Autarcha Lingane rozmyślał; jego chłodna, opanowana twarz z trudem skrywała kłębiące się w nim emocje.
— I czekałeś czterdzieści osiem godzin, żeby mi o tym powiedzieć.
— Nie było powodu mówić wcześniej — odparł spokojnie Rizzett. — Gdybyśmy zarzucali cię wszystkimi sprawami, twoje życie stałoby się nieznośne. Mówimy ci teraz, ponieważ wciąż nic w tej sprawie nie robimy. To dziwne, a w naszej sytuacji nie możemy tolerować rzeczy dziwnych.
— Powtórz. Chcę to usłyszeć jeszcze raz.
Autarcha oparł się o parapet i zamyślony wyjrzał przez okno. Samo okno z pewnością przedstawiało największą osobliwość architektoniczną. Było średnich rozmiarów, umieszczone w półtorametrowej zwężającej się do środka niszy. Niezwykle gruba, przejrzysta szyba została tak wyprofilowana, że przypominała raczej soczewkę. Przepuszczała światło z wszystkich stron, tak że wyglądając przez okno można było zobaczyć miniaturową panoramę.
Z każdego okna rezydencji autarchy widoczna była połowa horyzontu od zenitu do nadiru. Na horyzoncie występowały drobne zakłócenia, dodawało to jednak tylko uroku obrazowi planety. Wędrówki maleńkich, spłaszczonych figurek, wielkomiejski ruch, wijące się szlaki pojazdów stratosferycznych opuszczających lotnisko. Po pewnym czasie człowiek tak przyzwyczajał się do tego widoku, że bezbarwna, płaska rzeczywistość, widoczna przez otwarte okno, dziwnie rozczarowywała, jakby uleciała z niej cała tajemniczość. Kiedy padające na soczewkę promienie słońca groziły przegrzaniem wnętrza pokoju, następowała polaryzacja szkła i okno stawało się nieprzeźroczyste.
Z pewnością teorię, że architektura planety jest odbiciem jej miejsca w Galaktyce, zrodziły Lingane i jej okna.
Lingane wcześnie odkryła swoją wartość, co stało się punktem zwrotnym w jej historii. Za najważniejsze zadanie uznano wykorzystanie i umocnienie strategicznej pozycji tej planety. Lingane rozpoczęła eksploatację małych planetoid, nie zasiedlając ich, wybierając tylko te, które można było wykorzystać w handlu zagranicznym. Budowano na nich stacje obsługi. Wszystko, co może służyć statkom kosmicznym, od części zamiennych do podprzestrzennych silników i najnowocześniejszych taśm. Stacje rozrosły się do olbrzymich central handlowych. Z Królestw Mgławicy napływały futra, minerały, zboża, mięso, drewno, a z Królestw Wewnętrznych narzędzia, lekarstwa, sprzęt elektroniczny; wszelkie towary płynęły szerokim strumieniem.
Tak więc, podobnie jak ich okna, handel Linganejczyków docierał do wszystkich miejsc w Galaktyce. Lingane była samotną planetą, ale doskonale zorganizowaną.
Nie odwracając się od okna, autarcha powiedział:
— Zacznijmy od statku pocztowego, Rizzett. Gdzie po raz pierwszy zauważył ten krążownik?
— Około stu pięćdziesięciu tysięcy kilometrów od planety. Dokładne współrzędne nie grają roli. Od tamtej pory są pod stałą obserwacją. Problem polega na tym, że tyrannejski krążownik jest prawie na orbicie.
— I co, nie zamierzają lądować, na coś oczekują?
— Tak.
— Czy można ustalić, jak długo już tam są?
— Obawiam się, że to niemożliwe. Nikt inny ich nie widział. Sprawdziliśmy to.
— Dobrze. Przejdźmy do innej sprawy. Zatrzymali statek pocztowy, co jest sprzeczne z naszą umową o współpracy z Tyrannem.
— Wątpię, żeby tam byli Tyrannejczycy. Ich niepewne zachowanie świadczy o tym, że są raczej uciekinierami, więźniami statku.
— Masz na myśli tych ludzi na krążowniku? Może to oni chcą, żebyśmy tak myśleli. W każdym razie, jak dotąd, prosili tylko o dostarczenie mi informacji.
— Zgadza się. Prosili, żeby dostarczyć ją autarsze osobiście.
— Nic więcej?
— Nic.
— I nie weszli na statek?
