9. I spodnie władcy

I co chodzi? — Artemizja nie musiała udawać zaniepokojenia. Skierowała swoje słowa do Gillbreta, który stał w drzwiach wraz kapitanem gwardii. Z tym, w stosownej odległości, czekało sszcze kilku żołnierzy. — Czy coś z ojcem?

— Nie, nie — uspokoił ją Gillbret. — Nie zaszło nic, co by dotyczyło ciebie. Spałaś?

— Prawie — odparła. — A pokojówki zwolniłam już parę godzin temu. Toteż sama musiałam otworzyć drzwi. Wystraszyliście mnie śmiertelnie.

Nagle odwróciła się do oficera i spytała ostro:

— Co was do mnie sprowadza, kapitanie? Proszę mówić szybko. Nie jest to właściwa pora na wizyty.

Zanim kapitan zdołał otworzyć usta, znów odezwał się Gillbret.

— Zaszło coś bardzo zabawnego. Ten młody człowiek, jak mu tam — no wiesz — wyrwał się na wolność, rozbijając po drodze parę głów. Teraz my polujemy na niego. Jeden pluton na jednego zbiega. Ja również włączyłem się w tę akcję, aby nasz kapitan mógł w pełni docenić moją odwagę i zaangażowanie.

Artemizji udało się przybrać zupełnie nieprzytomny wyraz twarzy. Kapitan mruknął pod nosem coś bardzo niestosownego. Jego wargi ledwie się poruszyły. Następnie dodał głośno:

— Przepraszam, panie, lecz chyba nie wyrażasz się dostatecznie jasno, a po za tym i tak zbyt długo już tu marudzimy. Mężczyzna, który podaje się za syna byłego rządcy Widemos, został zatrzymany pod zarzutem zdrady stanu. Zdołał uciec i obecnie przebywa na swobodzie. Musimy przeszukać pałac, pokój za pokojem. Artemizja cofnęła się, marszcząc brwi.

— Moją sypialnię także?

— Jeśli Wasza Wysokość pozwoli.

— Nie, nie pozwolę. Gdyby w moim pokoju znajdował się obcy mężczyzna, niewątpliwie wiedziałabym o tym. A sugestie jakobym zadawała się z kimś takim, czy w ogóle jakimkolwiek mężczyzną o tej porze nocy, są wysoce obraźliwe. Proszę kapitanie, aby zechciał pan pamiętać, kim jestem.

Jej słowa odniosły zamierzony skutek. Gwardziście pozostało tylko ukłonić się i powiedzieć:

— Nie zamierzałem sugerować niczego podobnego. Wasza Wysokość. Proszę o wybaczenie, że zakłóciliśmy spokój o tak późnej porze. Samo oświadczenie, że nie widziała pani żadnego zbiega, rzecz jasna, wystarczy. W tych okolicznościach wydawało mi się jednak konieczne upewnić co do pani bezpieczeństwa. Te człowiek jest bardzo groźny.

— Z pewnością nie tak groźny, byście nie zdołali go pokonać. Do rozmowy ponownie włączył się wysoki głos Gillbreta.

— Chodźmy już, kapitanie. Podczas gdy pan wymienia uprze mości z moją bratanicą, nasz uciekinier zdążył już zapewne włamać się do zbrojowni. Proponowałbym, aby zostawił pan kogoś na straży przy drzwiach pani Artemizji, by nic już nie zakłóciło jej dalszego snu. Chyba że, moja droga — pstryknął palcami w stronę Artemizji — chciałabyś do nas dołączyć.

— Dziękuję — odparła chłodno — ale będę zadowolona, gdy dokładnie zamknę drzwi i wrócę do łóżka.

— Niech pan wybierze kogoś rosłego! — krzyknął Gillbret. O, ten będzie dobry. Zauważ, Artemizjo, jakie ładne mundury i nasza gwardia. Już z daleka można rozpoznać gwardzistę po stroju.

— Panie — wtrącił niecierpliwie kapitan — nie mamy czasu. Musimy ruszać dalej.

