Fluktuacje energii i prędkości naładowanych cząsteczek gnających przez nadprzestrzeń skutecznie ogłupiały sensory na odległość większą niż dwadzieścia minut świetlnych, ale na ekranie manewrowym cały konwój zbliżający się do granicy systemu Yeltsin był wyraźnie widoczny, jako że zajmował znacznie mniejszą przestrzeń. Przejście z nadprzestrzeni do normalnej przestrzeni musiało odbywać się z prędkością nie większą niż jedna trzecia prędkości świetlnej, gdyż inaczej przeciążenia rozerwałyby kadłub, dlatego jednostki wytracały energię, stopniowo przechodząc z pasma w pasmo tak, że gdy znajdą się w paśmie alfa, będą poruszały się naprawdę wolno. Sprzęt wytrzymałby większą prędkość, ale bez kompensatorów bezwładnościowych nie przeżyłyby tego załogi i to pomimo treningów, jakim poddawano cały personel wszystkich flot dysponujących możliwością poruszania się w nadprzestrzeni. Istniała bowiem granica ludzkiej wytrzymałości na gwałtowne mdłości stanowiące nieodłączny element wyjścia czy wejścia w nadprzestrzeń.
— Za czterdzieści jeden sekund osiągniemy gotowość do wyjścia, ma’am — zameldował komandor porucznik DuMorne siedzący przy pulpicie astrogacyjnym.
— Doskonale, panie DuMorne. Proszę przejąć stery.
— Aye, aye, ma’am. Przejmuję ster. Sternik, proszę przygotować się do wyjścia na moją komendę.
— Aye, gotów do wyjścia, sir — potwierdził bosmanmat Killian, trzymając dłoń w pobliżu przycisku kontroli ręcznej, na wypadek gdyby komputer astrogacyjny nie sprawdził się tym razem.
To jednak praktycznie się nie zdarzało. Honor siadła wygodniej i obserwowała w milczeniu rozwój wydarzeń.
— Teraz! — polecił DuMorne i ledwie słyszalny zazwyczaj dźwięk hipernapędu przeszedł w basowy pomruk.
Honor przełknęła ślinę, czując falę mdłości, gdy obraz na ekranie wizualnym zmienił się gwałtownie i zamiast nie kończących się i wiecznie zmieniających wzorów nadprzestrzeni pojawiła się wersja puszczona na przyspieszonych obrotach.
Fearless przekroczył granicę pasm gamma i beta przy ażurowym rozbłysku żagli i prędkość prawie natychmiast spadła z 0,3c do dziewięciu procent prędkości światła, a żołądek Honor podjechał do gardła, gdy wewnętrzne ucho wykryło spadek szybkości nieodczuwalny dla żadnego innego organu. DuMorne obliczył przerwę na mniej niż cztery minuty — tyle, ile było niezbędne, by nadmiar energii odpłynął z żagli i by przekroczyli granicę między betą a alfą. Tym razem wrażenia były mniej dokuczliwe, gdyż utrata prędkości była mniejsza — z siedmiu do dwóch procent prędkości światła. Na ekranach wizualnych panował ognisty chaos, gdy jednostki konwoju opadały prosto w „dół”, pokonując odległość, która fizycznie nie istniała. A zaraz potem przekroczyli granicę pasma alfa i znaleźli się w normalnej przestrzeni. Ekrany przestały migotać, ukazując ciemną przestrzeń i wyraźne na jej tle gwiazdy, a mdłości zniknęły prawie równie szybko, jak się pojawiły, Szybkość krążownika w dziesięć minut zmniejszyła się z dziewięćdziesięciu tysięcy kilometrów na sekundę do stu czterdziestu kilometrów na sekundę.
Honor odetchnęła głęboko i powstrzymała odruch potrząśnięcia głową, charakterystyczny dla nowicjuszy. Starzy wyjadacze szlaków nadprzestrzennych robili, co mogli, by niczego po sobie w czasie wejścia czy też wyjścia z nadprzestrzeni nie okazać. Było to naturalnie głupie, ale należało zachować się tak, jak załoga oczekiwała po doświadczonym dowódcy.
