Kapitan wojsk lądowych Wiernych Williams spacerował tam i z powrotem po swoim gabinecie, żując dolną wargę. Stanowisko zawdzięczał w znacznej mierze pobożności, która teraz była powodem jego wściekłości, bo nieszczęście na nich wszystkich sprowadziła kobieta. Na dodatek, obojętnie jak bardzo starał się temu zaprzeczyć, oprócz wściekłości czuł strach. Strach o siebie i o Dzieło Boże. Admirał Heretyków kurwiący się dla tej nierządnicy szatana przestał domagać się kapitulacji, a to oznaczało tylko jedno — że gotowi są przejść do bardziej konkretnych działań.
Nie wiedział tylko jakich i to właśnie mroziło mu krew w żyłach. Gdyby ta dziwka nie wróciła do systemu planetarnego, w którym ani ona, ani ta druga kurwa — jej królowa — nie miały nic do szukania, Wierni ukończyliby już Dzieło Boże. Ale ona wróciła, a wraz z nią te przeklęte okręty, które zniszczyły wszystko, czym Wierni dysponowali w przestrzeni, poza Virtue i Thunder of God, i to w ciągu ledwie dwóch dni. Sprzeciwiła się Woli Bożej. Kobiety postępowały tak od zawsze. Williams klął, aż powietrze jęczało.
Jako dowódca bazy na księżycu Blackbird wiedział o Machabeuszu i znał prawdziwe plany. Często zresztą zastanawiał się, czy Starsi nie byli przepadkiem zbyt sprytni. Choć z drugiej strony od dziesięcioleci kultywowali Machabeusza, a siły bezpieczeństwa Heretyków niczego nie podejrzewały, co było nieomylnym znakiem, iż Bóg był z nimi. A potem ci bezbożnicy z Haven dali im ostatni element niezbędny do stworzenia kryzysu potrzebnego Machabeuszowi. Stanowiło to koronny dowód łaski Pańskiej, bo jakże inaczej można wytłumaczyć sposobność użycia pogan przeciw Heretykom?
A mimo to wątpił, szczególnie w koszmarach, które nawiedzały go od czasu operacji „Jerycho”, a zwłaszcza od powrotu tej latającej ladacznicy. Czyżby jego brak Wiary spowodował, że Bóg się od nich odwrócił? Byłby to on tym, który pozwolił temu szatańskiemu pomiotowi i jej okrętom zniweczyć Dzieło Boże? Te noce wątpliwości były jeszcze gorsze od pierwotnych — wiedział, że grzeszy śmiertelnie, a mimo to nie mógł przestać. Nawet nocne modły i pokuty nic nie pomogły. Odkryły jednak przed nim inną prawdę — służebnice Szatana trzeba było ukarać przykładnie, a on zaniedbał się w obowiązkach. Ukarał je więc czym prędzej, mając nadzieję, że odwróci w ten sposób Gniew Boży od Wiernych.
I zawiódł raz jeszcze. Bóg odwrócił się od nich — bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że Thunder of God nie wrócił na czas, by zniszczyć ten szatański pomiot, a rakiety z bazy nie zdołały trafić choćby jednego marnego dozorowca? Odpowiedź była tylko jedna, toteż modlił się gorączkowo, by Bóg wejrzał znów łaskawie na swój lud i uratował go od niechybnej zguby.
— Covington melduje gotowość, panie majorze.
— Dziękuję, Gunny. — Thomas Ramirez spojrzał na stojącą w wejściu do pełnej marines pinasy sierżant major Babcock i spytał: — A my jesteśmy gotowi?
— Jesteśmy, sir. — Szare oczy spoglądały spokojnie z otwartego wizjera hełmu pełnej zasilanej zbroi. — Broń sprawdzona, kompanie kapitan Hibson i pluton dowodzenia w zbrojach gotowe do desantu, sir.
— Dobrze, Gunny. — mruknął Ramirez, dziękując w duchu losowi, że poprzednim przydziałem Susan Hibson był ciężki batalion szturmowy: miała tam okazję do perfekcji wyćwiczyć to, co dziś będzie robiła na serio, i dlatego też mianował ją dowódcą kompanii szturmowej HMS Fearless w dniu, w którym zjawiła się na pokładzie. — Kapralu, proszę połączyć mnie z Covingtonem.