Na jego skinienie jeden z żołnierzy odłączył się od plutonu, zasalutował Artemizji przez zamykające się drzwi, a pot kapitanowi. Po chwili odgłos równych, rytmicznych krok oddalił się w obie strony korytarza.

Artemizja odczekała chwilę, po czym cichutko odsunęła drzwi na parę centymetrów. Gwardzista stał na posterunku na szeroko rozstawionych nogach, prawa ręka uzbrojona, lewa — na przycisku alarmowym. Był to ten sam gwardzista, którego wybrał Gillbret. Wysoki jak Biron z Widemos, choć nie tak szeroki w ramionach.

W tej chwili przez głowę przemknęła jej myśl, że Biron, choć młody i może niezbyt rozsądny, był jednak rosły i dobrze obudowany, co nie było bez znaczenia. To nie było mądre, że potraktowała go tak ostro. Był też dość przystojny.

Zamknęła drzwi i skierowała się w stronę garderoby.


Na dźwięk odsuwających się drzwi Biron napiął mięśnie, wstrzymał oddech, a jego palce zesztywniały. Artemizja spojrzała na jego bicze.

— Uważaj!

Odetchnął z ulgą i wsunął oba do kieszeni. Nie było to zbyt wygodne, nie miał jednak odpowiednich olstrów.

— To na wypadek, gdyby ktoś mnie tu szukał.

— Wychodź. I mów szeptem.

Miała na sobie nocną szatę z gładkiej, nie znanej Bironowi tkaniny, ozdobioną małymi kępkami srebrzystego futra. Dzięki lekkiej elektryzacji materiału szata bez żadnych guzików, haftek, zatrzasków, wiązań czy zaszewek przylegała do ciała Artemizji, uwydatniając linie jej figury.

Biron poczuł, jak czerwienieją mu uszy i uczucie to bardzo mu się podobało.

Artemizja odczekała chwilę, po czym zatoczyła palcem krąg w powietrzu i powiedziała.

— Czy mógłbyś…

Biron spojrzał na nią ze zdumieniem.

— Co takiego? Och, przepraszam.

Odwrócił się i stanął sztywno, zasłuchany w cichy szelest ubrań. Nie przyszło mu nawet na myśl zastanawiać się, dlaczego nie korzystała z garderoby lub nie przebrała się, zanim ją otworzyła, o były tajniki kobiecej psychiki, która niełatwo poddaje się analizie, zwłaszcza gdy komuś brakuje niezbędnego doświadczenia.

Kiedy się odwrócił, Artemizja miała na sobie czarny dwuczęściowy kostium, który sięgał jej zaledwie do kolan. Był to solidny strój stosowany raczej na wycieczki niż do sali balowej.

— Wychodzimy? — spytał Biron bezwiednie. Potrząsnęła głową.

— Najpierw musisz jeszcze coś załatwić. Ty także potrzebujesz innego stroju. Stań tu z boku przy drzwiach, a ja zawołam strażnika.

— Jakiego strażnika? Artemizja uśmiechnęła się lekko.

— Zgodnie z sugestią stryja Gila zostawili na straży gwardzistę.

Prowadzące na korytarz drzwi przesunęły się gładko w prowadnicy. Żołnierz stał nadal, sztywny i nieruchomy.

— Hej, ty — szepnęła Artemizja. — Chodź tu, szybko. Gwardzista bez namysłu usłuchał polecenia córki suweren;

Wkroczył do pokoju, mówiąc:

— Do usług Waszej Wysokości… — i nagle kolana żołnierz ugięły się pod spadającym mu na ramiona ciężarem, ręka zaś, miażdżąc tchawicę, skutecznie ucięła dalsze słowa.

Artemizja pospiesznie zasunęła drzwi i obserwowała walk z uczuciem bliskim mdłości. Życie w pałacu Hinriadów płynęło spokojnym, niemal leniwym nurtem, i nigdy jeszcze nie widziała niczyjej nabiegłej krwią, posiniałej twarzy o ustach desperacko próbujących chwytać powietrze. Odwróciła wzrok.