Spojrzała na ekran astrogacyjny — Stephen jak zwykle obliczył wszystko bezbłędnie i krążownik wraz z pozostałymi okrętami konwoju znajdował się o dwadzieścia cztery minuty świetlne od gwiazdy systemu Yeltsin, czyli tuż za granicą nadprzestrzenną gwiazd typu F6, do jakich się zaliczała. Nawet jednak najdokładniejsze logi mogły zawierać błędy, a nadprzestrzeń uniemożliwiała wcześniejsze ich wykrycie, toteż każde wyjście w miejscu, które nie było stałym szlakiem, mogło okazać się niebezpieczne. Tym razem niebezpieczeństwo było znikome, tak z uwagi na względnie niewielką odległość, jak i na to, że ostatnimi czasy trasa Manticore — Yeltsin była znacznie częściej przemierzana przez statki i okręty Królestwa. Dlatego DuMorne mógł spokojnie tak poprowadzić obliczenia, by jak najbardziej zaoszczędzić na czasie podróży w normalnej przestrzeni.
Nacisnęła przycisk interkomu, wybierając połączenie z maszynownią, i usłyszała głos pierwszego mechanika, komandora Higginsa.
— Proszę zrekonfigurować napęd, panie Higgins — poleciła.
— Aye, aye, ma’am… Napęd zrekonfigurowany, ma’am.
Wewnątrz okrętu nic nie wskazywało na to, by zaszły jakiekolwiek zmiany — informowały o tym ekrany i odczyty. Żagle, normalnie niewidoczne, z wyjątkiem momentów, kiedy spływała z nich energia po wyjściu z nadprzestrzeni, zostały zwinięte, za to nad i pod okrętem rozpostarł się ekran grawitacyjny tak potężny, że zakrzywiał promieniowanie widzialne gwiazd. Okręt był gotów do ruchu w normalnej przestrzeni, ale Honor nie wydała jeszcze odpowiedniego rozkazu, czekając na meldunek oficera łącznościowego.
Porucznik Metzinger odruchowo dotknęła prawego ucha, wyprostowała się, i spoglądając na Honor, zameldowała:
— Wszystkie jednostki zameldowały o zrekonfigurowaniu napędu, ma’am.
— Dziękuję, Joyce — Honor przeniosła wzrok na błękitno-zielony symbol, oddalony o dziesięć koma pięć minut świetlnych, a oznaczający planetę Grayson, i spytała: — Jak mniemam, panie DuMorne, ma pan już obliczony kurs na Graysona?
— Mam, ma’am. Kurs 115 na 004, przyspieszenie dwieście g, zwrot za sto dwadzieścia osiem minut.
— Sternik, proszę wykonać.
— Aye, aye, ma’am. Kurs 1-1-5 na 0-0-4.
— Dziękuję. Poruczniku Metzinger, proszę przekazać ten kurs pozostałym jednostkom.
— Aye, aye, ma’am — Joyce Metzinger nadała obliczenia dokonane przez DuMorne i zameldowała po krótkiej przerwie: — Konwój znajduje się na nowym kursie i jest gotów do drogi, ma’am.
— Doskonale. Bosmanmacie Killian, jesteśmy gotowi?
— Jak najbardziej, ma’am.
— W takim razie ruszamy.
— Aye, aye, ma’am. Prędkość 2-0-0 g.
Nic poza odczytami nie wskazywało na to, że krążownik w ogóle się poruszył — kompensatory bezwładnościowe pozwalały bezwstydnie oszukiwać sir Izaaka Newtona. Dwieście g nie stanowiło nawet połowy prędkości, jaką mógł rozwinąć HMS Fearless. Nie była to nawet połowa standardowej prędkości przyjętej w Royal Manticoran Navy, a wynoszącej osiemdziesiąt procent prędkości maksymalnej, ale dla frachtowców wchodzących w skład konwoju była to najwyższa bezpieczna prędkość. Mimo iż znacznie większe, miały nieporównywalnie słabsze napędy i kompensatory bezwładnościowe niż okręty wojenne.
— Porucznik Metzinger, zechce pani wywołać kontrolę lotów Graysona — poleciła Honor.
— Aye, aye, ma’am. Wywołuję.
— Dziękuje, Joyce.
