XVII

Inspektor Leguennec przyjechał kwadrans po porannym telefonie Vandooslera. Po krótkiej naradzie z dawnym szefem postanowił porozmawiać z dziewczyną. Marek wyszedł ze wspólnego pokoju na dole, przemocą wyprowadzając stamtąd chrzestnego, aby Aleksandra mogła spokojnie przedstawić niskiemu inspektorowi sytuację.

Vandoosler przechadzał się z chrześniakiem po ogrodzie.

– Gdyby nie jej przyjazd, zostawiłbym już tę sprawę. Co myślisz o tej dziewczynie? – zapytał Vandoosler.

– Mów ciszej. Mały Cyryl bawi się w ogrodzie. Nie jest głupia, a przy tym śliczna jak marzenie. Przypuszczam, że i ty to zauważyłeś.

– Oczywiście – mruknął niechętnie Vandoosler. – Nawet ślepy by to zauważył. Ale nie o to pytałem.

– Trudno ocenić człowieka po tak krótkim czasie – powiedział Marek.

– Zawsze mówiłeś, że wystarczy ci pięć minut, żeby rozszyfrować rozmówcę.

– To nie do końca się sprawdza. Kiedy ludzie spotykają się w smutnych okolicznościach, trudno o przenikliwe oceny. Jeżeli jednak chcesz wiedzieć, co o niej myślę, to wydaje mi się, że cała ta historia głęboko nią wstrząsnęła. A to mąci spojrzenie, zupełnie jakbyś wpatrywał się w wodospad, w spieniony potok rozczarowań i niespełnionych nadziei. Wiem, jaką siłą jest wodospad.

– Pytałeś ją o to?

– Na Boga, prosiłem, żebyś mówił ciszej. Nie, o nic nie pytałem. Wyobraź sobie, że takich rzeczy się nie robi. Zgaduję, domyślam się, porównuję. Przecież to nie czarna magia.

– Myślisz, że ją rzucił?

– Lepiej nie wtykaj nosa w takie sprawy – powiedział Marek.

Vandoosler zacisnął usta i kopnął kamień.

– To był mój kamień – skarcił go oschle Marek. – Położyłem go w tym miejscu w zeszły czwartek. Mógłbyś przynajmniej zapytać, zanim go sobie przywłaszczyłeś.

Vandoosler kopał kamień przez kilka minut. Potem zgubił go w wysokiej trawie.

– Świetnie! – mruknął Marek. – Myślisz, że takie kamienie leżą za każdym rogiem?

– Mów dalej – przerwał mu Vandoosler.

– Stanęliśmy nad wodospadem. Dodaj do tego zniknięcie jej ciotki. Robi się tego za dużo. Mam wrażenie, że dziewczyna jest lojalna. Łagodna, szczera, wrażliwa, ma w sobie kruchość, której nie wolno urazić, wiele uczuć delikatnych jak jej szyja. Ale przecież jest też podejrzliwa i łatwo się unosi. Z byle powodu oskarża i pokazuje palcem. Nie, to nie tak. Powiedzmy raczej, że cechuje ją zdolność do drobiazgowej analizy przy bujnym temperamencie. Albo odwrotnie – jej myśli są dojrzałe, temperament zmienny. Cholera, nie mam pojęcia, jaka jest, gwiżdżę na to. Ale nie licz, że zapomni o sprawie ciotki – ona doprowadzi ją do końca. Nie wiemy tylko, czy mówi nam całą prawdę. Nie potrafię tego odgadnąć. Jak postąpi Leguennec? A właściwie, jak obydwaj postąpicie?

– Skończymy z dyskrecją. Zresztą, jak sam powiedziałeś, ta dziewczyna i tak poruszy niebo i ziemię. Nie musimy się już krępować. Trzeba wszcząć śledztwo pod byle pretekstem. Jednak w tej sprawie wszystko jest tak mętne, że jej wątki będą nam się wymykały. Trzeba chwycić pierwszy z brzegu. Ale nie sposób nawet sprawdzić, czy Zofia rzeczywiście była na spotkaniu z gwiazdą w Lyonie, bo mąż nie pamięta nazwy hotelu, którą wymienił nadawca karty. Nie wie nawet, skąd wysłano tę kartę. Facet ma pamięć jak rzeszoto. Albo najzwyczajniej wodzi nas za nos i żadnej karty nie było. Leguennec kazał już sprawdzić lyońskie hotele. Nie zatrzymał się tam nikt o nazwisku Simeonidis.

– Czyżbyś podejrzewał to samo co Mateusz? Że Zofia została zamordowana?

– Nie tak ostro, chłopcze. Święty Mateusz pochopnie wyciąga wnioski.

– W razie potrzeby Mateusz potrafi działać szybko. Zbieracze-myśliwi tacy właśnie bywają. Ale dlaczego sądzicie, że doszło do morderstwa? Przecież mogła mieć wypadek!

– Wypadek? Nie. Dawno odnaleziono by ciało.

– Więc to możliwe? Zofia została zamordowana?

– Tak uważa Leguennec. Zofia Simeonidis jest rzeczywiście bardzo bogata. Natomiast jej mąż uzależniony jest od układu politycznego i wciąż grozi mu powrót na podrzędne stanowisko. Ale nie ma zwłok, Marku. A dopóki nie ma zwłok, nie ma morderstwa.

Kiedy Leguennec wyszedł, znów odbył naradę z Vandooslerem. Pokiwał głową i odszedł – mały, ale zdeterminowany człowiek.

– Co zamierza? – zapytał Marek.

– Wszcząć śledztwo. Grać ze mną w karty. Rozpracować Piotra Relivaux. I ręczę ci, że ten, kogo Leguennec zamierza rozpracować, powinien mieć się na baczności. Cierpliwość inspektora nie ma granic. Byłem z nim na kutrze, coś o tym wiem.


Nazajutrz rozeszła się wieść, która spadła na nich jak grom. Leguennec ogłosił ją wieczorem, starając się mówić powściągliwie. Wieczorem wezwano strażaków do gwałtownego pożaru, który wybuchł w opustoszałym zaułku w Maisons-Alfort. Kiedy na miejsce dotarły wozy, ogień ogarniał już sąsiednie domy, porzucone rudery. Pożar ugaszono dopiero o trzeciej nad ranem. Pośród zgliszcz znaleziono dwa spalone samochody, w jednym z nich – zwęglone zwłoki. Leguennec dowiedział się o wypadku o siódmej rano, przy goleniu. O piętnastej wszedł do gabinetu Piotra Relivaux. Relivaux bez wahania rozpoznał mały bazaltowy kamyk, który pokazał mu Leguennec. Zofia Simeonidis nigdy nie rozstawała się z tym fetyszem, który od dwudziestu ośmiu lat ścierał się, gdyż nosiła go w torebce albo kieszeni.

Загрузка...