— Nie. Cała rozmowa odbywała się przez radio. Pocztowa kapsuła została wystrzelona w stronę statku i schwytana w sieć.
— Czy był tylko dźwięk, czy także obraz.
— Pełna wizja. W tym problem. Mówca został opisany przez kilku rozmówców jako młody człowiek o „arystokratycznym wyglądzie”, właśnie tak.
Autarcha powoli zaciskał pięść.
— Doprawdy? I nikt nie zrobił żadnego zdjęcia? To błąd.
— Niestety. Kapitan pocztowca nie miał podstaw, aby traktować tę sprawę ze szczególną powagą. Jeśli w ogóle należy ją tak traktować! Cóż to ma za znaczenie dla pana?
Autarcha nie odpowiedział.
— I to jest ta wiadomość?
— Tak. Dziwna wiadomość składająca się z jednego słowa którą mieliśmy przekazać panu osobiście. Nie uczyniliśmy tego oczywiście. To mogła być, na przykład, kapsuła wybuchowa Zdarzało się, że w ten sposób ginęli ludzie.
— Tak, nawet autarchowie — zgodził się autarcha. — Tylko słowo „Gillbret”. Jedno słowo, „Gillbret”.
Autarcha zachował niezmącony spokój, ale poczuł się niepewnie. Nie przepadał za tym uczuciem. Nie lubił niczego, co uświadamiało mu jego ograniczone możliwości. Działań autarchy nie powinno nic ograniczać i na Lingane ograniczały go tylko prawa natury.
Na Lingane nie zawsze rządzili autarchowie. Dawniej rządy sprawowały dynastie kupieckich książąt. Rodziny, które pierwsze założyły pozaplanetarne stacje, stały się arystokracją. Nie miały posiadłości ziemskich, dlatego nie mogły równać się z rodami rządców i władców sąsiednich planet, ale były wystarczająco zasobne, aby wykupić ich włości, co zresztą czasami czyniły.
I na Lingane trwał wynikający z tego faktu zwykły porządek (czy raczej nieporządek). Wpływy i władza przechodziły z rąk i jednej rodziny do drugiej. Różne rody zmuszane były do opuszczenia planety. Intrygi i przewroty pałacowe były tak częste, że o ile Rhodię uważano za wzorcowy przykład stabilności i porządku, Lingane słynęła z ciągłych zmian i bałaganu. „Zmienny jak Lingane” głosiło porzekadło.
Spoglądając z perspektywy historycznej, łatwo można było przewidzieć skutki. Kiedy sąsiednie planety łączyły się w unie i rosły w siłę, wojny domowe na Lingane doprowadziły do sytuacji groźnej dla państwa. Mieszkańcy skłonni byli w końcu poświęcić wszystko dla powszechnego spokoju. Tak wiec zamienili plutokrację na autokrację, tracąc nieco swobód. Potęga kilku rodów skoncentrowała się w jednym ręku, lecz nawet wtedy panująca rodzina z rozmysłem starała się zyskać popularność wśród ludu, aby jeszcze wzmocnić swoją pozycję pośród stale walczących dynastii kupieckich.
Pod rządami autarchów Lingane zyskiwała na znaczeniu i potędze. Nawet Tyrannejczycy, atakujący trzydzieści lat temu całą swoją potęgą, napotkali opór. Nie zostali pokonani, ale zostali zatrzymani. Wywołany tym szok wciąż trwał. Od czasu ataku na Lingane żadna planeta nie została przez nich podbita.
Inne planety Królestw Mgławicy były wasalami Tyrannejczyków. Lingane pozostała tylko planeta stowarzyszoną, teoretycznie podległą Tyrannowi. ale z zagwarantowanymi w Akcie stowarzyszenia prawami.
Autarcha zdawał sobie sprawę z położenia. Planetarni nacjonaliści dali się zwieść pozorną wolnością, ale on wiedział, że niebezpieczeństwo inwazji zostało tylko chwilowo zażegnane.
Teraz jednak długo oczekiwane ostateczne starcie zbliżało się nieuchronnie. A on najprawdopodobniej sam je przyspieszył. Stworzona przez niego organizacja, zapewne niesprawna, była wystarczającym pretekstem do akcji odwetowej Tyrannejczyków. Ostatecznie Lingane rzeczywiście złamała prawo.
Czy ten krążownik to awangarda nadchodzącego ataku?