Honor rozparła się wygodnie w fotelu, oparła łokcie na poręczach, a brodę na złączonych palcach obu dłoni i pogrążyła się w oczekiwaniu. Sygnał potrzebował dziesięciu minut, by dotrzeć do planety, i mniej, by wrócić, ale jak na razie Grayson był odległym punktem na ekranie wizualnym. Obserwując go kolejny raz, zastanawiała się, ile kłopotów spowoduje fakt, że jest kobietą.
Admirał Bernard Yanakov uniósł głowę znad czytnika, słysząc ciche pukanie w futrynę otwartych drzwi. Stał w nich jego adiutant.
— Słucham, Jason?
— Właśnie wykryliśmy ślad przejścia na granicy nadprzestrzeni, sir. Nie mamy jeszcze identyfikacji napędu, ale sądziłem, że będzie pan chciał wiedzieć od razu.
— I słusznie sądziłeś. — Yanakov wyłączył czytnik i wstał, odruchowo obciągając granatową kurtkę mundurową, nim sięgnął po czapkę.
Porucznik Andrews odsunął się od drzwi, a następnie ruszył za przełożonym, idąc nieco z tyłu i z boku od niego. Obaj skierowali się do centrum dowodzenia. Za dźwiękoszczelnymi drzwiami powitał ich gwar głosów i łomot mechanicznych drukarek. Yanakov z trudem opanował grymas niesmaku — drukarki były prymitywniejsze niż te, które koloniści przywieźli z Ziemi. Spełniały swoje zadanie, ale równocześnie stanowiły najlepszy dowód regresu technologicznego planety. Zwykle nie zwracał na to uwagi, ale dziś nie było „zwykle” — ten ślad wyjścia z nadprzestrzeni prawie na pewno oznaczał przylot konwoju z Królestwa Manticore. Dla wszystkich przebywających na pokładach zbliżających się jednostek będzie zawstydzająco oczywiste, jak zacofany stał się Grayson.
Widząc czerwone lampki alarmu, skinął z aprobatą głową — jak długo nie mieli pewności, że to rzeczywiście konwój, należało zakładać, że może to być atak fanatyków. Nie planowane ćwiczenia nie zaszkodziły jeszcze żadnej flocie, a będąc świadom napięcia, jakie panowało obecnie między systemami, nie miał najmniejszego zamiaru ryzykować bezpieczeństwa ojczystej planety.
Podszedł do komandora Brenthwortha, który widząc go, uniósł głowę, i zameldował:
— Pasywne czujniki wykryły nadlatujące napędy typu impeller, sir.
Znajdujący się za jego plecami ekran ożył, wyświetliły się na nim rozmaite symbole, a obok każdego pojawiły się drobniutkie rzędy liter i cyfr. Studiując je, Yanakov chrząknął z zadowoleniem.
— Liczba jednostek i szyk zgadzają się ze składem konwoju, sir. Naturalnie jeszcze przez około osiem minut nie usłyszymy ich ani nie zobaczymy, to są jedynie odczyty sensorów grawitacyjnych, panie admirale — poinformował go Brenthworth.
— Rozumiem, Walt. — Yanakov przeniósł spojrzenie na adiutanta. — Jason, uprzedź mój kuter, że będziemy natychmiast startować, a Graysona, że wkrótce zjawimy się na pokładzie.
— Tak jest, sir — Andrews wyprężył się i wyszedł, Yanakov zaś spojrzał ponownie na ekran.
Austin Grayson był niewielki i przestarzały w porównaniu do ciężkiego krążownika klasy Star Knight — jednostka dowodzenia eskorty, ale nadal stanowił jego flagowiec i zamierzał powitać gości z jego pokładu, zgodnie z tradycją wszystkich flot.
