarz i jego goście udali się na spoczynek, na straży pozostali jedynie trzej policjanci i kilku służących.

Sara nie mogła zasnąć. Powodów było kilka: nowe miejsce, niepokój o Alfreda, nieznane odgłosy za oknami, a przede wszystkim ta okropna mata! Nawykłe do wygodnego posłania ciało skandynawskiej dziewczyny boleśnie odczuwało twardość kamiennej podłogi. Sara nie znalazła także ani jednej poduszki, musiała zatem zadowolić się ramieniem podłożonym pod głowę.

W końcu podniosła się, pojękując cicho z bólu. Wyjrzała przez okno do ogrodu, gdzie w ciemnościach tropikalnej nocy koncertowały cykady. Niemal wszystkie drzewa i kwiaty skryły się w mroku, tylko niektóre rośliny rysowały się niewyraźnie na tle jaśniejszych wód zatoki.

W pewnej chwili Sara dostrzegła jakiś ruch z prawej strony. Coś działo się przy białym ogrodzeniu…

Przez mur przeskoczył jakiś cień i natychmiast zniknął.

Wybiegła z pokoju na korytarz, gdzie natknęła się na drzemiącego służącego.

– Jest tu! – wyszeptała. – Przeskoczył przez mur. Jest w ogrodzie!

Służący momentalnie się podniósł i pospieszył przekazać tę informację swemu panu. Sara zawróciła do pokoju, gdyż wedle polecenia Alfreda miała nigdzie nie wychodzić. Nie bala się o siebie. Mimo że w oknach nie było szyb, a jedynie ozdobne kraty, nie czuła strachu. Przycupnęła przy ścianie nie opodal okna, tak by nie było jej widać, i pilnie nasłuchiwała.

Żadnych odgłosów. Czyżby się pomyliła?

Nie, teraz do jej uszu doszły szmery z drugiej strony domu. Ledwo słyszalne…

Sara zaczęła drżeć na całym ciele.

Znowu cisza.

Naraz usłyszała krzyk, strzał i pospieszne, ciężkie kroki wielu osób, potem łoskot przewracanych mebli, teraz już jakby docierający ze wszystkich stron. Przysiadła na podłodze i zakryła uszy rękoma.

Hałas zbliżał się do jej pokoju, ktoś chyba upadł, a wśród ścian rozległ się kolejny krzyk. Drzwi otworzyły się z łoskotem.

Sara zerwała się na równe nogi. Nagle ktoś zapalił światło. W otwartych drzwiach stał Kato Helmuth, szukający możliwości ucieczki. Gdy zobaczył Sarę, na moment znieruchomiał, po czym dopadł do niej, złapał wpół i ustawił przed sobą niczym tarczę. W tej chwili do pokoju wbiegli policjanci. Wszystko wydarzyło się w ciągu ułamków sekund, tak że Sara nie miała nawet czasu pomyśleć, jak się zachować.

– Jeśli mnie ruszycie, zastrzelę ją! – wrzasnął Helmuth.

Rzeczywiście, na plecach poczuła ucisk czegoś twardego, sprawiało jej to nawet ból.

Alfred oddychał ciężko, twarz mu pobladła.

– Odsunąć się! – krzyczał Helmuth. – Na korytarz! Wyjdę z dziewczyną, a jeśli mnie ruszycie, ona zginie!

Sara poczuła, że wszystkie siły ją opuszczają, bała się, że za chwilę zemdleje. Automatycznie przesuwała się w kierunku wyjścia.

– Odejdźcie jeszcze dalej! – rozkazywał Helmuth policjantom.

– Helmuth, nie masz szans, jesteś na wyspie… Poddaj się! – rzucił Alfred.

Helmuth wycofywał się tyłem w kierunku drzwi wyjściowych, wciąż trzymając Sarę przed sobą. Łamiącym się ze zdenerwowania głosem spytał Alfreda:

– Skąd wiesz, że nazywam się Helmuth? Skąd wiedziałeś, że wybierałem się do Jaffny?

– Ty także powinieneś mnie znać – odrzekł Alfred. – Zamordowałeś moje rodzeństwo. Dziewczynę też z pewnością rozpoznasz. Jej wuj nazywał się Hakon Tangen!

Rozwścieczony Helmuth był już przy drzwiach wejściowych.

– Jeśli ktoś za mną pójdzie, będę strzelał! – zagroził.

Znaleźli się na zewnątrz, panował tu wielki upał. Dlaczego nie użyje broni? pomyślała Sara i w tej samej chwili sama odpowiedziała sobie na to pytanie.

– Alfredzie! – krzyknęła z całych sił. – On jest nieuzbrojony, to tylko ręka!

W powietrzu rozległ się świst i Sara pochyliła się instynktownie, czując jednocześnie, że coś przelatuje nad jej głową tuż koło ucha. Nagle wszystko wokół pociemniało, słyszała tylko oddalające się kroki napastnika.

Загрузка...