— Tak jest, sir.
W słuchawkach hełmu bipnęło i Ramirez znalazł się w sieci zewnętrznej łączności.
— Covington, tu Ramrod, jak mnie słyszysz?
— Ramrod, tu Covington, głośno i wyraźnie.
— Covington, rozpocznijcie desant. Powtarzam: rozpocznijcie desant.
— Tu Covington, rozumiem i potwierdzam: rozpoczynamy desant. Niech Bóg będzie z wami, Ramrod.
— Dziękuję, Covington. Ramrod bez odbioru. — Ramirez przełączył brodą kanał łączności na częstotliwość Królewskiej Marynarki. — Ramrod do Decoy Flight, rozpocznijcie naloty.
— Tu Decoy Flight, rozpoczynamy atak.
— Kapitanie Williams!
Okrzyk dyżurnego oficera wywabił Williamsa z gabinetu — wpadł na stanowisko dowodzenia i spojrzał na główny ekran. I z trudem przełknął ślinę. Od orbitujących okrętów odrywały się dziesiątki mniejszych jednostek i nurkowały ku powierzchni księżyca. A falę desantową prowadziły dwie pinasy o niemożliwych odczytach energetycznych. Nabrały błyskawicznie prędkości i pogrążyły się w wodorowej atmosferze Blackbirda, a czerwone linie na ekranie wskazywały ich prawdopodobne cele.
— Lecą do głównego i zapasowego wejścia! — zauważył Williams. — Zaalarmować oddziały dyżurne! Każcie pułkownikowi Harrisowi posłać ludzi w te rejony!
Załogi pinas przygotowane były na ogień przeciwlotniczy, toteż ze sporym zaskoczeniem stwierdziły, że nikt do nich nie strzela. Piloci przestali robić uniki, włączyli systemy antygrawitacyjne na pełną moc i pomknęli w dół, prosto ku wyznaczonym celom.
— Jesteście na kursie bombowym, uzbroić pociski! — polecił kierujący akcją oficer uzbrojenia na pokładzie HMS Fearless i żółte kontrolki zmieniły barwę na czerwoną.
Palce strzelców w każdej pinasie spoczęły na spustach.
— Ognia! — rozległo się w słuchawkach.
Palce nacisnęły spusty i z każdej pinasy wystrzeliło dwanaście rakiet. Montowane były po cztery na zewnętrznych pylonach pod kadłubem i miały po pięćdziesiąt centymetrów średnicy oraz głowice o sile tysiąca kilogramów — taką moc zniszczenia zapewniała kiedyś jedynie broń atomowa.
Dwadzieścia cztery takie rakiety pomknęły niczym meteory przed obu pinasami.
Kapitan Williams zbladł niczym nieświeży nieboszczyk, gdy pierwsza rakieta eksplodowała. Cała baza drgnęła przy wtórze odległego, ale wyraźnie słyszalnego grzmotu, światła zamigotały, a skalne sklepienie jęknęło. Z sufitu posypał się kurz i nim opadł, nastąpiła kolejna eksplozja.
A potem jeszcze jedna. I następna.
Po trafieniu ostatnich rakiet odezwały się zamontowane na dziobach pinas działka pulserowe, wypluwając z siebie trzydzieści tysięcy trzydziestomilimetrowych pocisków na sekundę. Ostrzał trwał ledwie trzy sekundy, potem pinasy przemknęły nad celami i zrzuciły bomby plazmowe.
Większość żołnierzy wyznaczonych do obrony obu wejść już była martwa. Reszta zginęła, gdy w wejściach zapłonęły miniaturowe słońca.
— Boże Miłosierny, bądź z nami grzesznymi! — wyszeptał przerażony Williams.