Na ekranie wizualnym planeta Grayson wyglądała dziwnie łaciato, co Honor mogła spokojnie ocenić, gdy Fearless wszedł na wyznaczoną orbitę parkingową. Dolatując do Graysona, z zaskoczeniem obserwowała skalę prac orbitalnych i ruch w pobliżu planety. Jak na zacofany technologicznie system, ilość frachtowców, holowników czy statków-przetwórni była zadziwiająca. Żaden co prawda nie wyglądał na zdolny do lotów w nadprzestrzeni, a największy miał ledwie z milion ton, ale było ich wiele i znajdowały się wszędzie. A niektóre z konstrukcji orbitujących wokół planety miały wielkość co najmniej jednej trzeciej takich stacji jak Vulcan czy Hephaestus. Ilość obiektów budowanych na różnych orbitach tłumaczyła też mnogość sygnatur napędu najrozmaitszych jednostek uwijających się w pasie asteroidów lub też lecących ku niemu bądź z powrotem. Jednak to, co zobaczyła, zaskoczyło ją. Gdy bosmanmat Killian zameldował o zajęciu wyznaczonej pozycji, krążownik wygasił ekran, a funkcje utrzymania okrętu w wyznaczonym miejscu przejęły silniki manewrowe, Honor mogła skupić się na obrazie ukazywanym przez ekran wizualny, odruchowo jedynie sprawdzając przepływ dwustronnej łączności między władzami planety a delegacją dyplomatyczną. Wszystko, co zaobserwowała i o czym meldowały sensory, zdawało się potwierdzać dziwną sprzeczność między skalą aktywności pozaplanetarnej a topornością środków, jakich tu używano.
Do montażu właśnie budowanej pobliskiej stacji wykorzystywano antyczne łuki elektryczne i spawarki laserowe, mimo że zużywały one olbrzymie ilości energii w porównaniu z nowoczesnymi, chemiczno-katalizacyjnymi. Robotnicy pracowali w kombinezonach prawie że pancernych, poruszając masywne wsporniki wyłącznie siłą mięśni, zamiast przezwyciężać ich masę i bezwładność kołnierzami grawitacyjnymi czy skafandrami holowniczymi. Dobra chwila minęła, nim uświadomiła sobie, że niektórzy używają mechanicznych nitownic. Orbitalne kolektory energetyczne były wielkie, niezgrabne i nie sprawiały wrażenia szczególnie skutecznych, a dane wyświetlane na ekranie wskazywały jednoznacznie, że przynajmniej połowa ukończonych już stacji orbitalnych korzysta z reaktorów atomowych. Były one nie tylko zabytkowe, ale też niesamowicie niebezpieczne. Nie bardzo rozumiała, dlaczego nadal pozostają w użyciu. Statek kolonizacyjny miał już reaktor fuzyjny, dlaczego więc potomkowie kolonistów dziewięćset lat później stosowali reaktory gorsze i groźniejsze?
Nie mogąc znaleźć odpowiedzi na to pytanie, skupiła uwagę na najbliższym, w pełni gotowym habitacie, obracającym się powoli wokół własnej osi, jednak zbyt wolno, by móc w ten sposób wytworzyć sensowną grawitację. Co oznaczało, że musiał posiadać generator grawitacyjny. Coś w tym powolnym ruchu zwróciło jej uwagę… Wcisnęła serię klawiszy i jej zaskoczenie wzrosło, gdy na ekranie taktycznym fotela wyświetliła się odpowiedź; obrót równał się planetarnej dobie. Dziwne. Jeszcze bardziej zastanawiał fakt, że habitat lśnił niczym wielościenny klejnot, gdy od jego powierzchni odbijało się światło Yeltsin, bowiem większość kadłuba była przezroczysta. Zwiększyła powiększenie, koncentrując się na takim właśnie obszarze, mającym dobry kilometr średnicy, i wytrzeszczyła oczy. Wewnątrz kadłuba znajdowało się coś, co można było określić jedynie mianem żaluzji, czyli kompletny przeżytek. Na Manticore od wieków używano samopolaryzacyjnego, odpornego na promieniowanie armoplastu. Żaluzje były w połowie odsunięte od strony oddalającej się od słońca, czyli tam, gdzie panował „wieczór”. Przez długie minuty pełne niedowierzania przyglądała się jego wnętrzu.
Nie był to bowiem orbitalny habitat, czy — ściślej rzecz ujmując — był, tyle że przeznaczony nie dla ludzi — wewnątrz znajdowała się łąka porośnięta sięgającą kolan trawą, na której pasło się stado krów. Miała przed oczyma jedną z najdroższych farm hodowlanych w znanej części galaktyki. Dopiero po dłuższej chwili zaczęły do niej docierać powody tej wzmożonej orbitalnej aktywności. Ponownie spojrzała na powierzchnię planety, dopiero teraz rozumiejąc, co oznaczają owe dziwne łaty. Lądy Graysona pokrywała zapierająca dech soczysta zieleń, urozmaicona paroma niewielkimi pustyniami. Większość roślinności miała głęboki, błękitno-zielony odcień, ciemniejszy niż wszystkie oglądane przez nią dotąd z orbity. Jaśniejsze łaty, o odcieniu czystej zieleni, miały podejrzanie równe i regularne kształty, znajdowały się co do jednej w głębi lądu i koncentrowały głównie wokół miast. Morza miały barwę niebieską, przechodzącą w granat, podobnie jak na planecie Sphinx, ale na wybrzeżu znajdowały się jedynie białe plaże — nie było tam ani jednego miasta, miasteczka czy wioski.