— Czy ten statek jest pod obserwacją? — spytał autarcha.
— Już mówiłem. Dwa nasze „frachtowce” — uśmiechnął się znacząco Rizzett — trzymają się w zasięgu masometrów.
— Dobrze, co z nim zrobicie?
— Nie wiem. Jedyny znany mi Gillbret, którego imię może coś znaczyć, to Gillbret oth Hinriad z Rhodii. Czy ma pan z nim jakieś kontakty?
— Widziałem go podczas mojej ostatniej wizyty na Rhodii.
— I oczywiście niczego mu pan nie powiedział, tak?
— Oczywiście.
— Obawiam się — Rizzett zmrużył oczy — że mógł pan popełnić jakąś nieostrożność. Tyrannejczycy mogli też przyłapać na jakiejś nieostrożności Gillbreta, Hinriadzi ostatnio podupadli i to może być próba wymuszenia na panu przyznania się.
— Wątpię. Ta wiadomość nadeszła w dziwnym momencie. Ponad rok przebywałem z dala od Lingane. Przyjechałem w zeszłym tygodniu i wyjeżdżam za kilka dni. Wiadomość dotarła w chwili, kiedy jestem w stanie ją odebrać.
— Nie uważa pan, że jest to zbieg okoliczności?
— Nie wierzę w zbiegi okoliczności. Istnieje tylko jeden sposób żeby to wyjaśnić. Odwiedzę ten statek. Sam.
— To niemożliwe, panie — przestraszył się Rizzett. Na prawej skroni miał małą, nierówną bliznę, która gwałtownie zabarwiła się na czerwono.
— Zabraniasz mi? — spytał oschle autarcha.
Był jednak autarchą, Rizzett skłonił się i powiedział:
— Jak sobie życzysz, panie.
Na pokładzie Bezlitosnego oczekiwanie stawało się nieznośne. Dwa dni nie ruszali się ze swojej orbity.
Gillbret przyglądał się aparaturze z wielką uwagą. W jego głosie zabrzmiały ostre nuty.
— Nie sądzisz, że się poruszają?
Biron spojrzał przelotnie. Golił się, z przesadną ostrożnością posługując się tyrannejskim sprayem depilującym.
— Nie, nie ruszają się. Dlaczego mieliby to robić? Obserwiuą nas i na tym poprzestaną.
Skoncentrował się na kawałku skóry nad górną wargą i wzdrygnął się gwałtownie, czując na języku kwaśny smak sprayu. Tyrannejczycy potrafili operować pojemnikiem z poetycką wręcz gracją. To była bez wątpienia najszybsza, najdokładniejsza i najłagodniejsza metoda golenia. Polegała na delikatnym ścieraniu włosów strumieniem powietrza, przy czym na skórze nie czuło nic poza lekkim muśnięciem.
Jednak Biron odczuwał wobec tej metody pewne opory. Mów się powszechnie — trudno stwierdzić, czy były to fakty czy tył opowieści — że wśród Tyrannejczyków jest więcej przypadków raka twarzy niż w innych grupach etnicznych, i niektórzy uważają, że jest to skutek stosowania sprayu do golenia. Biron zastanawiał się, czy nie byłoby lepiej zdepilować twarz na stałe. W niektórych regionach Galaktyki był to rutynowy zabieg. Odrzucił ten pomysł. Depilacja była nieodwracalna. Tymczasem moda może kiedyć przywrócić wąsy czy baki.
Biron przeglądał się w lusterku, zastanawiając się, jak obejrzeć skórę pod szczęką, kiedy od drzwi rozległ się głos Artemizji:
— Myślałam, że położyłeś się spać.
— Tak. I już wstałem. Spojrzał na nią i uśmiechnął się.
Poklepała go po policzku i delikatnie pogłaskała czubkami palców.
— Jest gładka. Wyglądasz jak osiemnastolatek. Przycisnął jej dłoń do ust.
— Niech cię to nie zmyli.
— Wciąż nas obserwują? — spytała.
— Tak. Czy to nie irytujące, te nudne okresy bezczynności, które dają tyle czasu na siedzenie i myślenie.
— Nie uważam ich za nudne.
— Mówisz o innych aspektach sprawy, Arto.
— Dlaczego nie możemy ich ominąć i wylądować na Lingane?
— Myśleliśmy o tym. Ale nie wydaje mi się, żebyśmy byli gotowi na podjęcie takiego ryzyka. Możemy pozwolić sobie na oczekiwanie, dopóki nie zabraknie nam wody.