Biron obnażył zęby z wysiłku, zaciskając pętlę mięśni i kości wokół szyi strażnika. Przez chwilę słabnące ręce gwardzisty bezskutecznie szarpały jego ramie, a stopy zadawały ślepe ciosy w próżnię. Biron nie rozluźniając uchwytu, opuszczał wiotczejące ciało na podłogę.

Wreszcie ręce żołnierza opadły na boki, nogi zwisły bezwładnie, a konwulsyjne ruchy klatki piersiowej w bezsilnych próbach zaczerpnięcia oddechu poczęły słabnąć. Biron ostrożnie złożył na posadzce ciało, które opadło miękko, niczym nagle opróżniony worek.

— Czy on nie żyje? — wyszeptała przerażona Artemizja.

— Nie sądzę. Żeby zabić dorosłego mężczyznę, trzeba czterech pięciu minut. Ale przez pewien czas będzie nieprzytomny. Czy masz coś, czym można by go związać?

Potrząsnęła głową. Czuła się zupełnie bezradna.

— Musisz mieć choćby parę pończoch z cellitu. Znakomicie się nadadzą — zdążył już pozbawić strażnika odzienia i broni. — Chciałbym też się umyć. Chyba to nawet konieczne.

Przyjemnie było poddać się wpływowi oczyszczającej mgiełki w łazience Artemizji. Co prawda, czuł się teraz stanowczo zbyt wyperfumowany, ale miał nadzieję, że świeże powietrze szybko pozbawi go wszelkiej woni. Był przynajmniej czysty, a to za sprawą krótkiego przejścia przez drobniutkie, wiszące w powietrzu krople, które przemknęły wokół niego niesione silnym, ciepłym podmuchem. Nie trzeba nawet suszarni, łazienkę bowiem opuszczało się nie tylko czystym, ale też całkiem suchym. Nie mieli tego na Widemos, ani na Ziemi.

Mundur gwardzisty był trochę przyciasny i Bironowi niezupełnie odpowiadał sposób, w jaki brzydka, stożkowata czapka wojskowa siedziała na jego krągłej głowie. Z niesmakiem przyjrzał się swemu odbiciu.

— Jak wyglądam?

— Zupełnie jak żołnierz — odparła Artemizja.

— Będziesz musiała zabrać jeden bicz. Nie dam sobie rady z trzema.

Ujęła broń w dwa palce i wrzuciła ją do torebki, zawieszonej na szerokim pasku za pomocą mikropola, dzięki czemu ręce miała zawsze wolne.

— Lepiej już chodźmy. Jeśli kogoś spotkamy, nie odzywaj się ani słowem. Ja będę mówić. Masz zły akcent, a zresztą rozmowa w mojej obecności byłaby bardzo niegrzeczna. Chyba że ktoś zwróciłby się wprost do ciebie. Pamiętaj! Jesteś zwykłym żołnierzem.

Gwardzista na podłodze zaczynał się ruszać i mrugać oczami. Przeguby jego rąk i kostki nóg zostały spętane i związane w tyle pończochami, które były wytrzymalsze niż najsilniejsza stalowa lina. Język poruszał się pod kneblem.

Biron odsunął go na bok. tak aby skrępowane ciało nie blokowało dojścia do drzwi.

— Tędy — szepnęła Artemizja.

Za pierwszym zakrętem usłyszeli z tyłu kroki i na ramię Birona opadła lekka dłoń.

Biron błyskawicznie odskoczył w bok i odwrócił się. jedną ręką chwytając przegub intruza. W drugiej trzymał gotowy do użytku bicz.

Okazało się jednak, że był to tylko Gillbret.

— Spokojnie, człowieku! — powiedział i Biron zwolnił uchwyt. Gillbret roztarł rękę.