Wszystkie kamery i anteny przy wejściach oraz w ich sąsiedztwie przestały istnieć, ale dalej położone pokazywały chmury kurzu, dymu i okruchów skał oraz gęste słupy atmosfery uciekającej ze zdehermetyzowanej części bazy. Spojrzał na plan bazy i wybałuszył oczy — napastnicy przebili się ponad sto metrów w głąb, nie stawiając jak dotąd kroku na powierzchni. Awaryjne grodzie pancerne zamknęły się, odcinając zewnętrzne rejony od uszkodzonych, a w odległości dwóch kilometrów od wybitych wejść wylądowały pierwsze promy desantowe, z których zaczęli wyskakiwać ubrani w skafandry próżniowe atakujący. Były ich setki. Williams nerwowo oblizał nagle suche usta.
— Powiedzcie Harrisowi, żeby się pospieszył! — krzyknął chrapliwie.
— No, no — mruknął Ramirez. — Postarali się, nie, Gunny?
— Skoro pan major tak uważa. — Sierżant major Babcock uśmiechnęła się, nie kryjąc zadowolenia. — Myśli pan, że zrozumieją podpowiedź?
— Chyba tak: zapukaliśmy do drzwi na tyle głośno, że najgłupsi powinni się zorientować — ocenił niefrasobliwie Ramirez, sprawdzając czas, i włączył mikrofon. — Ferret Leader, tu Ramrod. Bądźcie gotowi do nalotu za dziesięć minut.
Obie pinasy Decoy Flight wystrzeliły świecą w górę, zawróciły i zaczęły drugi nalot. Obrońcy byli o tym uprzedzeni przez ocalałe radary, ale to one właśnie stanowiły pierwsze cele ataku. Samosterujące rakiety antyradarowe w ciągu sześciu sekund zniszczyły wszystkie radary bazy, oślepiając obrońców, a pinasy przystąpiły do właściwego ataku. Pułkownik Harris zdążył jedynie ostrzec swoich ludzi o nalocie, gdy bazą wstrząsnęły kolejne eksplozje.
Tym razem każda pinasa wystrzeliła tylko jedną rakietę, zaprogramowaną tak, by trafić dokładnie tam, gdzie kończył się wyłom — efekt pierwszego nalotu. Rakiety uderzyły w pancerne śluzy z prędkością ośmiu tysięcy metrów na sekundę — nie miały głowic z materiałem wybuchowym, bo nie było to potrzebne: siła uderzenia każdej równa była sile eksplozji dwudziestu trzech i pół tony dawno nie używanego trotylu i zmieniła pancerne konstrukcje i skałę w gaz i szrapnele dehermetyzujące kolejne sekcje bazy i uśmiercające około pół tysiąca żołnierzy.
Gdy opadł pył, pułkownik Harris zmusił swoich ludzi do zajęcia pozycji strzeleckich, mimo iż za nimi zamknęły się główne śluzy bazy. Widoczność w tunelach ograniczał pył i kurz, poruszanie się utrudniały oderwane od sufitu skały, a niektóre miejsca już były niedostępne, bo uchodziło z nich powietrze.
— Ramrod, tu Ferret Leader: zaczynamy. Powtarzam: tu Ferret Leader, zaczynamy nalot.
— Ferret Leader, tu Ramrod, rozumiem — potwierdził Ramirez i polecił pilotowi: — Leć za nimi, Max.
Williams z trudem opanowywał zniecierpliwienie, czekając, aż operatorzy częściowo uszkodzonych sensorów będą w stanie uzyskać jako tako spójny obraz sytuacji. Większość ludzi Harrisa przeżyła naloty, i sądząc po urywkach rozmów radiowych, zajmowali właśnie pozycje obronne. Radary i sensory powierzchniowe zostały zniszczone w całości, więc nie mógł ani sprawdzić, gdzie są napastnicy, ani jak są uzbrojeni, ani też kiedy dokładnie zaatakują.
I nie był również w stanie dostrzec nowej fali promów poprzedzanej przez pinasę, kierującej się ku hangarowi i trzeciemu wejściu do bazy.
— Ognia!