Pokiwała wolno głową, wreszcie rozumiejąc. Courvosier wspomniał, że planeta miała piękne krajobrazy i bogatą roślinność oraz że pomimo małej, bo wynoszącej trzynaście koma pięć minuty świetlnej odległości od dość jasnej gwiazdy, jaką był Yeltsin, i niewielkiego nachylenia osi, panowały na niej warunki klimatyczne, których mógłby jej pozazdrościć każdy rekreacyjny świat. Grayson rzeczywiście był piękny, ale nigdy nie został pomyślany jako planeta nadająca się do zasiedlenia przez ludzi. Choć mniejszy — i to znacznie — od Ziemi, miał równą jej masę, gdyż obfitował w ciężkie pierwiastki. Rośliny tu rosnące zawierały arsen, kadm, rtęć i ołów, a żywiącym się nimi zwierzętom zupełnie to nie przeszkadzało. Morza nie były zwykłymi roztworami soli, ale zawiesiną pełną naturalnych trucizn, w których nawet krótka kąpiel mogła okazać się śmiertelna. Nic dziwnego, że wszystkie miasta znajdowały się z dala od wybrzeży, a wolała nie myśleć, ile trudu wymagało odkażenie ziemi, na której widniały owe jaśniejsze łaty, oznaczające uprawy ziemskich roślin. Jej rodzice byli lekarzami, toteż zdawała sobie sprawę, jakie zniszczenia genetyczne czy defekty w systemie nerwowym wywoływało życie w podobnym środowisku. Egzystencję na Graysonie porównać można było jedynie do bytowania na składowisku odpadów chemicznych, a ludzie żyli tu od dziewięciuset lat! Nic dziwnego, że budowali farmy hodowlane w przestrzeni: gdyby mogli, prawdopodobnie przenieśliby całą populację do stacji kosmicznych. A piękno krajobrazu tylko utrudniało sprawę; był to jeden z najzłośliwszych kosmicznych dowcipów. Zwolennicy Austina Graysona przebyli pięćset trzydzieści lat świetlnych, by uciec od techniki zatruwającej ich macierzystą planetę — przynajmniej w ich własnej opinii — tylko po to, by znaleźć się na tak pięknym i tak zatrutym świecie, że jedynie technika umożliwiła im przeżycie.
Wstrząsnęła nią ta myśl, więc czym prędzej przestała przyglądać się śmiertelnemu pięknu i skoncentrowała na ekranie taktycznym. Jednostki floty systemowej, przybyłe, by ich powitać, zwalniały, wyrównując kurs i wchodząc na orbity parkingowe, toteż miała okazję przyjrzeć im się na spokojnie. W większości były to lekkie jednostki wewnątrzukładowe, jak dozorowce czy kanonierki — największa miała ledwie jedenaście tysięcy ton. Przy okręcie flagowym — lekkim krążowniku — wyglądały naprawdę niepozornie. Krążownik jednakże bynajmniej nie był olbrzymem — miał dziewięćdziesiąt tysięcy ton, czyli około dwóch trzecich masy Apolla Alice Truman, i trzydzieści lat. Co akurat o niczym nie świadczyło — poprzedni okręt Honor, także zresztą noszący nazwę Fearless, był mniejszy i starszy, a wszedł na zawsze do historii Royal Manticoran Navy. Z aprobatą obserwowała sprawne manewry wszystkich okrętów — mogły być stare i technicznie ustępować jej własnym, ale miały doświadczonych dowódców i dobrze wyszkolone załogi.