— Czekałem na was, nie jest to jednak powód, by łamać mi kości. Pozwól, Farrill, niech ci się przyjrzę. Mundur wygląda, jakby nieco zbiegł się w praniu, ale poza tym całkiem nieźle, całkiem nieźle. W tym stroju nikt nawet na ciebie nie spojrzy. Na tym polega podstawowa korzyść z posiadania munduru. Wszyscy uznają za oczywiste, że wojskowy mundur okrywa żołnierza, a nie kogoś innego.

— Stryju Gil — szepnęła nagląco Artemizja. — Nie mów tak dużo. Gdzie inni gwardziści?

— Człowiek powie kilka słów, a wszyscy zaraz się denerwują — mruknął z irytacją Gillbret. — Pozostali żołnierze wspinają się właśnie na wieżę. Zdecydowali, że nasz przyjaciel opuścił niższe poziomy, toteż pozostawili zaledwie kilku ludzi na głównych wyjściach i na pochylniach. Uruchomili też ogólny system alarmowy. Przedostaniemy się bez problemów.

— A czy nie zauważą pańskiej nieobecności? — spytał Biron.

— Mojej nieobecności? Ha! Kapitan mimo swego pozornie pełnego szacunku zachowania bez wątpienia ucieszył się, gdy go opuściłem. Nie będą mnie szukać, to pewne.

Rozmawiali szeptem, teraz jednak ich głosy ostatecznie umilkły. Przy pochylni stał gwardzista, dwóch innych pilnowało wielkich rzeźbionych drzwi, które prowadziły na zewnątrz.

— Czy są jakieś wieści o zbiegłym więźniu?! — zawołał Gillbret.

— Nie, panie — odparł najbliższy strażnik, po czym stuknął obcasami i zasalutował.

— Cóż, miejcie oczy szeroko otwarte. — Przeszli obok żołnierzy i przez drzwi, gdy jeden z gwardzistów ostrożnie zneutralizował odpowiednią część obwodu alarmowego.

Na dworze panowała noc. Niebo było czyste, gwiazdy świeciły jasno i tylko poszarpana plama ciemnej Mgławicy przesłaniała srebrzyste iskierki tuż nad horyzontem. Czarna bryła pałacu pozostała za nimi, a port leżał prawie kilometr stąd.

Lecz po pięciu minutach wędrówki bezludną dróżką Gillbret zaczął się niepokoić.

— Coś jest nie tak — powiedział.

— Stryju, nie zapomniałeś chyba przygotować statku? — spytała Artemizja.

— Oczywiście, że nie — warknął, o ile można warknął szeptem. — Ale dlaczego na wieży portu pali się światło? Powinno być ciemno.

Wskazał ręką wznoszącą się za drzewami wysoką budowlę, której okna płonęły białym blaskiem. Zazwyczaj oznaczało to, że w porcie coś się dzieje: jakiś statek ląduje lub przygotowuje do startu.

— Na dzisiejszą noc rozkład nie przewidywał żadnego lotu. Sprawdzałem — mruczał Gillbret do siebie.

I nagle ujrzeli odpowiedź, a przynajmniej dostrzegł ją Gillbret. Przystanął i szeroko rozłożył ręce, zagradzając drogę podążaj; za nim parze.

— To koniec — oznajmił i roześmiał się nerwowo. W jego głosie zabrzmiała histeria. — Tym razem Hinrik naprawdę wszystko zepsuł. Idiota! To oni! Tyrannejczycy! Nie rozumiecie? To prywatny krążownik Aratapa!

Biron zobaczył go — smukły statek, połyskujący lekko w blasku portowych świateł, wyraźnie różniący się od innych pojazdów. Był gładszy, zgrabniejszy, sprawiał wrażenie kota wśród bezbronnych myszy.

— Kapitan mówił, że dzisiejszej nocy w pałacu podejmują jakąś „osobistość”, ale ja nie zwróciłem na to uwagi. Teraz już nic nie możemy zrobić. Nie sposób walczyć z Tyrannejczykami.

Biron poczuł, jak nagle coś w nim pęka.