Rakiety tej salwy były mniejsze niż pierwszej, która rozniosła hangar — ich głowice miały ledwie po trzysta kilogramów materiałów wybuchowych, ponieważ ich przeznaczeniem było utorowanie drogi marines, a nie zmienienie doliny w lej i rumowisko. Śluza prowadząca do wnętrza bazy zniknęła w serii eksplozji, kopuły otaczające pozostałości hangaru zostały rozprute jedna po drugiej, a z luków desantowych pinasy wysypało się stu dwudziestu opancerzonych marines. Uruchomili silniki antygrawitacyjne i opadli ku wybitym przez rakiety wejściom do bazy. Za nimi, z kutrów i promów desantowych, spłynęła druga fala — czterystu marines, co prawda już bez pancerzy, ale niewiele mniej groźnych.
Zawyły nowe alarmy i Williams z osłupieniem przyjrzał się kolejnym błyskającym czerwienią sektorom na elektronicznym planie bazy.
W tej operacji czas miał kluczowe znaczenie, toteż kilku techników w skafandrach próżniowych, którzy przeżyli ostrzał, zostało rozstrzelanych seriami z pulserów, nim zdecydowało się, czy się poddać, czy walczyć. Pierwsza grupa marines dostała się do pancernych drzwi śluzy i w czasie gdy jedni saperzy zakładali ładunki, inni zmontowali przenośną śluzę z plastiku w korytarzu za nimi.
Kapitan Hibson niecierpliwiła się tak, że miała ochotę przytupywać. Powstrzymywała ją jedynie świadomość, że w tej zbroi nie uda się zrobić tego delikatnie, a wstrząsy korytarza nie były nikomu potrzebne. Nie miała nic do zarzucenia sprawności swoich podkomendnych — tylko że cała operacja wymagała czasu, którego z założenia nie mieli.
— Szczelne! — zameldował porucznik Hughes.
— Wysadzać! — warknęła zwięźle i opancerzone postacie na wszelki wypadek odwróciły się plecami do drzwi.
Przez sekundę panowała pełna napięcia cisza, a potem rozległa się głucha eksplozja i zamki oraz zawiasy śluzy zniknęły w deszczu odłamków. Jeden złośliwie przedziurawił świeże zamontowaną przenośną śluzę, ale zdołało z niej uciec ledwie parę metrów sześciennych powietrza, nim saperzy ją naprawili, i pierwsza szóstka marines znalazła się wewnątrz bazy. W innych miejscach montowano kolejne tego typu śluzy, zwiększając liczbę atakujących i tempo ataku bez konieczności dalszego rozhermetyzowywania bazy.
Pułkownik Harris rozejrzał się dziko wokół — mniej więcej do wysokości kolan unosił się obłok osiadającego pyłu i dymu, jako że Blackbird miał niewielką grawitację, a gęstą atmosferę. Przez dłuższy czas ograniczało to widoczność, ale teraz nie ulegało wątpliwości, że atak nie nastąpił. A przecież desant powinien był wykorzystać zamieszanie i straty wywołane nalotami i zniszczeniami i iść tuż za własną ścianą ognia. Nie zrobił tego, dając obrońcom czas na zajęcie stanowisk i otrząśnięcie się z szoku, więc coś tu było nie tak. Skoro nie atakowali tu, to gdzie?
— Hangar! — krzyknął ktoś w słuchawkach. — Atakują również przez hangar!
Również?! Harris ponownie rozejrzał się i zrozumiał — atak szedł tylko przez hangar. Tutaj wykonano tylko pozorowane uderzenie, a wszyscy jego ludzie znajdowali się po złej stronie głównej śluzy bazy…
Marines gnali do przodu z taką szybkością, na jaką pozwalały pancerze. Co prawda korytarze uniemożliwiały użycie silniczków odrzutowych, a „mięśnie” egzoszkieletów zużywały energię w zastraszającym tempie, lecz niska siła przyciągania księżyca pozwalała im na trzydziestometrowe skoko-ślizgi oszczędzające czas i powiększające terror, który rozprzestrzeniał się przed nimi jak zaraza.