Rozległ się donośny głos Gillbreta.
— Mówię ci, że się ruszają.
Biron podszedł do aparatury pomiarowej i sprawdził wskazania masometru. Popatrzył na Gillbreta i powiedział:
— Może masz rację.
Przez chwilę coś liczył na kalkulatorze i wpatrywał się w jego wyświetlacz.
— Nie. Te statki nie poruszają się względem nas. Wskazania masometru zmienił trzeci statek, który dołączył do pilnującej nas pary. Na razie mogę powiedzieć, że jest w odległości ośmiu tysięcy kilometrów, około 46 stopni P i 192 stopni Φ od linii łączącej nas z planetą. Jeśli przyjąłem prawidłowe położenie wyjściowe. Jeśli nie, wielkości są odpowiednio 314 i 168 stopni.
Przerwał na chwilę, żeby odczytać nowy wynik.
— Myślę, że się zbliża. To mały statek. Gillbrecie, myślisz, że uda ci się z nim połączyć?
— Spróbuję.
— W porządku. Ale bez wizji. Zostaw tylko dźwięk, dopóki nie będziemy wiedzieli, kto nadlatuje.
Biron z zachwytem obserwował Gillbreta obsługującego radio podprzestrzenne. Ten starszy mężczyzna miał wrodzony talent. Dotarcie do konkretnego punktu w kosmosie za pomocą ukierunkowanego promienia radiowego nie jest zadaniem łatwym, a urządzenia pokładowe mogą w tym pomóc w nieznacznym stopniu. Dysponował tylko przybliżoną pozycją pojazdu, w rzeczywistości mógł on znajdować się setki kilometrów bliżej lub dalej. Znał też dwa kąty, które mogły różnić się od rzeczywistego o pięć lub sześć stopni w każdym kierunku.
Dawało to przestrzeń o objętości szesnastu milionów kilometrów sześciennych, w której mógł znajdować się poszukiwany statek. Reszta należała do operatora i próbnego strumienie radiowego o średnicy nie przekraczającej ośmiuset metrów Niektórzy utrzymywali, że doświadczony operator, obserwujący reakcje przyrządów pomiarowych, może określić, w jakiej odleglości od celu przemknął próbny strumień. Z naukowego punktu widzenia teoria ta była nonsensem, ale często okazywało się, że nie istnieje żadne inne wiarygodne wytłumaczenie takich przypadków.
Nie upłynęło nawet dziesięć minut, gdy aktywny promień został wysłany i Bezlitosny nawiązał kontakt.
Po następnych dziesięciu Biron był w stanie porozumieć się i uzyskać odpowiedź.
— Zamierzają przysłać nam na pokład jednego człowieka.
— Czy go przyjmiemy? — spytała Artemizja.
— Dlaczego nie? Jednego człowieka? Jesteśmy uzbrojeni.
— Ale jeśli dopuścimy ich statek zbyt blisko?
— Arta, jesteśmy na tyrannejskim krążowniku. Siła naszego ognia przekracza cztero-, pięciokrotnie ich możliwości, nawet gdyby użyli najlepszego statku, jakimi dysponuje Lingane. Zapis w Akcie stowarzyszenia nie pozwalają im na więcej. Zresztą mamy pięć blasterów wysokiej mocy.
— Umiesz je obsługiwać? Nie wiedziałam.
Biron nie cierpiał przyznawać się do swoich braków, ale powiedział:
— Niestety nie. Na razie. Ale Linganejczycy o tym nie wiedzą.
Pół godziny później na ekranie ukazała się sylwetka statku. Mały cylindryczny statek z dwoma rzędami ustawionych po cztery stateczników, służących do lotów stratosferycznych.
Gdy tylko statek pojawił się w polu widzenia teleskop Gillbret krzyknął z radości:
— To okręt autarchy! — na jego twarzy pojawił i uśmiech. — To jego prywatny statek. Jestem tego pewien.
Mówiłem wam, że samo moje imię jest pewnym sposobe zwrócenia jego uwagi.
Statek z Lingane przyspieszał i hamował, aż wreszcie znieruchomiał.
Z głośnika dobiegł słaby głos:
— Gotowi do cumowania?
— Gotowi! — potwierdził Biron. — Tylko jedna osoba.
— Jedna osoba — nadeszła odpowiedź.