— A dlaczego? — spytał gwałtownie. — Czemu nie możemy nimi walczyć? Nie mają cienia powodu, by cokolwiek podejrzewać, a my jesteśmy uzbrojeni. Posłużymy się statkiem komisarza, a jego zostawimy ze spuszczonymi spodniami.

Ruszył naprzód, opuszczając względną osłonę drzew, i wyszedł wprost na otwartą przestrzeń. Artemizja i Gillbret pomaszerowali i nim. Nie mieli powodów, żeby się kryć. Byli członkami królewskiej rodziny, spacerującymi pod eskortą gwardzisty.

Tyle że teraz będą musieli stawić czoło Tyrannejczykom.


Wiele lat temu, kiedy po raz pierwszy zobaczył zespół pałacowy Rhodii, Simok Aratap z Tyranna był naprawdę pod wrażeniem. Wkrótce okazało się jednak, że pod imponującą skorupą kryje się zmurszały zabytek. Dwa pokolenia wcześniej zbierały się tu władze ustawodawcze Rhodii, a większość wyższych przedstawicieli administracji miała tu swe biura. Główny zespół pałacowy stanowił serce kilkunastu światów.

Teraz jednak Rada Ustawodawcza (która istniała nadal, chan bowiem nigdy nie ingerował w miejscowy system władzy) zbierała się raz do roku, aby zatwierdzić przepisy wykonawcze z ostatnich dwunastu miesięcy. Była to czysta formalność. Rada Wykonawcza wciąż — nominalnie — prowadziła nieustające obrady, lecz jej członkowie przebywali na ogół w swych majątkach, bardzo rzadko spotykając się na kolejnej sesji. Biura administracji działały nadal, bez nich bowiem nie da się rządzić, niezależnie od tego, czy u steru stoi suweren, czy chan, lecz ich siedziby rozrzucono o całej planecie, tak aby stały się mniej zależne od dawnego chana i świadome potęgi nowego.

Pałac pozostał majestatyczną budowlą z kamienia i metalu, i niczym więcej. Był teraz siedzibą rodziny suwerena, grupki służby, ledwie wystarczającej do utrzymania porządku, i zdecydoowanie za małego oddziału miejscowej gwardii.

Aratap czuł się nieswojo. Było późno, nękało go zmęczenie, piekące oczy wołały o uwolnienie ich od szkieł kontaktowych. Przede wszystkim jednak czuł rozczarowanie.

Cała ta historia nie układała się w żadną logiczną całość. Od czasu do czasu zerkał na swego wojskowego zastępcę, major jednak ze stoickim, wystudiowanym spokojem słuchał gadaniny suwerena. Sam Aratap nie zwracał specjalnej uwagi na słowa Hinrika.

— Syn Widemosa? Naprawdę? — rzucił z roztargnieniem. A po chwili: — I aresztowaliście go? Zupełnie słusznie.

Wszystko to jednak nie miało dla niego znaczenia, wydarzenia bowiem nie układały się w spójny wzór. Zdyscyplinowany umysł Aratapa nie mógł znieść myśli, że poszczególne fakty mogą stanowić nie uporządkowany zbiór, nie wiążą się w jedność.

Widemos był zdrajcą, a jego syn usiłował skontaktować się z suwerenem Rhodii. Z początku próbował dotrzeć do niego w tajemnicy, gdy jednak jego wysiłki zawiodły, wymyślił całą tę śmieszną historię spisku, byle tylko zobaczyć się z Hinrikiem. Zaiste powodujący nim impuls musiał być niezwykle naglący. Z pewnością tu właśnie wszystko się zaczynało.

A teraz wszystkie domysły legły w gruzach. Hinrik pozbywał się chłopaka z wręcz nieprzyzwoitym pośpiechem. Nie mógł nawet doczekać ranka. To nie pasowało do sytuacji. Albo Aratap nie poznał jeszcze wszystkich faktów.