Westchnęła i rozejrzała się po mostku — na razie łącznością zajmował się sztab admirała i członkowie delegacji, ale korzystając z wcześniejszego zaproszenia Courvosiera, przysłuchiwała się rozmowom i z ulgą stwierdziła, że admirał Yanakov powitał ich ze szczerą radością w głosie. Może ta misja nie będzie aż tak kłopotliwa, jak się obawiała… a nawet jeśli, to świadomość warunków, w jakich od zawsze żyli mieszkańcy Graysona, powinna skutecznie łagodzić jej reakcje.
— Admirał Yanakov przybędzie za sześć minut, skipper — odezwała się nagle porucznik Metzinger i Honor przytaknęła bez słowa.
Naciśnięciem klawisza złożyła ekrany fotela kapitańskiego i wstała.
— Sądzę, że powinniśmy dołączyć do admirała na pokładzie hangarowym i powitać naszych gości, Andreas — powiedziała.
— Naturalnie, ma’am. — Venizelos także się podniósł i oboje podeszli do drzwi windy.
— Poruczniku DuMorne, proszę przejąć wachtę.
— Aye, aye, ma’am. Przejmuję wachtę — odparł DuMorne, wstając i podchodząc do fotela kapitańskiego.
Admirał Yanakov odczuwał czystą, żywą i skondensowaną zazdrość, przyglądając się rosnącemu przed dziobem krążownikowi: HMS Fearless był prawdziwym rasowym okrętem wojennym, o jakim on mógł jedynie marzyć. Smukły, biały kadłub lśnił na tle czarnej przestrzeni usianej gwiazdami, stanowiąc najpiękniejszy obraz, jaki w życiu widział. Ekrany i osłony burtowe zostały wyłączone, toteż mógł podziwiać gołym okiem kształt i szczegóły wrzecionowatego kadłuba usianego antenami szerokopasmowych sensorów, od pasywnych zaczynając, na radarach kończąc. Czarne oznaczenie taktyczne — CA-286 — kontrastowało z bielą kadłuba za dziobowym pierścieniem napędu, a tuż przed początkiem szeregów zamkniętych w tej chwili stanowisk artyleryjskich.
Kuter drgnął, gdy znalazł się w wiązce promieni ściągających, a pilot wyłączył napęd, kiedy zbliżyli się do olbrzymiego wlotu na jasno oświetlony pokład hangarowy. Kuter osiadł łagodnie w kołysce, kołnierze dokujące zamknęły się z metalicznym szczękiem, a do drzwi śluzy podjechał przezroczysty rękaw korytarza powietrznego. Po paru sekundach rozległ się brzęczyk oznaczający uszczelnienie połączenia i wyrównanie ciśnień.
Mając za plecami porucznika Andrewsa i resztę sztabu, Yanakov przepłynął rękawem i uśmiechnął się, widząc podoficera RMN strategicznie ustawionego tuż przed czerwoną poprzeczką znajdującą się dwa metry od linii oznaczającej początek wewnętrznej grawitacji okrętu. Podoficer otworzył usta i zamknął je pospiesznie bez słowa, widząc, że gość sięga do uchwytu. Co prawda Marynarka Graysona używała zielonego koloru, nie czerwonego, ale znaczenie kodu barwnego było dla Yanakova oczywiste, toteż z wieloletnią wprawą obrócił się w locie i dotknął stopami podłogi już za czerwoną linią, natychmiast ustępując miejsca adiutantowi i pozostałym oficerom. Powitał go świst trapowy i pełna warta okrętu.
W porównaniu z pokładem hangarowym Graysona ten był olbrzymi, ale zdawał się być szczelnie wypełniony ludźmi w tej części, w której panowała już grawitacja i atmosfera. Marines w zielono-czarnych uniformach prezentowali broń, personel Royal Manticoran Navy w czarno-złocistych mundurach prężył się, oddając honory, a Yanakov rozglądał się zaskoczony i najwyższym wysiłkiem woli powstrzymywał się przed mruganiem, bowiem wszyscy obecni sprawiali na nim nieodparcie wrażenie dzieci. Najstarsza obecna osoba nie miała więcej niż trzydzieści standardowych lat, a większość wyglądała, jakby dopiero ukończyła uczelnię!