Nie wszyscy obrońcy poddawali się przerażeniu — tu i ówdzie rozlegał się terkot broni maszynowej, ale metalowe pociski rykoszetowały bezsilnie od pancerzy, nie będąc w stanie ich przebić. A marines uzbrojeni byli w trójlufowe pulsery i karabiny plazmowe, przed którymi nie było osłony. I poruszali się niczym jeden skomplikowany organizm z precyzją i płynnością będącą efektem długotrwałych ćwiczeń.
Kapitan Hibson z zadowoleniem obserwowała prowadzącą drużynę — dotarli do skrzyżowania korytarzy, dwaj strzelcy z karabinami plazmowymi zatrzymali się, zrobili zwrot o dziewięćdziesiąt stopni i ostrzelali korytarze prostopadłe względem tego, którym się poruszali. W tym czasie druga drużyna przeszła przez pozycje pierwszej, a saperzy umieścili ładunki na sufitach bocznych korytarzy i wycofali się.
Ładunki eksplodowały, zawalając korytarze na odcinkach ponad dziesięciu metrów i pierwsza drużyna ruszyła w ślad za drugą.
Całą operacja — według jej chronometru — zajęła szesnaście sekund.
Harris zaczął przegrupowanie do wewnętrznej części bazy. Mógł użyć do tego jedynie awaryjnych śluz w głównych grodziach, które mieściły trzy osoby, manewr więc musiał potrwać. A jedyną informacją o sytuacji, jaką zdołał uzyskać od Williamsa, był histeryczny bełkot o demonach i diabłach.
— Ramrod, tu Ferret Jeden — w słuchawkach Ramireza rozległ się głos Hibson. — Weszliśmy na dwa kilometry i jesteśmy w korytarzu mającym oznaczenia prowadzące do siłowni i do centrum dowodzenia. Co mam zająć jako pierwsze?
— Ferret Jeden, tu Ramrod: zajmij centrum dowodzenia. Powtarzam: zajmij centrum.
Rezerwa pułkownika Harrisa była niewielka i uzbrojona gorzej od reszty, ponieważ broń dostarczoną przez Haven przydzielił pierwszoliniowym jednostkom. Ale te znajdowały się zbyt głęboko we wnętrzu bazy, by być w stanie szybko dotrzeć do każdego zagrożonego miejsca. Harris dobrze zdawał sobie sprawę, co spotka tych ludzi, jeśli pośle ich przeciwko atakującym, ale nie miał wyjścia. A oni pobiegli korytarzami, bez wahania wypełniając jego rozkaz.
Część natknęła się na zawalone korytarze i stanęła, krztusząc się pyłem. Inni mieli mniej szczęścia — znaleźli atakujących.
Zasilane taśmowo, trójlufowe pulsery marines wystrzeliwały sto eksplodujących czteromilimetrowych pocisków na sekundę z prędkością początkową dwóch tysięcy metrów na sekundę. Pociski były w stanie przeciąć opancerzoną burtę patrolowca niczym szybkobieżna piła łańcuchowa. To, co robiły z nieopancerzonymi skafandrami próżniowymi i odzianymi w nie ludźmi, najlepiej określa słowo jatka.
— Ramrod, tu Ferret Jeden, napotkaliśmy zorganizowany opór. Jak dotąd bez problemów.
— Ferret Jeden, tu Ramrod, nie zatrzymujcie się, o ile to możliwe.
— Jak na razie możliwe, sir.
Pułkownik Harris wypadł z drzwi śluzy i pognał na czoło oczekujących podkomendnych.
Williams — wnioskując z tego bełkotu, który słyszał w słuchawkach — przekroczył już granicę histerii. Na przemian modlił się, bluźnił i obiecywał ukaranie nierządnic szatana. Gdyby nie skafander, Harris splunąłby z obrzydzeniem — nigdy nie przepadał za zboczeńcami religijnymi, a za Williamsem w szczególności. A to, co on i jego podkomendni wyczyniali przez ostatnie dwa dni, uważał za karalne z wojskowego punktu widzenia, a za grzech śmiertelny z religijnego. Tylko że nie on tu dowodził, a jego obowiązkiem było bronić bazy lub przynajmniej próbować nie odstrzeliwać przełożonych. Mimo to miał ochotę na ostatnie i wiedział, że nie uda mu się wykonać pierwszego.