Ponownie skupił uwagę na postaci suwerena. Hinrik zaczynał się powtarzać. Aratapa ogarnęła nagła fala współczucia. Władca Rhodii przez ostatnie lata stał się do tego stopnia tchórzliwy, że nawet Tyrannejczycy powoli tracili do niego cierpliwość. A przecież była to jedyna droga. Tylko strach zapewniał całkowitą lojalność. Strach i nic poza tym.

Widemos nie bał się i mimo że jego własny interes nieodwracalnie wiązał go z Tyrannejczykami, zbuntował się. Hinrik natomiast bał się bezustannie. Taka była między nimi różnica.

I ponieważ władał nim strach, siedział teraz przed nimi, bełkocząc coś niezrozumiale, starając się uzyskać choćby gest aprobaty. Aratap doskonale wiedział, że major nigdy nie uczyni podobnego gestu. Jego zastępca był pozbawiony wyobraźni. Aratap westchnął, żałując, że on sam nie jest do niego podobny. Polityka to paskudny interes.

— Oczywiście — powiedział z lekkim ożywieniem — doceniam waszą błyskawiczną decyzję i oddanie chanowi. Z pewnością pochwali wasze działanie.

Hinrik wyraźnie się rozpromienił i odprężył.

— A teraz każcie przyprowadzić tu tego kogucika. Zobaczmy, co ma do powiedzenia — Aratap z trudem opanował ziewnięcie. Zupełnie nie był ciekaw, co mógł powiedzieć ów „kogucik”.

Hinrik miał właśnie wezwać kapitana gwardii, nie było jednak takiej potrzeby, ponieważ nie poprzedzony żadną zapowiedzią oficer stał już w drzwiach.

— Ekscelencjo! — krzyknął i wpadł do środka, nie czekając na pozwolenie.

Suweren wpatrywał się w swoją dłoń, wiszącą w powietrzu kilka centymetrów od przycisku komunikatora, jakby zastanawiając się. czy sama siła jego zamiarów w jakiś sposób zastąpiła akt wezwania.

— O co chodzi, kapitanie? — zapytał niepewnie.

— Ekscelencjo, więzień uciekł — wykrztusił dowódca gwardii. Aratap poczuł, jak jego zmęczenie powoli znika. Co tu się dzieje?

— Szczegóły, kapitanie! — polecił i wyprostował się w krześle. Oficer opowiedział wszystko krótkimi, oszczędnymi zdaniami.

Zakończył słowami:

— Prosiłbym, Ekscelencjo, aby zezwolił pan na ogłoszenie powszechnego alarmu. Nie mogli uciec daleko.

— Tak, oczywiście — wyjąkał Hinrik — oczywiście. Powszechny alarm. Słusznie. Szybko! Szybko! Nie pojmuję, jak do tego doszło, komisarzu. Kapitanie, niech pan pośle wszystkich swoich ludzi. Przeprowadzimy dochodzenie. Jeśli będzie trzeba, przesłuchamy każdego gwardzistę. Każdego! Każdego! — powtarzał histerycznie, a kapitan stał dalej, najwyraźniej pragnąc jeszcze coś powiedzieć.

— Na co pan czeka? — zdziwił się Aratap.

— Czy mógłbym porozmawiać z Waszą Wysokością bez świadków? — zapytał wzburzony oficer.

Hinrik zerknął przerażony na spokojnego, nieporuszonego komisarza. Z trudem udając oburzenie, wymamrotał:

— Nie mamy żadnych sekretów przed żołnierzami chana, naszymi przyjaciółmi i…

— Niech pan mówi, kapitanie — odezwał się łagodnie Aratap. Gwardzista energicznie stuknął obcasami.

— Ponieważ polecił mi pan mówić, Wasza Wysokość, z najwyższym żalem informuję, że Jej Wysokość pani Artemizja i książę Gillbret towarzyszą więźniowi w ucieczce.

— Ośmielił się ich porwać? — Hinrik zerwał się na równe nogi. — I moja gwardia do tego dopuściła?!