Wytrenowane odruchy zadziałały, toteż oddał honory mimo zaskoczenia, a potem złości na własną głupotę. Owszem, mogli wyglądać młodzieńczo, gdyż w Królestwie Manticore prolong był powszechnie dostępny i to już w kolejnym pokoleniu, czyli poddawano mu dzieci, nie dorosłych. Zrodziło to kolejną komplikację, o której wcześniej nie pomyślał — nie był do tego stopnia obeznany z dystynkcjami RMN, by móc rozróżnić na pierwszy rzut oka, który z obecnych był najstarszy rangą.
Problem częściowo się rozwiązał, gdy do przodu wystąpił niewysoki mężczyzna o radosnej, okrąglej twarzy, ubrany po cywilnemu. Logika podpowiadała, że to szef delegacji — admirał Courvosier we własnej osobie. Przynajmniej wyglądał na dorosłego — był nawet szpakowaty — za to zdecydowanie nie odpowiadał wizerunkowi, jaki stworzył sobie Yanakov po lekturze wszystkich artykułów, jakie był w stanie znaleźć. Oczy spoglądały co prawda ostro i inteligentnie, ale z oblicza radosnego aniołka i…
— Witam na pokładzie, panie admirale — odezwał się Courvosier, ujmując dłoń Yanakova w silnym zdecydowanym uścisku.
Głos miał głęboki — dokładnie taki, jak gość się spodziewał, choć o nieco dziwnym akcencie. Podczas długiego okresu izolacji na Graysonie wykształcił się typ wymowy o łagodniejszym brzmieniu i mniej wyrazistych akcentach, ale to akurat doskonale pasowało do sytuacji. Tak głos, jak i uścisk ręki były zgodnie z oczekiwaniami Yanakova, który zaczął powoli odzyskiwać pewność siebie.
— Dziękuję panu, admirale Courvosier, i pragnę w imieniu mojego rządu i rodaków powitać pana serdecznie w systemie Yeltsin — powiedział, rewanżując się równie rzeczowym uściskiem dłoni.
Ta wymiana uprzejmości pozwoliła członkom jego sztabu przybyć na pokład i ustawić się w odpowiednim szyku za jego plecami. Yanakov zaś puścił dłoń Courvosiera i rozejrzał się już znacznie spokojniej.
I zesztywniał.
Wiedział naturalnie, że Królewska Marynarka zezwala kobietom służyć w swoich szeregach, ale to była świadomość czysto teoretyczna. A teraz zetknął się z praktyką, stwierdzając, że prawie połowa załogi i blisko jedna czwarta Marines to kobiety. Próbował się już wcześniej na to przygotować, ale dogłębny szok świadczył jednoznacznie, że mu się nie udało. Widok kobiet w mundurach nie był po prostu obcy — był wręcz nienaturalny. Próbując nie okazać odruchowego potępienia, zmusił się, by przenieść wzrok na Courvosiera.
— Dziękuję w imieniu królowej — odparł tenże i Yanakov z trudem wykonał uprzejmy ukłon.
Przypomnienie, że Gwiezdnym Królestwem Manticore rządzi kobieta, nie mogło przyjść bardziej nie w porę.
— Mam nadzieję, że ta wizyta pomoże zacieśnić stosunki między naszymi państwami — dodał Courvosier. — I chciałbym przedstawić panu członków delegacji, ale najpierw proszę pozwolić, że przedstawię kapitana HMS Fearless i dowódcę naszej eskorty jednocześnie.
Obok Courvosiera stanął wysoki oficer i Yanakov zaczął odruchowo wyciągać dłoń. Wtem spojrzał na jego twarz i zamarł. Patrząc na młode, piękne oblicze o zdecydowanych rysach, czuł, jak tężeją mu mięśnie, i nie był w stanie nic na to poradzić. Sam był niezwykle wysoki, jak na mieszkańca Graysona, ale stojąca przed nim postać była o dobre dwadzieścia centymetrów wyższa, co nie poprawiało sytuacji. Próbował zapanować nad szokiem, spoglądając w ciemne, migdałowe oczy, i wiedział, że mu się nie udaje, co tylko powiększało jego wściekłość na samego siebie. I na sytuację, o której nikt go nie uprzedził, bo jedynie potęgowała jego zawstydzenie.
— Admirale Yanakov, pozwoli pan, że przedstawię kapitan Honor Harrington — prezentacji Courvosiera towarzyszył zbiorowy ni to syk, ni to westchnienie pełne niedowierzania w wykonaniu sztabu Yanakova.