Z luku przybysza z Lingane wystrzeliła stalowa lina i mknęła ku nim jak harpun. Znajdujący się u jej zakończenia zaczep magnetyczny rósł w polu widzenia ekranu. W miarę jak się zbliżał, jego obraz przesuwał się ku granicy pola widzenia kamery, aż wreszcie zniknął zupełnie.
Rozległ się donośny, głuchy odgłos. Magnetyczny zaczep zakotwiczył. Pomiędzy statkami rozpięła się cienka, pajęcza nić, która z powodu braku ciążenia nie zwisła, zachowując skręty. Poskręcane pętle biegły wciąż do przodu dzięki sile inercji.
Powoli i delikatnie linganejski statek oddalił się i lina została napięta. Wisiała, naprężona i tak cienka, że prawie niewidoczna, delikatnie połyskując w świetle słońca Lingane.
Biron spojrzał w wizjer teleskopu, w którego polu widzenia tkwił powiększony do monstrualnych rozmiarów statek. Można było zobaczyć początek ośmiusetmetrowej łączącej statki liny i małą sylwetkę, która rozpoczynała podróż po linie.
Nie był to zwyczajny sposób przeprawy. Normalnie dwa statki manewrują w przestrzeni tak długo, aż stabilizowane polem magnetycznym, mogą zetknąć się śluzami powietrznymi. W przestrzeni powstaje tunel łączący oba statki i ludzie mogą swobodnie przechodzić z jednego pokładu na drugi, bez żadnej dodatkowej ochrony.
Przy przeprawie po linie niezbędny jest kombinezon próżniowy. Zbliżający się Linganejczyk miał na sobie wielki, wykonany ze stalowego włókna, kosmiczny osprzęt. Poruszanie się w nim wymagało olbrzymiego wysiłku. Nawet z tej odległości Biron mógł dojrzeć, jak jego ramiona zginają się z trudem i wolno zmieniają położenie.
Prędkość obu statków została ostrożnie skorygowana. Każda gwałtowniejsza zmiana napięcia liny mogłaby spowodować odpadnięcie podróżnika. Mógłby polecieć w kierunku odległego słońca.
Nadchodzący Linganejczyk poruszał się pewnie i szybko. Kiedy się zbliżył, łatwo można było zauważyć, że nie przemieszczał się systemem ręka za ręką. Gdy ręka poprzedzająca ciało podciągała go do przodu, puszczał się liny i szybował kilkanaście metrów przed siebie, po czym drugą ręka łapał linę. przygotowując się do nowego ruchu.
To była brachiacja w przestrzeni kosmicznej. Linganejczyk przypominał metalowego gibbona[1].
— Co by się stało, gdyby nie złapał liny? — spytała Artemizja.
— Wygląda na to, że jest prawdziwym mistrzem — odpowiedział Biron. — Ale gdyby się tak stało, będzie lśnił w świetle słońca. Złapiemy go.
Linganejczyk był już całkiem blisko. Wyszedł z pola widzenia kamery. W ciągu kilku sekund usłyszeli odgłos stóp stąpających po zewnętrznym pancerzu.
Biron sięgnął do dźwigni otwierającej drzwi śluzy. Po chwili, w odpowiedzi na serię sygnałów dobiegających od strony śluzy, otworzył zewnętrzny luk. Za ścianą sterówki rozległ się głuchy odgłos. Zewnętrzny luk zamknął się i odsunęła się ściana w sterówce. Gość wszedł.
Jego kombinezon natychmiast pokrył się szronem, który przesłonił też szybę hełmu mleczną powłoką i zmienił całą sylwetkę w białego bałwana. Wiało od niego chłodem. Biron włączył ogrzewanie i do sterówki wpadł ciepły, suchy podmuch. Jeszcze przez chwilę utrzymywał się szron na kombinezonie i po paru sekundach roztopił się.
Niezgrabne metalowe palce Linganejczyka niecierpliwie grzebały przy zatrzaskach hełmu, jakby jak najszybciej chciał pozbyć się wywołanej śniegiem ślepoty. W pewnej chwili nakrycie głowy uniosło się, a pokrywająca je od wewnątrz gruba i miękka ściółki zmierzwiła włosy przybysza.
— Ekscelencjo! — zawołał Gillbret, po czym dodał triumfalnie. — Bironie, to autarcha we własnej osobie.
Biron, oszołomiony, zdołał jedynie wykrztusić:
— Jonti!