— Nie porwano ich. Ekscelencjo. Przyłączyli się do niego z własnej, nieprzymuszonej woli.

— Skąd pan wie? — Aratap był zachwycony, jego senność znikła bez śladu. Wreszcie wszystko układało się w logiczny wzór. I to lepszy, niż mógł się spodziewać.

— Dysponujemy zeznaniem strażnika, którego obezwładnili, oraz żołnierzy, którzy trzymali wartę przy drzwiach wyjściowych — kapitan zawahał się, po czym dodał ponuro: — Kiedy rozmawiałem z panią Artemizja w drzwiach jej sypialni, powiedziała, że właśnie układała się do snu. Dopiero później uświadomiłem sobie, iż jej twarz była umalowana. Nim wróciłem, by już jednak za późno. Przyjmuję pełną odpowiedzialność za niewłaściwe poprowadzenie tej sprawy. Rano złożę na ręce Wasz Wysokości prośbę o dymisję. Teraz jednak czy mógłbym ogłośić alarm? Bez zgody Ekscelencji nie mogę aresztować członków rodziny królewskiej.

Hinrik chwiał się na nogach i spoglądał na kapitana nie rozumiejącym wzrokiem.

— Kapitanie, lepiej będzie, jeśli zainteresuje się pan zdrowime waszego suwerena — powiedział Aratap. — Radziłbym wezwać lekarza.

— Powszechny alarm! — powtórzył gwardzista.

— Nie będzie żadnego alarmu. Rozumie pan? Żadnego alarmu! I nie próbujcie nawet schwytać uciekinierów. Ten incydent jest już zamknięty! Niech pan rozkaże swoim ludziom, aby wrócili do kwater i podjęli normalne obowiązki. Tymczasem proszę zająć się suwerenem. Chodźmy, majorze.


Gdy pozostawili już za sobą masyw pałacu tyrannejski major odezwał się ostro:

— Aratap, zakładam, że wiesz co robisz. Tylko dlatego milczałem.

— Dziękuję, majorze. — Aratap uwielbiał nocne powietrze planety, przesycone wonią żywych, zielonych roślin. Tyrann był na swój sposób piękniejszy, ale piękniejszy złowrogą urodą nagich skał i górskich szczytów. Był suchy, tak bardzo suchy!

— Nie umiesz postępować z Hinrikiem. majorze Andros. W twoich rękach już dawno załamałby się kompletnie. Je użyteczny, wymaga jednak łagodnego traktowania, jeśli nadal mamy mieć z niego jakikolwiek pożytek.

Major zlekceważył jego słowa.

— Nie myślę o suwerenie. Dlaczego nie pozwoliłeś ogłosić alarmu? Czyżbyś nie chciał ich schwytać?

— A ty? — Aratap przystanął. — Siądźmy tu na chwilę, dobrze? Ławka obok ścieżki przy trawniku. Gdzie można znaleźć piękniejsze miejsce, w dodatku równie bezpieczne przed promieniami podsłuchowymi? Dlaczego pragniesz uwięzić tego młodego człowieka?

— A czemu aresztuje się zdrajców i spiskowców?

— No właśnie, czemu? W ten sposób eliminujemy wyłącznie płotki, pozostawiając nietknięte źródło trucizny. Pomyśl, kogo tu mamy? Szczeniaka, głupią dziewczynę i sklerotycznego idiotę!

W pobliżu szumiała cicho sztucznie wzniesiona kaskada. Niewielka, lecz bardzo dekoracyjna. Podobna rozrzutność nie przestawała zdumiewać Aratapa. Pomyśleć tylko! Bezcenna woda bezużytecznie wycieka na kamienie i wsiąka w ziemię. Nigdy nie wyzbędzie się oburzenia na myśl o takiej beztrosce.

— Tymczasem jednak — stwierdził major — nie mamy nic.