— Ramrod, tu Ferret Jeden, moja szpica jest jeden korytarz od centrum dowodzenia. Powtarzam: jeden korytarz od centrum.
— Ferret Jeden, tu Ramrod, dobra robota, Hibson! Zajmijcie centrum, tylko proszę pamiętać, że zależy nam na jak najmniejszych zniszczeniach.
— Rozumiem, sir. Spróbujemy bez zniszczeń. Bez odbioru.
Kapitan Williams usłyszał zbliżający się odgłos gromu. Nacisnął przycisk zamykający i blokujący pancerne drzwi centrum dowodzenia. Nim dotarło doń, że operatorzy uciekają przez nadal otwarte drzwi prowadzące do jego gabinetu i dalej w głąb bazy, ignorując go całkowicie, przez moment przyglądał się im wytrzeszczonymi oczyma.
— Wracać na stanowiska! — wrzasnął, sięgając po pistolet.
Okrzyk podziałał jak uderzenie batem na niezdecydowanego dotąd porucznika siedzącego przy najbliższej konsoli — zerwał się i pognał za innymi. Williams strzelił mu w plecy. Krzyk padającego dodał energii reszcie, a szału Williamsowi — operatorzy pryskali przez drzwi, aż się kurzyło, a Williams strzelał, póki mu nie zabrakło amunicji. Gdy skończył zmieniać magazynek, stwierdził, że został sam. Postrzelony porucznik czołgał się, płacząc i znacząc krwią drogę do drzwi.
Williams przełączył broń na ogień ciągły, podszedł do niego i wypróżnił cały magazynek w pełznącego.
Kapral Montgomery umieściła ładunek wybuchowy na zamku pancernych drzwi, odbezpieczyła i odwróciła się od nich plecami. Huknęło, drzwi prawie wpadły do środka, a tuż za nimi wskoczył do pomieszczenia sierżant Henry.
Jakiś oficer zaczął do niego strzelać z odległości mniejszej niż dziesięć metrów — stalowe pociski odbijały się z wizgiem od pancerza, rykoszetując na wszystkie strony. Henry uniósł pulser, przypomniał sobie o rozkazie nie niszczenia sprzętu w centrum dowodzenia, i klnąc w duchu, opuścił broń. A potem ignorując dzwoniące o pancerz pociski, podszedł do strzelca i zdzielił go pięścią, posyłając w przeciwległy kąt sali.
Pancerne drzwi korytarza zatrzasnęły się bez ostrzeżenia, rozcinając biegnącego przed Harrisem żołnierza na dwie połowy w fontannie krwi, kości i wnętrzności. Harris zatrzymał się zaskoczony i odwrócił, słysząc w słuchawkach przeraźliwe wycie. Drzwi w drugim końcu korytarza, przez które przed momentem przebiegł, także się zamknęły, miażdżąc nogę jednemu z jego ludzi. A potem przez wycie rannego usłyszał coś znacznie bardziej przerażającego.
— Uwaga! Uwaga cały pochodzący z Masady personel bazy! — Głos w słuchawkach mówił z obcym akcentem, jakiego Harris nigdy dotąd nie słyszał, ale nie to spowodowało, że zbladł jak ściana: głos był bowiem kobiecy i niezwykle rzeczowy: — Mówi kapitan Susan Hibson z Royal Manticoran Marine Corps. Zajęliśmy centrum dowodzenia bazy i kontrolujemy wszystkie grodzie i śluzy, jak mieliście właśnie okazję się przekonać. Kontrolujemy także kamery i sensory na terenie bazy oraz system podtrzymujący życie. Rzućcie broń i poddajcie się albo go wyłączymy.
— Słodki Boże! — jęknął ktoś.
Harris z trudem przełknął ślinę.
— C… co robimy, panie pułkowniku? — spytał jego zastępca znajdujący się po drugiej stronie grodzi.
Słysząc bliski paniki głos, Harris westchnął i oznajmił ciężko:
— Jest tylko jedna rzecz, którą możemy zrobić. Rzućcie broń, chłopcy! Przegraliśmy.