— Przeciwnie, mamy cały schemat. Kiedy przybył ów młodzieniec, założyliśmy, że jest związany z Hinrikiem, nie dawało nam to jednak spokoju, Hinrik bowiem — cóż, jest, jaki jest. Ale nic innego nie przychodziło nam do głowy. Teraz widzimy, że wcale nie chodziło o suwerena; to był fałszywy trop. Ten młody człowiek przyjechał po jego córkę i kuzyna, a to ma już jakiś sens.

— Dlaczego więc Hinrik nie wezwał nas wcześniej, tylko czekał środka nocy?

— Ponieważ jest tylko narzędziem w rękach każdego, kto potrafi nim manipulować. Z pewnością to Gillbret podsunął mu ten pomysł, zapewne przekonał go, że to nocne zaproszenie zostanie potraktowane jako wyraz szczególnego oddania.

— To znaczy, że specjalnie nas tu wezwano? Abyśmy byli świadkami ich ucieczki?

— Nie, nie dlatego. Pomyśl. Dokąd ci ludzie mają zamiar się udać?

Major wzruszył ramionami.

— Rhodia jest wielka.

— Tak, gdyby chodziło jedynie o młodego Farrilla. Ale gdzie na Rhodii mogliby ukryć się członkowie królewskiego rodu, pozostając nie rozpoznani? Zwłaszcza dziewczyna?

— Muszą zatem opuścić planetę, tak? Owszem, to ma sens.

— A skąd mogliby uciec? Droga do pałacowego portu zabrałaby im piętnaście minut. Czy teraz widzisz już, po co nas tu wezwano?

— Nasz statek? — spytał z niedowierzaniem major.

— Oczywiście. Tyrannejski statek musiał wydawać się im idealnym rozwiązaniem. W przeciwnym razie zmuszeni byliby wybrać któryś z frachtowców. Farrill studiował na Ziemi, jestem pewien, że potrafi pilotować krążownik.

— Słusznie. Czemu właściwie pozwalamy szlachcie, by wysyłała swych synów, dokąd tylko zechcą? Po co poddani mają wiedzieć więcej o świecie, niż potrzeba im w ich pracy? Sami wychowujemy buntowników.

— Niemniej — odrzekł Aratap z uprzejmą obojętnością — w tej chwili Farrill dysponuje taką wiedzą i proponuję, abyśmy uwzględnili ten fakt, nie wpadając w niepotrzebną złość. Nadal jestem pewien, że wykorzystali nasz statek.

— Nie mogę w to uwierzyć.

— Masz przecież naręczny komunikator. Połącz się z załogą — jeśli zdołasz.

Major spróbował, bezskutecznie.

— W takim razie wywołaj wieżę — poradził Aratap. Posłuchał. W miniaturowym głośniczku natychmiast odezwał się zdenerwowany głos:

— Ależ, Ekscelencjo, nie rozumiem… Musiała zajść jakaś pomyłka. Wasz pilot wystartował dziesięć minut temu.

Aratap uśmiechnął się.

— Widzisz? Wystarczy opracować wzór, a każde najdrobniejsze zdarzenie natychmiast zaczyna pasować do reszty. A teraz, czy dostrzegasz konsekwencje?

Major klepnął się w udo i wybuchnął śmiechem.

— Oczywiście! — krzyknął.

— No cóż — ciągnął Aratap — rzecz jasna, nie mogli o tym wiedzieć, ale sami założyli sobie sznur na szyję. Gdyby zadowolili się nawet najbardziej topornym statkiem z miejscowego portu, z pewnością by uciekli, a ja pozostałbym — jak to się mówi? — ze spuszczonymi spodniami. Tymczasem moje spodnie tkwią na miejscu, a pasek jest starannie zapięty. I nic już nie uratuje naszych zbiegów. A kiedy schwytam ich, w momencie, który sam wybiorę — z satysfakcją podkreślił ostatnie słowa — będę miał w rękach całą resztę spiskowców.

Westchnął i uświadomił sobie, że znów zaczyna odczuwać senność.

— Mieliśmy dzisiaj szczęście i nie musimy się już spieszyć. Wezwij bazę i każ im przysłać po nas statek.

Загрузка...